Will ćwiczył strzelanie z łuku na łące za chatą Halka. Mierzył do czterech tarcz umieszczonych w różnych odległościach; chodziło o to, żeby trafiać za każdym razem w inną z nich, nigdy dwa razy z rzędu w tę samą. Ćwiczenie wyznaczył mu Halt, który następnie udał się w odwiedziny do barona, aby omówić z nim treść listu, jaki nadszedł od króla.
— Jeśli strzelasz dwa razy do tego samego celu — pouczył go na pożegnanie — odruchowo zaczynasz myśleć, że pierwszy strzał oddajesz jakby na próbę, żeby określić kierunek i wysokość. A tym sposobem nigdy nie nauczysz się strzelania instynktownego. Musisz trafić od razu, pierwszą strzałą.
Will wiedział, że jego nauczyciel ma rację, ale przez to ćwiczenie nie było ani trochę łatwiejsze. W dodatku, dla utrudnienia, Halt zarządził, że między poszczególnymi strzałami nie może upłynąć więcej niż pięć sekund.
Marszcząc brwi w skupieniu, wypuścił ostatnich pięć strzał. Jedna po drugiej utkwiły w tarczach. Już po raz dziesiąty tego ranka opróżnił kołczan. Skinął głową, zadowolony z siebie. Nie tylko za każdym razem trafił w cel, ale i większość jego pocisków znalazła się w wewnętrznym kręgu tarczy lub w samym jej środku. Poszło mu wyjątkowo dobrze: dowód na to, że bezustanne ćwiczenie prowadzi do oczekiwanych rezultatów. Oczywiście nie miał pojęcia, że jeśli nie liczyć członków korpusu zwiadowców, w całym królestwie niełatwo byłoby znaleźć równie dobrego łucznika, jak on. Nawet łucznicy królewskiej armii nie byli szkoleni, by strzelać tak prędko i celnie. Wpajano im raczej, by zwalniali cięciwy jednocześnie, zasypując gradem strzał siły przeciwnika. Tak więc trening łuczniczy królewskiej piechoty skupiał się raczej na koordynacji niż na celności.
Odłożył właśnie łuk na ziemię, by pozbierać strzały, kiedy usłyszał za sobą odgłos kroków. Odwrócił się. Widok trzech kadetów Szkoły Rycerskiej nieco go zaskoczył, po czerwonych tunikach zorientował się, że byli to uczniowie drugiego roku. Nie znał żadnego z nich, jednak odezwał się grzecznie:
— Dzień dobry. Co was tu sprowadza?
Rzadko zdarzało się spotykać uczniów Szkoły Rycerskiej tak daleko od zamku. Spostrzegł, że każdy z nich trzyma w ręku gruby kij, uznał więc, że pewnie wybrali się na spacer. Ten, który stał najbliżej — przystojny, jasnowłosy — uśmiechnął się przyjaźnie i oznajmił: — Szukamy ucznia zwiadowcy. Will także nie mógł powstrzymać uśmiechu. Przecież miał na sobie szaro-zielony płaszcz, jakiego nie nosił nikt inny prócz Halta, toteż chyba musieli od razu zorientować się, kim jest. Może jednak była to jakaś forma grzeczności ze strony rycerskiego czeladnika?
— A więc go znaleźliście — odpowiedział. — Co mogę dla was zrobić?
— Mamy dla ciebie wiadomość ze Szkoły Rycerskiej — powiadomił go tamten.
Jak wszyscy kandydaci na rycerzy, był wysoki i mocno zbudowany, jego towarzysze również. Zbliżyli się do niego, a Will odruchowo cofnął się o krok. Przecież mogli mu przekazać wiadomość, nie podchodząc aż tak blisko.
