Rozdział 18

Will uśmiechnął się mimo woli. Trudno było wy-obrazić sobie dokładniejsze przeciwieństwo wściekłego, groźnego odyńca.

— Skąd wiedziałeś, że tam jest? — spytał Halta półgłosem.

Zwiadowca machnął niedbale ręką.

— Dostrzegłem go parę minut temu. Z czasem nauczysz się wyczuwać, kiedy ktoś na ciebie patrzy. Jak już wyczujesz, zaczynasz się za tym kimś rozglądać.

Will pokręcił głową z podziwem. Halt posiadał niemal nadprzyrodzoną umiejętność obserwacji. Nic dziwnego, że mieszkańcy zamku czuli przed nim zabobonny lęk!

— No dobra — rzekł Halt surowo — czemu tak się skradałeś? Kto kazał ci nas szpiegować?

Starzec nerwowo zatarł dłonie, spoglądając na przemian na Halta i ku grotowi strzały, skierowanej teraz w dół, lecz wciąż założonej na cięciwę łuku Willa.

— Gdzieżbym tam szpiegował, panie! Nie, skądże! Wcale nie szpiegowałem. Usłyszałem tylko jakiś hałas i pomyślałem sobie, że to ten wielki świniak tu wraca, to i żem się schował! A tymczasem to panowie nadjeżdżali.

Halt ściągnął brwi.

— Wziąłeś mnie za dzika? — spytał. Wieśniak znów potrząsnął głową.

— Nie. Nie. Nie. Nie — powtórzył. — Gdzieżby, panie. Przynajmniej nie kiedym was ujrzał! Ale wonczas przecie nie wiedziałem, kto zacz. Czy nie jacy zbóje.

— Co tu robisz? — przesłuchiwał go dalej Halt. — Nie pochodzisz z tych stron, prawda?

Wieśniak, który ze wszech miar pragnął go zadowolić, znów pokręcił głową.

— Gdzie tam, panie. Przybyłem aż znad rzeki Willowtree! — oznajmił. — Szedłem tropem tego świniaka, w nadziei, że trafi się ktoś, kto go przerobi na bekon.

Halt nagle zainteresował się słowami nieznajomego. Przestał wypytywać go żartobliwie surowym tonem, teraz jego głos brzmiał rzeczowo i poważnie.

— A, to znaczy widziałeś dzika, tak? — spytał, a wieśniak znów zatarł dłonie i rozejrzał się lękliwie wokół, jakby spodziewał się, że „świniak” w każdej chwili może wyskoczyć zza drzew.

— A jakże, widziałem. I słyszałem. I nie chcę go więcej oglądać. Powiadam, panie, bestia, jakich mało!

Halt zerknął w stronę śladów.

— Mały nie jest, to pewne — mruknął.

— Diabeł wcielony, panie! — ciągnął wieśniak. — Istny diabelski pomiot. Dla takiego rozszarpać człeka czy konia, to jak zjeść śniadanie!

— Co w takim razie planowałeś? — spytał Halt, a potem dodał: — A tak przy okazji, jak się nazywasz?

Wieśniak skłonił się i uniósł dłoń do czoła w pozdrowieniu.

— Piotr, panie. Mówią na mnie Solny Piotr, tak mnie wołają, panie, bo lubię sobie nieźle mięsko posolić. Słowo daję.

— Nie wątpię — odparł Halt. — Ale pytałem cię, co zamierzałeś uczynić w sprawie tego dzika?

Solny Piotr podrapał się po głowie, miał w tej chwili niezbyt mądrą minę.

— Prawdę rzekłszy, nie wiem. Myślał żem sobie — znajdę jakiego żołnierza albo rycerza czy wojownika, co mu da radę. Albo i zwiadowcę — dodał po namyśle.

Will uśmiechnął się. Halt, który uprzednio przyklęknął, by przyjrzeć się śladom na śniegu, wstał. Otrzepał biały puch z kolana i podszedł do miejsca, gdzie stał Solny Piotr, przestępujący nerwowo z nogi na nogę.

— Pewnie dzik spowodował niemałe zniszczenia? — spytał, a stary skwapliwie pokiwał głową.

— Ano, panie! Jakże by inaczej! Trzy psy ubił. Płoty pozwalał i szkód w polu narobił, a jakże. Mało co mojego zięcia nie ukatrupił, kiedy ten próbował go dopaść. Jakem mówił, panie, istny diabeł!

Halt w zamyśleniu podrapał się po brodzie.

— Hm — odezwał się. — Bez wątpienia powinniśmy coś w tej sprawie zrobić. — Zerknął na słońce, które stało już nisko nad horyzontem po zachodniej stronie nieba, a potem zwrócił się do Willa: — Ile zostało nam jeszcze światła dziennego, Willu?

Will przyjrzał się położeniu słońca. Ostatnio Halt nie zaniedbywał żadnej okazji, by nauczyć go czegoś nowego lub sprawdzić zdobytą już wiedzę i posiadane umiejętności. Wiedział też dobrze, że oczekuje od niego wyważonej i przemyślanej odpowiedzi. Raczej trafnej niż pochopnej.

— Trochę ponad godzinę? — zapytał. Ujrzał, jak brwi Halta ściągają się, a czoło marszczy i poniewczasie przypomniał sobie, że zwiadowca wyjątkowo nie cierpi, kiedy ktoś odpowiada mu pytaniem na pytanie.

— Chcesz wiedzieć, czy chcesz powiedzieć? — zirytował się jak zwykle w takich sytuacjach Halt. Niezadowolony z siebie, Will potrząsnął głową.

— Nieco ponad godzinę — stwierdził teraz pewniejszym tonem, ku usatysfakcjonowaniu zwiadowcy.

