A zatem czekał ich chłód i zimny posiłek, który znów składał się z sucharów, suszonego mięsa i owoców. Popili wodą z manierek. Will zaczynał mieć już serdecznie dosyć tych pozbawionych smaku podróżnych racji. Jako pierwszy wartę pełnił Halt, tymczasem zmęczeni wyczerpującą wędrówką Will oraz Gilan owinęli się płaszczami i ułożyli do snu.
Will nie pierwszy już raz nocował pod gołym niebem. Jego mistrz nie zaniedbał tak istotnego elementu w nauce zwiadowczego rzemiosła. Jednak po raz pierwszy obozowisko pozbawione było kojącego trzasku płomieni lub choćby ciepła rozżarzonych węgli z ogniska. Spał niespokojnie, prześladowały go męczące sny o przerażających stworach, przedziwnych i strasznych istotach, czających się tuż poza granicą postrzegania, na tyle jednak blisko, że odczuwał ich obecność, budzącą grozę, której ludzki rozum nie był w stanie ogarnąć.
Gdy nadszedł czas na wartę Willa i Halt potrząsnął nim lekko, chłopak z ulgą wyrwał się z koszmarów.
Wiatr przeganiał chmury po niebie. Wycie Fletni zdawało się donośniejsze niż wcześniej. Zmęczony tym ponurym zawodzeniem, Will zaczął zastanawiać się, czy twórcy menhirów właśnie po to obdarzyli je złowrogim głosem, by wprawiać intruzów w stan znużenia i niepokoju. Szumiące na wietrze wysokie trawy dołączały swą pieśń do odległego lamentu kamieni.
Halt wskazał uczniowi punkt na niebie, każąc mu przy tym zapamiętać kąt, pod jakim Will musiał podnieść rękę, aby skierować ją na tę właśnie wysokość.
— Kiedy księżyc będzie tu — rzekł chłopcu — przekażesz wartę Gilanowi.
Will kiwnął głową. Rozprostował się i przeciągnął, a następnie sięgnął po łuk oraz kołczan. Bezgłośnie przekradł się do krzaka, który Halt obrał za ich „wartownię”. Jedna z powszechnie stosowanych przez zwiadowców zasad głosiła, iż wartownik nie powinien pozostawać w obozie, lecz pełnić straż w ukryciu, w niejakim oddaleniu o jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów, mając oko na obozowisko. Dzięki temu potencjalny przeciwnik miał do czynienia z dwoma, a nie jednym punktem oporu; napastnika lub napastników, którzy zdołaliby jakimś sposobem zakraść się niepostrzeżenie do obozowiska, czekałaby niemiła niespodzianka w postaci uzbrojonego wartownika — z drugiej zaś strony zaskoczony strażnik mógłby wezwać pomocy śpiących towarzyszy. Był to oczywiście środek ostrożności przedsięwzięty jedynie na wypadek, gdyby doszło do którejś ze wspomnianych ostateczności Szkolony w obserwacji zwiadowca powinien bowiem dostrzec niebezpieczeństwo znacznie wcześniej i w porę zaalarmować towarzyszy. Tak czy inaczej, była to jedna z pierwszych i podstawowych zasad wpojonych Willowi przez jego nauczyciela.
Wyjął z kołczana dwie strzały i umieścił między palcami prawej dłoni. Miał trzymać je w ten sposób przez całe cztery godziny pełnienia warty. W razie potrzeby nie musiał tracić bezcennych ułamków sekund na dobywanie pocisków z kołczana, nie mówiąc już o tym, że ruch taki mógłby zwrócić uwagę napastnika. Dodatkowo, gdyby przypadkiem zdarzyło mu się zapaść w sen, strzały wypadłyby spomiędzy palców — budząc go. Następnie owinął głowę płaszczem, by nadać swej sylwetce nieregularny, organiczny kształt zlewający się z krzakiem, przy którym pełnił wartę. Kolejna z podstawowych zasad głosiła, że pozornie nieruchomy niczym głaz wartownik ani przez chwilę nie pozostaje w bezruchu. Will powoli, bardzo powoli, obracał głową, jednocześnie szybko przesuwając oczami na lewo i na prawo, sondując horyzont oraz skupiając wzrok i uwagę na przemian na tym, co bliskie i tym, co dalekie. Pamiętał też, by nie koncentrować się za długo na jednym punkcie i odbierać sygnały z obrzeża pola widzenia, rejestrowane zaledwie kątem oka — bowiem w ten sposób, o wiele łatwiej jest uchwycić ruch. Co kilka minut zmieniał rytm obserwacji, jednocześnie zmieniając też pozycję. Dzięki temu przez cały czas jego spojrzenie patrolowało otaczający ich teren pod kątem trzystu sześćdziesięciu stopni.