— Chodzi o to, co się wydarzyło podczas polowania — wyjaśnił drugi z kadetów. Był rudy, całą jego twarz pokrywały piegi i miał złamany nos — pewnie podczas którejś z ćwiczebnych walk w ramach zajęć szkolnych. Will z zażenowaniem wzruszył ramionami. Jednak coś mu się w tym wszystkim nie podobało. Blondyn nadal się uśmiechał, ale ani rudzielec, ani trzeci, najwyższy z nich, odróżniający się oliwkową karnacją, nie sprawiali wrażenia przyjaźnie nastawionych.
— Wiesz — odezwał się Will — ludzie opowiadają mnóstwo bzdur. Nie zrobiłem nic specjalnego.
— To wiemy — warknął rudowłosy. Podeszli jeszcze bliżej, a Will znów się cofnął. Pamiętał, co nieraz powtarzał mu Halt: „Nigdy nie pozwól, żeby ktoś się za bardzo do ciebie zbliżył. Zbyt krótki dystans to zawsze sygnał alarmowy; nieważne, z kim masz do czynienia i jak przyjaźnie się ten ktoś zachowuje”.
— Tyle że rozpowiadasz wokoło, jak to uratowałeś skórę wielkiego niezdary ze Szkoły Rycerskiej, a to nas wszystkich stawia w niekorzystnym świetle — oskarżył go ten wysoki. Will spojrzał na niego, marszcząc brwi.
— Nigdy niczego podobnego nie mówiłem! — zaprotestował. — Ja…
Bryn miał za zadanie odwrócić uwagę Willa. W tym samym momencie Alda postąpił do przodu z worem. Taktyka, która odniosła powodzenie w rozprawie z Horace’em, tym razem zawiodła. Will miał się na baczności i wykonał unik.
Dał nura do przodu w stronę Aldy i turlając się po ziemi, przemknął pod workiem, a potem szerokim ruchem nogi podciął napastnika, który przewrócił się na trawę. Will nie był jednak w stanie kontrolować ruchów trzech przeciwników naraz. Wywinął się Aldzie i Brynowi, jednak gdy wstawał, kończąc przewrót, Jerome z całej siły trzasnął go kijem w plecy na wysokości łopatek.
Will zatoczył się do przodu z okrzykiem bólu, a w tej samej chwili Bryn uderzył go w bok. Alda zdążył już dźwignąć się na nogi i, rozwścieczony manewrem Willa, walnął go kijem prosto w łokieć.
Ból był nie do zniesienia, Willowi zrobiło się ciemno przed oczyma. Opadł na kolana.
Natychmiast trzej kadeci otoczyli go, nie dając szansy ucieczki i unieśli kije, by rozpocząć kaźń.
— Dosyć tego!
Powstrzymał ich nieoczekiwany głos. Will, który przypadł do ziemi w oczekiwaniu na razy, zasłaniając głowę ramionami, podniósł wzrok i ujrzał Horace’a, posiniaczonego i poranionego, który stał w odległości kilku metrów. W prawej ręce trzymał jeden z ćwiczebnych mieczy, jakich używano w Szkole Rycerskiej. Miał podbite oko, z rozciętej wargi ciekła strużka krwi. Jednak w jego oczach malowała się taka nienawiść i determinacja, że trzej oprawcy zawahali się na chwilę. Potem jednak zdali sobie sprawę, że jest ich trzech, a miecz Horace’a nie jest przecież prawdziwą bronią i wykonano go z drewna takiego samego jak ich kije. Zapomnieli na moment o Willu i ruszyli ku Horace’owi z ciężkimi drągami gotowymi do ataku.
— Dzidziuś przyszedł za nami — stwierdził Alda.
— Dzidziuś chce dostać drugie lanie — zgodził się z nim Jerome.
— Więc dzidziuś je dostanie — dokończył Bryn, szczerząc zęby w uśmiechu. Jednak w następnej chwili wydał okrzyk trwogi, bo coś wytrąciło mu kij z dłoni. Drewniany oręż przekoziołkował w powietrzu i upadł kilka metrów dalej.
W następnej sekundzie to samo stało się z kijem Jerome’a.
