Coś musiało się stać — rzekł półgłosem Halt, dając towarzyszom znak, by wstrzymali konie.
Trzej jeźdźcy ostatnie pół kilometra, dzielące ich od miejsca zgromadzeń, przebyli cwałem. Teraz zatrzymali się na niewielkim wzniesieniu, spoglądając ku otwartej przestrzeni pośród drzew, gdzie w odległości około stu metrów znajdowało się obozowisko złożone z małych jednoosobowych namiotów, ustawionych w równe rzędy; w powietrzu czuć było zapach ognisk. U skraju polany urządzono łuczniczą strzelnicę. Opodal, w cieniu drzew, skubało trawę kilka tuzinów koni — wszystkie były małe i kudłate.
Nawet z tej odległości nietrudno było dostrzec, że w obozowisku panuje niezwykłe ożywienie. Na jego środku wznosił się namiot większy od pozostałych, rozmiarów co najmniej cztery na cztery metry i na tyle wysoki, że mógł w nim stać wyprostowany mężczyzna normalnego wzrostu. Boczne ściany namiotu zostały podniesione, a wewnątrz widać było grupkę odzianych na szaro i zielono mężczyzn, stojących wokół stołu najwyraźniej pogrążonych w ożywionej dyskusji. W następnej chwili jeden z nich odłączył się od towarzyszy. Podbiegł do konia, czekającego w pobliżu namiotu, wskoczył na niego i zebrał wodze. Konik stanął dęba, a zaraz potem ruszył galopem przez obóz, kierując się w stronę wąskiej ścieżki, której wylot krył się pośród drzew po przeciwległej stronie polany.
Gdy tylko zniknął z pola widzenia, tą samą drogą do obozowiska przybył inny jeździec, który także galopem przejechał między namiotami i ściągnął gwałtownie wodze przed największym z nich. W tej samej chwili jeździec zeskoczył z siodła i czym prędzej przyłączył do grupy towarzyszy.
— O co chodzi? — spytał Will. Zauważył, że niektórzy z uczestników zgromadzenia zwijali swoje namioty.
— Trudno powiedzieć — odparł Halt. — Zobaczcie, czy uda się znaleźć dla nas jakieś znośne miejsce na obozowisko. Ja tymczasem zorientuję się, w czym rzecz.
Odjechał kawałek, ale zaraz odwrócił się i zawołał:
— Nie rozkładajcie jeszcze namiotów. Z tego, co widzę, możemy w ogóle ich nie potrzebować. — Kopyta Abelarda zadudniły, gdy ruszył galopem ku dużemu namiotowi.
Will i Gilan wybrali miejsce położone pod dużym drzewem, niezbyt daleko od środka obozowiska. Nie bardzo wiedząc, co mają czynić dalej, czekali na Halta. Jako jeden ze zwiadowców wyższych rangą, Halt miał dostęp do namiotu dowodzenia. Dowódcą całego korpusu zwiadowców był niejaki Crowley, który w rzeczonym namiocie odbywał narady ze starszyzną. Podejmowano tam ważkie decyzje, dotyczące planów na przyszłość, analizowano raporty i doniesienia zwiadowców z poszczególnych lenn, co pozwalało wszystkim członkom zgromadzenia zorientować się w wydarzeniach w królestwie.
Mieszkańcy większości namiotów, znajdujących się w pobliżu, byli nieobecni, tylko jeden chudy i tyczkowaty zwiadowca przechadzał się niecierpliwie tam i z powrotem, przy czym sprawiał wrażenie równie zdezorientowanego, jak Gilan i Will. Na ich widok podszedł bliżej.
— Coś wiadomo? — spytał od razu, jednak odpowiedź Gilana go rozczarowała.
— Mieliśmy właśnie zadać to samo pytanie. — Wyciągnął dłoń w powitaniu. — Merron, prawda? — spytał.
— Tak jest. A ty jesteś Gilan, o ile mnie pamięć nie myli.
Gilan przedstawił mu Willa. Merron, który mógł mieć około trzydziestu kilku lat, przyjrzał się chłopcu z wyraźnym zainteresowaniem.
