Sula widziała oczami duszy perfekcyjnie szkliwioną porcelanę: niebieskozielony celadon kinuta seiji, gros bleu z Vincennes, delikatnie spękaną junyao. Wykwintna porcelana była jej pasją i gdy Sula zasypiała, w centrach wzrokowych mózgu pojawiały się w przypadkowym porządku obrazy dzbanów, wazonów i figurek.
Widok tych kształtów działał na nią kojąco, podobnie jak dotyk rzeczywistych wyrobów pieścił jej palce. Starożytne nazwy porcelany — ko-ku-yao-lan, Muscheln, faience, deutsche Blumen, kuei kung, rose Pompadour, Flora Danica, sgraffito, pate tendre — przywoływały na myśl dawne dzieje, egzotyczne miejsca, arystokratyczne dwory i obsadzone lipami drogi starej Ziemi.
Język Suli bezgłośnie formował te słowa, ze zmysłową lubością smakując każdą sylabę. Cicha wyliczanka przywoływała ponadczasową doskonałość. Tego Suli teraz brakowało — była brudna, zmęczona, z trudem oddychała. Załoganci „Delhi” prawie się nie odzywali. Wychodzili z foteli tylko po to, by pogrzebać w zapasach jedzenia i wykonać niezbędne zadania. Resztę czasu spędzali w fotelach akceleracyjnych, w cuchnących skafandrach, i żywili umysł bezmyślną rozrywką — komediami, które już nikogo nie bawiły, lub tragediami, które wydawały im się banalne w porównaniu z tym, co sami przeżyli. Duże przeciążenie trwało zbyt długo.
Odezwał się alarm, sygnalizujący hamowanie, i Sula niechętnie otworzyła oczy — porcelanowe cacka znikły z jej myśli. Wydostała się ze skafandra, poszła pod prysznic, potem włożyła świeży kombinezon. Mdłą kolację zjedzono w milczeniu. Foote nie miał nawet sił na drwiny, a Sula była zbyt wyczerpana, by go prowokować.
Przykleiła sobie za uchem przylepiec — postanowiła skorzystać z jego pomocy na czas kolejnego przyśpieszania. Potem włożyła skafander próżniowy. Przedtem spryskała go sprejem dezynfekującym, by przynajmniej częściowo zlikwidować nieprzyjemną woń; teraz jego ostry zapach wiercił ją w nosie. Za chwilę miała stanąć — a w zasadzie lec — na wachcie w sterowni pomocniczej, a jej zwierzchnicy spróbują złapać trochę snu. Jeśli nie nadciągnie flota Naksydów, jeśli nie wrócą Shaa, cała praca Suli sprowadzi się do obserwacji displejów, a statek wykona zaprogramowane wcześniej zadania.
Po dwudziestu minutach nużącego dyżuru zauważyła na displejach światełko, sygnalizujące nadchodzącą wiadomość. Okazało się, że to od Martineza — przedstawiał całkowicie nowatorski system walki w kosmosie.
Znużenie Suli ustępowało, gdy zachłannie studiowała jego pomysły: prawidłowe były modele matematyczne, opisujące nowe formacje, oraz dotychczasowe założenia taktyczne.
Miała jednak wrażenie, że to wszystko nie idzie dostatecznie daleko. W modelu Martineza statki lecą w bezpieczniejszej odległości od siebie i efektywne pola rażenia ich broni defensywnych częściowo się nakładają, ale cała formacja nadal jest statyczna. Martinez zastąpił zwartą, sztywną formację formacją luźniejszą, choć nadal sztywną. Sula czuła, że cały układ można, a nawet należy jeszcze uelastycznić.
Długo o tym myślała, potem wywołała displej matematyczny. Zaczęła od Martinezowego równania, które postanowiła uzupełnić. Umieszczała na displeju wzory i symbole, precyzyjnymi ruchami dłoni sporządzała niewielkie wykresy. Obiekty na displeju natychmiast się powiększały.
Kazała komputerowi sprawdzić obliczenia, podstawiała pod zmienne różne dane, by się upewnić, czy model jest prawidłowy. Robiła postępy i rosło w niej poczucie siły, zadowolenia, radości z dokonanego odkrycia. Te liczby i opisywana przez nie rzeczywistość czekały całe wieki, myślała, ale to właśnie ja je odkryłam.
Tak jak tysiące lat temu ktoś odkrył doskonały kształt ceramicznych wazonów z dynastii Sung, których forma zawsze istniała potencjalnie.
Gdy już minęła pierwsza gorączka twórcza, Sula wysłała rezultaty swojej pracy do Martineza.
— To moje pierwsze podejście do problemu — powiedziała mu. — Do twojego szyku dodałam trochę chaosu… chaosu w matematycznym sensie. Wróg zaobserwuje ciągłe zmiany formacji, sprawiające wrażenie lokalnie stochastycznych, ale twoje statki będą się poruszać po powłoce wypukłej chaotycznego układu dynamicznego — według wzorca fraktalowego — i jeśli się założy, że wszystkie startowały z tego samego miejsca, każdy z nich będzie wiedział, gdzie są pozostałe jednostki.
Musiała kilka razy głębiej odetchnąć, by wystarczyło jej tchu na dalszą wypowiedź. Przyrzekła sobie, że ostrożniej będzie zużywać powietrze.
— Musisz tylko wyznaczyć punkt centralny swojej formacji. Może to być twój okręt flagowy, któraś z prowadzących jednostek lub jakiś statek wroga, albo punkt w kosmosie. Twoje statki będą manewrowały wokół tego centrum po zagnieżdżonych trajektoriach fraktali, przez co ich ruch stanie się całkowicie nieprzewidywalny dla wroga. Możesz modyfikować zmienne w zależności od tego, jaki zasięg jest ci potrzebny.
Znów zaczerpnęła tchu.
— Mam nadzieję, że Foote bawi się teraz w cenzora i prześle ten pakiet niezwłocznie. Jestem pewna, że matematyczne wyliczenia są poza jego zasięgiem, ale przecież nie ma w tym nic wywrotowego. Wyślę ci więcej w wolnych chwilach, jak tylko będę miała czas się zastanowić.
Nadała przekaz i znów kilkakrotnie odetchnęła. Powietrze miało podwyższoną zawartość tlenu, by podczas akceleracji utrzymać przy życiu mózg i ciało. W świecie, gdzie swobodny oddech stawał się najcenniejszą walutą, smak powietrza był jak alkohol dla pijaka. Sula rozejrzała się po pomieszczeniu. Gdy ona analizowała równania Martineza, tutaj wszystko spokojnie pomrukiwało, najwyraźniej nie zauważając braku nadzoru z jej strony.
I nagle jej oczy zapaliły się na widok błyskającego alarmu na displejach drugiego pilota Annie Rorty. Rozdrażnienie zaczęło buzować we krwi Suli.
— Rorty, zmień kurs! — krzyknęła.
Rorty nie odpowiedziała. Dzieliła klatkę z Massimo, nawigatorem pierwszej klasy. On też prawdopodobnie spał.
— Massimo! Szturchnij tę leniwą sukę!
Masismo drgnął, co potwierdzało, że również drzemał. — Tak, milady! — odpowiedział swoim chrapliwym głosem, wyciągnął rękę do sąsiedniego fotela i trącił Rorty w ramię.
— Pilocie, oficer cię wzywa. — Nie doczekawszy się reakcji, ponownie ją szturchnął.
Po panującej dłuższy czas ciszy Sula, zniecierpliwiona i już wściekła, gorączkowo wywołała parametry organizmu, przypuszczalnie przesłane do komputera przez skafander próżniowy Rorty. Nie pojawiły się żadne dane. Nie chodziło o to, że Rorty wykazuje brak czynności życiowych, tylko o to, że nie było w ogóle żadnego sygnału.
— Milady, wydaje mi się, że coś jest nie w porządku — chrypiał Massimo. Zbytecznie.
— Nawigator! Ty sam dokonaj zmiany kursu!
— Tak jest, milady. — Massimo manipulował dłońmi w rękawicach, by przekazać dane Rorty na swoją konsolę.
— Milady — odezwał się oficer łączności — „Kulhang” pyta, dlaczego nie zmieniliśmy kursu zgodnie z planem.
— Uwaga: zerowe przyśpieszenie! — krzyknęła Sula. Zadźwięczał alarm. — Silniki: wyłączyć silniki.
— Silniki wyłączone, milady. — Kadłub „Delhi” jęknął, gdy skończyło się hamowanie, a wibracje i wycie odległych silników zanikło. Klatka Suli trzeszczała z ulgą, gdy przeciążenie ustało.
— Massimo, obróć statek.
— Statek obrócony.
— Łączność, poinformuj „Kulhang”, że redukujemy przyśpieszenie z powodu nagłej choroby oficera.
— Tak jest, milady.
Sula nazwała pilota drugiej klasy „oficerem” i nie było to zgodne z prawdą. Większość dowódców nie nakazałaby hamowania, by ratować życie osoby, która nie miała patentu oficerskiego, ale dla znacznie uszczuplonej załogi „Delhi” każdy człowiek był cenny.