Zdezorientowany Bryn spojrzał w stronę, gdzie leżały oba kije. Poczuł się nieswojo, bo ujrzał, że każdy z nich przebity był na wylot strzałą o czarnym drzewcu.
— Jeden na jednego. Tak będzie uczciwiej, nie uważane? — odezwał się Halt.
Bryn i Jerome wzdrygnęli się nerwowo na widok stojącego dziesięć metrów od nich zwiadowcy o ponurym obliczu — w cieniu drzewa, z następną strzałą założoną już na cięciwę długiego łuku. Tylko Alda nie zamierzał dawać za wygraną.
— To są sprawy Szkoły Rycerskiej, zwiadowco — oznajmił, próbując fanfaronadą wybrnąć z sytuacji. — Lepiej trzymaj się od tego z daleka.
Will, który dźwignął się z wolna na nogi, dostrzegł błysk gniewu w oczach Haka. Przez chwilę niemal zrobiło mu się żal osiłka, ale potem dotkliwy ból w plecach przypomniał mu, z kim ma do czynienia, i tylko zacisnął zęby.
— Sprawy Szkoły Rycerskiej, powiadasz… synku? — wycedził Halt niebezpiecznie niskim głosem. Postąpił do przodu, pokonując odległość dzielącą go od Aldy kilkoma szybkimi, posuwistymi krokami. Kadet nie spuścił z tonu. Owszem, groźna twarz Halta budziła niepokój, chłopak zdał sobie jednak sprawę, że jest co najmniej o głowę wyższy od zwiadowcy i wróciło mu poczucie pewności siebie. Przez tyle lat bał się tego tajemniczego osobnika, a teraz, gdy stanął z nim twarzą w twarz, zorientował się, jaki to mały człowieczek.
Był to drugi błąd, jaki Alda popełnił tego dnia. Halt był niewysoki, ale myśleć o nim jako o „małym człowieczku” było nader nieroztropnie. Halt spędził całe życie, walcząc z o wiele groźniejszymi przeciwnikami niż uczniak drugiego roku Szkoły Rycerskiej.
— Zdaje mi się, że zaatakowano tu ucznia zwiadowcy — stwierdził spokojnie Halt — więc chyba jest to też sprawa zwiadowcy, nieprawdaż?
Alda wzruszył ramionami. Był teraz przekonany, że bez trudu poradzi sobie z mężczyzną, którego przerastał wzrostem i wagą.
— Chcesz się w to mieszać, twoja rzecz — rzucił kpiąco — Mało mnie to obchodzi.
Halt pokiwał głową, jakby rozważając sens jego słów.
— Dobrze — rzekł. — Chyba wmieszam się, ale tego nie będę potrzebował.
Mówiąc to, wsunął strzałę z powrotem do kołczana i niedbale odrzucił łuk na bok, skręcając przy tym tułów. Spojrzenie Aldy odruchowo skierowało się w tamtą stronę — i w tej samej chwili poczuł rozdzierający ból, gdy Halt krawędzią buta trafił go w stopę tuż pod kostką. Gdy Alda pochylił się, by uchwycić dłońmi obolałą nogę, zwiadowca obrócił się na lewej pięcie i prawym łokciem uderzył go od dołu prosto w nos — kadet wyprostował się w okamgnieniu i zachwiał, postępując krok do tyłu. Przez sekundę czy dwie oczami pełnymi łez Aida nie widział nic prócz mgły. Poczuł, że coś kłuje go pod podbródkiem. W następnej chwili widział już wyraźnie, że oczy zwiadowcy znajdują się zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Nie było już w nich gniewu. Pojawiła się za to wzgarda i obrzydzenie, które napawały go o wiele większym lękiem.
Ukłucie pod podbródkiem stało się odrobinę mocniejsze. Próbując spojrzeć w dół, Alda poczuł, że ogarnia go obezwładniający strach. Długa klinga piekielnie ostrego noża opierała się o jego szyję.
