O tym, że Konwokacja miała Wormholem Dwa udać się na Zarafan, zdecydował przypadek: bieżące położenie Zanshaa na orbicie sprawiło, że obecnie wormhol Zanshaa Dwa był najbliższym z ośmiu wormholi Zanshaa i dlatego wykorzystanie go zwiększało prawdopodobieństwo, że gdy nadciągną Naksydzi, Konwokacji nie będzie już w układzie.
Jednak Zarafan znajdował się tylko o dziesięć dni ostrego przyśpieszania od Zanshaa, zbyt blisko, by zapewnić Konwokacji bezpieczeństwo. Siły ekspedycyjne Naksydów mogły po prostu polecieć w tę stronę. I właśnie wtedy lord Chen w pełni zasłużył sobie na każdego septyla, którego zapłaciła mu rodzina Martinezów. Stanął przed Wspólnym Komitetem Ewakuacyjnym (w którego skład wchodził Zarząd Floty) i po prostu złożył wniosek, żeby Konwokacja nie zatrzymywała się w Zarafanie, tylko leciała dalej, aż do Laredo.
Laredo znajdowało się w odległości trzech miesięcy przy rozsądnie wygodnym przyśpieszeniu, wetknięte w nieznany kąt imperium. Poszukując Konwokacji, Naksydzi mieli do wyboru mnóstwo bardziej perspektywicznych, z ich punktu widzenia, miejsc. Gdyby natomiast Naksydzi ruszyli w kierunku właściwym, musieliby temu poświęcić sporo zasobów, Konwokacja zostałaby ostrzeżona odpowiednio wcześnie, a flota miałaby czas na zablokowanie postępów przeciwnika.
W dodatku mała eskadra fregat, budowana obecnie w stoczniach Laredo przez lorda Martineza, powinna zostać już wtedy ukończona i gotowa do wsparcia ochrony Konwokacji. Konwokacja będzie się wycofywać w kierunku swej odsieczy.
Wniosek lorda Chena został przyjęty przez komisję. Lordowie Said i Tork nalegali na zachowanie tajemnicy, nawet przed innymi członkami Konwokacji; lady Seekin zasugerowała nawet, żeby rozsiewać fałszywe pogłoski na temat celu podróży.
I tak następnego dnia w Konwokacji niespodziewanie poddano pod głosowanie projekt ewakuacji w miejsce trzymane w sekrecie nawet przed samymi konwokatami. Towarzyszyły temu utyskiwania, ale pogłoska, że Konwokacja ma się zebrać na Esley, planecie o spektakularnym krajobrazie i z luksusowymi uzdrowiskami, pogodziła lordów konwokatów z ich zbiorowym wygnaniem.
Przynaglona przez lorda Saida Konwokacja przegłosowała ewakuację za trzy dni i uchwaliła, że każdy konwokat, który pozostanie, będzie ogłoszony zdrajcą. Każdy mógł zabrać dwóch służących lub członków rodziny, a reszta domowników będzie musiała sobie znaleźć własny transport.
Na Esley. Albo na Harzapid, kwaterę główną Czwartej Floty. Nagle pojawiły się aż dwie pogłoski.
Lord Chen na szczęście nie musiał się martwić, że w całym tym zamieszaniu zgubi córkę. Terza miała polecieć samodzielnie na Laredo, na jachcie rodzinnym lorda Martineza, nieświadoma faktu, że jej ojciec prawdopodobnie przybędzie tam przed nią.
Właśnie w dniu poprzedzającym odlot, podczas debaty na temat finansów, lord Chen odniósł triumf osobisty. Ewakuacja Zanshaa oznaczała, że wojna nie skończy się szybko jedną wielką bitwą, która zmiażdży Naksydów i przywróci porządek w całym imperium. Przeciwnie, wojna będzie się ciągnąć, a wraz z nią problem pozyskiwania funduszów, niezbędnych do jej prowadzenia. Dotychczas imperium funkcjonowało dzięki serii wydatków specjalnych, opartych na rezerwach walutowych i dodatkowych emisjach obligacji. Ale rezerw już nie było, cena obligacji załamała się po podaniu nowin z Magarii do wiadomości publicznej i obecnie rząd po prostu drukował pieniądze, by z dnia na dzień sprostać zobowiązaniom. Nie spodziewano się żadnych dochodów z jednej trzeciej imperium, opanowanej przez Naksydów.
