W pałacu Shelleyów, pośród tłumu gości, podeszła do Martineza i pogratulowała mu. Zobaczyła, jak rozszerzają się jego oczy.
— Nigdy nie widziałem cię po cywilnemu — powiedział, biorąc ją za rękę.
W jej żyłach stukotał niepokój i dlatego uśmiech zdradzał napięcie.
— Spodziewałam się, że zrobię ci niespodziankę.
— Mam nadzieję, że to nie ostatnia niespodzianka dzisiejszego wieczoru. — Wziął ją za rękę i zaprowadził do bufetu.
Przez wiele lat Sula nosiła mundur, ponieważ na inne ubranie nie mogła sobie pozwolić. Kobiety z klasy parów, wychowane od kołyski w posłuszeństwie dla zasad piękna, mody, etykiety, zmieniały garderobę co sezon, by pozostać w zgodzie z jasnymi, choć niepisanymi kanonami. Dochody Suli nie wystarczyłyby na to, a poza tym taki styl bycia wydawał jej się zniechęcający: istniało niebezpieczeństwo nieustannego popełnienia błędów. Na szczęście mundur był dla oficera floty zawsze stosowny.
Kiedyś żyła w wirze mody. Miała kochanka — linkboja, takie typy nazywa się w melodramatach „królami zbrodni”, choć oczywiście pomniejszego kalibru. Lubił dawać jej ekstrawaganckie, drogie stroje. Co kilka dni coś jej kupował, a szafy puchły. Sporo rzeczy oddawała znajomym, by zrobić miejsce na nowe ubrania. W tamtym czasie poznała pewną osobę — nie chciała teraz o niej myśleć — która lubiła ją ubierać. Pozbyła się prawie wszystkich swoich strojów, gdy stała się lady Sulą, i opuściła Spannan, by studiować w akademii, i odtąd nosiła tylko przepisowe mundury floty.
Zresztą szałowe ciuchy ze Spannan nie przydałyby się na Zanshaa. Tu ubierano się wytworniej, bardziej dostatnio i w innym stylu.
Na ten wieczór Sula kupiła czarną suknię z rodzaju ponadczasowych. Miała nadzieję, że rzeczywiście tak jest, bo gdy dobrała sobie buty i odpowiedni żakiet, stwierdziła zgorszona, że wydała nieco ponad pięć procent całej swojej fortuny i miała przynajmniej nadzieję, że czarna sukienka wystarczy na wiele lat.
Zdecydowanie nie konkurowała z tym, co widziała wokół siebie, z papuzimi kolorami, koronkami, falbanami i brokatem. Moda przechodziła fazę bogatej zdobności; może to opór wobec siermiężnych standardów wojny. Nawet Torminele, pokryci bujnym futrem i skąpo ubrani z obawy przed udarem cieplnym, włożyli kamizelki i szorty, gęsto wyszywane koralikami i klejnotami.
Była przekonana, że nie pasuje do reszty towarzystwa, jednakże otrzymała kilka komplementów od osób, które nie miały interesu, by się jej przypodobać.
A już spojrzenie, jakim obdarzył ją Martinez, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, było wręcz bezcenne.
— Czy te korale są z porcelany? — Martinez sunął wzrokiem po szyi Suli.
Pochyliła głowę, by mógł się lepiej przyjrzeć.
— Dmuchane szkło. — Każdy koralik, o wirujących, nakładanych warstwami żywych barwach, był indywidualnym dziełem sztuki, niedrogim w porównaniu z resztą kreacji.
— Bardzo ładne. — Ledwo dostrzegalnie poruszył nozdrzami. — Czy Zmierzch na Sandamie również stanowi część dzisiejszej toalety?
— Owszem.
Uśmiechnął się uszczęśliwiony.
— Tak się cieszę, lady Sula, że zaszczyciła pani moje przyjęcie. Podziękowała oficjalnym skinieniem głowy. Czuła napięcie, trzepoczące w piersi jak ptak w klatce.