— Nigdy więcej nie mów do mnie tym tonem… synku — powiedział zwiadowca tak cicho, że Alda musiał wysilić się, by dosłyszeć jego słowa. — I żebyś nigdy więcej nie odważył się podnieść ręki na mojego ucznia. Zrozumiano?
Cała arogancja Aldy ulotniła się bez śladu, serce biło mu jak oszalałe. Nie był w stanie nic rzec. Ostrze noża nacisnęło odrobinę mocniej, poczuł strumyczek ciepłej krwi spływającej mu pod kołnierz. Oczy Halta zabłysły nagle.
— Zrozumiano? — powtórzył i tym razem Alda wykrztusił odpowiedź:
— Tak… panie.
Halt cofnął się, chowając nóż do pochwy jednymi płynnym ruchem. Alda opadł na ziemię i zaczął masować obolałą kostkę. Był pewien, że ma uszkodzone ścięgno. Nie zwracając już na niego uwagi, Halt zwrócił się ku dwóm pozostałym kadetom. Odruchowo zbliżyli się do siebie i patrzyli na niego z niepokojem, nie wiedząc, co będzie dalej. Halt wskazał palcem Bryna.
— Ty — rzucił pogardliwie. — Podnieś swój patyk. Zalękniony Bryn, nie spuszczając z oka Halta podszedł do miejsca, gdzie leżał jego kij, przykucnął — wciąż patrząc na zwiadowcę w obawie przed jakimś podstępem — i szukał przez chwilę po omacku w trawie, aż natrafił na wytrąconą mu broń.
— A teraz oddaj mi strzałę — polecił zwiadowca. Wysoki, śniady chłopak przez dłuższą chwilę mocował się, usiłując wyciągnąć strzałę. Wreszcie mu się to udało. Podał ją Haltowi, trzymając strzałę za sam koniec w ręce wyciągniętej na całą długość — spięty, oczekując w każdej chwili ataku ze strony zwiadowcy. Jednak Halt po prostu wziął od niego strzałę i wsunął ją do kołczana. Bryn cofnął się czym prędzej, by znaleźć się poza jego zasięgiem. Halt parsknął pogardliwie. Zwrócił się do Horace’a:
— O ile się nie mylę, im właśnie zawdzięczasz te siniaki? — spytał.
Horące milczał przez chwilę, aż uświadomił sobie, że nie ma to żadnego sensu. Po co miałby kryć swoich oprawców? Po co w ogóle kiedykolwiek to robił?
— Tak, panie — oświadczył.
Halt skinął głową, drapiąc się po brodzie.
— Tak też myślałem — stwierdził. — Tak przy okazji, słyszałem, że całkiem nieźle radzisz sobie z mieczem. Może zechciałbyś mi to zademonstrować? Mam tu dla ciebie godnego przeciwnika, tego oto bohatera, który stoi przede mną.
Twarz Horace’a z wolna rozjaśniła się uśmiechem, gdy dotarło do niego, co proponuje zwiadowca. Postąpił krok do przodu.
— Z wielką przyjemnością. Bryn cofnął się.
— Chwileczkę! — zawołał. — Przecież nie…
Zamarł. W oczach zwiadowcy znów pojawił się ten sam niebezpieczny błysk, a jego dłoń opadła ku pochwie z nożem.
— Masz kij. On ma drewniany miecz. Więc o co chodzi? Do roboty — zakomenderował.
Zdając sobie sprawę, że nie ma wyjścia, Bryn odwrócił się w stronę Horace’a. Teraz, kiedy miało przyjść do starcia jeden na jednego, wcale nie czuł już tak wielkiej przewagi nad młodszym chłopakiem. Wszyscy w szkole słyszeli o niemal nadnaturalnych uzdolnieniach szermierczych Horace’a.
