Jechali stępa w zapadającym zmroku, przechyleni w siodłach, by łatwiej śledzić trop dzika.
Przyznać trzeba, że nie było to trudne. Potężne cielsko pozostawiło w śniegu głębokie wyżłobienie, zresztą nawet latem nietrudno byłoby odnaleźć jego ślad. Odyniec najwyraźniej był rozjuszony, uderzał kłami w drzewa, deptał poszycie, pozostawiając widoczne oznaki zniszczenia.
— Halt? — spytał trochę niepewnie Will, gdy ujechali już około pół mili gęstym lasem.
— Hm? — mruknął zwiadowca bez zainteresowania.
— Po co trudzić barona? Czy nie moglibyśmy ustrzelić tego dzika z naszych łuków?
Halt pokręcił głową.
— Jest na to zbyt wielki, Willu. Świadczą o tym rozmiary śladów. Trzeba by z pół tuzina strzał, żeby go położyć trupem, a i wówczas nie padłby od razu. Gdy ma się do czynienia z taką bestią, trzeba się mieć na baczności.
— Jak więc to się robi?
Halt rzucił okiem w jego stronę.
— Jasne, przecież nigdy nie widziałeś prawdziwego polowania…
Will potrząsnął głową. Halt powstrzymał konia, by wyjaśnić chłopcu, w czym rzecz; Will zatrzymał Wyrwi-ja u jego boku.
— Po pierwsze — zaczął zwiadowca — do tego potrzebne są psy. Bowiem jest jeszcze drugi powód, dla którego nie możemy po prostu go dopaść i ustrzelić z łuków. Prawdopodobnie, gdy go znajdziemy, skryje się w jakimś gąszczu, w krzakach czy zagajniku, gdzie nie zdołamy się bezpiecznie dostać. Natomiast psy wypłoszą go z kryjówki, wokół której będzie już czekać krąg myśliwych z oszczepami.
— Którymi będą w niego ciskać? — spytał Will.
— Nie, o ile mają choć trochę oleju w głowie — odpowiedział Halt. — Oszczep na dzika ma ponad dwa metry długości i zakończony jest dwusiecznym, długim grotem z rodzajem poprzecznego jelca u nasady. Idzie o to, żeby odyniec ruszył na oszczepnika, szarżując. Ten wówczas zatyka drzewce w ziemię i nachyla oszczep tak, by zwierz nadział się na ostrze. Poprzeczny jelec służy temu, by powstrzymać impet dzika, w przeciwnym razie oszczep mógłby przejść na wylot, a ranna bestia dopadłaby myśliwego.
Will nie był zachwycony.
— Brzmi to niebezpiecznie. Zwiadowca skinął głową.
— Bo jest niebezpieczne. Jednak ludzie tacy jak baron i sir Rodney oraz inni rycerze uwielbiają podobne zabawy. Za żadne skarby nie wyrzekliby się polowania na odyńca, skoro nadarza się okazja.
— A ty? — zaciekawił się Will. — Też będziesz miał oszczep?
Halt pokręcił głową.
— Nie, będę siedział sobie na grzbiecie Abelarda — odparł — a ty na grzbiecie Wyrwija. A to na wypadek, gdyby dzik przebił się przez krąg myśliwych lub gdyby był tylko raniony i uciekł.
— Ale co zrobimy, kiedy tak się stanie?
— Dopadniemy go, nim znów skryje się w gąszczu — oznajmił Halt ponuro. — I wtedy rzeczywiście ustrzelimy go z naszych łuków.
Następnego dnia była sobota, toteż po śniadaniu uczniowie Szkoły Rycerskiej mieli czas wolny, który mogli spędzić, jak tylko chcieli. Co do Horace’a, oznaczało to zazwyczaj usilne starania, by schodzić z oczu Aldzie, Brynowi i Jerome’owi. Wkrótce jednak prześladowcy zorientowali się, że chłopak próbuje im uciec, toteż zazwyczaj czekali na niego u wyjścia z sali jadalnej. Gdy tego ranka wyszedł na plac manewrowy, ujrzał, że już tam są z niewróżącymi nic dobrego, szyderczymi uśmiechami na twarzach. Zawahał się, ale było już zbyt późno, żeby zawrócić. Powłócząc nogami, ruszył w ich stronę.
— Horace! — drgnął, gdy ktoś z tyłu zawołał go po imieniu. Odwrócił się i zobaczył sir Rodneya, który teraz spoglądał z dziwnym wyrazem twarzy ku trzem kadetom, oczekującym na dziedzińcu. Horace zastanawiał się nieraz, czy mistrz wie o prześladowaniach, jakich systematycznie padał ofiarą, ale przypuszczał, że raczej tak. Pewnie chodziło o zahartowanie młodszych uczniów Szkoły Rycerskiej.