— A więc to ty jesteś nowym uczniem Halta — odezwał się. — Wszyscy bardzo byliśmy ciekawi, kogo ze sobą przyprowadzi. Wiesz, miałem być jednym z twoich egzaminatorów.
— Miałeś? — zdziwił się Gilan. Merron popatrzył na niego poważnie.
— Miałem. Wątpię jednak, czy Zlot w ogóle się odbędzie — zawahał się przez moment i dodał: — Mam z tego wnioskować, że o niczym nie słyszeliście? Gilan i Will potrząsnęli głowami.
— Morgarath znowu coś knuje — rzekł Merron półgłosem, a na dźwięk złowrogiego imienia Will poczuł na plecach zimny dreszcz.
— Co się stało? — spytał Gilan, mrużąc oczy. Merron wzruszył ramionami.
— Jak dotąd dochodzą nas sprzeczne wieści, raporty są niepełne. Jednak wszystko wskazuje na to, że oddział wargalów przekroczył przełęcz Trzech Kroków. Kilka dni temu. Rozprawili się ze strażą graniczną i ruszyli na północ.
— Czy Morgarath był z nimi? — zapytał Gilan. Will słuchał tylko w milczeniu, z szeroko otwartymi oczami. Nie byłby w stanie wykrztusić ani słowa, nawet nie potrafiłby wymówić głośno imienia Morgaratha.
Merron rozłożył bezradnie ręce.
— Tego nie wiemy. W tej chwili taki scenariusz wydaje się to niezbyt prawdopodobny, ale na absolutną pewność jeszcze za wcześnie. Tak czy inaczej, Crowley od dwóch dni stara się coś ustalić. Być może, tylko o stosunkowo nieliczny oddział, który dokonał wypadu na własną rękę. Jednak nie można wykluczyć, że oznacza to początek kolejnej wojny. A gdyby rzeczywiście miało do niej dojść, to bardzo źle się stało, że lorda Lorriaca nie ma już wśród żywych.
— Jak to? — w głosie Gilana słychać było zaniepokojenie. — Lorriac nie żyje?
Merron pokiwał poważnie głową.
— Niestety. Umarł nagle, ponoć na serce. Kilka dni temu znaleziono jego ciało, bez żadnych ran czy obrażeń. Wpatrywał się otwartymi oczyma wprost przed siebie, już nie żył, kiedy go znaleziono.
— Ale przecież był w sile wieku! — zdziwił się Gilan. — Widziałem go zaledwie miesiąc temu i był zdrowy jak byk.
Merron nie potrafił udzielić mu żadnego wyjaśnienia. Nic więcej nie wiedział.
— Żaden z nas nie zna dnia ani godziny — stwierdził. — Nigdy nic nie wiadomo.
— Kim był lord Lorriac? — spytał Will cicho. Gilan odpowiedział jakby nieobecnym głosem, w zamyśleniu:
— Lorriac ze Steden był głównodowodzącym królewskiej ciężkiej kawalerii. Chyba można powiedzieć, że był najlepszym dowódcą naszej jazdy. Jeśli dojdzie do wojny, to, jak słusznie stwierdził Merron, będzie nam go bardzo brakowało.
Will poczuł, że lęk ściska mu gardło. Odkąd sięgał pamięcią, imię Morgaratha wymawiano szeptem. Ktoś, kto wypowiadał je na głos, musiał być naprawdę odważny. Zaprzysięgły wróg królestwa stał się postacią niemal mityczną, prawie legendą z dawnych, mrocznych dni. A oto teraz zły duch z ponurych przypowieści na nowo wracał do życia. Znów stał się realny i groźny. Will spojrzał na Gilana, szukając w jego twarzy czegoś, co dodałoby mu odwagi, jednak na obliczu młodego zwiadowcy malowało się tylko zwątpienie i niepokój.
Upłynęła bez mała godzina, nim Halt do nich dołączył. Jako że minęło już południe, Will i Gilan przygotowali tymczasem posiłek, złożony z chleba, zimnej mięsa i suszonych owoców. Siwowłosy zwiadowca zsunął się z grzbietu Abelarda i wziął blaszany talerz od Willa. Jadł szybko, w pośpiechu.
— Zlot został odwołany — rzucił zwięźle między jednym kęsem a drugim.