Lament Fletni i świst wiatru w trawach tworzyły monotonne dźwiękowe tło, jednak Halt nauczył go, jak dostroić swą uwagę, by zamiast dać się uśpić jednostajnym dźwiękom, próbować słyszeć je wciąż na nowo, doszukując się w nich zarazem odgłosów innych, dziwnych, nietypowych. Słyszał więc co jakiś czas szelest i chrobot drobnych łapek — odgłosy nocnego życia stepowych zwierzątek. Jednak do jego uszu docierały też dźwięki, które trudniej było zidentyfikować. Za każdym razem jego serce zaczynało bić szybciej, gdyż wydawało mu się, że to okrutne kalkary-zabójcy pełzną ku niemu i jego uśpionym towarzyszom. W pewnej chwili był już całkiem pewien, że dosłyszał ciężki oddech jakiegoś dużego stworzenia. Lęk chwycił go za gardło, pobudził wszystkie zmysły… dopóki nie uświadomił sobie, że jego słuch w najwyższym skupieniu zaczął rejestrować niemal bezgłośne sapanie pogrążonych we śnie towarzyszy.
Wiedział doskonale, że w mroku i pod okryciem płaszcza zwiadowcy, w cieniu krzewów, jest praktycznie całkowicie niewidoczny z odległości pięciu metrów. Nie mógł jednak nie zastanawiać się, czy kalkar polega tylko na swym wzroku. Być może posiadał jakieś inne zmysły, które powiadomiłyby go o obecności przeciwnika, kryjącego się w krzakach. Być może właśnie teraz zbliżał się do niego, skradając się chyłkiem pośród traw, gotowy do napaści…
Nerwy Willa, napięte już do ostateczności pod wpływem irytującego i nieustannego odgłosu Kamiennych Fletni, nagliły go, żeby za każdym nietypowym dźwiękiem odwrócić się gwałtownie w stronę, z której dochodził. Wiedział jednak zarazem, że takim stanowczym ruchem zdradziłby swoją obecność. Zmuszał się więc, by poruszać się powoli, zachowując wszelkie środki ostrożności.
Podczas długich godzin czuwania w napięciu nie dostrzegł jednak nic prócz pędzących po niebie chmur księżyca z wolna zmieniającego swe położenie na nieboskłonie i falującego morza otaczających traw. Gdy nadeszła pora zdania warty, Will był wycieńczony — fizycznie i psychicznie. Obudził Gilana, owinął się płaszczem i położył na ziemi.
Tym razem nie prześladowały go żadne sny. Spał twardo aż po blady świt.
Kamienne Fletnie ujrzeli późnym rankiem. Był to zaskakująco mały krąg szarych, granitowych monolitów, wznoszących się na niskim pagórku. Obrana przez Halta trasa prowadziła w odległości około kilometra od nich, z czego Will był raczej zadowolony, nie miał bowiem ochoty przyglądać się menhirom z bliska. Ich przygnębiająca pieśń była teraz jeszcze donośniejsza i wzmagała się wraz z porywami wiatru.
— Następnym razem, jak spotkam jakiegoś flecistę — odgrażał się Gilan z wisielczym humorem — będzie musiał zeżreć własny flet.
Podążali naprzód, pokonując milę za milą, mijały godziny, z których każda była taka sama jak poprzednia. Nie widzieli nic, na czym warto by zatrzymać wzrok, a wciąż towarzyszyło im ponure wycie Kamiennych Fletni — złowrogie i upiorne.
Postać tubylca pojawiła się nagle, jakby wyrosła z traw jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi. Był niski, miał na sobie szare łachmany, długie i skołtunione włosy zwisały mu do ramion. Spoglądał na nich przez kilka sekund oczami szaleńca.
Nim Will zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, mieszkaniec równiny już zniknął, skulił się i znów można było dostrzec tylko kołyszące się trawy, w które jakby się zapadł. Halt w pierwszym odruchu chciał spiąć Abelarda, by ruszyć za nim w pogoń, ale zatrzymał się w następnej chwili. Strzała, którą zdążył dobyć i umieścić na cięciwie, nie podążyła tropem uciekiniera. Gilan również gotów był do strzału, zareagował równie prędko, jak Halt. On także wstrzymał się, spoglądając ze zdziwieniem na dowódcę.