Ponadto Sula nie zamierzała tracić nikogo, jeśli dało się tego uniknąć.
Klatka kwiliła, gdy statek obrócił się wokół niej.
— Nowy kierunek — komunikował Massimo. — Zero-osiem-zero przez zero-zero-jeden bezwzględnie.
— Uwaga, normalna grawitacja! — powiedziała Sula. — Silniki: ustawić silniki na grawitację jeden.
Silniki się włączyły, klatka akceleracyjna Suli zaskrzypiała i fotel wahnął się, przyjmując neutralną pozycję. Kadłub jęknął i przez cały statek przebiegło drżenie.
— Łączność: wezwij farmaceutę i grupę noszową do sterowni pomocniczej — poleciła Sula. Wypięła się z uprzęży, przeszła do klatki Rorty i przyjrzała się twarzy drugiej pilot przez szybkę jej hełmu.
Piegi stanowiły jedyne barwne elementy na bladej, martwej twarzy kobiety. Wiedząc, że nie ma już żadnej nadziei, Sula odkręciła hełm Rorty i zobaczyła wtyczkę, którą Annie zapomniała wetknąć do biomonitora skafandra; gdyby Annie to zrobiła, wszelkie odbiegające od normy dane medyczne zostałyby przesłane do oficera na wachcie i dyżurnego lekarza.
Sula ściągnęła swój hełm i rękawiczki. Zbadała puls Rorty — nic nie wyczuła. Szyja dziewczyny nadal była ciepła.
— Massimo, pomóż mi ją wnieść na pokład!
W sterowni pomocniczej było bardzo mało miejsca między klatkami, w odróżnieniu od obszerniejszego pomieszczenia sterowni, która spłonęła wraz z dowódcą „Delhi”. Massimo i Sula wydostali ciało Rorty z fotela i rozciągnęli je na czarnym gumowanym pokładzie; ręce, ramiona i dyndające nogi dziewczyny obijały się o rotujące klatki. Jednym ruchem silnych barków Massimo odczepił górny fragment skafandra, a Sula ściągnęła go przez głowę Rorty, podczas gdy Massimo, potężny w swym skafandrze, stał okrakiem nad chudym ciałem dziewczyny.
Nie czekając na rozkaz, Massimo zaczął uciskać klatkę piersiową Rorty. Sula odrzuciła zdjęty skafander, uklękła, odchyliła do tyłu jej głowę, wyciągnęła palcami język i przycisnęła swoje usta do ust martwej dziewczyny.
Robiąc sztuczne oddychanie, Sula czuła, jak jej własne serce mocniej pulsuje. Musiała cyklicznie zaczerpnąć powietrza przed wdmuchnięciem porcji do płuc Rorty. Zakręciło jej się w głowie. Przypomniała sobie, jak sześć lat temu pochylała się nad inną dziewczyną, która uporczywie, choć nieskutecznie, walczyła o życie wbrew logice — przecież została skazana na śmierć. Sula pamiętała, jak piekły ją oczy od łez. Pamiętała, jak błagała tamtą dziewczynę, by umarła.
Potem wrzuciła ją do rzeki i chłodny nurt zalał bladą, nieruchomą twarz. Złociste włosy na chwilę rozświetliły wodę, nim zginęły w toni.
Lekarz „Delhi” zginął przy Magarii, spłonęło wtedy ambulatorium i większość wyposażenia medycznego. Teraz na wezwanie Suli odpowiedział farmaceuta pierwszej klasy. Znał się na rzeczy — włożył maskę na twarz Rorty, rozciął jej bluzę i do bladej piersi przyłożył stymulator serca. Na języku Suli został watowaty smak ust Rorty. Gdy farmaceuta wyjął iniektor, by zrobić kobiecie zastrzyk bezpośrednio w arterię szyjną, Sula poczuła w gardle pieczenie i musiała odwrócić wzrok.
Nienawidziła zastrzyków. Iniektor pojawiał się czasami jak koszmar w jej snach. Dlatego stosowała przylepce.
Farmaceuta odpiął Rorcie czepek, przytrzymujący na głowie słuchawki i wirtualną matrycę. Potem położył sieć czujników, by uzyskać obraz mózgu. Przez chwilę uważnie patrzył na displej, po czym wyłączył urządzenie.
— Każdy skurcz serca powoduje tylko zalewanie mózgu krwią — oznajmił i wyłączył respirator. — Zrobiła pani, co było można, milady — zwrócił się do Suli — ale po prostu spóźniła się pani.
Przybyli noszowi. Stanęli w drzwiach, patrząc, jak farmaceuta składa swoje instrumenty i zamyka kombinezon na piersi Rorty. Sula usiłowała pokonać mdłości, podchodzące jej do gardła aksamitnymi palcami. Gdy doszła do wniosku, że utrzyma się na nogach, chwyciła za słupek klatki akceleracyjnej i podciągnęła się do pionu. Włożyła hełm, rękawice i wróciła do klatki dowódcy.
Rorty umieszczono na noszach.
— Zawiadomcie mnie, gdy… ją schowacie — powiedziała. — Wznowimy wtedy przyśpieszanie.
— Tak jest, milady — odparł jeden z noszowych.
Spojrzała na Massima, który stał podparty pod boki i z zamyśloną miną na nieogolonej twarzy obserwował, jak ciało drugiego pilota jest przypinane do noszy.
— Massimo, dobrze się spisałeś — powiedziała. Spojrzał na nią zaskoczony.
— Dziękuję, milady — odparł. — Ale gdybym nie drzemał… mógłbym…
— Nic nie mógłbyś zrobić — stwierdziła. — Rorty zapomniała podłączyć monitory hełmu do skafandra. Massimo rozważył te słowa. Skinął głową. Gdybyśmy otrzymali ostrzeżenie, Rorty zostałaby prawdopodobnie kaleką, a nie trupem, pomyślała Sula.
— Czy do końca wachty mógłbyś podjąć obowiązki i pilota, i nawigatora? — spytała.
— Tak jest, milady.
— W takim razie najlepiej, żebyś się zajął wytyczaniem kursu powrotu do eskadry.
Eskadra już wcześniej zmieniła kurs — chcieli procować wokół Vandrith, jednego z gazowych gigantów układu Zanshaa, dlatego musieli dodatkowo przyśpieszyć, by dotrzeć do planety we właściwym czasie.
Noszowi przechylili nosze, by zmieściły się w wąskich przejściach między klatkami akceleracyjnymi. Sula pomyślała o załogach eskadry: ludzie doświadczali skoków ciśnienia krwi, naczynia krwionośne ulegały zniszczeniu, krew zalewała tkankę mózgową lub jamy ciała. Dwudziestoletnia Rorty cieszyła się wcześniej doskonałym zdrowiem. Jeszcze kilka miesięcy takiej podróży, a połowę załogi może spotkać ten sam los, co ją.
Spojrzała na hełm, który trzymała w dłoniach, i uświadomiła sobie, że absolutnie nie może go włożyć i jeśli nie będzie miała możliwości swobodnego oddychania powietrzem z kabiny zacznie wrzeszczeć. Umieściła hełm i rękawice w elastycznej siatce przymocowanej do boku fotela i usiadła. Wierzchem dłoni próbowała zetrzeć smak Rorty ze swych ust.
Usiłowała myśleć o wazonach i naczyniach, o gładkim szkliwie celadon. Nie udało się; przed oczami miała złote włosy, które falowały, falowały, aż znikły w ciemnej wodzie.
Nawet gdybym dziś w snach miała bardzo dużo porcelany, pomyślała, i tak wszystko zmieni się w koszmar.
Obudziła się chora, powieki jej ciążyły. Zrezygnowała ze śniadania, ograniczając się do kilku łyków tassay — gorącego mlekowatego napoju z węglowodanów i białek, z dodatkiem kardamonu i goździków. Aromatyczne przyprawy koiły jej stargane z braku snu nerwy. Dzięki temu posiłkowi zachowa świadomość, choć bez błyskotliwości.
— Czy wspominałem, że porucznik Sula i kapitan Martinez przesyłają sobie wzory matematyczne? — zwrócił się Foote do Morgana, pełniącego obowiązki dowódcy statku.
Ten nie okazał szczególnego zainteresowania. Pod oczami miał ciemne plamy, na twarzy zmarszczki, których miesiąc temu nie było.
— To miłe — stwierdził.
— Próbują z Martinezem zmodyfikować cały nasz system taktyczny, czerpiąc z doświadczeń przy Magarii — powiedział Foote. — Najwyraźniej Martinez bardzo się liczy z jej zdaniem.
Morgan już zamierzał włożyć do ust kawałek płaskiego chleba, ale się zawahał.
— Martinez konsultuje się z panią w sprawach swej taktyki? — spytał.
Najwyraźniej dziwiło go, że kapitan porucznik lord Gareth Martinez, który był przecież osobą sławną, zwraca się do najmłodszego porucznika na „Delhi” o opinię na temat manewrów swojej eskadry.