Inflacja osiągała poziom niemal dwucyfrowy. Kiedy imperium zostanie poinformowane, że rząd uciekł z Zanshaa, kto wtedy przyjmie jego walutę? Obligacje byłyby wówczas warte więcej jako papier na tapety niż jako papier rynkowy.
W zwykłych czasach rząd obchodził się dość skromnym budżetem. Parowie troszczyli się o większość drobnych spraw, finansując je z własnej kieszeni. Resztę pokrywało wynajmowanie własności rządowej, sprzedaż energii ze stacji pierściennych i innych źródeł, sprzedaż antymaterii dla transportu prywatnego, podatek od połączeń telekomunikacyjnych i akcyza nałożona na handel międzygwiezdny.
Już od pierwszego dnia wojny to wszystko najwyraźniej nie wystarczało. Alternatywą było opodatkowanie tych, którzy naprawdę posiadali majątki, a więc głównie parów i ich przedsiębiorstw. Parowie niechętnie nakładali na siebie podatki; większość z nich nie widziała powodów, by jakaś wojna domowa miała zmienić ten stan. Przecież już poświęcali sporo kapitału w interesie publicznym: utrzymywali drogi, realizowali projekty wodno-kanalizacyjne, prowadzili działalność charytatywną, sponsorowali przedstawienia teatralne i tak dalej. Lordowie konwokaci rozpaczliwie chcieli zebrać pieniądze dowolnymi metodami, byle nie bezpośrednim opodatkowaniem. Wynikiem była bezładna seria podatków konsumpcyjnych — na sól, na napitki, na wykorzystanie przestrzeni magazynowej w podlegających rządowi stacjach pierściennych.
Ten ostatni niepożądany dekret wprawił lorda Chena w nastrój gorączkowy. Jako właściciel statków płacił już stały piętnastoprocentowy podatek od wartości każdego towaru, wyładowanego na stacji pierściennej. Przymus ponownego płacenia za magazynowanie tego samego ładunku to ruina.
Jednakże większość konwokatów to nie byli armatorzy i usilnie próbowali podnieść akcyzę do trzydziestu procent. Z taką stawką podatkową międzygwiezdny handel stawał się po prostu niedochodowy i statki by przestały latać. Lord Chen i wszyscy zainteresowani frachtem konwokaci nieustannie to podkreślali, a w końcu zorganizowali obstrukcję parlamentarną, by zagadać ten temat na śmierć.
Zbliżająca się nieuchronnie ewakuacja Zanshaa nawet największym konserwatystom odebrała pretekst do twierdzeń, że wojna będzie krótka, i na ostatniej sesji Konwokacji przed opuszczeniem stolicy przed izbę przedłożono projekt ustawy, by opłacać wojnę z jednoprocentowego podatku dochodowego. Tradycjonaliści twierdzili, że to gorsze niż rewolucja — nawet ci plugawi Naksydzi nie byliby złośliwymi radykałami, by nakładać podatek na majątki. Lord Said zapewnił lordów konwokatów, że to środek tylko czasowy.
Wskazał za siebie ceremonialną pałeczką, gdzie za przezroczystą tylną ścianą Sali Konwokacji znajdował się taras, z którego kiedyś zrzucono zbuntowanych Naksydów.
— Jeśli nie znajdziemy sposobu finansowania tej wojny — powiedział — możemy równie dobrze rzucić się ze skały, ponieważ to los bardziej miłosierny, niż ten, jaki gotują nam Naksydzi.
Kiedy arcykonserwatywny lord senior wypowiedział się za takim środkiem, podatek uchwalono wyraźną większością głosów. Jeden z oponentów — bezzębna stara Torminelka — walnęła wściekle pięścią w swój pulpit i warknęła, że ponieważ Konwokacja zarzuciła zasady cywilizacji, ona osobiście może równie dobrze pozostać na Zanshaa i poczekać na Naksydów, którzy — jak się wydaje — mają klarowniejsze pojęcie o przyzwoitości i porządku niż członkowie tej izby.