Halt wzruszył ramionami.
— To może nic nie znaczyć — stwierdził. — Choć może pobiegł, żeby powiadomić kalkary. Jednak nie możemy go zabić tylko dlatego, że coś podejrzewamy.
Gilan zaśmiał się krótko i niewesoło, jakby rozładowując napięcie, wywołane niespodziewanym pojawieniem się tubylca.
— Pewnie na jedno wychodzi — zauważył — czy to my znajdziemy kalkary, czy też one odnajdą nas.
Halt rzucił mu przelotne spojrzenie, najwyraźniej nie Podzielając jego wesołości.
— Zapewniam cię — oznajmił — że to bardzo duża różnica. Zaprzestali już forsownego marszu i przemierzali trawiastą równinę w zwykłym tempie. Odgłos Fletni pozostał za nimi, stawał się coraz cichszy. Will, z ulgą zorientował się, że teraz wiatr im sprzyjał, wiał bowiem w kierunku kamiennego kręgu.
Od nagłego pojawienia się tubylca minęło sporo czasu. Nie dostrzegli żadnego innego znaku życia. Will postanowił zadać pytanie, które trapiło go przez całe popołudnie:
— Halt? — odezwał się ostrożnie, nie będąc pewnym, czy nauczyciel nie nakaże mu milczeć. Jednak zwiadowca spojrzał ku niemu z uniesionymi brwiami na znak, że gotów jest udzielić wyjaśnień, toteż Will spytał: — Jak myślisz, dlaczego Morgarath sprzymierzył się z kalkarami? Co chce w ten sposób zyskać?
Halt zdał sobie sprawę, że Gilan również czeka na jego odpowiedź. Milczał przez chwilę, zbierając myśli. Miał niejakie opory przed ich sformułowaniem, bowiem w przeważającej części składały się z domysłów i intuicyjnych przeczuć.
— Kto może wiedzieć, jakie przesłanki powodują kimś takim jak Morgarath? — przemówił wreszcie z wolna. — Nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Mogę wam tylko powiedzieć, co mi się zdaje — i dodać, ze Crowley jest tego samego zdania.
Spoglądając na swych towarzyszy, zdał sobie sprawę, że wpatrują się w niego niczym w wyrocznię i przyjmą jego odpowiedź za niezbity pewnik. Czasem — pomyślał z goryczą — reputacja kogoś, kto nigdy się nie myli, może być prawdziwym ciężarem.
— Nadchodzi wojna — mówił dalej. — Co do tego nie ma praktycznie żadnych wątpliwości. Wargalowie zostali zmobilizowani, a doszły nas ponadto wieści, że Morgarath nawiązał kontakt z Ragnakiem. — Zauważył zdumienie na twarzy Willa, ale Gilan najwyraźniej wiedział, o kim mowa. — Ragnak jest oberjarlem, czy też, jeśli wolisz, najwyższym władcą Skandian, czyli morskich wilków.
Twarz chłopca rozjaśniła się, teraz już rozumiał.
— Należy również zdawać sobie sprawę — ciągnął Halt — że ta wojna zakrojona będzie na większą skalę niż poprzednia, toteż będziemy potrzebować wszystkich sił, jakimi dysponujemy, a także wszystkich najlepszych dowódców, którzy poprowadzą naszą armię. Wydaje mi się, że Morgarath to właśnie ma na myśli. Stara się nas osłabić, posyłając kalkary, by zamordowały naszych wodzów. Jak wiecie, ich ofiarą padł już Northolt, naczelny dowódca, i Lorriac, nasz najlepszy dowódca jazdy. Oczywiście, ich miejsce zajmą inni, ale zawsze w okresie przejściowym następuje pewne zamieszanie, a zmiany na stanowiskach dowódczych osłabiają wojsko. Chyba właśnie o to chodziło Morgarathowi.
— Jest także druga strona medalu — dodał w zamyśleniu Gilan. — Ostatnim razem obaj w ogromnej mierze przyczynili się do jego porażki. Unicestwia strukturę dowodzenia, a zarazem mści się za swoją dawną hańbę.
Halt przytaknął.
— To prawda. A dla umysłu tak opętanego manią wielkości zemsta może być potężnym motywem działania.