— Pyta mnie o zdanie — potwierdziła Sula ostrożnie.
— No więc może podzieliłaby się pani tym z nami — zasugerował Morgan, żując chleb.
Nie miała sił na wykład, przekazała tylko zwierzchnikom krótkie wyjaśnienie; zacinała się, choć nie oplatała wątków.
Foote słuchał z wielkim skupieniem i przez cały czas nie wygłosił żadnej złośliwej ani obraźliwej uwagi. Przełączył ścienne wideo na Displej Matematycznych Konstruktów i zdziwionym oczom Suli ukazały się wzory, które poprzedniego wieczoru wysłała do Martineza.
— Ściągnąłem to z twojej wiadomości — przyznał.
Morgan przebiegł formuły wzrokiem najpierw szybko, potem jeszcze raz, ale wolniej, linijka po linijce.
— Warto wyjaśnić to szczegółowo — powiedział.
Sula spiorunowała Foote’a zmęczonym wzrokiem, ale wykonała polecenie oficera pełniącego obowiązki kapitana.
Martinez patrzył z dziką fascynacją na displej pokazujący dziesięć wrogich żagwi, i dał sobie dodatkowe pół sekundy — chciał mieć pewność, że jego głos zabrzmi spokojnie.
— Komunikat dla eskadry — ogłosił. — Zakończyć przyśpieszanie o… — spojrzał na chronometr — …dokładnie o 25:34:01.
Wrócił do wyznaczania trajektorii. Ponieważ wormhole Hone-bar Jeden i Dwa dzieliła odległość 4,2 godziny świetlnej, Naksydzi wlecieli w istocie do układu nieco ponad cztery godziny temu i hamowali, jakby zamierzali zostać w układzie Hone-bar. Dokładne wyznaczenie ich obecnej pozycji było niemożliwe, ale wydawało się, że kierują się nieco w bok od floty Martineza, chcą oblecieć słońce Hone-bar i procować ku planecie. Po pewnym czasie dostrzegą, jak eskadra Martineza wpada, lecąc z rozgrzanymi żagwiami silników i bijącymi radarami, i rozpoznają, że to wrogowie.
Eskadra Martineza wcale nie obrała kierunku na Hone-bar, ale zmierzała ku Soq — gazowemu gigantowi — po trajektorii, która rzuci ją w stronę słońca układu po obszernych krzywych wokół jeszcze trzech gazowych gigantów, a potem z powrotem przez Hone-bar Jeden do Zanshaa. Zmierzali do słońca pod znacznie ostrzejszym kątem niż Naksydzi i jeśli nikt z nich nie zmieniłby kursu, Martinez przeciąłby trajektorię wroga po przeciwnej stronie słońca.
Do tego jednak nie dojdzie. Naksydzi przelecą za słońcem i rozpędzą się ku Hone-bar i eskadrze, a potem antymateria bluzgnie z pustki i zginie wielu ludzi.
Martinez przyglądał się uważnie displejowi i uświadomił sobie, że komunikat nie został mu powtórzony.
— Shankaracharya! Komunikat do eskadry! — krzyknął.
— Och, przepraszam lordzie kaporze. Proszę powtórzyć.
Klatka Shankaracharyi znajdowała się za Martinezem, Martinez więc nie mógł go zobaczyć, tylko słyszał jego głos w słuchawkach hełmu.
Martinez cedził słowa przez zaciśnięte zęby. Chciałby spojrzeć Shankaracharyi prosto w oczy i przekazać mu całą swą złość.
— Komunikat do eskadry: zakończyć przyśpieszanie o… — spojrzawszy na chronometr, zobaczył, że pierwotny termin już minął — …25:35:01.
— 25:35:01, milordzie. — Zapadła chwila ciszy, gdy Shankaracharya przekazywał wiadomość. Potem powiedział: — Lordzie kaporze, jest wiadomość od innych jednostek eskadry. Widzą żagwie silników wroga. Czy chce pan współrzędne?
— Nie. Tylko potwierdź. Silniki. — Martinez zwrócił się do chorążego pierwszej klasy Mabumby, który siedział w sterowni silników. — Silniki: wyłączyć silniki o 25:35:01.
— Wyłączyć silniki o 25:35:01, lordzie kaporze.
— Shankaracharya.
— Tak jest, milordzie?
Specjalnie zaczekał na potwierdzenie od młodszego porucznika, nie chciał bowiem, by akurat ta wiadomość się zagubiła.
— Komunikat do dowódcy eskadry Do-faqa przez stację wormholu. Poinformuj go, że dziesięć wrogich statków właśnie wleciało do układu Hone-bar. Podaj kurs i prędkość.
— Tak jest, milordzie. Dziesięć statków wroga, kurs i prędkość do dowódcy eskadry.
„Korona” nie mogła komunikować się bezpośrednio z Do-faqiem, jeśli po drodze był wormhol, ale po obu jego stronach znajdowały się stacje przekaźnikowe, wyposażone w silne lasery łączności. Przez wormhole stacje transmitowały wiadomości, rozkazy i dane, oplatając całe imperium sieciami monochromatycznego światła.
Rozległ się sygnał ostrzegający o zmniejszanej grawitacji, silniki nagle wyłączono i Martinez zaczął się unosić swobodnie w swojej uprzęży. Odetchnął głęboko — jego żebra i mostek zatrzeszczały. Dostrzegł, jak Vonderheydte nad konsolą uzbrojenia, a potem Mabumba od stacji sterowania silnikami rzucają mu porozumiewawcze spojrzenie.
Mabumba należał do pierwotnej załogi „Korony”; pomógł mu wykraść statek zbuntowanym Naksydom. Również Tracy i Clarke, operatorzy czujników, byli weteranami. Praktykant nawigacji Diem — teraz awansowany na drugiego nawigatora — siedział podczas ucieczki na tym samym miejscu co teraz, podobnie jak pilot Eruken. Obaj mieli wsparcie praktykantów.
Kadet Kelly, która pełniła funkcję zbrojeniowca podczas ucieczki od Naksydów, wróciła do swego poprzedniego zajęcia pilota szalupy i teraz prawdopodobnie siedziała w szalupie numer jeden, gotowa do akcji. Vonderheydte zastąpił ją w klatce zbrojeniowca, mając do pomocy praktykanta, a oryginalne stanowisko Vonderheydte’a — jako oficera łączności — zajął teraz Shankaracharya i miał wsparcie sygnalisty-praktykanta Mattsona.
To byli niezawodni załoganci. Martinez mógł również liczyć na starszego inżyniera Maheshwariego z sekcji silników, również weterana poprzednich podróży „Korony”. Martinez bardzo żałował, że Kelly nie jest w obsadzie sterowni. Nie był optymistą co do jej szans w nadchodzących wydarzeniach; tylko jeden pilot szalupy przeżył przy Magarii, a była nim Sula.
Musiał troszczyć się nie tylko o Kelly — musiał dbać o wszystkich. Również o załogi innych statków eskadry.
Uświadomił sobie, że ludzie na „Koronie” nie wiedzą o czekającym starciu z wrogiem. Wiedziała tylko obsada sterowni oraz przypuszczalnie ci, którzy byli z Dalkeith w sterowni pomocniczej.
Lepiej im teraz powiedzieć, postanowił.
— Łączność: ogłoszenie ogólne dla załogi statku. — Poczekał, aż na jego displejach rozbłyśnie światełko, oznaczające, że głos dociera na żywo do całego statku.
— Tu kapitan. Kilka minut temu weszliśmy do układu Hone-bar. Wkrótce po naszym przejściu przez wormhol czujniki odkryły żagwie eskadry bojowej rebeliantów, która wchodziła do układu przez Wormhol Dwa. Według wszelkiego prawdopodobieństwa za kilka godzin czeka nas ciężka bitwa.
Przerwał, zastanawiając się, co dalej. W tym miejscu błyskotliwy dowódca próbowałby zapewne wygłosić olśniewające przemówienie, zapalić swych ludzi do bohaterstwa i odważnych czynów.
Dowódca mniej błyskotliwy wygłosiłby mowę mniej więcej taką, do jakiej przymierzał się Martinez. Postanowił sobie, że jeśli przeżyje tę bitwę, zrobi sobie zapas odpowiednich wystąpień na wypadek, gdyby ich znowu potrzebował.
Zdecydował się położyć nacisk na konkret.
— Wraz z siłami dowódcy eskadry Do-faqa będziemy mieli znaczącą przewagę liczebną. Wszystko wskazuje na to, że zwyciężymy. Siły wroga zostaną zmiażdżone tu, w Hone-bar, i plany Naksydów rozsypią się w proch.
Rozejrzał się po ludziach w sterowni i zobaczył, że ich twarze wyrażają pewność siebie — tak to przynajmniej interpretował. Postawił na otwarte pochlebstwo.