Widząc, że pojawił się zwiadowca starszy rangą, Merron znów do nich dołączył. Po krótkim powitaniu z Haltem zadał pytanie w kwestii, która nurtowała wszystkich obecnych:
— Czy mamy wojnę? Halt pokręcił głową.
— Tego jeszcze nie wiadomo. Z najnowszych raportów wynika, że Morgarath nadal przebywa w górach.
— Czemu więc wargalowie wtargnęli na teren królestwa? — spytał Will.
Wszyscy wiedzieli, że te okropne stwory działały tylko wówczas, gdy kierowała nimi wola dawnego barona Gorlanu. Z własnej inicjatywy nigdy nie zdobyłyby się na tak otwarty akt agresji.
— To tylko niewielki oddział, jest ich może z pięćdziesięciu. Chodziło po prostu o odwrócenie uwagi — twarz Halta zdawała się jeszcze bardziej ponura niż zwykle. — Crowley twierdzi, że w czasie, gdy nasi strażnicy zajęci byli ściganiem wargalów, przez granicę przekradły się dwa kalkary, które dotąd kryły się w górach, a teraz zaszyły się gdzieś na Samotnej Równinie.
Gilan gwizdnął cicho. Zaskoczony Merron aż cofnął się o krok. Na twarzach obu młodszych zwiadowców malowała się groza. Will nie miał pojęcia, czym są kalkary, ale sądząc po posępnym tonie, jakim Halt zakomunikował tę wieść oraz po zachowaniu Gilana i Merrona, z pewnością nie była to wiadomość pomyślna.
— Chcesz powiedzieć, że kalkary w ogóle jeszcze istnieją? _ spytał z niedowierzaniem Merron. — Myślałem, że już dawno wyginęły.
— A jakże, istnieją — stwierdził Halt. — Zostały już, co prawda, tylko dwie z tych bestii, ale i to wystarczający powód do obaw.
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Wreszcie Will ośmielił się zadać pytanie:
— Czym są kalkary?
Halt nie bardzo miał ochotę rozprawiać na ten temat w obecności kogoś tak młodego jak Will. Wiedział jednak, że wobec tego, co ich czeka, nie ma wyboru. Chłopiec musi znać prawdę i to jak najprędzej. Kiedy Morgarath planował wzniecić bunt, pragnął dowodzić czymś więcej niż zwykłą armią. Zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła przerazić czymś swych przeciwników, jego zadanie będzie o wiele łatwiejsze. Tak więc przez długie lata wyprawiał się w Góry Deszczu i Nocy, przeprowadzając na pustkowiu poszukiwania.
— Czego szukał? — dopytywał się Will, choć miał niemiłe przeczucie, że zna odpowiedź, — Pragnął znaleźć sprzymierzeńców, którzy mogliby mu pomóc w walce przeciw wojskom królestwa. Góry Deszczu i Nocy to kraina odcięta od reszty świata, gdzie życie toczy się swym własnym trybem. Na tej prastarej, dzikiej ziemi przetrwały istoty, o których gdzie indziej pamięć zaginęła przed wieloma stuleciami. Co pewien czas pojawiały się tylko pogłoski o żyjących gdzieś groźnych stworach, prehistorycznych bestiach i monstrach Całkiem niedawno wyszło na jaw, że opowieści te niestety jak najbardziej prawdziwe.
— To znaczy wtedy, gdy napadli nas wargalowie? wtrącił Will.
Halt skinął głową.
— Tak właśnie. Morgarath szybko ich sobie podporządkował, czyniąc z nich niewolników ślepo posłusznych jego woli, lecz na tym nie koniec. Kolejnym jego odkryciem były kalkary. A są one o wiele groźniejsze niż wargalowie. O wiele, wiele groźniejsze.
Will zamilkł. Myśl o bestiach bardziej jeszcze niebezpiecznych od wargalów budziła w nim — oględnie mówiąc — spory niepokój.
— Swego czasu istniały trzy takie potwory. Jednak jedno z tych stworzeń około ośmiu lat temu zostało zabite, dzięki czemu wiemy o nich nieco więcej. Spróbuj wyobrazić sobie istotę będącą czymś pomiędzy małpą a niedźwiedziem, chodzącą na tylnych nogach w wyprostowanej pozycji, a będziesz miał jakie takie pojęcie co do ich wyglądu.
