Jadalnia lady Michi była wystarczająco duża, by pomieścić gości na oficjalnych obiadach, które stanowiły integralną cześć służby dowódcy eskadry. Pomieszczenie wydawało się jeszcze większe dzięki ozdobnym lustrom, wykonanym ze starannie wypolerowanego materiału asteroidy żelazo-niklowej, oraz dzięki muralom. Sala pozornie otwierała się na ciąg innych sal, których okna spoglądały na daleki horyzont.
Martinez przybył w pełnym mundurze galowym — i tak by go włożył — i odkrył, że dowódca eskadry ubrana jest tak samo. Spojrzała na Martineza znad swego stołu zastawionego na dwie osoby. Na jej twarzy pojawiła się ulga.
— Och, dobrze. — Podniosła się. — Chciałam jako pierwsza zaprosić pana na posiłek, by móc pana ostrzec, że wszyscy są tutaj oficjalni.
— Lord kapitan Fletcher mnie poinformował.
— Więc pan z nim rozmawiał? Niech pan siada, proszę. Martinez odłożył swe rękawiczki na boczny stolik, a potem usiadł na krześle, które służąca lady Michi dla niego odsunęła.
— Spotkałem kapitana, razem z jednym z poruczników, lady Chandrą Prasad.
Na wargach dowódcy szwadronu zagościł przez chwilę konfidencjonalny uśmiech.
— Tak. Osobiście jestem nieco mniej oficjalna od lorda kapitana, ale to on ustala styl na statku, więc pomyślałam sobie, że trzeba pana ostrzec. — Spojrzała na służącą, starszą, pełną godności kobietę o szerokiej twarzy.
— Czy mogłabyś przynieść koktajle, Vandervalk?
— Tak, milady.
Kiedy Vandervalk wyszła, lady Michi pochyliła się nad stołem i zniżyła głos.
— Powinnam też przy okazji powiedzieć o Prasad. W normalnych okolicznościach nie mam zwyczaju powtarzać plotek, ale nie chciałabym, żeby pan popełnił tutaj jakąś gafę. Mówi się, że lady Chandra i kapitan są… ach, sobie bliscy.
W reakcji Martineza na tę wiadomość dominowała ulga.
— O, dziękuję, milady. Nie żebym w jakimś sensie był… — Martinez przerwał, próbując znaleźć sposób taktownego zapewnienia lady Michi, że nie ma zamiaru zdradzać jej siostrzenicy ani z kochanką kapitana, ani w ogóle z nikim innym.
Droga cnoty okazywała się frustrująca nie tylko w sferze wstrzemięźliwości. Kiedy rozmawiał z kandydatami na służących, znalazł młodą kobietę mechanika, która byłaby idealna na to stanowisko, ale uświadomił sobie, że jest ona dość atrakcyjna i że wszyscy pomyśleliby, że przywiózł ją ze sobą jako swoją kochankę. Niechętnie odrzucił kandydatkę na korzyść Ayutano.
— Jasne — powiedziała lady Michi. — Chciałam pana po prostu ostrzec na wypadek, gdyby… podteksty… stały się nieco kłopotliwe.
Martinez aż za dobrze wiedział, jak kłopotliwe mogą być podteksty z Chandrą i był wdzięczny za informację.
— Dziękuję. I akurat mam wiadomości o rodzinie.
Lady Michi uradowała się, słysząc o ciąży Terzy, a kiedy Vandervalk wróciła z kieliszkami i karafką z koktajlem, jako pierwsza wzniosła toast za nowego dziedzica Chenów.
Przy kolacji rozmawiali o rodzinie i innych błahych sprawach. Martinez wiedział, że lady Michi jest rozwiedziona, ale nie wiedział o dwojgu dzieciach w szkole na Hone Reach, dzieciach, których wolność zagwarantowała wygrana bitwa przy Hone-Bar. Lady Michi wyciągnęła od Martineza opis walk, a pytania stawiała dość dociekliwe, tak że Martinez zaczynał wierzyć, że tutaj wreszcie znalazł dowódcę, który zna swoją pracę.
— I a propos wojny — powiedziała Michi na końcu posiłku. — Przy tej okazji mogę zapoznać pana z pańskimi obowiązkami.
Wywołała displej ścienny i zapaliła na nim mapę imperium — Zanshaa w jej centrum, z wormholowymi trasami utkanymi jak koronka wokół stolicy.
— Jak się pan prawdopodobnie domyślił — powiedziała, patrząc w bok — flota przyjęła coś, co chyba jest obecnie nazywane planem Chena.
Martinez próbował nie westchnąć zbyt ciężko.
— Oczywiście, milady — powiedział — w pełni popieram ten plan.
Michi uśmiechnęła się.
— Mój brat Maurice przysłał mi wczesną wersję tego planu, kiedy wciąż jeszcze nosił on pańskie nazwisko… pańskie i lady Suli, jak sobie przypominam. Przy okazji, co u niej słychać?
— Straciliśmy kontakt.
Dowódca eskadry uniosła brwi, ale postanowiła nie drążyć tematu.
— Nawiasem mówiąc, Maurice mi donosi, że to lord Tork nalegał na zmianę nazwy planu. Lord Tork chyba myśli, że zdobył pan większą sławę, niż przystoi komuś o pańskiej pozycji.
Martinez próbował, bez większego sukcesu powstrzymać oburzenie. Zaprotestował w duchu, że nawet nie znał lorda Torka. Spotkał Torka tylko przelotnie podczas wręczania medali. Co u diabła, przewodniczący Zarządu Floty miał przeciw niemu?
— Czy lord Chen domyśla się, dlaczego lord Tork… miałby… — spytał Martinez przez zaciśnięte zęby.
— Lord Tork jest osobą o ustalonych poglądach i silnych przesądach — wyjaśniła Michi. Jej ton sugerował rozbawienie i sympatię.
Martinez spojrzał na nią.
— Milady, czy może ma pani jakiś pomysł, jak mógłbym urosnąć w opinii jego lordowskiej mości? — zapytał.
Rozbawienie lady Michi wzrosło.
— Jak przypuszczam, unikać jakiegokolwiek wyróżniania się przez resztę wojny — poradziła.