— Prawidłowo — pochwalił go. — Doskonale, Solny Piotrze, chcę, żebyś zaniósł wiadomość do barona Aralda — rzekł, zwracając się do starego wieśniaka.

— Barona Aralda? — powtórzył ten niespokojnie. Halt przybrał surowy wyraz twarzy.

— Widzisz, co narobiłeś? — zwrócił się do Willa. — Przez ciebie i on zaczął odpowiadać pytaniami na pytania!

— Przykro mi — mruknął Will, uśmiechając się mimo woli. Halt pokręcił karcąco głową i podjął przemowę do Solnego Piotra.

— Tak jest, do barona Aralda. Jeśli pójdziesz jeszcze milę czy dwie tą drogą, ujrzysz jego zamek.

Solny Piotr przysłonił oczy dłonią i spojrzał w dal, jakby już stąd mógł ujrzeć siedzibę wielmoży.

— Zamek, powiadacie? — w jego głosie słychać było powątpiewanie. — Nigdy w życiu nie widziałem żadnego zamku!

Halt westchnął, zaczynał się niecierpliwić. Roztrzepanie starego gaduły, którego umysł nie był w stanie trzymać się właściwego tematu, stawało się trudne do zniesienia.

— Tak jest, mówiłem o zamku. Podejdziesz do strażnika u bramy…

— A duży ten zamek? — spytał starzec.

— Zamek jest OGROMNY! — ryknął na niego Halt. Przerażony Solny Piotr odskoczył do tyłu. Na jego obliczu malowała się uraza.

— Nie trzeba krzyczeć, młody panie — ofuknął go. — Przecie ja tylko pytałem, nic więcej.

— Więc przestań pytać i bez przerwy mi przerywać — polecił zwiadowca. — Tracimy przez to tylko czas. Słuchasz mnie uważnie?

Solny Piotr skinął głową.

— Doskonale — mówił dalej Halt. — Podejdziesz więc do strażnika stojącego u bramy i powiesz, że masz wieść dla barona Aralda i że przychodzisz od Halta.

Twarz starca ożywiła się, to imię wyraźnie nie było mu obce.

— Od Halta? — spytał. — Ale nie zwiadowcy Halta?

— Owszem — odparł Halt znużonym tonem. — Od zwiadowcy Halta.

— Tego samego, który poprowadził zbrojnych, by pokonali wargalów Morgaratha? — dopytywał się Solny Piotr.

— Właśnie od niego — potwierdził Halt niebezpiecznie niskim głosem. Solny Piotr rozejrzał się wokół.

— No dobrze — stwierdził. — A gdzie on jest?

— To ja jestem Halt! — zagrzmiał na niego zwiadowca, krzycząc mu prosto w twarz. Stary wieśniak znów cofnął się o parę kroków. Szybko jednak doszedł do siebie i stanowczo pokręcił głową.

— Nie, nie, nie — powiedział. — Nie możecie nim być, panie. Przecie zwiadowca Halt jest wzrostu dwóch mężczyzn i w barach taki sam szeroki. Toć to olbrzym, panie! Niepokonany, w boju nieustraszony, ot co. Nie może być, żebyście to wy nim byli, panie.

Halt odwrócił się, starając opanować gniew. Will natomiast bawił się coraz lepiej.

— Ja… jestem… Halt — wycedził zwiadowca z naciskiem, by Solny Piotr nie miał ani cienia wątpliwości. — Kiedy byłem młodszy, byłem wyższy i szerszy w barach. Teraz jednak się skurczyłem — patrzył groźnie wieśniakowi prosto w oczy. — Zrozumiałeś?

— Skoro tak powiadacie… — Solny Piotr zawiesił głos. Wciąż nie wierzył zwiadowcy, ale w jego oczach dostrzegł groźny błysk, dający do zrozumienia, że dalszy spór mógłby się dla niego źle skończyć.

— Wyśmienicie — stwierdził Halt lodowatym tonem. — Otóż powiesz baronowi, że Halt i Will…

Solny Piotr miał właśnie zadać następne pytanie, ale Halt położył mu dłoń na ustach, a drugą ręką wskazał chłopca, stojącego obok Wyrwija.

— To jest Will. — Solny Piotr gorliwie skinął głową; dłoń zwiadowcy była mocno zaciśnięta na jego twarzy, co skutecznie zapobiegło dalszym pytaniom. — Powiedz mu, że Halt i Will są na tropie odyńca — ciągnął zwiadowca. — Kiedy znajdziemy jego kryjówkę, powrócimy do zamku. Tymczasem, niech baron zbierze swych ludzi i przygotuje się na łowy jutro rano. Z wolna cofnął rękę, odejmując ją od ust wieśniaka.

— Zapamiętałeś wszystko? — spytał. Solny Piotr skwapliwie skinął głową.

— W takim razie powtórz — nakazał mu Halt.

— Iść do zamku, powiedzieć strażnikowi przy bramie, że jest wiadomość od pana… Haka… dla barona. Powiedzieć, że jesteście, panie… że Halt… i on… ten, Will… są na tropie odyńca i szukają jego kryjówki. Powiedzieć, coby gotowali się jutro na łowy.

— Dobrze — stwierdził Halt. Skinął w stronę Willa i obaj wskoczyli na siodła. Solny Piotr stał pośrodku drogi i spoglądał na nich. — No, ruszaj! — zawołał Halt.

Wieśniak uszedł parę kroków, lecz gdy uznał, że dzieli ich już bezpieczna odległość, odwrócił się i zawołał do zwiadowcy o posępnym obliczu:

— Wcale wam nie wierzę, panie, nic a nic! Nie ma tak, żeby człek się z wiekiem tyle skurczył!

Halt westchnął ciężko i skierował swojego konia w stronę lasu.

Загрузка...