— Tak się cieszę, że tu jestem — odparła.
Na czas przyjęcia rozsunięto drzwi — dwa salony, bawialnia i oficjalny pokój jadalny utworzyły długą salę recepcyjną. Martinez zaprowadził Sulę do bufetu i zaproponował, że nałoży jej na talerz coś do jedzenia. Była zbyt zdenerwowana i nie miała apetytu, ale zdołała przełknąć dwa małe ciasteczka w kształcie kokardek.
Nie popsuj tego spotkania, napominała się. Pamiętaj, że temu naprawdę się podobasz. Pamiętaj, że dał ci drugą szansę, choć zniszczyłaś poprzednią.
Przyniósł butelkę gazowanej wody mineralnej.
— Przygotowałem zapasy wody specjalnie dla ciebie. — Nalał wody z fioletowej butelki.
— O wszystkim pomyślałeś.
— Tak. Pomyślałem. — Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.
Miał na sobie zieloną bluzę munduru. Pod szyją przypiął medal Złotego Globu — okrągły dysk słoneczny na złoto-czarnej wstążce — który nosił zamiast ciężkiego oryginału. Na piersi skrzyły się dwa odznaczenia: Medal Zasługi Pierwszej Klasy za akcję ratunkową Blitshartsa i Medal Obłoków z Diamentami za Bitwę o Hone-bar.
Dziś rano Sula widziała, jak lord Chen przypina Martinezowi Medal Obłoków. Nieobecny był lord Tork, przewodniczący Zarządu Floty, ten sam, który wręczał medal Suli. Brakowało również wszystkich innych członków Zarządu. Sula przypuszczała, że są na nadzwyczajnym zebraniu w sprawie członka Zarządu lady San-torath — aresztowano ją poprzedniej nocy pod zarzutem konspiracji, która miała na celu wstrzymanie informacji o ruchach wroga w Hone-bar. Przed sędzią Sądu Najwyższego odbył się o północy proces zakończony wyrokiem skazującym: lady San-torath miała umrzeć dokładnie o tej samej porze, gdy dekorowano Martineza.
Umrzeć w mękach. Sula pamiętała, z jaką satysfakcją wymawiał to lord Iwan Snow dwa dni temu. Już wtedy znał los San-torath: kruche, puste kości ramion i nóg połamane stalowymi prętami, potem odcięte specjalnymi hydraulicznymi nożycami; żyjący ciągle korpus zrzucony z akropolu, z miejsca w pobliżu dużej granitowej kopuły Wielkiego Azylu. Nowe prawa przewidywały zrzucenie zdrajcy z wysokości, co miało naśladować zepchnięcie Naksydów z tarasu konwokacji, gdy ogłosili rebelię. Na tarasie nie wykonywano już egzekucji — lordowie konwokaci mogliby stracić apetyt, a Shaa, którzy kiedyś mieszkali w Wielkim Azylu, nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia, bo nie żyli.
Dziś rano przekazano również triumfalną informację o pojmaniu konspiratorów w Hone-bar. Tamtych zepchnięto ze znacznie większej wysokości: wpakowano ich w skafandry próżniowe i z dużą siłą wyrzucono z pierścienia akceleracyjnego Hone-bar; zapas powietrza starannie obliczono, tak że zdrajcy mieli spłonąć żywcem w atmosferze, zanim się uduszą. Obrazy wideo dopiero po ponad trzech dniach dotrą do Zanshaa, wtedy nada się je wielokrotnie w wiadomościach i na specjalnym kanale, transmitującym egzekucje.
Bardzo pomysłowe, zauważyła w duchu Sula. Gdyby tyle pomysłowości wykazywano w działaniach wojennych, a nie tylko podczas tortur.