Lord Senior uprzejmie zasugerował, że być może lady konwokatka zapomniała, że takie działanie, zgodnie z postanowieniem Konwokacji sprzed zaledwie dwóch dni, nazywa się zdradą stanu.
— Bardzo bym bolał nad koniecznością wyrwania pani wszystkich kończyn po kolei i zrzucenia pani z Górnego Miasta — oznajmił Said — ale niestety, szanowna pani, jesteśmy sługami prawa, a nie jego panami.
Lord Chen ledwie słuchał tej wymiany zdań — zbyt go pochłaniało radowanie się. Zaledwie kilka godzin temu jeden z jego kolegów-armatorów przedłożył na komisji poprawkę do projektu ustawy dochodowej, która likwidowała akcyzę od ładunków. Nagle interes lorda Chena stał się znowu dochodowy i nawet po potrąceniu jednego procenta lord mógł się spodziewać kolosalnych zysków. Wprawdzie większość tych pieniędzy przez najbliższe pięć lat powędruje do rodziny Martinezów, ale po tym okresie lord Chen może z radością oczekiwać zarówno zwiększonych dochodów, jak i zakończenia relacji z klanem Martinezów.
Myślał triumfalnie: ci irytujący poborcy skarbowi na stacjach pierściennych, którzy tak dręczą moich kapitanów i agentów, teraz zjadą na planety poniżej, żeby dręczyć wszystkich innych.
Nawet po odliczeniu jednego procenta mojego dochodu, myślał lord Chen, to była miła wiadomość.
— Cóż Gare, tak się składa, że masz wybór środka transportu. Porucznik Ari Abacha podniósł do ust tulipanowy kielich w biało-zielone paski — do takich kielichów nalewano w Dowództwie — i pociągnął łyk koktajlu. Był mężczyzną o długich kończynach, najlepszych koneksjach towarzyskich oraz ze wspaniale majestatycznym rodzajem indolencji. Poznali się z Martinezem w sztabie Dowództwa, gdzie obydwaj służyli. Abacha nadal tu służył, o czym świadczyły czerwone trójkąty na kołnierzu. Martinez, jako taktyczny oficer Michi Chen, też znowu nosił czerwone naramienniki.
— Gare, to bardzo przyzwoicie z twojej strony, że zabrałeś mnie do klubu starszych oficerów. — powiedział Abacha. Rozejrzał się po barze, wysuwając towarzyskie czułki, a potem nachylił się do Martineza. — Zobacz, tam siedzi kapitan Hangar. Gadają, że w tych dniach sika na próg dowódcy eskadry Pen-dro.
— Niebezpieczna sprawa — odpowiedział cicho Martinez. Śledził wzrokiem display na stole, prezentujący mu kolejne małe pojazdy floty.
Ten nie, pomyślał, to prawie szalupa. Nie chciał być przez cały czas wpięty w trumnę.
— Niebezpieczna, ale tylko wtedy, gdy dowie się o tym jego żona — powiedział Abacha. — Ale Pen-dro ma zwyczaj nagradzać swoich kochanków. Zwróć uwagę, co się przydarzyło Esh-draqowi.
Martinez nie zachęcał do rozwijania konwersacji w tym kierunku — bardziej interesowały go rodzaje statków, którymi mógł dotrzeć do eskadry Michi Chen, na swoje nowe stanowisko. Mając w perspektywie czterdzieści czy pięćdziesiąt dni bardzo przykrego przyśpieszenia, pragnął przynajmniej zapewnić sobie nieco wygody.
— Powiedz, Ari — zapytał — co sądzisz o tym?
Wskazany statek był jednym z pojazdów powołanych do obrony Zanshaa w następstwie bitwy przy Magarii. Nazwane optymistycznie „statkami pikietowymi”, stanowiły zbieraninę małych pojazdów, pośpiesznie wyposażonych w wyrzutnie pocisków i wysłanych do patrolowania układu. Przewidywano, że zaliczą jedno czy dwa trafienia, zanim zostaną unicestwione. Odkąd do układu przybyły Siły Chen, statki pikietowe wycofano.