Licząc na to, że najlepszą obroną może się okazać atak, Bryn postąpił do przodu i uderzył znad głowy. Horace sparował cios bez trudu. Równie łatwo zablokował następne dwa uderzenia Bryna. Po czwartym — błyskawicznym ruchem przesunął ostrzem swojego drewnianego miecza wzdłuż kija przeciwnika. Oręż Bryna nie posiadał jelca, toteż twarde drewno trafiło prosto w nie osłonięte palce. Bryn wrzasnął i upuścił ciężki kij, dając jednocześnie susa do tyłu i wciskając obolałą dłoń pod pachę. Horace stanął w pozycji en garde.
— Nie mówiłem, że macie przestać — przypomniał łagodnym tonem Halt.
— Ale… ale on mnie rozbroił! — zawył Bryn. Halt uśmiechnął się do niego.
— W rzeczy samej. Jednak jestem pewien, że pozwoli ci podnieść kij, byście mogli kontynuować. Do dzieła.
Bryn spojrzał na niego, potem na Horace’a, a następnie znów na Halta. Na żadnej z tych twarzy nie dostrzegł litości.
— Ale ja nie chcę… — powiedział bardzo cicho. Horace nie mógł uwierzyć, że ta żałosna postać nie jest nikim innym jak owym osiłkiem, pogardliwym i brutalnym, który ostatnie kilka miesięcy jego życia zmienił w piekło. Halt tymczasem zastanowił się nad wypowiedzią Bryna:
— Protest odnotowany — stwierdził radośnie. — A teraz dalej, proszę.
Ręka bolała go nieznośnie, ale Bryn przede wszystkim bał się tego, co go czekało, bo nie miał wątpliwości, że Horace bezwzględnie odegra się na nim za wszystkie prześladowania. Pochylił się i ostrożnie sięgnął po kij, nie spuszczając wzroku z Horace’a. Ten zaczekał cierpliwie, aż Bryn będzie gotowy, a potem zrobił nagły wypad do przodu.
Nawet nie tknął Bryna, ale ten wrzasnął ze strachu i wypuścił z ręki Horace pokręcił głową z niedowierzaniem.
— I kto tu jest dzidziusiem? — parsknął. Bryn stał bez słowa, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Skoro takie z niego dziecko — zasugerował Halt — może trzeba po prostu przetrzepać mu tyłek?
Horace uśmiechnął się promiennie. Przypadł do Bryna i chwycił go za kołnierz, obracając go tyłem do siebie. W następnej chwili zaczął walić go w pośladki płazem ćwiczebnego miecza, raz za razem, zaś Bryn, próbując się wyrwać, ciągnął go za sobą wokół polany. Nieszczęśnik wrzeszczał, szarpał się i szlochał, ale Horace trzymał go za kołnierz żelazną ręką. Nie było ucieczki przed bezlitosną karą. Wreszcie, gdy Horace poczuł, że odpłacił mu, jak należy, za wszystkie prześladowania, obelgi i upokorzenia, wypuścił go.
Bryn zachwiał się i opadł na czworaki, głośno szlochając ze strachu, wstydu i bólu.
Jerome przyglądał się tym wydarzeniom z przerażeniem, wiedząc, że wkrótce nadejdzie jego kolej. Postanowił wymknąć się chyłkiem, korzystając z tego, że zwiadowca spogląda w stronę Bryna.
— Jeszcze jeden krok i przeszyję cię strzałą.
Will starał się naśladować cichy, złowróżbny ton Halta. Zdążył już wyciągnąć strzały z najbliższej tarczy, a teraz jedna z nich była założona na cięciwę. Halt rzucił okiem w jego stronę.
— Dobra myśl — pochwalił. — Celuj w łydkę. Rana w tym miejscu jest wyjątkowo bolesna. — Spojrzał znów na Bryna, który leżał skulony u stóp Horace’a. — Ten chyba ma już dość — stwierdził.
Wskazał palcem Jerome’a.
— Twoja kolej — stwierdził krótko. Horace podniósł upuszczony przez Bryna kij i podszedł do Jerome’a podając mu go. Jerome cofnął się.