Sula stała z rodziną Martineza na galerii nad Salą Ceremonii i klaskała, gdy lord Chen wziął Martineza za rękę i cicho wypowiedział starannie dobrane słowa, a równocześnie dwóch adiutantów przypinało Martinezowi nowe kapitańskie epolety. Potem Dalkeith, pierwszy oficer ze statku Martineza, otrzymała Medal Zasługi Drugiej Klasy i awans o jeden szczebel do porucznika-kapitana. Inni oficerowie też otrzymali wyrazy uznania i awanse.
Na uroczystości pojawiło się sporo załogantów „Korony”. Był drobny młodziutki blondynek — porucznik — kilku kadetów oraz paru starszych podoficerów — ci mieli sumiaste wąsy. Sula zauważyła brak porucznika kapitana Kamarullaha — tego, który odebrał Martinezowi dowództwo eskadry — nie przyznano mu żadnych odznaczeń. Najbardziej zastanawiała nieobecność lady Sempronii Martinez.
Gdy oficerom dawano awanse, a konspiratorzy umierali w mękach, równocześnie na statku flagowym, orbitującym wokół słońca Zanshaa, oficjalny zwycięzca z Hone-bar, Do-faq, dostawał odznaczenie i awans o dwa szczeble na starszego dowódcę eskadry. Część jego oficerów również wyróżniono. Cały ten cyrk — procesy, kary śmierci, błyszczące medale — miał staranną oprawę: rządowi zależało na tym, by wydarzenie przyniosło władzy jak największe zyski. Wideo z uroczystości Do-faqa miało nadejść za pięć godzin świetlnych, wideo z egzekucji na Hone-bar — za trzy dni, więc honorowanie szlachetnych i degradacja podłych zajmie uwagę opinii publicznej przez pewien czas. Sula poprawiła na piersi Martineza błyszczące odznaczenie.
— Dobrze na tobie wygląda — powiedziała.
— Prawda? — zadowolony, chciał potwierdzenia. Ujął jej dłoń. — Masz zimne ręce.
— Tak. Jestem… — zaczerpnęła tchu — bardzo zdenerwowana. Zrobił zatroskaną minę, wziął Sulę za rękę i poszli w stronę holu.
— Zabiorę cię tam, gdzie znajdziemy trochę prywatności. — Spojrzał na nią. — Chyba że to jeszcze bardziej cię zdenerwuje, zamiast uspokoić.
— Zgadzam się… cokolwiek zaproponujesz.
Postanowiła zdać się na jego doświadczenie. Gdy szli, Martinez miał władczą minę i nikt do nich nie próbował podejść. Sula zobaczyła go teraz takim, jaki był na „Koronie”: kategoryczny, zasadniczy, surowy. Wyprowadził ją z sali, potem korytarzem poszli do bawialni i dalej do małego pokoju, skromnie umeblowanego.
— To gabinet Rolanda — powiedział. Kostkami palców przejechał po orzechowym biurku ze złotą inkrustacją i dyskretną wstawką, skąd był dostęp do rozmaitych systemów cybernetycznych pałacu. Usiadł na brzegu biurka, wziął od Suli szklankę z wodą mineralną, odstawił na stół i przyciągnął dziewczynę do siebie. Na nagich ramionach i twarzy czuła ciepło jego ciała.
— Czy na twoje zdenerwowanie pomoże pocałunek? — spytał. Zaśmiała się nerwowo, przelotnie.
— Nie zaszkodzi — odparła.
Przyciągnął ją jeszcze bliżej i dotknął ustami jej ust. Czuła, że są elastyczne i niezbyt natarczywe — obie te cechy bardzo ceniła. Terkoczące nerwy zaczynały się odprężać.
Martinez cofnął się nieco.
— Zaczynam rozumieć, co szczególnego jest w zmierzchu na Sandamie.
Znów nerwowo się zaśmiała. Jego brązowe oczy pod mocno zarysowanymi brwiami, częściowo przesłonięte, podziwiały ją, choć bez bezczelności, jaką widziała u innych mężczyzn. Miły trik, pomyślała.