— Ach — powiedział Abacha, kiedy spojrzał na projekt. — Miła łódź. To jeden z jachtów firmowych Ekscytującego Kwiatu. Zbudowany, by wozić dyrektorów spółki po mineralnych koncesjach w układzie. Przyjemnie urządzony. Powiadają, że ma doskonałą kuchnię. Szkoda, że nie będziesz miał na pokładzie któregoś z ich kucharzy.
Łódź, która zachowała swą oryginalną nazwę, „Żonkil”, zadokowała przy stacji pierściennej przed dwoma dniami i czteroosobowa załoga z ulgą opuściła tę jednostkę. Po rutynowym remoncie, który zakończy się za cztery dni, „Żonkil” będzie gotów do dalszych zadań, między innymi mógłby odwieźć Martineza na statek flagowy Michi Chen.
— Wobec tego polecę tym — zdecydował Martinez. — Ogromnie dziękuję, że dałeś mi wybór.
— To drobnostka — odrzekł Abacha. — Jestem szczęśliwy, że mogę pomóc przyjacielowi ze starych czasów. — Wyraz niesmaku przemknął mu przez twarz i Abacha nachylił się bliżej do Martineza. — Tutaj jest teraz mnóstwo nowych ludzi wszelakiego autoramentu — narzekał. — Niegrzeczni, bezużyteczni, ignoranci. Cały czas się kręcą i rujnują człowiekowi dzień. Czy wiesz, że od kiedy rozpoczęła się wojna, przebywam tu czasem ciurkiem osiemnaście godzin?!
Martinez otworzył szeroko oczy.
— To szokujące.
Oczy Abachy napełniły się wściekłością.
— A teraz, kiedy się ewakuujemy, będzie jeszcze gorzej. Pozwolono mi zabrać tylko trzy kufry i jednego służącego! Przepisy jasno mówią, że mam prawo do pięciu kufrów i dwóch służących! — Walnął pięścią w stół. — W końcu udało mi się wyszkolić moich dwóch chłopców, by krochmalili moje kołnierzyki dokładnie tak, jak chcę, i by mi podawali Włochatego Rogera we właściwej temperaturze, a teraz muszę jednego oddać. Kto wie, co zrobi z nim flota? Zmieni doskonałego kamerdynera w operatora jakiejś maszyny czy w coś takiego.
— Wezmę twoje naddatki — powiedział Martinez. Jego ranga dawała mu prawo do czterech służących, ale zawsze miał tylko Alikhana. Od chwili ucieczki „Korony” jego życie toczyło się tak szybko, że zawsze brakowało mu czasu na szukanie kamerdynera wśród żołnierzy. Jeśli jednak miał służyć na statku flagowym, powinien prawdopodobnie mieć kogoś z większym polotem niż jego ekszbrojeniowiec.
Wydawało się, że Abacha tego nie aprobuje.
— Obiecałem swoim chłopcom, że nigdy nie będą musieli służyć na statku.
— Jeżeli się ewakuują — zauważył Martinez — i tak będą musieli spędzać czas na statkach. Chyba że wolą zostać na Zanshaa i poczekać na Naksydów.
Abacha pociągnął drinka i skrzywił się, jakby właśnie się napił soku cytrynowego.
— Zapytam ich. Ale cokolwiek się stanie, będą zirytowani.
— Powiedz im, że znajdą się na statku flagowym. To już coś. Abacha tylko wzruszył ramionami, ale zaraz się rozpogodził. — A przy okazji, Gare, w tych dniach organizujemy kilka świetnych imprez. Nie możemy zabrać wszystkiego ze sobą, więc wypijamy swoje najlepsze zapasy. Przyłącz się do naszych hulanek, jeśli masz ochotę.
— Mój terminarz jest teraz dość wypełniony-odparł Martinez.
— Ach tak! — Abacha uśmiechnął się promiennie, ze zrozumieniem. — Nowożeńcy i tak dalej. Niezły łup, ta dziewczyna Chenów.
— Dzięki — powiedział Martinez.