— Tak jest! — krzyknął, zastanawiając się jednocześnie, czym zawinił. Jednak rysy Rodneya nie wyrażały gniewu, przeciwnie; uśmiechał się do młodzieńca i wyglądał na bardzo zadowolonego z jakiejś przyczyny.
— Spocznij, Horace. W końcu to sobota. Byłeś kiedyś na polowaniu?
— Ee… nie, panie — choć sir Rodney pozwolił mu przyjąć swobodniejszą postawę, wciąż prężył się na baczność.
— Pora, żebyś zobaczył, jak to się odbywa. Zgłoś się do zbrojowni po oszczep na dziki i nóż myśliwski, niech Ulf wyda ci konia, a za dwadzieścia minut masz się do mnie zgłosić.
— Tak jest! — wykrzyknął Horace, a sir Rodney zatarł ręce. Wyraźnie był w znakomitym humorze.
— Zdaje się, że Halt i jego czeladnik wytropili dla nas odyńca. Mamy okazję się zabawić! — uśmiechnął się zachęcająco do Horace’a i odszedł, by zająć się własnym ekwipunkiem. Gdy chłopak rozejrzał się po dziedzińcu, spostrzegł, że Aida, Bryn i Jerome znikli bez śladu. Gdyby zastanowił się przez chwilę, czemu trzej złośliwcy woleli nie pokazywać się na oczy sir Rodneyowi, może doszedłby do jakichś wniosków, teraz jednak myśli jego zaprzątnęło coś innego, zastanawiał się bowiem, co go czeka podczas polowania na dzika.
Późnym rankiem prowadzeni przez Halta myśliwi dotarli w okolicę kryjówki odyńca.
Bestia zaszyła się w gęstych zaroślach pośród lasu. Halt i Will znaleźli kryjówkę poprzedniego wieczoru, tuż przed zapadnięciem nocy.
Gdy łowcy dotarli już blisko, Halt dał znak, a wówczas baron i jego rycerze zsiedli z koni, pozostawiając je pod opieką jednego ze stajennych. Ostatnie sto metrów wszyscy przebyli pieszo. Tylko Halt i Will pozostali w siodłach.
Oddział liczył piętnastu myśliwych, każdy z nich uzbrojony był w oszczep, dokładnie taki, jaki poprzedniego dnia Halt opisał Willowi. Kiedy znaleźli się już niedaleko kryjówki dzika, rozproszyli się, otaczając ją kręgiem. Will zdziwił się nieco, widząc pośród nich Horace’a, bowiem wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy byli pełnoprawnymi rycerzami. Tylko jego towarzysz z sierocińca był pośród myśliwych jedynym uczniem.
Kiedy podeszli już blisko, Halt uniósł rękę, dając w ten sposób znak pozostałym, by się zatrzymali. Zmusił Abelarda do kłusu i podjechał ku Willowi. Wyrwij zachowywał się niespokojnie, wyczuwał w powietrzu dzika.
— Pamiętaj — rzekł zwiadowca do Willa półgłosem — jeśli będziesz musiał strzelać, celuj w punkt tuż pod lewą łopatką. Strzał prosto w serce to twoja jedyna szansa, by powstrzymać szarżującego dzika.
Will skinął głową i nerwowo oblizał wargi. Wyciągnął dłoń i poklepał Wyrwija po szyi. Konik potrząsnął głową w odpowiedzi na dotknięcie swojego pana.
— I trzymaj się blisko barona — przypomniał mu Halt, nim ruszył na swoje miejsce po przeciwnej stronie kręgu myśliwych.
Wystawiał się w ten sposób na największe niebezpieczeństwo, ponieważ towarzyszył najmniej doświadczonym myśliwym, czyli tym, którzy najłatwiej mogli popełnić błąd. Gdyby dzik tam właśnie przebił się przez krąg łowców, do niego należałoby dogonienie bestii i jej uśmiercenie. Willowi wskazał miejsce obok barona i najwytrawniej szych myśliwych, gdzie niebezpieczeństwo było najmniejsze. Tym samym chłopak znalazł się również obok Horace’a. Sir Rodney wyznaczył uczniowi Szkoły Rycerskiej miejsce pomiędzy sobą a baronem. Przecież było to pierwsze polowanie, w jakim chłopak miał uczestniczyć, i Mistrz Sztuk Rycerskich nie zamierzał go narażać; chodziło o to, by patrzył i uczył się, a jeśli dzik wybiegłby w ich stronę, miał pozwolić działać baronowi lub sir Rodneyowi.