— Jesteś taka piękna. — Czuła jego ciepły oddech na policzku. — A ja jestem największym szczęściarzem w całym imperium… zresztą kiedyś mi na to zwróciłaś uwagę.
Sula okryła się rumieńcem. Spojrzała na podłogę.
— Nigdy nie wiem co w takich chwilach odpowiedzieć.
— Mogłabyś wymyślić jakąś pochwałę mojego wyglądu — odparł Martinez — ale jeśli taka nieszczerość jest ponad twoje siły, możesz tylko podziękować i zarumienić się tak ślicznie, jak teraz.
— Dziękuję — rzekła cicho.
Objął ją i znów pocałował. Miała rozpaloną skórę. W nagłym impulsie ujęła w dłonie jego głowę i oddała mu pocałunek; mile zaskoczony, odpowiedział. Ogień trawił jej żyły. Martinez odetchnął po pocałunku i oparł głowę na jej karku. Poczuła na plecach drżenie, gdy dotykał ustami zagłębienia pod szyją, tuż nad tętnicą, która pulsowała krwią. Przeczesała dłońmi jego faliste, brązowe włosy.
Znów westchnął, odsunął się i spojrzał na nią.
— W tym pokoju są dyskretne drzwi — mówił pośpiesznie, gorączkowo. — Wyjdźmy z tego przyjęcia. Nie musimy iść do tego twojego słynnego łóżka, jeśli ci niezręcznie, ale chodźmy gdzieś, żeby być razem. Gdzie tylko chcesz.
Patrzyła na niego zdziwiona.
— Nie mogę cię wyciągać z twojego przyjęcia. Jesteś tu gościem honorowym.
— To moje przyjęcie i mogę je opuścić w każdej chwili. — Znów zaczął całować jej szyję. Zadrżała i długo trzymała go tuż przy sobie. Potem zdecydowanie odepchnęła go dłonią.
— Nie, nie bądź nieuprzejmy dla swoich gości.
— To nie są moi goście! — zaprotestował. — To goście Rolanda! I Walpurgi, i Vipsanii! Prawie nikogo nie znam.
— Zostań z nimi parę godzin, ze zwykłej uprzejmości. A potem — ujęła palcami odznakę Złotego Globu i przyciągnęła Martineza do siebie — chcę twojej stuprocentowej uwagi przez resztę wieczoru.
— Będziesz miała — odparł. — Jestem w najlepszej formie i chcę cię o tym przekonać.
— Za jakieś dwie godziny… (gdy już oszaleję z niecierpliwości, pomyślała)… podziękuję ci uprzejmie za miło spędzony czas i wyjdę. Potem oczekuję, że w ciągu godziny pojawisz się w moim mieszkaniu.
Spojrzał wzrokiem pełnym nadziei.
— A jeśli dotrę tam przed tobą…
— Nie — ucięła. — Przynajmniej raz zastosuj się do planu operacyjnego bez improwizowania.
— Ale… — Wtem zadzwonił jego komunikator mankietowy. — Do diabła! — zaklął, gdy Sula puściła medal i cofnęła się poza zasięg guzikowej kamery.
Z displeju odezwał się Roland.
— Gdzie jesteś? Chcę wygłosić ważne oświadczenie. Martinez westchnął.
— Zaraz tam przyjdę.
Był tak zirytowany, że to aż rozbawiło Sulę. Gdy wyłączył komunikator, podeszła do niego i mocno go pocałowała. Jego ramiona uniosły się, by ją objąć, ale Sula się cofnęła i zaczęła poprawiać ubranie, chcąc wyjść do ludzi bez skrępowania. Martinez starł z twarzy chusteczką ślad szminki.
— Cieszę się, że przynajmniej zaradziłem coś na to twoje zdenerwowanie. Widzę, że jest pod kontrolą. Chwilowo, pomyślała.