— Czy to znaczy, że Morgarath panuje nad nimi siłą woli i umysłu, jak nad wargalami? — spytał Will. Halt potrząsnął głową.
— Nie. Kalkary przerastają inteligencją wargalów. Ich obsesją jest srebro. Wielbią ten metal, gromadzą go, i wszystko wskazuje na to, że Morgarath nie szczędzi szlachetnego kruszcu, by nakłonić je do wypełniania swych poleceń. A trzeba przyznać, że świetnie wywiązują się ze swych zadań. Potrafią wykazać niezwykłą przebiegłość, gdy tropią swe ofiary.
— Ofiary? — zdziwił się Will. — Jakiego rodzaju ofiary?
Halt i Gilan spojrzeli po sobie. Will zorientował się, że jego nauczyciel niechętnie porusza ten temat. Przez chwilę sądził, że znów będzie musiał wysłuchać od Halta wymówek na temat jego niekończących się pytań, jednak szybko zdał sobie sprawę, że tym razem chodziło o coś więcej niż ukrócenie próżnej ciekawości młokosa. Brodaty zwiadowca odpowiedział spokojnym głosem:
— Kalkary to asasyni, urodzeni zabójcy. Kiedy postanowią kogoś uśmiercić, nie spoczną, nim odnajdą tę osobę i położą kres jej życiu.
— Czy nie można ich jakoś powstrzymać? — spytał Will, spoglądając na wielki łuk Halta i pęk pierzastych strzał w jego kołczanie.
— Porośnięci są gęstym futrem, tak grubym i splątanym, że chroni je niczym pancerz. Strzałą nie sposób ich dosięgnąć. Aby z nimi walczyć, potrzebny jest topór bojowy lub dwuręczny miecz. Zapewne poskutkować może też potężne pchnięcie ciężką włócznią.
Przez chwilę Will czuł ulgę. Już zaczynał myśleć, że te straszliwe kalkary są nie do pokonania. Ale w królestwie jest pełno walecznych rycerzy, którzy z pewnością zdołają stawić czoło potworom.
— To znaczy, że osiem lat temu jeden z kalkarów został zabity przez rycerza?
Halt znów potrząsnął głową.
— Nie, nie przez rycerza. Przez trzech rycerzy. Aby się z nim uporać, trzeba było aż trzech uzbrojonych po zęby mężczyzn, a starcie to przeżył tylko jeden z nich. W dodatku tak okaleczony, że już do końca życia nie odzyska pełnej sprawności.
— Trzech mężczyzn? I wszyscy trzej byli rycerzami? — Will nie potrafił uwierzyć. — Ale jak to się stało, że…
Gilan przerwał mu w pół zdania:
— Rzecz w tym, że jeśli nawet zdołasz się zbliżyć do niego na tyle bliska, by użyć miecza czy włóczni, kalkar potrafi cię powstrzymać, nim zdołasz zadać cios.
Mówiąc to, postukiwał palcami w rękojeść wiszącego u boku miecza.
— Jak to? — nie mógł zrozumieć Will. Słowa Gilana na nowo wzbudziły jego niepokój. Tym razem odpowiedział mu Merron:
— Spojrzeniem — wyjaśnił chudy zwiadowca. — Jeśli spojrzysz w oczy kalkara, jesteś jak sparaliżowany.
Will popatrzył kolejno na wszystkich trzech zwiadowców. To, co Merron właśnie powiedział, brzmiało niewiarygodnie. A jednak Halt nie zaprzeczył.
— Paraliżują spojrzeniem… jak to możliwe? Czy tu chodzi o jakąś magię?
Halt wzruszył ramionami. Merron odwrócił wzrok, czując się wyraźnie nieswojo. Widać było, że żaden z nich nie ma chęci o tym mówić.
— Niektórzy zwą to magią — przyznał wreszcie Halt. — Osobiście przypuszczam, że tak samo wąż obezwładnia spojrzeniem ptaka, nim go zabije… Tak czy inaczej, Merron ma słuszność. Jeśli kalkar zdoła skłonić cię, byś spojrzał w jego oczy, paraliżuje cię strach, a wówczas nie jesteś w stanie nawet kiwnąć palcem, by ocalić życie.