Horace zerknął w stronę Willa, ich spojrzenia spotkały się. Jednak tym razem nie było w nich wrogości. Mało tego, Horace obdarzył czeladnika zwiadowcy nieco wymuszonym półuśmiechem. Will zdał sobie sprawę, widząc jak Horace oblizuje wargi, że i tamten boi się, nie mniej niż on sam.
Halt dał kolejny znak i krąg myśliwych zaczął zbliżać się do zarośli. Gdy pierścień zacieśniał się, Will stracił z oczu swojego nauczyciela oraz pozostałych myśliwych, którzy znajdowali się po drugiej stronie kępy drzew. Niespokojne zachowanie Wyrwija świadczyło o tym, że bestia nadal spoczywa w swej kryjówce. Jednak konik był świetnie wyszkolony, kroczył więc posłusznie do przodu, łagodnie popędzany przez swojego pana.
Z gąszczu dobiegł naraz gardłowy ryk, tak potworny, że Willowi włosy stanęły na głowie. Nigdy przedtem nie słyszał odgłosu, jaki wydaje rozwścieczony odyniec. Było to coś pomiędzy chrząknięciem a wrzaskiem, tak dojmującym, że myśliwi zatrzymali się na chwilę.
— Jest tam, jest! — zawołał podekscytowany baron radośnie. — Miejmy nadzieję, że wybiegnie prosto na nas, nie, chłopaki?
Will nie był całkiem pewien, czy życzył sobie, żeby odyniec zdecydował się na szarżę po ich stronie zarośli. Nie, lepiej niech wyskoczy na tamtych…
Jednak zarówno baron, jak i sir Rodney szczerzyli zęby w uśmiechu, niczym uczniacy, cieszący się na dobrą zabawę. Trzymali oszczepy w pogotowiu i najwyraźniej byli zachwyceni, tak właśnie, jak zapowiadał Halt. Szybkim ruchem Will zsunął łuk z ramienia i założył strzałę. Musnął palcem grot, by upewnić się, że jego ostrze się nie stępiło. Zaschło mu w gardle. Miał wrażenie, że gdyby ktoś go teraz o coś spytał, nie zdołałby wykrztusić ani słowa.
Psy szarpały się na napiętych smyczach, a odgłos ujadania niósł się echem po lesie. Ich szczekanie zaalarmowało odyńca. Teraz Will dostrzegł sylwetkę ogromnego zwierzęcia, które długimi kłami uderzało w pnie drzew.
Baron skinął na Berta, psiarczyka, by spuścił ogary z uwięzi.
Wielkie psy gończe puściły się pędem, przemknęły przez odkrytą przestrzeń i zaszyły się w zaroślach. Była to specjalna odmiana o potężnej budowie ciała, hodowana właśnie do łowów na grubego zwierza.
Zgiełk, jaki dobywał się z zarośli, był wprost nie do opisania. Do wściekłego ujadania psów dołączył mrożący krew w żyłach odgłos wydawany przez rozwścieczonego odyńca. Trzaskały gałęzie i pniaki młodych drzew. Wyglądało to tak, jakby cały zagajnik miał za chwilę wystrzelić w powietrze.
A potem nagle odyniec pojawił się na otwartej przestrzeni.
Szarżował prosto na środek półkola łowców, dokładnie w połowie drogi między Willem a Haltem. Ze wściekłym rykiem odrzucił na bok jednego z psów, który wpił się zębami w jego skórę, przez moment stał bez ruchu, a potem ruszył na myśliwych z całym impetem i oszałamiającą prędkością.
Młody rycerz, który stał na drodze zwierza, nie wahał się ani przez chwilę. Przykląkł na jedno kolano, wbijając drzewce oszczepu w ziemię i nastawiając lśniący grot w kierunku szarżującej bestii.
Odyniec nie miał już odwrotu. Nadział się w pędzie na ostrze, rzucił się gwałtownie, rycząc z bólu i wściekłości i próbując uwolnić się od śmiercionośnego oszczepu. Jednak młody myśliwy trzymał mocno drzewce, przyciskając je ku ziemi, by rozjuszona bestia nie mogła go wyszarpnąć.
Will ze zgrozą przyglądał się tej scenie; drzewce w pewnej chwili ugięło się niczym łuk pod ciężarem pędzącego odyńca, potem jednak wyostrzony grot przebij serce zwierzęcia i było po wszystkim.
Wydawszy z siebie ostatni ryk, potężny odyniec padł na bok, nieżywy.
Pokryty skudlonym włosiem trup był niemal wielkości konia, nabity potężnymi mięśniami; po obu stronach potwornego pyska sterczały długie, mordercze kły. Widać było na nich ślady ziemi, którą rył w furii, i krew przynajmniej jednego z psów.
Will wzdrygnął się, spoglądając na zabite zwierzę. Mam nadzieję — pomyślał — że nieprędko będę miał do czynienia z czymś podobnym.