— Dziękuję — odparła. — Bardzo dobrze to… załatwiłeś. Spojrzał na nią. Sula podniosła swoją szklankę, a Martinez wziął ją za rękę i poprowadził do sali. Gdy tylko tam weszli, goście się rozstąpili i wtedy Sula zobaczyła osobę, przez którą cała odzyskana pewność siebie wysypała się z niej jak trociny z rozerwanej szmacianej lalki.
Sula nie znała jej imienia, ale rozpoznała lśniące kasztanowate włosy i zachwycającą figurę w kształcie klepsydry. Kobieta rozwiązała problem, co na siebie włożyć na przyjęcie wysoko urodzonych parów: w zasadzie nic, tylko błyszczącą, mieniącą się, obcisłą powłokę, która krępowała ją w pewnych rejonach ciała, a w innych pozwalała rozkwitnąć. Kobieta była wyższa od Suli, miała płowe ramiona i olśniewająco biały uśmiech.
Sula widziała ją kiedyś z Martinezem w Teatrze Imperial, wkrótce po tamtym burzliwym rozstaniu. Pamiętała szarpiące uczucia zazdrości i zawiści, jakie czuła, widząc kobietę o wdziękach tak obfitych. O Martinezie mówiono, że ma powodzenie u kobiet, i Sula wyobrażała sobie, że na pewno u tej kobiety również.
Kadeci na dyżurze w Dowództwie, z którymi Sula kiedyś służyła, z lekceważeniem mówili o podbojach Martineza. Uważali, że jego zdobycze pochodzą wyłącznie z warstw niższych. Z jakiej warstwy pochodziła ta ciemnowłosa piękność? Na pewno nie z niższej, a najprawdopodobniej z zupełnie innego świata.
Martinez uśmiechnął się układnie.
— Chorąży Amando Taen, miło mi przedstawić porucznik lady Sulę.
— Ach, pani jest słynna. — Oczy chorążej Taen rozszerzyły się. — Widziałam panią w wideo. Jest pani wspaniała!
Sula czuła, jak ciarki biegną jej po skórze, jakby w odpowiedzi na feromony, które — jak się wydawało — płynęły od Amandy falami niczym ciepły przypływ, omywający bujne tropikalne wybrzeże.
— Gdzie pani stacjonowała? — spytała Sula.
— Na pierścieniu Zanshaa — odparła Amanda Taen. — Dowodziłam kutrem, który naprawiał i konserwował satelity.
— Dowodziłaś? — spytał Martinez. — Dostałaś awans?
— Jestem chorążym pierwszej klasy. — Uśmiechnęła się promiennie.
— Gratulacje — zdołała powiedzieć Sula mimo zaciśniętej przepony.
— To ja powinnam pani gratulować! — powiedziała donośnie Amanda Taen. — Wam obojgu. Ja tylko zdałam egzamin, ale wy… jesteście znakomici! Dokonaliście wielkich rzeczy!
Rozległ się gong i Sula podziękowała losowi, że nie musi kontynuować tej rozmowy z żywym, oddychającym wcieleniem męskich gonadalnych fantazji. Wszyscy zwrócili się w stronę Rolanda, który stał z drewnianym młotkiem w dłoni. Ponownie uderzył w duży antyczny gong, zadowolony z efektu, po czym odwiesił młotek na rzemyku i z uśmiechem zwrócił się do gości.
— Wiem, że zebraliśmy się tu na cześć mego brata Garetha… — spojrzał na Martineza — i jego błyskotliwych działań przeciwko naksydzkim rebeliantom. Chciałbym jednak na chwilę zgasić reflektor skierowany na brata, by ogłosić ważną dla rodziny wiadomość.
Wskazał Vipsanię, która stała obok uśmiechniętego mężczyzny, ona w ozdobionej paciorkami sukni, on w ciemnoczerwonym płaszczu konwokata.
— Chciałbym zapowiedzieć małżeństwo lady Vipsanii z lordem konwokatem Odą Yoshitoshim.
Yoshitoshi był mężczyzną o szerokich ramionach i lśniących włosach, ze spektakularnie bielejącymi skroniami. Uśmiechnął się, ujmując dłoń Vipsanii. Zerwały się brawa.