Martinez postanowił nie rozwijać tego irytującego tematu i odwrócił się do mapy wormholi, przedstawionej na ścianie.
— A jaka jest nasza rola w tym planie, milady?
Lady Michi stłumiła uśmiech i odwróciła się do mapy.
— Kiedy Naksydzi całkowicie zaangażują się w układzie Zanshaa, siły Chen opuszczą Seizho portalem wormholowym Protipanu i rozpoczną rajdy na tyłach przeciwnika, niszcząc wszystkie spotkane statki handlowe i wojenne.
Protipanu. Ten właśnie cel przewidywał Martinez, kiedy usłyszał, że Siły Chen nadal hamują, po odłączeniu się od floty. Po pierwsze, było to miejsce, gdzie dotychczas nieznany chorąży Służby Eksploracji, Severin, fizycznie usunął wormhol z drogi naksydzkiej eskadry. Po drugie, Protipanu był starym brązowym karłem z bardzo zredukowanym układem planetarnym: zapadnięte gazowe giganty w układzie utrudniały manewry procowe i zmiany kursu, więc manewrowanie w systemie wymagało niskich szybkości początkowych.
— Co reszta floty będzie robiła podczas naszych rajdów? — spytał Martinez.
— To informacja tajna, nawet dla mnie — oznajmiła Michi — ale z aluzji, które otrzymuję z kręgu moich znajomych, wnioskuję, że pańska dawna Czternasta Eskadra będzie na rajdzie podobnym do naszego. Nie otrzymałam żadnych wskazań, że Do-faq i Kangas są kierowani do ataku, więc prawdopodobnie nie będą robić nic więcej, tylko utrzymywać się między Konwokacją a Naksydami.
Pod stołem Martinez zacisnął pieść. Gdyby tylko Zarząd Floty nie nalegał, żeby opuścił „Koronę”, to właśnie on prowadziłby Czternastą Eskadrę do walki z wrogiem.
— Zarząd zostawił mi sporą swobodę działania — powiedziała dowódca eskadry. — Mam nie podchodzić blisko Naxasu, Magarii czy Zanshaa, ale poza tym pozwolono mi wybierać własne cele. — Powiedziała kilka słów do displeju wideo i na mapie wormholi pojawiła się oznaczona na czerwono trasa. — Wstępnie wybrałam taką trasę. Pańskie komentarze są mile widziane, gdy będzie pan miał szansę ją przestudiować.
— Tak jest, milady.
Oczy Martineza już śledziły trasę. Protipanu, Mazdan, Koel, Aspa Darla, Bai-do, Termaine… Pierwsze trzy układy były mało znane lub prawie niezamieszkane, ale potem trasa zbaczała ku serii układów wysoce uprzemysłowionych i bardzo zaludnionych. Bogactwo Aspy Darli pochodziło z dwóch małych, gęstych planet bogatych w metale ciężkie i z podobnie bogatych asteroidów; pierścień akceleracyjny Bai-do mieścił ogromne stocznie, które prawdopodobnie zwiększały moc naksydzkiej floty; Termaine produkowała… Martinez nie był pewien, co produkowała, jego lekcje astrografii odbywały się dawno temu, ale wiedział, że układ jest bogaty.
— Chciałabym, żeby uwzględniając te cele, zorganizował pan ćwiczenia… nie, zdaje się, że używanym obecnie słowem jest „eksperymenty”. — Michi uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, a Martinez czuł wrastającą ekscytację. Michi sięgnęła po filiżankę kawy. — Chcemy jak najskuteczniej zakłócić wysiłek wojenny Naksydów, unikając wyrządzania poważniejszych szkód ludności cywilnej. Zakładamy, że większość ludności jest lojalna, i nie chcemy wpędzać ich w ramiona Naksydów.
— Słusznie — powiedział Martinez, choć w istocie niezbyt się liczyło, co myślała ludność. Bez względu na swoje przekonania co do tej wojny, cywile będą się w końcu musieli podporządkować każdej flocie, do której należy niebo nad ich światami.
Michi chmurnie patrzyła na displeje.
— Chcę także, by ćwiczenia zakładały, że w tych układach napotkamy opór. Nie wiemy, gdzie są wszystkie jednostki floty Naksydów, w szczególności osiem statków, które znajdowały się w Protipanu, a przecież Naksydzi mogą za nami wysłać eskadry, kiedy wywnioskują, co chcemy zrobić. Proszę, by zaprojektował pan ćwiczenia uwzględniające wszystkie opcje.
— Tak jest, milady — powiedział Martinez. — Zacznę nad tym pracować natychmiast. — Takie zadania wykonał z łatwością i w jego umyśle już brzęczały wszystkie diaboliczne komplikacje, które zamierzał wprowadzić w swoich scenariuszach.
Odwróciła się do niego.
— Czy ma pan jakieś pytania?
— Kiedy chce pani rozpocząć pierwsze ćwiczenia?
— Chyba powinnam dać panu dzień na wypoczynek i jeszcze następny dzień na przygotowania, prawda? Powiedzmy, za trzy dni.
— Jestem wystarczająco wypoczęty, milady. Powiedzmy, za dwa dni.
Michi w zamyśleniu kiwnęła głową.
— Bardzo dobrze, kapitanie. Jeśli jest pan pewien swojej oceny. Jeszcze jakieś pytania?
Martinez myślał chwilę, zanim odpowiedział.
— W tej chwili nie, milady. — A potem coś mu się przypomniało. — Nawiasem mówiąc, co się stało z moim poprzednikiem? Przypuszczam, że nie opuściła pani Harzapidu bez oficera taktycznego.
Przez twarz lady Michi przemknął wyraz smutku.
— Porucznik Kosinic nie znajdował się na statku, gdy wybuchła rebelia. Był w tej części stacji pierściennej, którą trafił promień antyprotonowy. Został ranny — kilka urazów głowy, złamane żebra, złamana ręka — ale kiedy opuszczaliśmy Harzapid upierał się, że wyzdrowiał i może do nas dołączyć. Niestety, umarł. — Michi odwróciła wzrok. — Przykra historia. Nawet lubiłam tego młodego człowieka.