— Wiem, że wszyscy pragniecie zmierzyć się z wrogiem. Ciężko ćwiczyliśmy, przygotowując się na tę chwilę, i ufam, że ze wszystkich sił wypełnicie swój obowiązek.
Kończył porywająco:
— Pamiętacie towarzyszy, których straciliśmy, którzy zostali zabici w walce lub wzięci do niewoli przez wroga w pierwszym dniu rebelii. Wiem, że chcecie pomścić przyjaciół, i wiem, że gdy jeńcy Naksydów zostaną uwolnieni, podziękują wam za to, czego dziś dokonacie.
Po reakcji ludzi ze sterowni — uniesione podbródki, w błyszczących oczach zdecydowanie — wnioskował, że przemówienie było dobre, postanowił więc przerwać je w tym miejscu i zakończył transmisję.
Teraz tylko należało się rozprawić z wrogiem. Znów spojrzał na displej, zapuścił kilka obliczeń, wprowadzając obecne trajektorie. Po miesiącu przyśpieszania Eskadra „Korony” osiągnęła prędkość równą ponad jednej piątej prędkości światła. Naksydzi lecieli szybciej z 0,41 c. Potrafili wytrzymać większe przeciążenia niż Lai-owni z ciężkiej eskadry Do-faqa albo dłużej byli w tranzycie.
I wtedy Martinez zrozumiał, co to za wraża eskadra i co ona tu robi. Pełna strategia Naksydów spadła mu do umysłu jak dojrzały owoc do koszyka pod drzewem.
Dziesiątka wrogich statków to eskadra, która pierwotnie miała bazę na odległej stacji przy Comadorze i były to ciężkie krążowniki pod dowództwem starszego komandora o nazwisku Kreeku. W dniu rebelii opuścili po prostu stację pierścienną Comadora i polecieli ku centrum imperium. Zakładano, że mają dołączyć do bazy Drugiej Floty przy Magarii, ale eskadra z Comadora nie brała tam udziału w bitwie gdyż — jak uważano we flocie — nie zdążyli na czas. Ale może od początku zmierzali w inne miejsce?
Każdy statek podróżujący z serca imperium do Hone Reach musiał lecieć przez Wormhol Trzy. Być może istniała inna droga, ale jeszcze jej nie odkryto. Kreeku cały czas miał zamiar odciąć Hone Reach od lojalistów i zapewnić tam panowanie Naksydów.
Martinez zwrócił się do Shankaracharyi:
— Łączność: wiadomość dla eskadry, kopia do dowódcy eskadry. Mamy naprzeciwko siebie eskadrę Kreeku z Comadora. Koniec wiadomości.
— Eskadra Kreeku z Comadora. Tak jest, milordzie. Martinez kazał displejowi przejść w stan wirtualny i w jego głowie rozszerzył się układ Hone-bar — zimna pustka z kilkoma rozproszonymi kropkami, reprezentującymi słońce i jego planety, bramy wormholi i pędzące, oznaczone kolorami ikony z podanymi parametrami trajektorii i prędkości.
Od przybycia Naksydów statek handlowy „Lord Chen” uciekał z układu, zwiększając przyśpieszenie w stopniu, w jakim pozwalała wytrzymałość kości członków załogi. Martinez mógł z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że Naksydzi — którzy przez następne cztery godziny nie dowiedzą się o obecności jego eskadry — będą podążać kursem na słońce Hone-bar i dotychczas przebyli odległość nieco mniejszą niż dwie godziny świetlne.
Tyle samo jeszcze przebędą, nim zobaczą żagwie Martinezowych silników i wtedy ich błoga ignorancja się skończy.
Potem scenariusz wyglądałby następująco: będzie wiele godzin na przeprowadzenie bitwy, która przejdzie kilka standardowych faz. Martinez zacznie hamowanie, umożliwiając ośmiu cięższym jednostkom Do-faqa wejście do układu i dołączenie do swojej eskadry. Do-faq, dysponując szesnastoma statkami wobec dziesięciu statków wroga, rozpocznie walkę w korzystnej sytuacji. Lojaliści będą zakręcać za Soq, a Naksydzi wylecą zza słońca Hone-bar i dwie eskadry spotkają się niemal czołowo — nastąpią gwałtowne starcia, Martinez widział podobne w zapisach z bitwy przy Magarii. Pod koniec tej bitwy nieliczni ocalali lojaliści przedrą się przez ogień jako zwycięzcy.
Martinez całą swą intuicją protestował przeciwko takiemu scenariuszowi. Choć według wszelkich danych Kreeku zostałby unicestwiony, zabrałby ze sobą przynajmniej połowę eskadry Do-faqa. Cały ten plan cuchnął bezzasadnym marnotrawstwem.
Musiał istnieć inny sposób wykorzystania przewagi lojalistów.
Martinez zadawał sobie pytanie: na czym polegały te przewagi?
Siła ognia. Osiem fregat i lekkich krążowników w lekkiej czternastej eskadrze Martineza plus osiem ciężkich krążowników Do-faqa wobec dziesięciu ciężkich krążowników wroga. Wystarczająca przewaga, by go zniszczyć, ale nie dość znaczna, by uniknąć ofiar.
Zaskoczenie. Przez następne cztery godziny wróg nie dowie się o przybyciu Martineza. To też nie była decydująca przewaga, ponieważ do potyczki zostanie przeciwnikowi znacznie więcej niż cztery godziny.
Oraz…
Dodatkowe zaskoczenie: wróg w ogóle nie musi się dowiedzieć o eskadrze Do-faqa.
Krew pulsowała Martinezowi w uszach. Wywołał kalkulator i zaczął wprowadzać dane.
— Vonderheydte! Shankaracharya! — zawołał. — Przygotujcie swoje klucze! Szybko!
Jeśli „Korona” chciała rozlokować swoje przerażające bronie, trzech z czterech najstarszych oficerów musiało równocześnie przekręcić swoje klucze. Martinez obawiał się, że już stracił za dużo czasu.
Swój kapitański klucz nosił na elastycznej taśmie wokół szyi. Odczepił hełm — po omacku, bo ciągle był w wirtualu — i zaczął na ślepo szukać guzików kołnierza. Kazał komputerowi odciąć środowisko wirtualne, wyszarpnął z bluzy klucz, mający kształt wąskiej karty do gry, i wepchnął go w szczelinę przy displeju.
Vonderheydte, po podobnych zmaganiach ze swym ubraniem, wydobył klucz i włożył go w szczelinę.
— Klucz gotowy, milordzie.
Za swoimi plecami, z klatki łącznościowca, Martinez usłyszał tylko ciche „pomogę panu, milordzie” wypowiedziane przez Mattsona, sygnalistę-praktykanta, a potem kliknięcie hełmu odkręcanego od pierścienia kołnierza. Po kilku sekundach, gdy nerwy Martineza wrzeszczały z bezsilnej męki, usłyszał głos Shankaracharyi:
— Te cholerne rękawice!
Jeszcze dziesięć sekund wieczności i wreszcie:
— Klucz gotowy, milordzie.
Martinez niecierpliwił się, ale przynajmniej usiłował nie wrzeszczeć.
— Przekręcić na mój sygnał — rozkazał. — Trzy, dwa, jeden, już! Ze swego miejsca dostrzegł, że konsola uzbrojenia Vonderheydte’a nagle rozbłysnęła światłem.
— Bronie: uzbroić w antymaterię baterię jeden — powiedział Martinez. — Przygotować do wystrzelenia pocisk jeden, dwa i trzy na moją komendę. To nie są ćwiczenia. — Odwrócił się do Erukena. — Pilocie, obróć statek, by bateria jeden kierowała się na wroga.
— Statek się obraca, lordzie kaporze. — Klatka Martineza zadrżała z jękiem, gdy statek się zakołysał.
— Displej, przejdź w stan wirtualny. — Wirtualna przestrzeń znów wystrzeliła w umyśle Martineza. Ręką w rękawiczce manipulował kontrolkami displeju, zaznaczając trzy cele w pustym obszarze między swoją eskadrą a wrogiem.
— Brori: wystrzelić pociski jeden, dwa i trzy w kierunku zaznaczonych współrzędnych. To nie są ćwiczenia.
— To nie są ćwiczenia, milordzie — powtórzył Vonderheydte. — Wystrzelić pociski. — Zapadła krótka cisza, nerwy Martineza odruchowo się napięły, jakby w oczekiwaniu na odrzut. — Pociski wystrzelone — meldował Vonderheydte. — Pociski opuściły statek. Pociski lecą normalnie na napędzie chemicznym.
Pociski wyniesiono w przestrzeń na szynach gaussowskich — i oczywiście nie było żadnego wyczuwalnego odrzutu — a potem rakiety zabierały je na bezpieczną odległość od statku i tam włączały się silniki na antymaterię.
— Proszę pana — w słuchawkach Martineza rozległ się głos Shankaracharyi. — Pilny przekaz od kapitana Kamarullaha. Do pana osobiście, lordzie kaporze.