— Sądzisz więc, że należy się spodziewać dalszych zabójstw? — spytał Will. — Myślę, że nastąpią kolejne próby. Morgarath uderzył za pośrednictwem kalkarów już dwukrotnie, za każdym razem z powodzeniem. Nie ma więc powodu, by nie próbować dalej i nie starać się wyeliminować kolej, nych nieprzyjaciół. Morgarath ma powody, żeby darzyć nienawiścią niejednego z mieszkańców naszego królestwa. Może pokusić się o zabicie nawet samego króla. Choć wydaje się bardziej prawdopodobne, że zechce raczej uśmiercić kogoś takiego jak nasz baron Arald, który swego czasu mocno dał się Morgarathowi we znaki.
A ty to niby nie — pomyślał Will i nagle zaczął niepokoić się o swego nauczyciela. Już miał wypowiedzieć swe obawy na głos, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, iż Halt z całą pewnością doskonale o tym wie. Zresztą Gilan zadał już starszemu zwiadowcy kolejne pytanie:
— Jest jedna rzecz, której nie rozumiem. Dlaczego kalkary wracają wciąż do tej samej kryjówki zamiast po prostu przemieszczać się od jednej ofiary do drugiej?
— Odnoszę wrażenie, że na tym polega ich główna, o ile nie jedyna słabość, a także nasza szansa — odparł Halt. — To istoty dzikie i bezlitosne, a przy tym po wielokroć inteligentniejsze od wargalów. Nie są jednak ludźmi. Nastawiają się na jeden — i tylko jeden cel. Wskaż im ofiarę, a będą tropić ją tak długo, aż zabiją lub same padną. Jednak wygląda na to, że nie są w stanie polować na więcej niż jednego osobnika. Po wykonaniu zadania wracają do kryjówki, by odebrać nagrodę od Morgaratha czy któregoś z jego podwładnych. Dopiero wtedy można wyznaczyć im następny cel i wtedy znów wyruszą na łowy. Największą szansę, by je odnaleźć, będziemy mieli właśnie wtedy, gdy otrzymają nowe zadanie i wyłonią się z kryjówki. W przeciwnym razie będziemy musieli namierzyć ich leże i tam je zabić.
Po raz tysięczny Will spojrzał na rozpościerającą się przed nimi jednostajną, trawiastą równinę. Gdzieś tutaj kryją się dwie straszliwe bestie, być może są już na tropie nowej ofiary. Głos Haka wyrwał go z zamyślenia.
— Słońce zachodzi — stwierdził. — Możemy zatrzymać się tu na noc.
Zmęczeni całodzienną wędrówką, sztywno zsiedli z koni i poluzowali popręgi, żeby dać zwierzętom wytchnienie.
— Jedno jest dobre na tym przeklętym pustkowiu — zauważył Gilan, rozglądając się dookoła. — Każde miejsce jest tu tak samo dobre na obozowisko. Albo tak samo złe.
Will poczuł na swym ramieniu dotknięcie ręki Halta, które wyrwało go ze snu bez marzeń. Odrzucił połę płaszcza, rzucił okiem na świecący księżyc i zmarszczył brwi. Spał najwyżej przez godzinę. Chciał spytać, co się stało, ale Halt powstrzymał go, kładąc palec na ustach. Will zdał sobie sprawę, że Gilan także już nie śpi. Stał wpatrzony w dal, zwrócony w kierunku północnego wschodu, czyli w stronę, z której przybyli — i nasłuchiwał.
Will wstał, poruszając się bardzo ostrożnie, by nie spowodować hałasu. Ręce odruchowo sięgnęły do broni, ale zaraz potem zdał sobie sprawę, że nie grozi im bezpośrednio żadne niebezpieczeństwo. Towarzysze na słuchiwali uważnie. Po chwili Halt uniósł dłoń, wskazując na północ.
— Znowu — stwierdził cicho.
Wtedy i Will usłyszał ten głos, dobiegający poprzez szum wiatru w trawie i zawodzenie Kamiennych Fletni Mrożący krew w żyłach odgłos wycia, zawodzenia bestii wznoszącego się do coraz wyższych tonów, by wreszcie umilknąć. Wiatr przyniósł ku nim nieludzki zew, który dobył się z gardzieli potwora.
Po kilku sekundach wycie znów dało się słyszeć, tym razem jakby odrobinę niższe. Will wiedział, co to oznacza, zanim Halt zdążył oznajmić:
— Kalkary — mruknął zwiadowca. — Otrzymały nowe zadanie i wyruszają na łów.