Sula czuła, że Martinez przyjmuje to z zaskoczeniem.
— Nie wiedziałeś, że coś takiego się święci? — spytała.
— Ani trochę. Nie wiem nawet dokładnie, kto to taki — przyznał.
Sula też nie wiedziała. Słyszała o starszym kapitanie lordzie Simonie Yoshitoshim, który zginął przy Magarii, dowodząc „Objawieniem Praxis”, jednym z wielkich pancerników klasy Praxis. To była cała jej wiedza na temat klanu Yoshitoshich.
Martinez być może był zaskoczony przyszłym szwagrem, lecz gdy brawa ucichły, podniósł kieliszek i wiwatował na cześć młodej pary. Sula sączyła wodę mineralną. Inni również wznosili toasty, potem śpieszono z życzeniami.
Gdy tłum wokół Vipsaniii i Yoshitoshiego się rozstąpił, Sula zobaczyła, że Martinez znalazł się po przeciwnej stronie sali, a do jego boku klei się obfita Amanda Taen. Rozmawiali, okazując sobie wyraźną bliskość.
Przygnębiona, przeszła w róg pomieszczenia i wdała się w pogawędkę z P.J. Ngenim; oparty o brązowy posąg wojowniczki w zbroi, też wyglądał na nieszczęśliwego.
— Gdzie jest Sempronia? — spytała. — Nie widziałam jej tu dzisiaj.
P.J. patrzył w swoją whisky, obserwując pływające kostki lodu.
— Źle się czuła przez ostatnie dwa dni i nie wychodzi ze swojego pokoju. Nie pozwolono mi nawet odwiedzić chorej.
— Czyli to coś poważnego. P.J. miał zbolały wzrok.
— Właśnie. — Wbił spojrzenie w szklankę. Jego twarz była ponurym odbiciem tego, co czuło złamane serce Suli. — Muszę przyznać, że narzeczeństwo z Sempronią nie wygląda tak, jak się spodziewałem. Myślałem, że ona, taka wesoła, zechce bywać w mieście, że weekendy będziemy spędzać na wsi, że będziemy się pojawiać w klubach. Ale widuję ją bardzo rzadko i wtedy są zawsze takie tłumy, że trudno mi znaleźć się z nią sam na sam.
Sula spojrzała na Martineza z Amandą Taen uwieszoną na jego ramieniu.
— Wiem co masz na myśli — powiedziała.
To ja nalegałam, by powrócić na przyjęcie, pomyślała. Nie skorzystałam z okazji i mam teraz za swoje. P.J. zmierzył ją smętnym wzrokiem.
— Pozwalam sobie zauważyć, że świetnie wyglądasz.
— Dziękuję. — Spojrzała w stronę bufetu i otwartego barku. — Mam zamiar upić się do nieprzytomności.
— Wspaniały pomysł — stwierdził P.J. — Powinnaś. Masz do tego prawo.
P.J. był już całkiem pijany i gdyby dziewczę z brązu go nie podtrzymywało, runąłby jak długi na marmurową posadzkę.
— Moja droga, zasłużyłaś sobie na prawo zrobienia tego, co chcesz. Wszystkiego. W przeciwieństwie do mnie… nie zasługuję na nic. Nie zabiłem żadnego Naksyda, nie udało mi się zostać szpiegiem, nawet nie zorganizowałem aukcji dobroczynnej.
Sula musiałaby się upić, żeby śledzić jego gonitwę myśli.
— Nie jest za późno — zachęcała go.
— Wierzę, że nie, wierzę, że nie — zaprzeczał żarliwie. — Tak pragnę zostać kimś wartościowym!
Rozwijał ten temat w rozwlekłym monologu, mówił, jak chciałby wziąć udział w wojnie. Przesadnie wychwalał Sulę. Wychwalał Sempronię, Martineza. Opowiadał, jak jest nieszczęśliwy.