Martineza ogarnęło na chwilę przedziwne poczucie winy. Sula uznała go kiedyś za największego szczęściarza we wszechświecie, ale nigdy nie przypuszczał, że uśmiech losu będzie związany ze śmiercią jakiegoś obcego człowieka.
Kolacja zaraz się zakończyła i Martinez wrócił do swej kabiny, gdzie czekał na niego Alikhan z filiżanką kakao.
— Co sądzisz o „Prześwietnym”? — spytał go Martinez.
— Dobrze utrzymany statek — odparł Alikhan — i dobrze wyszkolona załoga. Podoficerowie znają swoją pracę. Ale w ogóle nikt nie rozumie kapitana.
Martinez rzucił Alikhanowi chytre spojrzenie.
— Czy oficer nie powinien utrzymywać nastroju tajemniczości?
— Naprawdę, milordzie? — Alikhan, szczotkując kurtkę mundurową Martineza, dawał wyraźnie do zrozumienia, że żaden oficer nigdy nie był dla niego żadną tajemnicą. — Kapitan to dla załogi kompletna łamigłówka. I nie sądzę, by go zbytnio lubili.
Ciężki zapach kakao rozszedł się po pomieszczeniu. Martinez sięgnął po filiżankę.
— Gdyby pomalował wszystkie ich kwatery w małe skrzydlate bobaski — powiedział Martinez — rozumiałbym ich uczucia.
Pewnego poranka Sula zabrała swój zespół na zakupy odzieży. Chodziło jej o ubrania mniej pasujące do stylu dzielnicy, w której umieściła ich flota, stroje nieco bardziej wulgarne, bardziej podniszczone. Nie znała dostatecznie dobrze środowiska Zanshaa i niezbyt dokładnie wiedziała, czego szukać, ale sądziła, że rozpozna właściwe ciuchy, gdy je zobaczy.
Najpierw poszli na długi rekonesans do terrańskiej dzielnicy, która kończyła się basenem ze starymi łodziami i barkami. Remontował je zakład o nazwie Stocznie Sima. Wkoło rozlegał się przeraźliwy hałas młotów pneumatycznych i nitownic. Domy mieszkalne były stare, zbudowane z prefabrykatów; ulice zatłoczone. Po zniszczonych chodnikach chodzili ludzie, którzy najwidoczniej sypiali na ulicy, a niektórzy wyglądali tak podejrzanie, że Macnamara postanowił iść bliżej Suli.
Jeśli nie liczyć strojów, wszystko bardzo przypominało fabsy na Spannanie, gdzie wychowała się Sula. W fabsach modne były pończochy, filcowe buty, masywna ceramiczna biżuteria i grube kurtki z naszytymi rzędami małych srebrnych dzwoneczków. Tutaj stylowy strój składał się z jaskrawej koszuli z kołnierzem, wyłożonym na krótki, ściśnięty pasem w talii żakiet, dzwonowatych spodni, ozdobionych ćwiekami, oraz butów na grubych drewnianych platformach z wyrytymi ornamentami.
Sula weszła do sklepu z używaną odzieżą i zaczęła przeglądać wieszaki. Macnamara z powątpiewaniem patrzył na strój, który Sula dla niego wybrała.
— Nie wiem, czy będę mógł to nosić — powiedział. — Pochodzę z Kupy. Z gór. Zarabiamy na sportach zimowych, a w lecie zajmuję się wypasem owiec wuja.
— Widziałam cię w głupszym ubraniu — zauważyła Sula.
Macnamara uznał, że Sula wygrała spór, i poszedł do przebieralni. Gdy stamtąd wyszedł, wyglądał jak pasterz o bardzo dziwnym guście.
Sula westchnęła.
— Włóż zwykłe ubranie. Będziesz musiał grać rolę mojego kuzyna — buraka ze wsi, zanim się przyzwyczaisz do noszenia czegoś w tym rodzaju.
Na twarzy Macnamary odmalowała się ulga. Sula pamiętała, jak swobodnie czuł się w zbroi bojowej po długiej wędrówce przez błotniste pola, i teraz uznała, że trzeba mu tylko wprawy.
Pierwszy inżynier Spence czuła się swobodniej w tutejszym stylu. Ona przynajmniej większość życia spędziła w miastach — teraz wybrała sobie trochę krzykliwej sztucznej biżuterii i wysoki aksamitny kapelusz, przygnieciony tak, jakby ktoś rozmyślnie na nim usiadł — deformacja była odrobinę zbyt doskonała, by być przypadkowa.
Sula chwiała się, idąc po chodniku i stukając wysokimi obcasami. Wojskowe życie przyzwyczaiło ją do wygodniejszego obuwia.
Spence jest spostrzegawcza, uznała Sula, gdy na sąsiedniej ulicy zobaczyła sporo aksamitnych, zgniecionych kapeluszy.
— Oj, Lucy? — odezwał się Macnamara znad jej ramienia. Bieżąca tożsamość Suli, ta sfabrykowana, brzmiała Lucy Daubrac, i między sobą mieli używać pseudonimów, a nie stopni i tytułów.
— Tak, Patricku?
— Wiesz, maszerujesz jak oficer we flocie. Plecy wyprostowane, łopatki ściągnięte. Powinnaś się bardziej przygarbić.
Uśmiechnęła się do niego. Jej wsiowy kuzyn, bezrobotny pasterz, mimo wszystko nie był taki głupi.
— Dziękuję — powiedziała. Wsadziła dłonie do kieszeni spodni i opuściła ramiona.
Ponieważ jej marynarka nie miała displeju mankietowego, Sula wywołała na ręczny komunikator listę mieszkań do wynajęcia, ale to, które w końcu wybrała, znalazła z ogłoszenia w oknie: DWIE SYP, UMEBL., TOALETA.
Jej poczucie porządku i szacunku dla siebie wymagało, żeby przynajmniej toalety nie dzielić z obcymi.
Nie było portierki, nie mówiąc o odźwiernym. Był jedynie starszy woźny, Daimong, który mieszkał w suterenie i pozwolił im obejrzeć mieszkanie. Miejsce pachniało pleśnią, meble wgniecione, dziecięce gryzmoły na powierzchni wideo, na ścianie odrażająca fioletowa plama.