— Nie! — krzyknął, na jego twarzy malowało się przerażenie. — To nieuczciwe! On…
— Pewno, pewno. Nieuczciwe — przyznał pogodnie Halt. — Przynajmniej w waszym mniemaniu. Dla was „uczciwie” to trzech na jednego. Dość gadania i do roboty.
Will nieraz słyszał powiedzenie, że osaczony szczur jest najgroźniejszy. Teraz Jerome udowodnił prawdziwość takiego stwierdzenia. Ruszył od razu do zaciekłego ataku, i ku zdumieniu Willa, Horace zaczął się cofać pod gradem wymierzonych w niego ciosów. Jerome posuwał się do przodu z coraz większą pewnością siebie. Jakoś nie zauważył, że każdy jego cios Horace blokował bez najmniejszego trudu, niemal niedbale. Nawet najlepsze i najmocniejsze uderzenia Jerome’a nie miały cienia szansy, by przebić się przez obronę Horace’a. Tak jakby kadet drugiego roku walił w kamienny mur.
A potem Horace przestał się cofać. Zatrzymał się, sparował ostatnie uderzenie Jerome’a. Przez chwilę mocowali się, piersią w pierś, następnie zaś Horace ruszył do ataku. Chwycił lewą dłonią prawy nadgarstek Jerome’a, unieruchamiając go. Pchnął do przodu, stopy przeciwnika ślizgały się po miękkiej trawie. W następnej chwili Horace naparł z całej siły i jego niedawny prześladowca runął na ziemię.
Jednak Jerome widział, co przytrafiło się Brynowi Nie miał złudzeń, poddanie się nie wchodziło w grę.
Dźwignął się więc czym prędzej na nogi i podjął rozpaczliwą próbę obrony przed atakiem Horace’a. Cofał się teraz Pod gradem ciosów padających z góry, z prawej i lewej strony, prosto i ukośnie. Niektóre z nich zdołał sparować, ale nie był w stanie wytrzymać błyskawicznego tempa, jakie narzucił Horace. Uderzenia padały na jego golenie, ramiona i łokcie; prawie każde dosięgało celu Horace najwyraźniej starał się trafiać w miejsca bardziej kościste, by sprawić jak największy ból. Od czasu do czasu wykonywał pchnięcie zaokrąglonym czubkiem miecza, by dźgnąć Jerome’a w żebra — nie za mocno, na tyle, żeby go posiniaczyć, ale nie łamać kości.
W końcu Jerome nie miał już siły. Upuścił kij i opadł na ziemię, zasłaniając głowę ramionami. Tylna część jego ciała uniesiona była teraz ku górze. Horace zatrzymał się i spojrzał pytająco na Halta. Zwiadowca wzruszył ramionami.
— Czemu nie? — stwierdził. — W końcu taka okazja nie zdarza się codziennie.
Ale nawet on skrzywił się, gdy Horace wymierzył swemu prześladowcy potężnego kopniaka w tyłek. Jerome poleciał co najmniej metr do przodu i zarył twarzą w ziemię.
Halt podniósł upuszczony przez Jerome’a kij. Przyglądał mu się przez chwilę, ważąc go w ręce.
— Kiepska broń — oznajmił. — Co im przyszło do głowy, żeby wybrać tak mierny oręż? — Rzucił drąg Aldzie. — Rusz się — zakomenderował.
Jasnowłosy kadet, który wciąż rozmasowywał obolałą stopę, przykucnięty w trawie, popatrzył z niedowierzaniem na drewnianą broń. Ze zmiażdżonego nosa ciekła mu krew. Nigdy już nie będzie taki przystojny jak dawniej — pomyślał Will.
— Ale… ale… ja jestem ranny! — zaprotestował tamten, wyprostowując się. Nie mógł uwierzyć, że i jemu ma przypaść w udziale hańba oraz kara.