— Potrafię tylko fundować obiady! — Łkał. — A naprawdę chcę być donosicielem!
Sula nie była w stanie podążać za zawiłym wywodem nieszczęsnego P.J. Od czasu do czasu wtrącała krótką uwagę, sama pogrążając się w desperacji. Jakoś przetrwała następne dwie godziny. Usiłowała nie patrzeć w stronę Martineza, który nalał Amandzie Taen drinka, przedstawiał ją innym gościom, śmiał się z czegoś, co powiedziała mu do ucha. W końcu Sula pozbierała resztki godności, podziękowała Rolandowi i jego siostrom, i z sercem w gardle podeszła do Martineza, by mu powiedzieć, że wychodzi.
— Było mi bardzo miło panią poznać. — Oczy Amandy Taen błyszczały. — Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy!
Nie przyjdzie, myślała Sula, skręcając w ulicę prowadzącą do jej domu. Dlaczego miałby przyjść? Jestem wybuchowa, trudna i nieobliczalna… nie jestem nawet tą osobą, za którą się podaję… a chorąży Taen jest… taka na swoim miejscu. Taka dostępna.
Mimo to, gdy weszła do mieszkania, zapaliła pachnące świece, które wcześniej przygotowała. Poprawiła włosy, odświeżyła makijaż, ale robiła to z poczuciem nierzeczywistości, jakby te rytuały nie były z niczym związane.
Ależ jestem żałosna! — myślała, spacerując po cichym, wonnym pokoju. Światła świec trzepotały na ścianach jak nerwowe motyle.
Nie przyjdzie, myślała. Napięte nerwy niemal śpiewały.
I wtedy przez komunikator otrzymała od portiera Daimonga wiadomość, że przyszedł z wizytą kapitan Martinez.
Po chwili stał w drzwiach. Kołnierzyk munduru miał rozpięty, wstążka Złotego Globu wystawała z kieszonki, gdzie niedbale tkwił order.
Sula zastanawiała się przez chwilę, czy zdoła wydusić z siebie choćby słowo.
— Dość szybko dotarłeś — powiedziała na próbę.
— Czekałem trzy minuty. Tylko tyle mogłem wytrzymać. — Wszedł do pokoju i pokazał to, co chował za plecami: wazon Guraware, z potarganym bukietem żonkili.
— Mówiłaś, że chcesz mieć drugi do kompletu. Musiałem zamówić w sklepie w Tuli. Kwiaty buchnąłem z przyjęcia.
Sula objęła Martineza, przywarła policzkiem do jego ramienia. Spowił ją ciepły zapach i cały niepokój ulotnił się w długim westchnieniu.
— Trzy minuty to za długo — stwierdziła. — Już sobie wyobrażałam, że jesteś z panną Taen.
Wolną ręką głaskał ją po plecach.
— Amanda to wesoła osoba, ale cały czas myślałem o tobie. Gdy jestem z jakąś kobietą, zawsze widzę ciebie. — Zaśmiał się smętnie. — Cieszę się, że mojej mamy nie ma na tej planecie.
Stłumiła śmiech. Martinez pocałował ją w kark. Palcami głaskał delikatne meszek na plecach. Drżała.
— Mogę wejść? Ten dywan w holu rozprasza.
— Poczekaj, aż zobaczysz łóżko. — Wciągnęła go do środka.
W mroku przedpokoju odstawił wazon na pierwszej napotkanej poziomej powierzchni. Sula, głodna jego smaku, rozpinała po kolei guziki bluzy, lizała jego szyję. Dużymi, ciepłymi dłońmi objął łopatki Suli. Pochylił się do jej ust, całował mocno. Przypomniała sobie, jak ostatni raz była z mężczyzną. Może dosłownie nie był to wtedy gwałt, ale jednak akt brutalny: Kulas uderzył ją w twarz, pięścią trafił w splot słoneczny, potem pośpiesznie załatwił sprawę w łóżku i wcisnął do ręki pieniądze.