Will rozejrzał się niespokojnie, jakby spośród otaczających ich drzew w każdej chwili mógł wyłonić się potwór, przypominający zarazem małpę i niedźwiedzia. Stopniowo ogarniało go coraz większe przerażenie. Tak się jakoś stało, że przywykł uważać swego mistrza za niezwyciężonego. A oto teraz Halt dał mu do zrozumienia, że tych obmierzłych bestii nie sposób pokonać.
— I nic nie da się zrobić? — spytał nieco drżącym głosem.
Halt wzruszył ramionami.
— Legenda głosi, że lękają się ognia. Problem jednak polega na tym, że i tak niełatwo je wytropić — cóż dopiero, jeśli ktoś dzierży w dłoni pochodnię. Trudno byłoby je zaskoczyć, niosąc otwarty ogień, jeśli zaś spodziewają się ataku, nie sposób uniknąć ich zabójczego spojrzenia.
Will nie wierzył własnym uszom. Halt opowiadał o tym wszystkim tak spokojnie, a przecież Gilan i Merron sprawiali wrażenie niemal przerażonych, prawie tak samo, jak on.
Przez chwilę panowało krępujące milczenie. Wreszcie odezwał się Gilan:
— Na jakiej podstawie Crowley sądzi, że Morgarath ma wpływ na kalkary?
Halt zawahał się. To, co miał im przekazać, usłyszał podczas poufnej narady… Machnął ręką. Prędzej czy później i tak będą musieli się dowiedzieć, zresztą przecież wszyscy należeli do korpusu zwiadowców. Nawet Will.
— Posłużył się nimi już dwukrotnie. Aby zabić lorda Northolta i lorda Lorriaca — trzej pozostali wymienili niespokojne spojrzenia. Halt mówił dalej: — Wszyscy sądzili, że Northolta zabił niedźwiedź, pamiętacie?
Will w zamyśleniu skinął głową. Przypomniał sobie, jak pierwszego dnia, który spędził na naukach u zwiadowcy, Halt otrzymał wieść o śmierci naczelnego dowódcy królewskich wojsk.
— Już wówczas — ciągnął Halt — wydało mi się dziwne, żeby równie wytrawnego myśliwego spotkał taki właśnie kres. Growley podziela moje zdanie.
— Ale Lorriac? Co z nim? Powiadano, że zmarł na serce — to pytanie zadał Merron. Halt popatrzył na niego i odparł:
— Otóż właśnie. Tak powiadają. Tylko że jego medyk nie posiadał się ze zdumienia. Stwierdził, że Lorriac był okazem zdrowia. I to właśnie pozwala przypuszczać… — zawiesił głos.
— …że stało się to za sprawą kalkara — dokończył za niego Gilan.
Halt przytaknął ruchem głowy.
— W rzeczy samej. Nie wiemy do końca, jakie działanie ma ich paraliżujący wzrok. Być może, jeśli ktoś wystawiony jest na ich spojrzenie przez dłuższy czas, potworny strach jest w stanie spowodować atak serca nawet u dorosłego mężczyzny w pełni sił. Co więcej, po okolicy krążyły pogłoski, że widziano jakieś tajemnicze wielkie zwierzę.
Znów zapadło milczenie. Wokół bezgłośnie krzątali się inni zwiadowcy, zwijając namioty i siodłając konie. Wreszcie Halt wyrwał swoich towarzyszy z zamyślenia.
— Czas nam w drogę. Ty, Merronie, musisz wracać do swojego lenna. Crowley zarządził natychmiastową mobilizację wojsk w całym królestwie. Za kilka minut zostaną wydane rozkazy.
Merron skinął głową i wstał, żeby ruszyć do swego namiotu. Zatrzymał się jednak i odwrócił. Coś w głosie Halta, kiedy ten rzekł: „Ty, Merronie” dało mu nagle do myślenia.
— A wy trzej? — spytał. — Dokąd się udajecie?
Nim jeszcze Halt zdążył odpowiedzieć, Will wiedział już, co usłyszy. Ale i tak na dźwięk słów swego mentora poczuł, że ciarki przechodzą mu po grzbiecie.
— My wybierzemy się na poszukiwanie kalkarów.