Halt zastanowił się przez moment, spoglądając na niego, jakby dopiero teraz zwrócił Uwagę na ten fakt. Przez moment Alda sądził, że uda mu się.
— W rzeczy samej — przyznał zwiadowca. — W rzeczy samej — powtórzył. Sprawiał wrażenie nieco rozczarowanego i Alda zaczynał już wierzyć, że rycerskość Halta uchroni go przed cięgami, jakie dopiero co zebrali obaj jego towarzysze. Jednak twarz zwiadowcy rozjaśniła się zaraz. — Ale chwileczkę — zawołał. — Przecież Horace też jest ranny. Zgodzisz się ze mną, Willu?
Will uśmiechnął się.
— Z całą pewnością — rzekł i wszelkie nadzieje Aldy rozwiały się bez śladu.
Halt zwrócił się do Horace’a z żartobliwą troską:
— Na pewno nie jesteś zbyt ciężko ranny, żeby kontynuować ćwiczenie?
Horace uśmiechnął się, ale wyraz jego oczu pozostał ponury, bezlitosny.
— Jakoś dam sobie radę — zapewnił.
— Czyli sprawa załatwiona — ucieszył się Halt. — W takim razie kontynuujmy!
Aida wiedział już, że i dla niego nie ma ucieczki. Zwrócił się ku Horace’owi. Rozpoczął się ostatni pojedynek.
Ze wszystkich trzech osiłków Alda był najlepszym szermierzem; on przynajmniej dostarczył Horace’owi zajęcia na kilka minut. Jednak wyczuwając przeciwnika za każdym uderzeniem i blokiem, fintą i kontratakiem, Alda zorientował się, że trafił na lepszego od siebie. Uznał, że jedyną szansą będzie spróbować czegoś nieoczekiwanego.
Odskoczył do tyłu i zmienił uchwyt, łapiąc swój kij pośrodku obiema rękami, a w następnej chwili rozpoczął serię szybkich uderzeń po łuku z lewej i prawej strony.
Przez ułamek sekundy Horace był zaskoczony i cofnął się, ale zrobił to zwinnym, kocim ruchem, a już w następnej chwili wymierzył Aldzie potężny cios znad głowy. Drugoroczniak wykonał klasyczną w takiej sytuacji zasłonę, trzymając kij za oba końce i parując uderzenie miecza jego środkową częścią. Teoretycznie zastosował właściwą taktykę; w praktyce okazało się jednak, że utwardzane hikorowe ostrze ćwiczebnego miecza po prostu rozcięło kij na pół, pozostawiając Aldę z dwoma bezużytecznymi krótszymi kijami. Cisnął je na ziemię. Stał teraz przed Horace’em bezbronny.
Horace spoglądał na swego prześladowcę, potem spojrzał na miecz w swojej dłoni.
— Obejdzie się bez tego — mruknął i również wypuścił broń.
Cios prawej pięści wędrował nie dalej niż dwadzieścia centymetrów do szczęki Aldy. Tylko że Horace włożył w to uderzenie całą swoją siłę, a nade wszystko miesiące cierpienia w samotności — samotności znanej tylko tym, którzy są gnębieni i poniżani.
Gdy Alda stracił równowagę, odchylił się do tyłu i runął z łoskotem obok swych dwóch przyjaciół, Will otworzył szerzej oczy. Przecież nieraz w przeszłości bił się z Horace’em… Gdyby wiedział, że tamten zdolny jest wymierzyć cios o takiej sile, nigdy nie wdawałby się z nim w bójki.
Alfa nie ruszał się. Will odnosił wrażenie, że nie jest to tylko chwilowe. Horace otrząsnął dłoń o poranionych knykciach i odetchnął głęboko, z satysfakcją.
— Nie masz pojęcia, panie, jak mi ulżyło — odezwał się. — Dziękuję ci, zwiadowco.
Halt skinął głową.
— To ja dziękuję, że w potrzebie dopomogłeś Willowi. A tak przy okazji, przyjaciele nazywają mnie Halt.