— Co się stało? — spytał Martinez. Wyczuł u niej napięcie. W migoczącym mroku patrzył szerokimi oczami.
— Nic — odparła szybko. — Złe wspomnienia.
— Nie będziemy się śpieszyć. — Ręką wodził po jej ramionach. — Nie chcę, żeby dręczyły cię złe wspomnienia, gdy jesteś ze mną. Nie chcę, żebyś uciekła.
Ujęła jego dłoń i podniosła ją do ust.
— Wykazałeś już dużo cierpliwości. To ja byłam nie w porządku.
— Ja… — Chciał zaprotestować, ale uciszyła go, kładąc mu palec na ustach. Wzięła go za rękę i pociągnęła do sypialni. Zobaczył łoże: ciemne drewniane wsporniki z rzeźbami karykaturalnie uproszczonych, tańczących postaci o idealnie okrągłych, rozchylonych ustach i nastroszonych włosach. Cztery wygięte sylwetki — dwie z piersiami jak balony, dwie ze wzniesionymi fallusami — podtrzymywały baldachim z plecionej trawy.
— Mieszkanie było już umeblowane — zaznaczyła Sula.
— Ojej! Zamierzają nas obserwować przez całą noc?
— Jeśli zamkniesz oczy, nie będziesz ich widział.
— Ale wtedy nie będę widział również ciebie — odparł, patrząc na nią.
Pod wpływem tego intensywnego spojrzenia w żyłach Suli rozlewały się płomienie. Zmusiła się jednak do bardziej praktycznych czynności i zaczęła go stopniowo rozbierać, odsłoniła długi, silny tors na przykrótkich nogach. Z powodu tej cechy budowy oraz dużych, długich ramion, kadeci służący w Dowództwie przezywali go „troglodytą”.
Zawistni dranie.
Językiem znów próbowała smaku jego skóry. To nie był smak Kulasa. Nie był zapach Kulasa. To nie ręce Kulasa pieściły ją, to nie jego usta całowały.
Odpinał górny guzik sukni.
— Niewiele mam pod spodem. Tylko pończochy i…
— W pończochach możesz zostać — odparł nieco z przymusem i Sula poczuła grzeszną satysfakcję, że tak szybko ujawniła jeden z jego fetyszy.
Prześcieradła szeleściły, gdy osunęli się na łóżko, Martinez nagi, Sula tylko w pończochach. Przywarła do niego, całując go wilgotnie, namiętnie, a on wędrował dłońmi po jej ciele.
To nie jest łóżko Kulasa. To nie jego usta. To nie jego ręce.
Podniecenie Martineza było już oczywiste.
To nie Kulas, pomyślała.
— Muszę cię uprzedzić — mówił Martinez ściśniętym głosem — że od pewnej chwili nie będę mógł przestać.
Spojrzała mu w oczy, iskrzące się diamentami w świetle świec.
— Miałam nadzieję, że już wieki temu przekroczyliśmy ten punkt.
Rzucił się na nią, ustami wpił się w jej szyję, językiem lizał ramiona, dłońmi wzniecał ogień. Westchnęła i – mimo popłochu, pulsującego w jej piersiach — pomyślała: „to nie Kulas”.
I rzeczywiście nie był Kulasem. Jego ręce dały jej najpierw przyjemność, potem radość, potem gwałtowną zgodę. W dawnym życiu nigdy tego nie doświadczyła. Kulas był chłopcem dzikim, a ten dojrzałym mężczyzną, pewnym swej siły; inteligentny i przemyślny, i zdecydowany, pragnął dać przyjemność…
I stał się chłopcem, gdy rozwagę przesłoniło wzbierające pożądanie, a Sula poczuła radość władzy, świadoma, że doprowadziła go — bezbronnego — do tego stanu. Wtem jej siła zniknęła, zmieciona jak pył w ocean żądzy, która upomniała się o swoje prawa, i krzyk Suli wzniósł się w gwiezdne sklepienie nocy.