— Jeśli wynajmę — spytała Sula — odmaluje pan ściany?
— Dam pani pędzle i farbę — powiedział Daimong — i sama sobie pani odmaluje. — Z widoczną satysfakcją Daimong oderwał z szyi kawałek martwej skóry i opuścił ją na wytarty dywan.
— Jeszcze raz, ile pan chce?
— Trzy miesięcznie.
— Zenity? — spytała pogardliwie Sula. — Czy septyle?
Daimong wydał brzękliwy dźwięk, który miał wyrażać obojętność.
— Jeśli chcecie, zadzwońcie do administratora i wykłócajcie się z nim — powiedział. — Dam wam jego numer.
Administrator, łysy Terranin, nalegał na sumę trzech zenitów.
— Widział pan to mieszkanie? — spytała Sula, wiedząc doskonale, że nie oglądał go przez lata, a prawdopodobnie nigdy. Omiotła kamerą komunikatora pokój. — Kto zapłaci trzy zenity za taką ruinę? Tylko niech pan spojrzy na tę plamę! I niech pan pozwoli, że pokażę panu kuchnię… tego się nie da opisać!
Sula wykłóciła się na dwa zenity miesięcznie, z dwoma zenitami kaucji za ewentualne szkody i dwumiesięczną opłatą z góry. Płacąc woźnemu, wyciągnęła gotówkę z kieszeni i kilka razy przeliczała trwałe plastikowe pieniądze, jakby było to wszystko, co posiada, a potem nalegała, by wystawił jej pokwitowanie.
Woźny wyszedł z godnością, pozostawiwszy za sobą mdły zapach swego gnijącego ciała. Sula odwróciła się, by spojrzeć na swój zespół. Ani Macnamara, ani Spence nie wydawali się uszczęśliwieni nowym domem.
— Oj, Lucy, po co wynajęliśmy to miejsce? — spytał Macnamara.
— Trochę sprzątania, trochę farby i będzie w porządku — powiedziała Sula. — Ponadto, czy zauważyliście, że w kuchni są tylne drzwi? Prowadzą prosto na platformę tylnych schodów. Może się to przydać jako droga ucieczki.
— Ale ta dzielnica… — nieśmiało protestowała Spence.
Sula podeszła do okna i spojrzała na ruchliwą ulicę. Napłynęły ku niej odgłosy tłumu: krzyczeli przekupnie, grała muzyka, znajomi się nawoływali, dzieci biegały, wrzeszcząc.
Dla Suli to jakby powrót w przeszłość.
— Jest doskonała — stwierdziła. — W takiej dzielnicy łatwo zniknąć. — Pogrzebała w kieszeni i wydobyła parę septyli.
— Masz — powiedziała do Macnamary. — Idź do sklepu z wódą po drugiej stronie ulicy i kup tyle butelek iarogiitu, ile za to dadzą. Najtańszego, jaki mają.
Macnamara niechętnie wziął pieniądze. Wrócił z sześcioma flaszkami z nieprzezroczystego plastiku, z koślawo nalepionymi etykietami. Sula postawiła na półce jedną butelkę, otworzyła pięć pozostałych i wylała zawartość do zlewu. Rozszedł się ostry zapach alkoholu — drażniący zapach zbożowej wódki i ekstraktów ziołowych. Sula włożyła flaszki do torby, w której przyniósł je Macnamara, a potem wystawiła torbę za drzwi do holu, by zabrał ją śmieciarz.
— Jeśli któryś z sąsiadów ma co do nas jakieś wątpliwości — powiedziała, kiedy wróciła do mieszkania — ta torba odpowie mu na wszystkie pytania. — Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na Macnamarę. — Aż do odwołania pełnisz służbę butelkową — poleciła. — Każdego wieczoru wstaw do holu trzy do pięciu pustych butelek.
Macnamara otworzył szeroko oczy.
— Aż tyle? Tylko na nas troje?
— Poważny alkoholik z łatwością wypija przez noc trzy butelki mocnej wódki — zauważyła Sula. Pamiętała ten fakt aż nadto dobrze. Przez mgłę wspomnień zmusiła się do uśmiechu. — My jesteśmy tylko pijakami na wpół poważnymi. Och… — przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł — znasz takie kadzidełka o zapachu haszyszu? Kup ich trochę. Zapach sączący się spod drzwi uprawdopodobni ogólne wrażenie.
— Nawiasem mówiąc — spytała Spence — jak ty to robisz ze swoim głosem?
— Z moim głosem? — Sula była zaintrygowana.
— Mówisz lokalnym dialektem. Jakbyś mieszkała tu przez lata.
— Aha. — Poczuła mrowiące zaskoczenie. — Chyba jestem dobrym naśladowcą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to robię.
Przypomniała sobie, jak zabawiała Caro Sulę swoim sposobem mówienia, udając, że jest jej bliźniaczą siostrą Margaux, z Ziemi. Od lat nie używała swego akcentu Ziemianki.
Przez ostatnie siedem lat natomiast naśladowała Caro Sulę.
Następne kilka dni Zespół 491 spędził na uzupełnianiu garderoby oraz malowaniu i sprzątaniu mieszkania. Kupowali jedzenie ze straganów na ulicy i zaczęli poznawać dzielnicę.
Mieszkanie przemeblowano według gustu Suli, wszystko pomalowane i wyszorowane, dywan oczyszczony, piec świecący, toaleta i łazienka stały się pachnącymi świeżością cudami współczesnej techniki sanitarnej. Nie wyglądało to na norę alkoholików, ale Sula nie chciała mieszkać w brudzie i nędzy.
Kiedyś tak mieszkała. Nigdy więcej.
Kupiła pnącze w wielkiej kremowej epoksydowej doniczce, która postawiona w oknie, była wyraźnie widoczna z ulicy. Sula podeszła do południowego okna i umieściła kwiat po prawej stronie parapetu.