Martinez usiłował się przełączyć ze świata wirtualnego — gdzie królowały ikony planet, wykresy trajektorii oraz ścisłe obliczenia — w rozmowę; jego umysł zawirował.
— Odbiorę — powiedział i natychmiast w wirtualnym displeju, obraźliwie blisko, pojawiła się twarz Kamarullaha. Martinez skrzywił się odruchowo.
— Tu Martinez — rzekł.
Kanciasta twarz Kamarullaha była zaczerwieniona. Czy to jakiś wewnętrzny żar zabarwił mu skórę, czy też jest to atrybut transmisji, zastanawiał się Martinez.
— Kapitanie Martinez — rzekł Kamarullah — przed chwilą wystrzelił pan pociski. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że z tej odległości raczej nie trafi pan we wroga?
— Włączone główne silniki pocisków — meldował Vonderheydte, jakby akcentując pytanie Kamarullaha.
— Nie zamierzam tymi pociskami uderzyć w Naksydów — odparł Martinez. — Chcę zamaskować pewien manewr.
— Manewr? Tutaj? — Kamarullah był zaskoczony. — Jak to? Jesteśmy jeszcze godziny od wroga. — Spojrzał na Martineza rozgorączkowanym wzrokiem i przemówił niezwykle wyraźnie, dobitnie, jakby samą siłą słów usiłował przekonać ślepca, że ten stoi na drodze rozpędzonego samochodu. — Kapitanie Martinez, myślę, że pan tego nie przemyślał. Gdy tylko zauważył pan wroga, powinien pan wydać eskadrze rozkaz obrotu i rozpoczęcia hamowania. Musimy doprowadzić do tego, że eskadra komandora Do-faqa dołączy do nas przed potyczką. — Jego głos przybrał ton bardzo poważny i chyba nawet trochę błagalny. — Jeszcze nie jest za późno, by przekazać dowództwo eskadry bardziej doświadczonemu oficerowi.
— Pociski… — zaczął Martinez.
— Psiakrew, człowieku! — Oczy Kamarullaha miały lekko dziki wyraz. — Nie nalegam, żebym to ja dowodził. Ale jeśli nie mnie, to niech pan przekaże stanowisko komuś innemu. A panu zostanie mnóstwo pracy z niedoświadczoną załogą, przy czym nie będzie się pan musiał martwić o taktykę.
— Pociski — ciągnął Martinez spokojnie — mają zamaskować przybycie eskadry dowódcy Do-faqa. Chcę jak najdłużej zachować w tajemnicy istnienie ciężkiej eskadry.
Kamarullaha opanowało zdziwienie.
— Ale to zajmie godziny. Oni i tak muszą…
— Kapitanie Kamarullah — przerwał mu Martinez — proszę czekać na dalsze rozkazy.
— Chyba nie będzie pan próbował tych swoich… tych taktycznych nowinek? — powiedział Kamarullah. — Przecież eskadra ich nie rozumie ani…
Martinezowi skończyła się cierpliwość.
— Dosyć! Pozostańcie w gotowości! Koniec rozmowy!
— Ja nie…
Martinez przerwał połączenie i wściekle uderzył pięścią w podłokietnik fotela. Kazał komputerowi przechować zapis tej rozmowy. Na wszelki wypadek lepiej mieć to zarejestrowane, pomyślał.
Potem wpatrywał się ślepo w wirtualny układ planetarny — małe abstrakcyjne symbole w doskonałym, uporządkowanym świecie — i próbował zgadnąć co teraz należy zrobić.
— Łączność: wiadomość do dowódcy eskadry Do-faqa, osobiście do dowódcy. Wysłać przez stację przekaźnikową wormholu.
— Tak jest, milordzie. Osobiście do dowódcy eskadry. Znowu Martinez czekał, aż zamigocze światełko — jarząca się planetka pojawiła się w świecie wirtualnym.
— Lordzie dowódco Do-faq. Według mnie nasza wielka przewaga w nadchodzącym starciu polega na tym, że wróg jeszcze nie wie o istnieniu waszej eskadry. Zbliżając się do wroga, wystrzelę pociski, by jak najdłużej zasłaniać pańskie statki. Czternasta Lekka Eskadra otrzyma rozkaz przeprowadzania manewrów, które uwiarygodniłyby zastosowanie zasłony.
— Jeśli zgadza się pan z moim planem, proszę o wydanie rozkazu swoim jednostkom, żeby zaraz po wyjściu z wormholu leciały na dwa-dziewięć-zero przez zero-jeden-pięć bezwzględnie i kontynuowały przyśpieszenie dwóch g. To pozwoli panu wykorzystać zasłonę, którą już stworzyłem.
Gdy spojrzał w kamerę, uzmysłowił sobie, że powinien jakoś złagodzić wydźwięk tego, co powiedział. Żeby nie brzmiało to jak rozkaz wydawany w końcu oficerowi, mającemu kilka rang więcej.
— Jak zawsze, pozostaję posłuszny pańskim rozkazom. Koniec wiadomości.
Zamilkł. Światełko nagrania zniknęło z wirtualnego displeju. Wyobraził sobie, jak za pośrednictwem laserów komunikacyjnych przekaz wędruje z „Korony” do Do-faqa i w jego umysł zaczęły się wkradać głębokie wątpliwości. Co się stanie, jeśli wiadomości nie dotrą do Do-faqa? Jeśli w jakiś sposób stacje przekaźnikowe wormholu dostały, się pod kontrolę wroga?
Jego podejrzenia były prawdopodobne, a świadczył o tym jeden fakt: przybycie eskadry Naksydów nie powinno być niespodzianką. Stacja na drugim krańcu Wormholu Dwa powinna wiele godzin temu zauważyć Naksydów i zameldować o tym dowódcy stacji pierściennej Hone-baru, a ten z kolei powinien przekazać informację Do-faqowi, o którego przybyciu wiedział od prawie miesiąca. W zasadzie na całej drodze z Comadoru powinien pojawić się ciąg meldunków o tym, że widziano Naksydów.
Dlaczego ta informacja nie dotarła do Martineza? Czyżby połowa Służby Eksploracji przeszła na stronę rebeliantów?
Gdyby rzeczywiście tak się stało i gdyby przesyłki Martineza nie docierały do Do-faqa, powinien był rozkazać, żeby ostatnie dwie wiadomości wysłano z tej strony wormholu — wówczas Do-faq otrzymałby je po wejściu do układu Hone-bar.
Martinez już miał wydać odpowiednie rozkazy, gdy usłyszał w słuchawkach głos Shankaracharyi.
— Wiadomość od dowódcy eskadry komandora Do-faqa przez stację Wormholu Jeden. „Wiadomość przyjęta. Lekka eskadra czternaście bierze kurs na dwa-osiem-osiem przez zero-jeden-pięć bezwzględnie i zaczyna hamowanie przy cztery przecinek pięć g.”
— Przyjęto — odpowiedział Martinez automatycznie, ale popłoch przemknął mu po nerwach. Rozkaz Do-faqa to reakcja na pierwszą wiadomość Martineza i oznacza on, że eskadra Martineza ma wybrać obszerną trajektorię wokół Soqa, gazowego giganta; trajektorię tak szeroką, żeby formacja Do-faqa mogła lecieć po krzywej wewnętrznej, bliższej planety, nadrabiając trochę dystansu dzielącego obie eskadry.
Rozkaz był sensowny oraz idealnie zgodny z tradycyjną taktyką. Niestety, nie zgadzał się z planem bitwy, jaki powstał w umyśle Martineza.
Prawie pięć minut zajęłoby przekazanie ostatniej transmisji, sugerującej manewr eskadry Do-faqa, i drugie pięć minut przesłanie odpowiedzi. Jeśli jednak lekka eskadra Martineza miała realizować jego plan, musiałaby zacząć manewr, nim dotrze odpowiedź Do-faqa.
Jeśli mam realizować swój plan, muszę złamać rozkaz Do-faqa, pomyślał.
Nieoczekiwanie zapragnął, żeby Służba Eksploracji rzeczywiście dopuściła się zdrady, żeby wiadomości nie zostały przekazane przez stacje wormholu.
— Łączność: wiadomość do eskadry — powiedział. — Obrócić statki: przygotować się do hamowania na kursie dwa-osiemosiem przez zero-jeden-pięć bezwzględnie. Czekać na mój rozkaz hamowania.
Shankaracharya powtórzył rozkaz, potem przesłał go eskadrze. Martinez wydał również rozkaz pilotowi „Korony” i klatki akceleracyjne w sterowni zaśpiewały metalicznie, gdy Eruken obrócił statek niemal o 180 stopni. Silniki fregaty były teraz gotowe do solidnego hamowania, zgodnie z poleceniem Do-faqa.
Martinez obserwował chronometr w narożniku displeju, patrzył, jak mkną liczby oznaczające sekundy. Do-faq nie lubił Kamarullaha — obwiniał go o popsucie manewru, całymi latami mścił się na nim i pozbawił dowódczego stanowiska.
Jaka kara mnie czeka, jeśli w czasie tej bitwy nie wykonam rozkazu Do-faqa? — zastanawiał się Martinez.