— Wiesz — Abacha się zaśmiał — myślałem, że twoim następnym podbojem będzie lady Sula.
Martinez poczuł, jak fałszywy uśmiech rozszczepia mu twarz.
— Tak myślałeś? — zapytał.
— Pamiętaj, że byłem oficerem dyżurnym w Operacyjnej… Widziałem logi, które pokazywały wszystkie wiadomości, jakie wysyłaliście do siebie podczas sprawy z Blitshartsem. Byłem pewien, że… — Abacha szukał właściwego słowa — budujecie bliski związek. Pokręcił głową. — Zgaduję, że nic z tego nie wyszło. Szkoda. To śliczna dziewczyna. Myślałem, że bardzo do ciebie pasuje.
— Jak powiedziałeś, nic z tego nie wyszło — rzekł Martinez, pokonując napięcie w szczękach.
— A jednak wszystko dobrze się skończyło, prawda? — Abacha cmoknął z podziwem. — Lady Terza Chen! Idealna dla ciebie! Jesteś szczęściarzem, wiesz?
— Tak — odparł Martinez. — Mówiono mi o tym.
Sięgnął po drinka i wlał w gardło zimny ogień sfermentowanej pszenicy.
Ariego Abachę nie opuszczał refleksyjny nastrój.
— Ty i Caroline Sula… — zadumał się. — Kto by pomyślał, że staniecie się tak sławni? W głowie się nie mieści, jak to w ogóle możliwe.
— Wojna — powiedział Martinez do wnętrza kieliszka. — Wystarczyła jedynie wojna.
Zimny, niosący zapach deszczu wiatr szalał w Górnym Mieście. Martinez zamówił taksówkę z Dowództwa do Pałacu Shelleyów, gdzie miał zjeść obiad z Rolandem i Walpurgą. Spędzał dzień bez Terzy, która towarzyszyła rodzicom w jeździe do terminalu windy i miała późno wrócić.
Na ten dzień wyznaczono ewakuację Konwokacji. Choć tego nie ogłaszano i media nie wspomniały o tym ani słowem, Górne Miasto widocznie było dopuszczone do sekretu. Bulwarem Praxis sunęły ciężarówki, wiozące domowe sprzęty do przechowalni, a w niektórych większych pałacach zasłonięto okna okiennicami. Żywioł, który nadawał stolicy tak charakterystyczny styl, opuszczał Zanshaa i nikt nie wiedział, co zajmie jego miejsce z przyjściem Naksydów.
Żaluzje nie zasłaniały jeszcze okien w Pałacu Shelleyów, ale z pewnością zostaną opuszczone w ciągu najbliższych dni. Pakowano rzeczy osobiste; potem zostaną wysłane do windy, odebrane na pokładzie „Ensenady”, rodzinnego jachtu Martinezów i razem z rodziną polecą na Laredo. Wszyscy wyjadą natychmiast, gdy zakończy się okres miodowy młodej pary, a Martinez uda się na spotkanie z eskadrą Michi Chen. To miło z ich strony, że czekają, ale prosząc Terzę, żeby znosiła przez trzy miesiące codzienną obecność Rolanda, Walpurgii i P.J., z pewnością prosi o bardzo dużo.
„Żonkil” będzie gotowy za cztery dni, co oznaczało, że małżeństwo Martineza potrwa tydzień, po czym on i Terza rozstaną się, z pewnością na wiele miesięcy, może nawet na ponad rok. Niewykluczone, że na zawsze, jeśli sprawy ułożą się źle.
Pierwsze dni małżeństwa były ciche: pogoda otaczająca Terzę, wzięła Martineza w spokojne, wonne ramiona. Większość czasu spędzali z Terzą w apartamencie hotelowym, do którego zamawiali posiłki i, z wyjątkiem przypadkowych spotkań na krótkich spacerach, nie widywali nikogo.
Otworzyli prezenty ślubne. Martinez ukrył zaskoczenie, kiedy odpakował wazy Guraware. Nienawidzi mnie, pomyślał przygnębiony.
Posłał wazy prosto do przechowalni, gdzie, jak miał nadzieję, pozostaną na zawsze.