— To oznacza „nikogo tu nie ma, bądź ostrożny”. — Przesunęła roślinę po parapecie na przeciwległą stronę. — To znaczy „ktoś jest w domu i wszystko w porządku”. — Przeniosła roślinę na prawą stronę północnego parapetu. — To sygnał „spotkanie natychmiast”. — Przeniesienie doniczki na drugą stronę okna oznaczało „wiadomość czeka w skrzynce”. — Odwróciła się i spojrzała na swój zespół. — Jeśli doniczki w ogóle nie będzie albo będzie stała w oknie kuchennym, oznacza to „niebezpieczeństwo; zastosuj bezpieczną procedurę, by ponownie nawiązać kontakt”. Jeśli uznacie, że mogą was tu zaaresztować, spróbujcie się wyrwać na chwilę i zrzucić doniczkę z parapetu. Udawajcie, że chcieliście wyskoczyć przez okno.
Macnamara i Spence kiwnęli głowami.
— Tak jest, proszę pani — powiedziała Spence.
— Od tej chwili — oznajmiła Sula. — Wykorzystujemy to mieszkanie tylko do spotkań. Każdy z nas wynajmie mieszkanie dla siebie, posługując się inną tożsamością. Pozostali nie będą znać adresu.
Ludzie Suli wymienili niepewne spojrzenia.
— Czy mieszkanie musi być w tej dzielnicy? — spytała Spence.
Sula chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
— Wasze nowe mieszkanie powinno być absolutnie anonimowe. Musi być spokojne, mieć przynajmniej dwa wyjścia. I musicie płacić za wynajem gotówką. — Uśmiechnęła się do nich wąskimi wargami. — Jeśli znajdziecie taki układ w lepszej dzielnicy, wtedy proszę bardzo.
— Ile pieniędzy mamy do dyspozycji? — spytał Macnamara.
— Pamiętaj, wymagamy anonimowości. — Sula zastanowiła się. — Ja płaciłabym ostatecznie powyżej trzech miesięcznie za jakieś miejsce, które ma mnóstwo zalet, ale w innym wypadku próbowałabym się zamknąć tą kwotą. — Wręczyła im po dziesięć zenitów drobnymi. — Pamiętajcie, nie możecie płacić dziesięciozenitowymi banknotami. Nie nosi się przy sobie takiej gotówki, nie robią tak ludzie… poza podejrzeniami.
Wyczuła opór Macnamary, kiedy jego ręka zamknęła się na pieniądzach.
— Tak, Patryku? — spytała.
— Nie podoba mi się to, że będziesz mieszkała sama w tej dzielnicy — powiedział. W jego głosie brzmiał upór. — Również… Ardelion. — Użył imienia kodowego Spence, bo prawdopodobnie nie mógł się zorientować, którą tożsamość Spence posiada w tej chwili.
Sula zaśmiała się.
— Właśnie ukończyliśmy kurs walki wręcz — powiedziała. — To dzielnica powinna się nas bać. — Widząc jego nadal zatroskane spojrzenie, poklepała go po ramieniu. — Miło, że się troszczysz, Patryku, ale naprawdę, nic się nam nie stanie. — I wtedy, kiedy poczuła potężny mięsień w jego ramieniu, przyszła jej do głowy inna myśl.
— Wychowałeś się na wsi, prawda?
— W górach. To tak jak na wsi.
— Czy nauczyłeś się jakichś rzemiosł? Powiedzmy ciesiołki czy hydrauliki?
Macnamara skinął głową.
— Jestem niezłym cieślą — powiedział. — I umiem łączyć rury. Sula uśmiechnęła się do niego.
— Mógłbyś zbudować, powiedzmy… tajne pomieszczenia.
Macnamara zamrugał.
— Chyba tak.
— To dobrze — powiedziała Sula. Rozejrzała się po mieszkaniu. Może jednak nie wyposażyli jeszcze do końca tego lokum.
Wkrótce stare i nowe mieszkania rozbrzmiewały odgłosami pił i młotów, powietrze pachniało klejem, lakierem i świeżą farbą. Użyteczne przedmioty pochowano w meblach, w szafkach i pod podłogą; w razie potrzeby Zespół 491 mógł się do nich dostać. Sula, która nie nadymała się oficerskim majestatem i nie pogardzała pracą rąk, nauczyła się stolarstwa.
W ciągu kilku dni znalazła w nowej dzielnicy mieszkanie dla siebie: pokoik z toaletą, prysznicem i niszą na łóżko. Poddała pokój temu samemu bezlitosnemu reżimowi szorowania i malowania, jaki zastosowała w innych mieszkaniach, i przyniosła do niego trochę zmodyfikowanych przez Macnamarę mebli. W tajnych meblowych schowkach ukryła te same użyteczne przedmioty, które zmagazynowała w innych miejscach.
Pierwszego dnia, kiedy leżała na wąskim, nowo nabytym materacu, sąsiedzi uraczyli ją hałasem wrzaskliwej bójki. Przez cienkie, prefabrykowane ściany słyszała wycia, wrzaski i odgłosy rzucanych o ścianę mebli.
Ileż to nocy jako dziecko leżała rozbudzona i nasłuchiwała ze strachem okrzyków, wrzasków i awantur w sąsiednim pokoju? Łomot krzesła rozwalonego o ścianę, brzęk rozbitej butelki, uderzenie pięści w ciało? Teraz w ciemnościach słuchała znowu tych dźwięków z dzieciństwa i przekonała się, że w jej sercu panuje dziwny spokój.
Przemoc fizyczna już jej nie przerażała, i to nie dlatego, że Sula właśnie spędziła prawie dwa miesiące, ucząc się, jak wypruwać ludziom wnętrzności. O wiele wcześniej, przed szkoleniem w Villa Fosca, nauczyła się radzić sobie ze strachem tego rodzaju.
Poradziła sobie ze swoim strachem, waląc tamtego człowieka wielokrotnie po głowie nogą od krzesła, a potem obciążając ciało i wrzucając je do rzeki Iola.
To nie przemoc ją teraz przerażała. Obawiała się porażki, zdemaskowania i prawdy. Prawdy spoczywającej w próbkach ludzkiego DNA w Parowskim Banku Genów i prawdy, która była w odcisku jej kciuka, zanim go wypaliła. Prawdy, że kiedyś nazywała się Gredel i tego, że wyrosła na Spannan, w prefabrykowanym bloku, takim jak ten, gdzie leżała w ciemnościach i słuchała, jak przemoc uderza w kruchą ścianę między nią i jej cichym strachem.
Następnego dnia wyszła, by spotkać się z zespołem w innym lokalnym wspólnym mieszkaniu. Kiedy stała na ganku swego budynku i mrugała w porannym świetle, z boku dobiegło ją powitanie, wypowiedziane dwuznacznym tonem.
— Czeeeść, krasna pani.
Obróciła się i zobaczyła młodego mężczyznę opartego o ścianę budynku. Na głowie miał zgnieciony aksamitny kapelusz. Uśmiechał się jak kot. Miał błyszczące, sugestywne czarne oczy, w życiu takich nie widziała i uznała, że warto porozkoszować się ich uwagą jeszcze kilka chwil.
— A, cześć! — odpowiedziała. Lekko się wyprostował.
— Nie widziałem cię tu wcześniej, krasna pani.
— Dopiero co zjechałam tu z pierścienia.
— Więc straciłaś dom, co? — Podszedł ku niej i pogłaskał jej dłoń niby współczująco. — Potrzebujesz Jednego-Kroka, by cię oprowadził po Nadbrzeżu, prawda? Zabiorę cię do miłych miejsc, kupię ci śliczności.
— Masz więc pracę? — zapytała Sula.
Jeden-Krok zmrużył swoje czarne oczy i wyciągnął przed siebie obie dłonie.
— Wydam na ciebie ostatni minim, krasna pani. Chcę cię uszczęśliwić.
— Dlaczego ta dzielnica nazywa się Nadbrzeże? Nie widziałam rzeki.
Młody człowiek uśmiechnął się szeroko i stuknął koturnem w chodnik.
— Rzeka pod naszymi stopami, krasna pani. Dzielnicę zbudowali nad nią.
Sula wyobraziła sobie zimną wodę, płynącą wolno w cieniach pod jej stopami, martwe rzeczy toczące się w głuchej ciszy po mętnym dnie. Przeszedł ją dreszcz. Gdyby wiedziała o rzece, pewnie podzieliłaby wątpliwości swego zespołu co do tej dzielnicy.
Jeden-Krok wyczuł u niej zmianę nastroju i znowu pogłaskał ją po dłoni.
— Jesteś z pierścienia, rozumiem, nie macie rzek tam na górze. Nie martw się, że wpadniesz do wody, wszystko jest bezpieczne. Jak nadchodzi powódź, włączają syrenę.
Sula uśmiechnęła się i wyzwoliła dłoń.
— Mam intendew — powiedziała.
— Hola, odprowadzę cię do pociągu.
— Wiem, gdzie jest pociąg.
Powiedziała to z uśmiechem, ale stanowczo. Jeden-Krok zaniechał próby, by ponownie chwycić ją za rękę.
— No, powodzenia na intendew. Kiedy zechcesz, żebym cię oprowadził, przyjdź tutaj, do mojego biura. — Wyrzucił przed siebie dłonie, zaznaczając gestem swój kawałek chodnika.
— Tak zrobię. Dzięki.
Idąc po ulicy, Sula czuła, jak się odpręża, czuła, że stała się prawie tutejsza. „W takiej dzielnicy łatwo zniknąć”. Mogła zniknąć w tym, czym kiedyś była, i zapomnieć o długim, beznadziejnym wcielaniu się w kogoś innego, wcielaniu, które było jej życiem.
Pierwszy ranek Martineza na pokładzie „Prześwietnego” zaczął się od śniadania. Perry przyniósł je wcześnie — solonego karpia, owoce piklowane w słodkim sosie imbirowym i świeżą babeczkę. Dogadał się z kucharzem lady Michi: dzielili kuchnię dowódcy eskadry i obowiązki gotowania dla obu oficerów. Popijając spokojnie kawę, Martinez wywołał komputer taktyczny, by opracować ćwiczenia dla Sił Chen przy założeniach, że wróg pojawi się przy Aspa Darla.
Ćwiczenia przeprowadzone następnego dnia zakończyły się sukcesem. Choć rozumowanie Fletchera było niejasne, wiedział jednak, co robi: „Prześwietny” manewrował skutecznie i precyzyjnie, reszta eskadry również. Martinez zazdrościł Siłom Chen wyszkolonych, zdyscyplinowanych załóg i żałował, że nie miał tych ludzi na pokładzie „Korony” pod swoim dowództwem.
Oczywiście Siły Chen składały się z załóg, które już odniosły zwycięstwo — w dniu wybuchu rebelii, z bliskiej odległości, walcząc promieniami antyprotonowymi, ze statkami przeważnie w dokach. Dodawało to załogom jakiegoś wisielczego ducha walki i wiarę, że cokolwiek ich spotka, nie może być to aż tak złe, jak to, co już zwycięsko przeszli.
Siły Chen również już wykorzystywały nową, luźniejszą formację taktyczną opracowaną przez Martineza i odniosły widoczny sukces. Jak zwierzyła się Michi Chen, Do-faq wysłał jej kompletny zapis przeprowadzanych eksperymentów, a ona rozpoczęła na ich podstawie własne ćwiczenia.
Podniesiony na duchu tym wyrazem zaufania, Martinez zaplanował następnego dnia bardziej wyrafinowany eksperyment. Siły Chen znowu dobrze się spisały. Następnego dnia ćwiczeń nie było, ponieważ kapitan Fletcher wybrał ten dzień do przeprowadzenia inspekcji personelu, tak gruntownej, że zajęła większość dnia. Martinez, nie podlegający Fletcherowi, nie został poddany bystrej kontroli kapitana, ale wieczorem, przy posiłku, otrzymał sprawozdanie Alikhana, który był obecny, gdy kapitan odwiedzał jego przedział.
— Lord kapitan jest niezłym entuzjastą przeglądów i inspekcji, mój lordzie — powiedział Alikhan. — „Prześwietny” podlega pełnej inspekcji co sześć, siedem dni i każdego dnia jakiś wydział jest przeglądany i badany.
— Czy lord kapitan znajduje dużo uchybień? — spytał Martinez.
— Zdumiewająco wiele, milordzie. Kurz w kątach, nieporządnie utrzymany sprzęt osobisty, odłupane kawałki jego murali… Jest bardzo dokładny.
— Wyobrażam sobie, że połupane murale muszą go irytować. Alikhan zachowywał kamienną twarz.
— W swoim sztabie ma malarza, który to reperuje.
— Podtrzymuje jego godność — rzekł cicho Martinez. Alikhan uniósł brew.
— Milordzie?
— Nic takiego — odparł Martinez.
Czwartego dnia, po następnych pomyślnych ćwiczeniach, Martineza zaproszono na kolację do mesy. Porucznicy chcieli usłyszeć opis ucieczki „Korony” od Naksydów w dniu wybuchu rebelii i o Bitwie przy Hone-Bar, i Martinez — który w tych anegdotach miał już pewne doświadczenie — spełnił ich prośby. Fulvia Kazakov — z nowymi pałeczkami z kości słoniowej, przekłuwającymi węzeł włosów z tyłu głowy — okazała się skrupulatną gospodynią. Zaspokajała ciekawość swoich poruczników, nie dając Martinezowi poczucia, że został zdominowany przez zgraję niecierpliwych młodzieńców. Ku zaskoczeniu Martineza Chandra Prasad siedziała cicho — pamiętał ją jako osobę rozkrzyczaną na wszelkich spotkaniach. Kiedy pozwolił sobie na nią spojrzeć, zobaczył, że go uważnie obserwuje swymi podłużnymi, ciemnymi oczyma.
Pod koniec kolacji Chandra otrzymała wezwanie od lorda kapitana Fletchera i, przepraszając, spokojnie wyszła. Zapadła krótka, niezręczna cisza, porucznicy starannie unikali patrzenia sobie w oczy, ale potem wznowiono konwersację.
Później Martinez przypomniał sobie, że kiedy poznali się z Chandrą, mieli ten sam problem: żadne z nich nie miało patrona we flocie. Martinez znalazł swoich dobroczyńców w Chenach, ale podejrzewał, że Chandra nie znalazła nikogo, kto podjąłby się tej roli — z wyjątkiem, być może, starszego kapitana, lorda Gomberga Fletchera.
Nie było wprawdzie bezpośrednich przepisów, zabraniających związków między kapitanem a którymś z jego oficerów, ale zwyczaj służby stanowczo przeciwko temu przemawiał. Prócz obawy o wykorzystanie seksualne, wszyscy baliby się takiego kapitana, który ma faworytów wśród podwładnych, a związki erotyczne są faworyzowaniem o wyjątkowo powikłanej naturze. Jeśli oficer nie mógł obyć się bez partnera w czasie podróży, na ogół mógł zabrać odpowiedniego służącego na pokład, właśnie w celach towarzyskich.
Ale może to miłość, pomyślał miłosiernie Martinez.
Postanowił nie korzystać z wideo i pisać codziennie do Terzy. Aby wiedziała, czego oczekiwać na końcu podróży, opowiadał o swoich wspomnieniach z Laredo, dokąd zmierzała „Ensenada”, oraz o swoich rodzicach, ich domach i historii swojej rodziny. Nie widział Laredo od prawie dwunastu lat, ale wspomnienia powracały z zadziwiającą jasnością: letni dom Buena Vista w niższych partiach stoków Sierra Oriente, otoczony klonami, które jesienią płonęły ognistą czerwienią; pałac z biało-czekoladowego marmuru w stolicy, w nim wodne ogrody; wysoki dom z polnych kamieni w subtropikalnej delcie Rio Hondo, gdzie rodzina spędzała zimy. Przed domem biegła wspaniała aleja z masywnych poskręcanych dębów, na które Martinez wspinał się jako dziecko. Ojciec, wylewny mężczyzna z kolekcją budowanych na zamówienie pojazdów powietrznych i lądowych, i matka, która wieczorami czytywała rodzinie romantyczną poezję.
Przesyłki, przerobione na cyfrowe obrazy, docierały przez wormholowe przekaźniki do Terzy po kilku dniach, ale kiedy otrzymała pierwsze z nich, zaczęła odpowiadać w ten sam sposób. Ze starannie kaligrafowanych listów dowiedział się o jej nauczycielu gry na harfie, panu Gulio, z ostrym nosem i grubymi kostkami palców; o willi Chenów w Hone Reach, mającej kształt piramidy, zbudowanej przez pierwszego Chena, który osiągnął godność konwokata; o swoich reakcjach na stary dramat Koshkinena, którego zapis znalazła na „Ensenadzie”. Pisała o swej ciąży i o zmianach, które dokonują się w jej ciele.
Wyobrażał ją sobie, że siedzi na kanapce, pochylona nad notatnikiem, odrzuciwszy włosy na plecy, trzymając w zgrabnej ręce pióro do kaligrafii.
On pisał, że za nią tęskni i że nie powinna się denerwować, gdyby jego listy nagle przez pewien czas przestały przychodzić. Nie musi to oznaczać bitwy, a tylko tyle, że jest zajęty albo eskadra się przenosi.
Wszystkie listy podpisywał „Kocham Cię, Gareth” i przekonał się, że te słowa nie brzmią niezręcznie. Zaskoczyło go to początkowo, ale potem, kiedy listy postępowały jeden po drugim, efekt zaskoczenia zanikał.
Martinez w końcu zasłużył sobie na obiad z kapitanem, choć zaproszono go nie indywidualnie, lecz wraz z lady Michi i całym jej sztabem. Murale w apartamentach kapitańskich rzeczywiście były wymalowane, a nie umieszczone na ścianach jak tapety. Fletcher był wdzięcznym gospodarzem i cały wieczór podtrzymywał płynną, lekką konwersację. Chandra Prasad się nie pojawiła.
Martinez jadał obiady z Michi regularnie, był również częstym gościem w mesie oficerskiej. Czuł, że powinien odwdzięczyć się za tę gościnność, i otrzymał pozwolenie dowódcy eskadry na wykorzystanie „Żonkila”. Zaprosił lady Michi, potem poruczników, a w końcu poruczników wraz ze swym kapitanem. Espinoza i Ayutano stali w białych rękawiczkach przy luku dokującym i pomagali gościom dostać się na jacht. Wszyscy prócz kapitana chwalili kuchnię Perry’ego, ale nawet kapitan pochwalił wina, pochodzące z dobrych roczników — butelki zostały wysłane z piwnic Chenów przez Terzę i Martinez na ślepo załadował je na pokład, nawet nie spoglądając na etykiety. „Żonkil” stał się czymś w rodzaju klubu dla młodszych oficerów. Martinez często zapraszał ich na drinki i gry — spotkania, na które nie musieli wkładać galowych mundurów. Mimo braku oficjalnych form Martinez bardzo uważał, by nigdy nie zostawać sam na sam z Chandrą ani z żadną inną kobietą z załogi.
„Prześwietny” wpadł w rutynę. Naksydzi zdawali się w niewyjaśniony sposób opóźniać zajęcie stolicy, którą pozostawiono na ich łasce. Kiedy Martinez po raz pierwszy wszedł na pokład, oczekiwano Naksydów lada dzień. Ale dni mijały, a Naksydzi się nie pokazywali. Na „Prześwietnym” trwały serie ćwiczeń, przeglądów i inspekcji. Martinez zasugerował lady Michi, żeby zmniejszyć liczbę ćwiczeń: nie chciał, by przygięci przetrenowali się i stracili swą przewagę. Zgodziła się i ćwiczenia odbywały się teraz co trzy dni.
Naksydzi nadal się nie pojawiali. Martinez czuł, jak nuda szarpie mu nerwy. Pewnego dnia spotkał lorda kapitana Fletchera na korytarzu, spacerującego z Chandrą. Martinez wyprężył się w salucie.
— Ach, Kmiot — powiedział uprzejmie Fletcher. — Nazywam pana Kmiotem..
— Milordzie?
Fletcher machnął ręką ogólnikowo wielkodusznym gestem.
— Jest pan Kmiot. Kmiot, tak cię nazywam i będziesz Kmiotem. Martinez zamrugał.
— Tak jest, milordzie — powiedział.
Kapitan i Chandra poszli dalej, a Martinez pośpieszył do swej kabiny, gdzie wywołał słownik i poszukał „Kmiot”. Nie znalazł żadnej wzmianki, nawet w zbiorach slangu.
Fletcher nigdy więcej nie nazwał go „Kmiot”. Ten incydent pozostał zagadką.
Siły Chen zwiększyły się o następny ciężki krążownik, ten, który został uszkodzony podczas buntu w Harzapid, a potem wyremontowany.
Siły Chen liczyły teraz osiem statków, połowa z nich to były ciężkie krążowniki. Nowo przybyły został włączony do systemu taktycznego przez serie ćwiczeń, ale prócz tego nic się nie zmieniło. Po czterdziestu dniach na pokładzie „Prześwietnego” Martinez — oraz Siły Chen — trwał w miłym transie, na szerokiej orbicie wokół gwiazdy Seizho. Taki stan mógł trwać wieczność. Naksydzi stali się odległym, zacierającym się snem.
Sen skończył się pewnego popołudnia, gdy Martinez pisał list do Terzy. Odpowiedział na wezwanie i na displeju mankietowym zobaczył ponurą twarz lady Michi.
— Ruszyli się — powiedziała. — Do mojego gabinetu, natychmiast.
Martinez zerwał się na nogi, wyminął biurko i wyskoczył na korytarz, ale zobaczył przed sobą kapitana Fletchera, idącego niespiesznie. Martinez, idąc za kapitanem do gabinetu Michi Chen, z niecierpliwości omal nie deptał mu po piętach.
— Właśnie otrzymałam depeszę z Zanshaa — oznajmiła, kiedy wyprężyli się w salucie. — Stacje wormholowe donoszą o żagwiach czterdziestu trzech statków, które opuściły Magarię i przyśpieszają ku Zanshaa. Biorąc pod uwagę, ile trwało przesłanie do nas tej wiadomości, oceniam, że Naksydzi powinni dotrzeć do wormholu Zanshaa Trzy za około trzy i pół dnia. Nawiasem mówiąc, spocznij.
Martinez odprężył się tylko nieznacznie.
— Czterdzieści trzy — powtórzył. — Więc kilka pozostaje nie wiadomo gdzie.
— Możemy mieć nadzieję, że inne strzegą Magarii i Naxasu — powiedziała lady Michi. — A jeśli nie, a my je napotkamy… — wzruszyła ramionami i Martinez zobaczył, jak po jej wargach przemyka niespodziany uśmiech wyższości — …będziemy walczyć i zwyciężymy. Pokładam pełne zaufanie w naszych załogach.
— Dziękuję, milady — powiedział Fletcher, jakby był odpowiedzialny osobiście za załogi, o których wspomniano.
Michi spojrzała na mapę, którą wywołała na blat swego biurka.
— Niech wszyscy włożą skafandry na zmianę kursu na Protipanu — ciągnęła, a potem podniosła wzrok. — Kapitanie Martinez, eskadra zdąży jeszcze odbyć ćwiczenia. Naostrzmy nasz miecz ostatni raz, dobrze?
— Tak jest, milady.
Dowódca eskadry spojrzała przez ramię i zawołała do następnego pomieszczenia.
— Vandervalk?!
Ordynans Michi przybyła z trzema małymi kieliszkami na srebrnej tacy. Złota ciecz świeciła przez połyskującą warstewkę pary wodnej, skondensowanej na kieliszkach. Michi, Fletcher i Martinez ujęli kieliszki. Martinez przesunął kieliszek pod nosem i poczuł Kailas, słodkawe wino deserowe.
Michi podniosła kieliszek.
— Za nasze polowanie, milordowie.
Martinez czuł, jak drapieżny uśmiech rozciąga mu wargi. Odnosił wrażenie, że na karku ma zimne palce jakiegoś pierwotnego przodka, który przysiadł nad swą zdobyczą i wzniósł poplamioną dłoń do nieba, święcąc krew i śmierć.
— Za nasze polowanie — powiedział i uniósł kieliszek.
Niecałe pół godziny później okręty Sił Chen zwróciły się w nowym kierunku i odpaliły silniki. Przyśpieszenie narastało.
Martinez doznawał coraz większej euforii, choć na żebrach czuł wzbierający ciężar.
Nasze polowanie, pomyślał. Plan Martineza wchodził w życie.