Z drugiej strony — zważywszy na to dziesięciominutowe opóźnienie — jest bardzo prawdopodobne, że Do-faq cofnie swój rozkaz i zgodzi się na plan Martineza.
Na wirtualnym displeju rozbłysło jasne światełko. W stałe drobinki antywodoru, zawieszone dzięki statycznej elektryczności w wytrawionych chipach krzemowych tak maleńkich, że przemieszczały się jak ciecz, uderzyła fala sprężająca małej ilości konwencjonalnego środka wybuchowego. Środek ten znajdował się w dziobach wszystkich trzech pocisków wystrzelonych przez Martineza. W każdym z pocisków eksplozja zawartej w nim antymaterii była miliardy razy silniejsza niż eksplozja w jego konwencjonalnym zapalniku. Rozprężając się, gorące kawałki materii napotykały wolframową osłonę pocisku. W efekcie, w przestrzeni między Czternastą Lekką Eskadrą a formacją wroga powstały trzy puchnące, przecinające się kule plazmy, tworząc nieprzenikliwą zasłonę dla radaru wrogów. Ta zasłona miała skryć wszelkie manewry formacji Martineza.
Ta sama plazma zasłoni przylot ośmiu ciężkich krążowników Do-faqa.
Widząc wybuchy, Martinez podjął decyzję. Słowa same cisnęły mu się na usta:
— Łączność: wiadomość do eskadry. Obrócić statki na kurs dwa-dziewięć-dwa przez dwa-dziewięć-siedem bezwzględnie. Wyhamować przy pięciu g, zaczynając o 25:52:01.
Znalazł sobie spokojną racjonalizację swoich działań: Czternasta Lekka Eskadra z praktycznego punktu widzenia nie stanowiła już części sił Do-faqa; eskadra Martineza pozostawała teoretycznie niezależna, aż do czasu gdy Do-faq miał się pojawić w układzie Hone-bar…
Te argumenty będą bez znaczenia dla dalszej kariery Martineza, jeśli Do-faq zechce się na nim zemścić.
Co Martinez zamierzał osiągnąć swoim rozkazem? Lekka eskadra zakręci, wchodząc na krzywą przy południowym biegunie Soqa i po procowaniu poleci w kierunku wroga pod bardzo małym kątem. Dzięki temu znajdzie się na trajektorii między Hone-bar a nadlatującymi ciężkimi statkami Naksydów — idealna pozycja, by w dalszym ciągu ukrywać istnienie nadciągających ciężkich okrętów Do-faqa.
Martinez przekazał rozkaz Erukenowi, klatki akceleracyjne znów zakwiliły, posłuszne prawu ciążenia, i fotele w środku lekko się obróciły.
— Milordzie, mógłbym panu w tym pomóc. — Cichy głos sygnalisty-praktykanta Mattsona zdekoncentrował Martineza, skupionego na analizie danych displeju taktycznego.
— Displej: wyłącz tryb wirtualny — polecił Martinez. Wyciągnął rękę do zakrzywionych prętów klatki akceleracyjnej, uchwycił je zaciśniętą dłonią i – pozbawiony ciężaru — obrócił się tak, by bezpośrednio widzieć klatkę łącznościowców.
Shankaracharya wpatrywał się w konsolę komunikacyjną wyraźnie oszołomiony, rozszerzonymi oczami wodził po displejach. Sygnalista-praktykant Mattson, przygryzając dolną wargę, wklepywał coś w swój displej.
— Łączność, co się dzieje? — spytał Martinez. Shankaracharya spojrzał na niego zaskoczony.
— Przepraszam, milordzie, ale… ale nie dosłyszałem rozkazu. Czy mógłby pan powtórzyć?
— Kurs dwa-dziewięć-dwa przez dwa-dziewięć-siedem względnie — pośpieszył Mattson z pomocą.
— Bezwzględnie, nie „względnie”! — wrzasnął Martinez. — Sprawdź zapis. Wszystkie rozkazy są automatycznie nagrywane. Wywołaj displej dowódcy. Tam powinno być wszystko!
Słysząc to przypomnienie, Mattson nerwowo potrząsnął głową.
— Tak jest, milordzie.
Shankaracharya pracował teraz pilnie na swoim displeju. Martinez zauważył dłonie Shankaracharyi — drżały tak mocno, że cały czas przyciskał displej w złym miejscu i stale musiał coś korygować.
— Milordzie, jaki czas pan podał? — spytał Shankaracharya.
— Nieważne. Przejmuję konsolę komunikacyjną.
Przed rewoltą Naksydów był na „Koronie” oficerem łączności i teraz z łatwością potrafił obsłużyć to stanowisko, a przecież nie mógł pozostawić tej wrażliwej operacji w rękach praktykanta i młodszego, nieobliczalnego teraz oficera. W sterowni zapadła nagle głęboka cisza. Martinez wywołał konsolę Shankaracharyi na swój displej. Mattsonowi udało się wydobyć większą część wiadomości na displej, z wyjątkiem czasu początkowego akceleracji. Spojrzawszy na chronometr, zorientował się, że cała eskadra może nie zdążyć wykonać manewru, więc Martinez przesunął czas startowy o pół minuty na 25:52:34.
Wiadomość wraz z korektą czasu wysłał do Mabumby na pokład silników. Martinez wciąż pracował z konsoli komunikacyjnej, kiedy nadeszło wezwanie od Kamarullaha.
— Martinez — zgłosił się. — Proszę krótko.
Ukazała się twarz Kamarullaha, bardziej czerwona niż poprzednio.
— Czy zdajesz sobie sprawę, że łamiesz bezpośredni rozkaz przełożonego? — spytał.
— Tak — przyznał Martinez. — To wszystko?
Słysząc od Martineza potwierdzenie, Kamarullah osłupiał i zaniemówił na kilka sekund.
— Oszalałeś? — wydusił wreszcie. — Podaj mi jakiś powód, dla którego mam wykonać ten rozkaz.
— W ogóle mnie nie interesuje, czy zamierzasz go wykonać — odparł Martinez. — Rób, co chcesz, a potem sąd rozstrzygnie. Koniec transmisji.
Kilka sekund później silniki „Korony” włączyły się, Martinez dostał kopa w kość ogonową, a jego fotel zakołysał się po długim łuku, potem po kilku mniejszych, aż wreszcie się ustabilizował. Skafander Martineza delikatnie obciskał mu ręce i nogi, by zapobiec zastojom krwi, a żelazne ciężary grawitacji osuwały się stopniowo na jego kości.
Przyśpieszenie narastało, „Korona” jęknęła, jej szkielet drżał, jakby po pokładzie stąpał jakiś wielkolud. Wskazania displeju dowodziły, że statek Kamarullaha podporządkował się rozkazom Martineza i wykonał je co do sekundy. Nie wiadomo, co chciał zrobić Kamarullah, ale na pewno nie był to otwarty bunt.
Kilka minut później jednostki eskadry Do-faqa wychynęły z wormholu, wykonały obrót na dwa-dziewięć-zero przez ze-ro-jeden-pięć bezwzględnie i włączyły silniki. W sercu Martineza bąbelkowała ulga niczym najwykwintniejszy szampan.
Do-faq zrobił to, o co prosił Martinez — kariera Martineza nie zakończyła się więc aktem nieposłuszeństwa.
Nie triumfował — był zbyt wykończony hamowaniem z pięciu g i czekała go jeszcze praca. Walcząc z otępieniem, w wysokiej grawitacji zawsze przesłaniającym umysł, zaplanował i kazał wystrzelić kolejną salwę pocisków. Powinny one — gdy poprzednie chmury plazmy ostygną i się rozproszą — zagęścić zasłonę, za którą eskadry lojalistów mogłyby przeprowadzić swoje operacje.
Gdyby Martinez dowodził większą jednostką, miałby do pomocy oficera taktycznego, mogącego wyręczyć go w przeprowadzeniu niezbędnych obliczeń i zaproponować rozwiązania, ale „Korona” była tylko dużą fregatą, więc Martinez musiał wszystko robić sam.
Grawitacja zaczynała ściskać mu czaszkę; nie ufał całkowicie swoim obliczeniom, więc dla pewności dołożył jeszcze trochę pocisków.
W wietrze słonecznym antymateria rozpadała się na mezony pi oraz promieniowanie gamma, i ogniste bolidy plazmy puchły w ciemności. Skryta za gorącą materią, wyskoczyła eskadra Do-faqa. Martinez — rozpaczliwie walcząc o myśl, tak jak walczył o oddech — wystrzelił dodatkowe pociski.
Nieco ponad dwie godziny temu lekka eskadra wleciała do układu Hone-bar i teraz wściekle pruła ku południowemu biegunowi Soqa, przez krótką chwilę osiągając przyśpieszenie dziesięciu g – wtedy wszyscy członkowie załogi tracili przytomność. Gdy Martinez gramolił się w świadomość — był jak bokser, który otrzymał silny cios i teraz zatacza się na przeciwnika, ledwo go widząc — zmobilizował wszystkie siły, by sformułować i wysłać rozkaz: w całej eskadrze zredukować przyśpieszenie do dwóch g.