Przekazali podziękowania gościom weselnym. Do pokoju każdego dnia przysyłano cięte kwiaty i Terza robiła z nich wspaniałe kompozycje, które promieniowały zapachem i barwami z każdego zakątku apartamentu. Dzięki Bogu nigdy nie wspomniała o podarunku Suli i Martinez nigdy nie musiał oglądać kwiatów Terzy ułożonych w porcelanie od Suli.
Terza i Martinez odkryli, że obydwoje lubią sztuki Koskinena: Terza doceniała wyrafinowaną interpretację postaci, a Martinez cyniczne epigramaty. Wywołali „Rozdzielonych kochanków” na ścianę wideo w salonie i obejrzeli sztukę z wielką przyjemnością.
Martinezowi brakowało intensywności kontaktu, jaki przeżywał z Sulą, gdy ich myśli zdawały się nagle zajmować tę samą częstotliwość intensywnej, często niewerbalnej współpracy, kiedy kreślili plan ewakuacji czy też skacząc umysłami po gwiezdnych układach, tworzyli nowy system taktyki.
Terza, wcielenie spokoju i doskonałości, opanowana, taktowna, wrażliwa na jego życzenia, efektywnie organizowała ich wspólne życie. Ale w tym spokoju było coś nadrealnego i czasami Martinez podejrzewał, że obserwuje przedstawienie, doskonałe przedstawienie najwyższej jakości. Zastanawiał się, co się za tym kryje.
Częściową odpowiedź otrzymywał, gdy obserwował Terzę grającą na harfie. Kiedy jej palce wydobywały ze strun muzykę, zwykły spokój i pogodę zastępowała intensywność granicząca z dzikością. Tu jest ogień, myślał Martinez zaintrygowany. Tu jest pasja. Widział, jak Terza oddycha z muzyką; widział w jej oczach błysk zdecydowania, pulsowanie tętnicy na szyi. Ten obraz totalnego zaangażowania w muzykę był dla niego odkryciem.
By wzbudzić między nimi podobną namiętność, próbował zabrać muzykę do alkierza, wypełnionego przez Terzę tęczami kwiatów. Pochlebiał sobie, że mu się udało. W muzyce kończyn i serc Terza wkrótce znalazła swój rytm. Jej wyszkolone palce harfistki, już wcześniej wrażliwe na różne niuanse, nauczyły się pieścić i uzyskiwały każdy dźwięk, jakiego pragnęła — od piano do fortissimo. Nie była nieśmiała. Między chwilami miłości była w niej słodycz, którą uważał za wzruszającą.
Czemuś jednak jego przeżycia z Terzą nie dorównywały innym niedawnym doznaniom. Z Sulą gra miłosna była ostrzejsza, bardziej wybuchowa, jej szczyt był chwilą olśnienia, poznania siebie, partnera i całego płomiennego wszechświata. W Suli znajdował potwierdzenie swego własnego istnienia, odpowiedzi na wszystkie metafizyczne poszukiwania.
Martinez nie znajdował tego u Terzy i, co więcej, wiedział doskonale, że to nie Terzy wina. Z braku innych opcji po prostu dążył do dania przyjemności, a jej sprawiały przyjemność te zabiegi.
Problem, myślał Martinez, płacąc taksówkarzowi, polega na tym, że nie wiem, na jakich podstawach opiera się nasze małżeństwo. Nie był pewien, czy to kwestia interesów, chwyt z praktycznej polityki, szaleństwo czy farsa. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy on i Terza są parą, którą sprzedano i kupiono, czy po prostu są dwojgiem niedoświadczonych ludzi, usiłujących wyciągnąć co najlepsze z tego, co ofiarował im los, świadomymi, że w każdej chwili los może oznajmić, że cały układ jest tylko żartem.
Martinez otworzył drzwi Pałacu Shelleyów i zobaczył P.J., stojącego niezdecydowanie w holu. Przynajmniej moje małżeństwo nie jest aż takie, pomyślał.
— Och — powiedział P.J., szeroko otwierając oczy. — Chciałem, aaa…
— Pójść na spacer? — zakończył za niego Martinez. — Nie rób tego. Zaraz lunie.
— