W obozowisku panował nie tyle gwar, co ożywiony ruch. Składano kolejne namioty, a zwiadowcy pakowali ekwipunek w podróżne sakwy, przytroczone do siodeł. Kilku pierwszych jeźdźców opuściło już zgromadzenie, kierując się w stronę wyznaczonych im obszarów lennych królestwa.
Will właśnie sprawdzał troki bagaży, umieściwszy uprzednio w torbach te nieliczne przedmioty, które wydobył na czas postoju. Halt siedział na ziemi kilka metrów od niego, marszcząc brwi w zamyśleniu nad mapą terenów, otaczających Samotną Równinę. Samotna Równina stanowiła obszar rozległy i niezbadany. Nikt nigdy nie pokusił się o stworzenie jej dokładnej mapy — nie było tam dróg, a pośrodku białej plamy zaznaczono tylko kilka punktów orientacyjnych. Gdy na płachtę padł czyjś cień, zwiadowca podniósł wzrok. Ujrzał Gilana, który stał nad nim z zatroskanym obliczem.
— Halt? — spytał młody zwiadowca, a w jego głosie pobrzmiewał niepokój. — Czy jesteś tego pewien?
Halt spojrzał mu prosto w oczy. — Jak najbardziej, Gilanie. Ktoś musi to zrobić, po prostu nie ma innego wyjścia.
— Ale przecież on jest jeszcze chłopcem! — zaprotestował Gilan, spoglądając w stronę, gdzie Will zajęty był mocowaniem zwiniętego koca za siodłem Wyrwija. Halt westchnął ciężko, spuszczając wzrok.
— Wiem o tym. Ale to już zwiadowca. Choć jest dopiero uczniem, należy do korpusu, tak jak my wszyscy. — Spostrzegł, że Gilan nie zamierza dać za wygraną i ten przejaw troski o młodszego kolegę ze strony jego byłego ucznia wzruszył starego wygę. — Gilanie, w innej sytuacji z pewnością nie wystawiałbym go na aż tak wielkie ryzyko. Tak jednak się składa, że znaleźliśmy się wszyscy w sytuacji niezwykle trudnej, wręcz krytycznej. W tej kampanii każdy będzie musiał wypełnić swe zadanie, nawet taki chłopak jak Will. Morgarath bez wątpienia przygotowuje się do zadania potężnego ciosu. Agenci Crowleya donoszą też, że najprawdopodobniej prowadzi rozmowy ze Skandianami.
— Ze Skandianami? Po co? Halt wzruszył ramionami.
— Nie znamy szczegółów, ale najprawdopodobniej zamierza zawrzeć z nimi przymierze. Skandianie dla pieniędzy gotowi są walczyć przeciw każdemu. No i jak widać, również nie sprawia im różnicy, kto jest ich mocodawcą — dodał ze wzgardą w głosie; najwyraźniej był nader niskiego zdania o najemnikach. — Otóż, w tej chwili, zdaniem Crowleya, najpilniejszą sprawą jest zmobilizowanie naszych wojsk. Gdyby nie to, nie wyru. szyłbym na poszukiwanie kalkarów w sile mniejszej niż co najmniej pięciu doświadczonych zwiadowców. Jednak w tej chwili Crowley po prostu nie ma aż tylu ludzi do dyspozycji. Muszę się więc zadowolić dwoma, których darzę największym zaufaniem. Tobą i Willem. Gilan uśmiechnął się niewesoło.
— No cóż, dla mnie to honor. — Skłonił się lekko. Nie były to puste słowa, bowiem zaufanie ze strony mistrza stanowiło nie lada wyróżnienie. Gilan nadal darzył Halta ogromnym szacunkiem, podobnie zresztą jak większość zwiadowców.
— Zdaje mi się poza tym, że kawał zardzewiałego żelastwa, który nosisz przy boku, może być użyteczny w spotkaniu z tymi paskudami — stwierdził Halt. Decyzja rady zwiadowców, by pozwolić Gilanowi na kontynuowanie ćwiczeń szermierczych okazała się nader słuszna. Mało kto wiedział bowiem, że dzięki temu Gilan stał się jednym z najwytrawniejszych fechtmistrzów królestwa Araluen. — Co się zaś tyczy Willa — ciągnął Halt — nie doceniasz go. Jest bystry, odważny i już świetnie strzela. I co najważniejsze, szybko myśli. W gruncie rzeczy mój plan sprowadza się do tego, że jeśli natrafimy na ślady kalkarów, będziemy mogli posłać chłopaka po posiłki. W ten sposób będzie nam przydatny, a zarazem utrzymamy go z dala od niebezpieczeństwa.
Gilan podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Teraz, gdy Halt wyłożył mu swe zamiary, wydawało się, że to jedyny sensowny sposób postępowania. Po chwili spojrzał nauczycielowi w oczy i skinął głową na znak, że zrozumiał i zgadza się z jego tokiem myślenia. Zamierzał zająć się pakowaniem swoich rzeczy, tymczasem okazało się, że Will już zdążył się z tym uporać i przytroczył sakwy do jego siodła. Gilan uśmiechnął się do Halta.
— Masz słuszność — przyznał. — Rzeczywiście potrafi myśleć samodzielnie.
Chwilę później wszyscy trzej opuścili obozowisko, podczas gdy większość zwiadowców pozostała jeszcze, czekając na dokładne rozkazy. Postawienie armii Araluenu w stan gotowości bojowej nie było rzeczą prostą. Do zadań zwiadowców należała koordynacja działań mobilizacyjnych, następnie zaś pełnienie roli przewodników, by doprowadzić siły ze wszystkich pięćdziesięciu obszarów lennych do punktu zbornego na równinach Uthal. Jako że Halta i Gilana wyznaczono do tropienia kalkar, wojska z obszarów lennych Redmont oraz Meric musieli zorganizować i poprowadzić inni zwiadowcy.
Młody zwiadowca i czeladnik w milczeniu podążali za Haltern na południowy wschód; nawet nieznającą granic ciekawość Willa przytłaczała ponura wizja złowrogich potworów oraz ciężar ogromnej odpowiedzialności, związanej z zadaniem, jakie im wyznaczono. W wyobraźni chłopca wciąż na nowo pojawiały się porosłe gęstym futrem przerażające istoty o niedźwiedziej postaci i małpich rysach — stwory, które mogły okazać się niezwyciężone, nawet dla kogoś takiego jak Halt — z całym jego doświadczeniem i umiejętnościami.
W końcu jednak monotonia wędrówki rozproszyła te koszmary na jawie i Will zaczął zastanawiać się, jakie działania Halt zamierza przedsięwziąć — o ile miał już jakiś plan.
— Halt? — spytał nieco niepewnym głosem. — Gdzie twoim zdaniem kryją się kalkary?
Halt popatrzył na poważne oblicze siedzącego obok chłopaka. Przez cały dzień przemieszczali się w tempie przyjmowanym zazwyczaj przez zwiadowców podczas forsownego marszu — oznaczało to czterdzieści minut równomiernego galopu, spędzonych w siodle, a następnie dwadzieścia minut biegu truchtem obok konia. Dzięki temu wierzchowce mogły odpocząć od ciężaru jeźdźców, po czym następowało kolejne czterdzieści minut jazdy.
Co cztery godziny zatrzymywali się na godzinny wypoczynek; najpierw w pośpiechu spożywali skromny posiłek, złożony z suszonego mięsa, sucharów i owoców, po czym owijali się płaszczami, by zażyć nieco snu.
Podróżowali tak już od dłuższego czasu, toteż Halt uznał, że pora na dłuższy postój. Zeszli więc z drogi, kryjąc się wraz ze swymi końmi w pobliskim zagajniku. Tam puścili zwierzęta luzem, pozwalając im się paść.
— Najlepszym, co zdołałem wymyślić — oznajmił Halt w odpowiedzi na pytanie Willa — jest pomysł, by zacząć od ich kryjówki i sprawdzić, czy nie znajdują się gdzieś w pobliżu.
— To znaczy, że wiesz, gdzie mieści się ich kryjówka? — zdziwił się Gilan.
— Niezupełnie. Z raportów wynika jedynie, że należy ich szukać gdzieś na Samotnej Równinie, w pobliżu Kamiennych Fletni. Przeczeszemy tę okolicę i zobaczymy, co uda nam się znaleźć. Gdy będziemy już na miejscu, prawdopodobnie okaże się, że w pobliskich wioskach tu i ówdzie zginęła jakaś owca czy koza. Choć prawdę mówiąc, niełatwo będzie skłonić tubylców do zwierzeń. Mieszkańcy równiny nie są szczególnie rozmowni. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach.
— Co to za równina, o której mówicie? — spytał Will z ustami pełnymi przeżuwanych sucharów. — I co to takiego są te Kamienne Fletnie?
— Samotna Równina to rozległa płaska przestrzeń, na której rośnie zaledwie kilka drzew, porośnięta głównie wysoką trawą i usiana odłamkami skalnymi — wyjaśnił Halt. — Wiatr wieje tam właściwie zawsze, niezależnie od pory roku. To przygnębiające, ponure miejsce, a Kamienne Fletnie robią wręcz upiorne wrażenie.
— Ale co to są… — zaczął Will, lecz okazało się, że Halt nie zamierzał tym razem skąpić mu wyjaśnień.
— …Kamienne Fletnie? Tego tak naprawdę do końca nie wie nikt. Pradawni mieszkańcy równiny ustawili krąg z wielkich głazów — pośrodku najwietrzniejszej części pustkowia. Dziś nie sposób już ustalić, w jakim dokładnie celu to uczynili, ale w kamieniach wywiercili otwory, a hulający tam bez ustanku wicher, dmąc w nie, powoduje powstawanie przedziwnych zawodzących dźwięków. Nie pojmuję, jak mogły się one skojarzyć komuś z dźwiękami fletni. Odgłos jest dziwaczny, niemiły dla ucha, a słychać go w promieniu kilku mil. Już po chwili zaczyna działać ci na nerwy, a nie milknie właściwie ani na moment.
Will zaniemówił. Wizja ponurego, chłostanego wichrem pustkowia i kamieni wydających nieustanne zawodzące łkanie sprawiła, że ostatnie promienie zachodzącego słońca wydały mu się całkiem już pozbawione ciepła. Wzdrygnął się mimo woli. Halt spostrzegł to i pochylił się, by klepnąć go przyjaźnie po ramieniu.
— Głowa do góry — rzekł. — Nie taki diabeł straszny jak go malują. A teraz pora na sen.
Do skraju Samotnej Równiny dotarli drugiego dnia w południe. Will stwierdził, że opis Halta był nader trafny, a okolica sprawiała wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Porosła wysoką, szarą trawą płaszczyzna ciągnęła się całe mile przed nimi, wiatr wył bez ustanku.
Dmący wicher zdawał się niemal żywą istotą, która pragnęła ich rozdrażnić i przygnębić. Wiał wciąż ze wschodu z niezmienną siłą, pochylając wysokie trawy i omiatając płaską powierzchnię Samotnej Równiny.
— Teraz już rozumiecie, skąd wzięła się nazwa tej krainy? — odezwał się Halt, ściągając wodze Abelarda, by mogli się z nim zrównać. — Kiedy człowiek jedzie i nasłuchuje tego przeklętego wiatru, czuje się, jakby pozostał jedyną żyjącą istotą na całej ziemi.
Rzeczywiście, Will w obliczu tak wielkiej pustki czuł się mały i pozbawiony znaczenia. Do tego dochodziło jeszcze poczucie bezsilności. Krajobraz, który przemierzali, sprzyjał obecności jakichś mrocznych sił, nieskończenie przerastających go swą potęgą. Nawet Gilan, zazwyczaj pogodny i tryskający energią, był wyraźnie przytłoczony ciężką i deprymującą atmosferą tego miejsca. Tylko w zachowaniu Halta nic się nie zmieniło: był tak samo ponury i milczący jak zawsze.
Gdy podążali naprzód, Willa zaczął ogarniać dziwny niepokój. Coś czaiło się w pobliżu, niedaleko, tuż za granicą jego postrzegania. Nie potrafił tego zlokalizować, nie byłby nawet w stanie powiedzieć, po której stronie to coś mogło się znajdować albo jaką formę mogło przybrać. Nie było nic prócz tego irytującego poczucia czyjejś obecności. Wyprostował się w strzemionach, by objąć wzrokiem monotonny horyzont — w nadziei, że może uda mu się dostrzec źródło owego dziwnego odczucia. Halt zauważył to. — Już słyszysz? — stwierdził raczej, niż zapytał. — To właśnie Fletnie.
Teraz, gdy Halt wypowiedział te słowa, Will uświadomił sobie, że źródłem jego rozdrażnienia był dźwięk — tak nikły i ciągły, że z początku nie był w stanie oddzielić go od szumu wiatru. To właśnie ten odgłos wyzwolił w nim poczucie obcości i osamotnienia, ściskając żołądek kleszczami lęku. Tak więc znaleźli się już w zasięgu Kamiennych Fletni. Odgłos coraz wyraźniej docierał do jego uszu: były to brzmiące jednocześnie dźwięki w różnych tonacjach, tworzące kakofonię, szarpiącą nerwy i rozstrajającą umysł. Chyłkiem sięgnął lewą dłonią do rękojeści ciężkiego noża; chłodny dotyk broni przyniósł mu ulgę.
Jechali przez całe popołudnie, a wydawało się, jakby wciąż znajdowali się w tym samym punkcie bezkresnej równiny, jakby horyzont był wciąż tak samo oddalony. Jakby przemieszczali się w pustce. Nieustanny lament Kamiennych Fletni towarzyszył im przez cały dzień, narastając w miarę, jak się do nich zbliżali. Był to jedyny znak, że posuwają się do przodu. Mijały godziny, ale Will w żaden sposób nie mógł przyzwyczaić się do tych odgłosów. Sprawiały, że cały czas był spięty i zdenerwowany. Gdy słońce zaczęło kryć się za zachodnim horyzontem, Halt ściągnął wodze Abelarda.
— Tutaj zatrzymamy się na noc — oznajmił.
Jego towarzysze nie zamierzali się spierać; przeciwnie, bardzo chętnie zsiedli z koni. Choć byli doskonale zaprawieni w długich marszach, po całym dniu forsownej wędrówki czuli się wprost zmordowani. Will zaczął rozglądać się dookoła. Dostrzegł kilka karłowatych krzewów, które może nadałyby się do rozpalenia ogniska i zabrał się do zbierania chrustu. Jednak Halt, domyślając się, co chłopak chce uczynić, potrząsnął stanowczo głową.
— Żadnego ognia — oświadczył. — Stalibyśmy się widoczni z odległości wielu mil, a nie mamy pojęcia, kto może nas obserwować.
— Masz na myśli kalkary? — spytał Will, upuszczając na ziemię kilka patyków, które zdążył już zebrać.
Halt wzruszył ramionami.
— Nie tylko. Chodzi też o mieszkańców równiny. Nie możemy mieć pewności, czy przynajmniej niektórzy z nich nie zawarli z kalkarami jakiegoś porozumienia. Nie byłoby w tym nic dziwnego. W końcu, jeśli ma się takich sąsiadów, siłą rzeczy trzeba się z nimi jakoś dogadać. Choćby po to, żeby zapewnić sobie jako takie bezpieczeństwo. A przecież nie chcemy, żeby bestie dowiedziały się przedwcześnie, że na równinie pojawił się ktoś obcy.
Gilan rozsiodłał swojego gniadego konika, imieniem Blaze. Rzucił siodło na ziemię i zaczął wycierać grzbiet wierzchowca garścią suchej trawy.
— Nie sądzisz, że już mogliśmy zostać zauważeni? — spytał.
Halt zastanawiał się nad tą kwestią przez kilka sekund, nim odpowiedział:
— Nie możemy tego wykluczyć. Zbyt wielu rzeczy nie wiemy — nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się kryjówka kalkarów, czy mieszkańcy równiny z nimi współpracują, czy któryś z nich nas zauważył, a jeśli tak, czy doniósł o tym kalkarom. Dopóki jednak nie będę pewien, że zostaliśmy dostrzeżeni, trzeba zakładać, że na razie do tego nie doszło. Tak więc: żadnego ognia.
Gilan niechętnie skinął głową.
— Słusznie, bez wątpienia — przyznał. — Nie zmienia to jednak faktu, że gotów byłbym zabić za kubek czegoś gorącego.
— Rozpal ogień — ostrzegł go Halt — a być może rzeczywiście będziesz musiał dobyć broni.