Dyszał i poruszał głową, gdy siła ciężkości ustępowała. Niesamowity nacisk wycofywał się i Martinez czuł, jak do jego umysłu wlewa się czujność, jakby ktoś odkręcił kran. Wywołał abstrakcyjny idealnie wirtualny displej i obserwował małe płonące kształty, mknące przez ciemność.
Czternasta Lekka Eskadra zakręcała teraz i miała przelecieć blisko Hone-bar, wewnątrz najbardziej prawdopodobnej trajektorii wybranej przez wroga. Naksydzi natomiast nie zmienili swego kursu — nie było powodu do takiej zmiany, ponieważ dopiero za dwie godziny mieli się dowiedzieć o istnieniu sił lojalistów.
Martinez rozkazał wystrzelić kolejną zaporę — miał to zrobić jeden z lekkich krążowników, posiadający większy zapas pocisków niż fregata Martineza. Nie kazał teraz wywołać eksplozji, nie określił ich miejsca na przyszłość, wypchnął tylko pociski z eskadry; przydadzą się później.
Naksydzi prawdopodobnie zamierzali zostać w układzie Hone-bar — dało się to częściowo wywnioskować na podstawie parametrów żagwi hamowania — ale również nie można było wykluczyć, że chcą prześlizgnąć się w pobliżu słońca układu Hone-bar i lecieć dalej do Wormholu Trzy i do Hone Reach. Gdyby jednak dostrzegli na swoich displejach statki Martineza, mogliby całkowicie zmienić plany. Jeśli otrzymali rozkazy, żeby unikać potyczki, mogliby gnać do Wormholu Trzy, nawet gdyby pierwotnie zamierzali zostać w układzie. Ale widok słabszej eskadry może ich skłonić do wszczęcia bitwy.
W każdym razie Kreeku musiałby podjąć decyzję natychmiast po wykryciu Czternastej Eskadry. Jego eskadra mijałaby słońce — wtedy po raz pierwszy zobaczyłby żagwie Martinezowych silników. Czternasta Eskadra rozpoczynałaby właśnie manewry, ale nie wiadomo jakie, bo wkrótce zostałyby całkowicie skryte za zasłoną promieniowania eksplodującej antymaterii. Kreeku powinien dojść do wniosku, że te manewry to przygotowanie do bitwy — z pewnością się nie domyśli, że Martinez zamierza zasłonić lot w kierunku wormholu Trzy.
Pozostawał więc problem: czy Kreeku podejmie walkę, czy nie. Zakładając, że Naksydzi są przekonani o swojej przewadze liczebnej, Martinez przypuszczał, że Kreeku wda się w walkę. Będzie procował swoją eskadrę wokół słońca pod ostrym kątem i ruszy mniej więcej w kierunku Soqa.
A potem, trzy godziny później, gdy Kreeku wreszcie zobaczy, jaki kurs wybierze Martinez, wypadając ze studni grawitacyjnej Soqa, będzie musiał zdecydować, czy zareagować, czy nie. Albo natrze na Martineza, przypierając go do Hone-bar, albo doprowadzi do starcia na odległość. Ile jest w nim agresji?
Martinez wywołał z bazy danych „Korony” plik biograficzny Kreeku — i znalazł ścieżkę pomyślnej kariery oficera: wielokierunkowe wykształcenie, misje na planetach, stanowiska na statkach, szkolenie personelu. W publicznie dostępnych zasobach nie zamieszczono oczywiście żadnej szczerej oceny wystawionej przez zwierzchników, żadnych wskazówek, czy Kreeku jest inteligentny, ociężały, nudny, czy też może ma awanturnicze skłonności.
Martinez doszedł do wniosku, że prawdopodobnie Kreeku nie zareaguje natychmiast. Nie było takiej potrzeby — godziny miną, nim dojdzie do starcia eskadr.
— Wiadomość do eskadry: zmienić kurs na dwa-osiem-siedem przez zero-dwa-pięć względnie, zacząć o 27:14:01. Hamowanie ma zostać na poziomie dwóch g.
Komputer zamienił wypowiedź na tekst i Martinez natychmiast przesłał rozkaz. Kurs miał się zmienić „względnie”, to znaczy względem obecnego kierunku lotu eskadry. „Bezwzględnie” oznaczałoby natomiast w odniesieniu do arbitralnego układu współrzędnych, przypisanego do każdego systemu gwiazdowego przez Shaa, którzy opanowali kosmos.
Martinez wydał dalsze instrukcje dotyczące zapory pocisków wysłanych przed eskadrę, a potem przesłał kolejną wiadomość do Do-faqa.
— Milordzie — powiedział do kamery — jestem niezwykle rad, że obdarzył mnie pan zaufaniem, obierając proponowany przeze mnie kurs. Jeśli zechciałby pan wydać rozkaz swojej eskadrze, by zmierzała kursem zero-jeden-pięć przez zero-zero-jeden bezwzględnie, gdy tylko miniecie Soqa, ja postaram się dać zasłonę i uniemożliwić wrogowi odkrycie waszych jednostek. Jeszcze raz dziękuję za zaufanie. Zrobię wszystko, by dowieść, że na nie zasługuję. Koniec wiadomości.
Gdy już ją wysłał, uświadomił sobie, że ma na czole kropelki potu. Wiele na siebie wziął: los układu Hone-bar, życie tysięcy załogantów. Patrząc na swoje displeje, miał nadzieję, że Kreeku nie okaże się geniuszem.
O 27:14:01 eksplodowała zapora z pocisków; przed eskadrą powstała ściana gorącej plazmy i statki rozpoczęły manewry. Gdyby Naksydzi mogli to dostrzec, widzieliby, jak eskadra wykonuje ruchy po skosie z trajektorii prowadzącej między Naksydami a Hone-bar na kurs, który wiódł zarówno poza planetę, jak i poza eskadrę. Mogliby odnieść wrażenie, że Martinez zmienił plany co do przebiegu bitwy.
A Martinez chciał przede wszystkim uprawdopodobnić powody stworzenia plazmowej zasłony, za którą chciał w istocie ukryć eskadrę Do-faqa. Sam manewr był tu sprawą drugorzędną.
Po pewnym czasie statki pokonały stworzoną przez siebie zasłonę i przez kilka minut „Korona” leciała w kuli gorącej radiowej siekanki, ślepa na zewnętrzny kosmos. Jej kadłub się rozgrzewał. Gdy statek pokonał ten obszar przestrzeni, od razu ukazały się inne jednostki w poprzedniej formacji. Żagwie silników płonęły.
Martinez znów zmienił kurs, celując w miejsce, gdzie — jak wyliczył — pojawi się Kreeku po przejściu wokół słońca. Potem przeformował szyk: Naksydzi powinni ich widzieć ustawionych w koło, z „Koroną” w centrum i siedmioma statkami na okręgu. Ale Naksydzi nie zobaczą samych fregat. Zobaczą tylko skierowane prosto w swoją stronę statkowe ogony ognistej antymaterii, przesłaniającej spory wycinek przestrzeni.
A w tym wycinku znajdzie się osiem statków Do-faqa, lecących w kilwaterze Martinezowej eskadry ze stałym przyśpieszeniem 2,3 g, największym, jakie mogli wytrzymać Lai-owni ze względu na swoją delikatną budowę. Promieniowanie z żagwi silników Do-faqa zostanie uznane za wyziewy fregat Martineza. Tak przynajmniej wynikało z kalkulacji Martineza.
Jeśli były poprawne i jeśli Naksydzi zachowają się dość schematycznie, Martinez poprowadzi eskadrę Do-faqa prosto na eskadrę nic nie podejrzewającego Kreeku.
Do-faq zastosował się bez komentarza do sugestii Martineza i wyprowadził swoją eskadrę na trajektorię, dzięki której zaplanowany przez Martineza kamuflaż będzie mógł zostać zrealizowany. Godziny mijały. Martinez namierzył moment, gdy Kreeku dostrzegł Czternastą Eskadrę, lecącą przez Wormhol Jeden — ustało hamowanie i wtedy eskadra zmieniła kierunek i przestawiła silniki na hamowanie z większą pierwszą pochodną.
Gdy Kreeku pędził wokół słońca Hone-bar i pojawił się na spodziewanym torze, Martinezowi aż zmiękły z ulgi nogi. Nieco skorygował swoją pozycję i przesłał Do-faqowi następną wiadomość, sugerując manewr, dzięki któremu Martinez mógłby skuteczniej zasłonić jego eskadrę, ponieważ wskutek wzajemnego przemieszczenia przeciwników zmienił się kąt między ich trajektoriami.
Rozdzieleni odległością czterech godzin świetlnych, Martinez i Kreeku zbliżali się do siebie z sumaryczną prędkością siedmiu dziesiątych prędkości światła. Powinni się spotkać za niecałe sześć godzin; do tego czasu oczywiście zginie wielu ludzi.
W sercu Martineza zakwitały kwiaty… czyżby próżności? To on tego dokonał, on przemycił osiem wielkich okrętów do układu Hone-bar i wróg się o tym nie dowiedział. On dawał rozkazy swojemu zwierzchnikowi, wspaniałemu i bezlitosnemu Do-faqowi, a Do-faq bez komentarza go słuchał. Nawet wrogowie latali posłusznie, tak jak im kazał.
Tę bitwę będą analizować następne pokolenia oficerów floty. Martinez wiedział, że nawet jeśli zginie w ciągu następnych paru godzin, już i tak zapewnił sobie miejsce w historii.
Uczcił to: zredukował hamowanie do jednego g i posłał załogę na kolację. Sam nie czuł głodu, ale uznał, że ludzie lepiej będą walczyć, napełniwszy najpierw żołądki.
Gdy zobaczył przed sobą jedzenie, poczuł wilczy apetyt i zmiótł przygotowaną przez Alikhana strawę. Potem wezwał do swojego biura pierwszą oficer i wyjaśnił jej swoje plany co do nadchodzącej bitwy. Musiała je znać na wypadek, gdyby Martinez został zabity, a ona jakimś cudem przeżyła.
— Kogo masz na swoim pokładzie dowodzenia? — spytał.
— Yu, wspieranego przez drugiego sygnalistę Bernsteina, milordzie — odparła Dalkeith.
— Dobrze się sprawują?
Nie zdziwiła się tym pytaniem, ale jej prawie nic nie dziwiło.
— Nie mam zastrzeżeń, lordzie kaporze.
— Dobrze. Chcę, żeby przenieśli się do sterowni. Praktykant Mattson ma za mało doświadczenia, a Shankaracharya… nie sprawdził się.
W wodnistych oczach Dalkeith dostrzegł niepokój, zdradzający myśl, której nie chciała wyjawić.
— Tak jest, milordzie — odparła.
Po posiłku załoga sterowni wróciła na stanowiska.
— Ty i Mattson pójdziecie do sterowni pomocniczej — powiedział Martinez do Shankaracharyi. — Yu i Bernstein zajmą tu stanowiska.
Twarz Shankaracharyi nie zdradzała zdziwienia, ale po mięśniach szyi i policzków przeszedł skurcz.
— Bardzo… mi przykro, milordzie — wyznał. — Postaram się… poprawić.
— Żałuję, że zaszła taka konieczność, poruczniku — rzekł Martinez. — W przyszłości zrobię dla pana, co będę mógł.
Czyli nigdy więcej nie włączę Shankaracharyi do walki, a przynajmniej nie powierzę mu stanowiska, na którym sprawność może decydować o ludzkim losie.
Młody porucznik opuścił sterownię z hełmem pod pachą. Szedł wyprostowany, patrzył stanowczo, prosto przed siebie, nie chcąc spotkać współczujących spojrzeń innych załogantów. Dopiero wtedy Martinez przypomniał sobie, że to kochanek jego siostry.
Sempronia naprawdę mnie za to znienawidzi, pomyślał.
Przyszli Yu i Bernstein, usiedli w fotelach. Po sprawdzeniu gotowości załogi Martinez polecił zwiększenie hamowania do dwóch g.
Czas mijał, Martinez się niepokoił. Może na Hone-bar albo na innych zamieszkanych obiektach układu jest zdrajca, który zauważył eskadrę Do-faqa i zaalarmował Kreeku?
Mijały godziny. Martinez tkwił w cuchnącym skafandrze, śmierć leciała ku niemu z prędkością równą sporej części prędkości światła, i w tych okolicznościach coraz bardziej wierzył w istnienie zdrajcy. Zdrajca przesłał wiadomość. Genialny Kreeku, poinformowany przez zdrajcę, wabi teraz eskadry lojalistów w śmiertelną pułapkę. Martinez był zadowolony, gdy rozpoczęła się strzelanina i nie musiał już myśleć o zdrajcy.
Zbliżające się jednostki, nadal rozdzielone odległością dwóch godzin, zaczęły wypuszczać pociski — fale nacierającej destrukcji, przemieszczającej się w pustej przestrzeni między zbiegającymi okrętami. Gdy na swoim displeju zobaczył żagwie pocisków, wysłał przekaz do załogi:
— Zniszczenie wroga to rola lorda dowódcy eskadry Do-faqa — oznajmił. — On ich całkowicie zmiecie z nieba. Nasze zadanie to zostać przy życiu, powinniśmy walczyć defensywnie i bardziej się skoncentrować na naszej obronie niż na pokonaniu wroga. Powiedzcie swoim zbrojeniowcom, żeby skupili się na obronie.
Spojrzał na mrugające światełko kamery i pomyślał o nadchodzącej walce: mkną pociski, niosą wściekłe promieniowanie, anihilacja, która każdego może dosięgnąć.
— Do zobaczenia po tamtej stronie — zakończył. Poczekał, aż chorąży Yu rzeczywiście wyśle wiadomość, i dopiero wtedy skupił się na innych sprawach.
W przestrzeni między eskadrami pociski zaczęły się odszukiwać, jasne wybuchy plazmy maskowały statki i walczące strony nie widziały się wzajemnie. Gdy została osiągnięta dostateczna gęstość wybuchów, Martinez wysłał wiadomość do Do-faqa:
— Sądzę, lordzie, że teraz może pan wystrzelić pociski.
Nie czekając na odpowiedź, zarządził manewry swoich jednostek. Ośmiostatkową eskadrę podzielił na dwie czterostatkowe grupy, którym kazał się rozdzielić, jakby chciał złapać wroga w dwa ognie. Obliczenia Shankaracharyi pokazały teoretycznie największe oddalenie, przy którym nakładający się ostrzał obronny pozostaje skuteczny. Martinez utrzymywał statki w sferze o takiej średnicy. Równocześnie „Korona” miała pakować pociski między eskadrą Do-faqa a wrogiem, by stworzyć konieczną zasłonę dla nadlatujących ciężkich statków.
Coraz intensywniejsze wybuchy, ciągłe bębnienie rozbłysków i zdychającej materii. Lasery obrony bezpośredniej cięły ciemność, likwidując nadchodzące zagrożenie. Martinez obserwował, jak gorąca, nieprzejrzysta chmura eksplozji toczy się coraz bliżej i poczuł, jak serce nieubłaganie zaczyna mu podjeżdżać do gardła.
— Rozlot! — krzyknął. — Wszystkie statki rozlot!
Bez wątpienia Kamarullah uzna tę decyzję za przedwczesną, ale jego statek oraz statki pozostałych dowódców obróciły się i z dużym przyśpieszeniem oddaliły nawzajem od siebie. Grupa miała się maksymalnie rozproszyć, nim dopadnie ją nawałnica.
— Obrona w tryb automatyczny! — krzyknął Martinez, gdy pięść grawitacji pchnęła go w fotel, a displej informował, że nacisk na klatkę piersiową wynosi dziewięć g. Potem pole widzenia Martineza zawęziło się, aż zupełnie zniknęło.
Po długiej chwili ciemności Martinez usiłował odzyskać przytomność, zaciskał zęby i przełykał ślinę, by wepchnąć krew do mózgu. Widział displeje z daleka, w końcu długiego tunelu, jakby patrzył na nie odwrotnym końcem lunety. Stopniowo wzrok mu się poprawiał. Martinez westchnął, gdy sobie uświadomił, co widzi.
Do-faq oraz ciężka eskadra wystrzelili sto sześćdziesiąt pocisków, wszystkie zostały przesłonięte dla wroga przez ogień zaporowy Czternastej Lekkiej Eskadry. Te pociski wydostały się teraz z maskującej chmury plazmowej i z prędkością 0,7 prędkości światła leciały na okręty Kreeku.
Atak przypominał olbrzymi, powiększający się świetlny dywan, jak fosforyzująca warstwa na mknącej fali. W ciągu paru sekund wszystkie statki wroga zostały pochłonięte przez żywioł ognia. Martinez patrzył na to z respektem i trwogą, nie wierzył, że koniec Naksydów nadszedł tak szybko.
Bitwa jednak nie skończyła się wraz ze śmiercią wroga. Pociski nadal mknęły w kosmosie, unikały laserów obronnych i szły śladem „Korony”. Przez kilka minut czekano w napięciu — wreszcie ostatnie zagrożenie zlikwidował laser Vonderheydte’a.
Zapadła cisza, lecz nagle w sterowni zerwały się radosne okrzyki. Martinez czuł uniesienie, w głowie mu szumiało. Miałby ochotę wydostać się z klatki akceleracyjnej, mimo dużej grawitacji, i poprowadzić załogę w szaleńczy tan.
Inne statki, wydostające się z plazmowej mgły, również wiwatowały, ale dopiero po kilku minutach wszyscy mieli pewność, że Martinez zmiótł wroga, nie tracąc ani jednego człowieka ze swej eskadry.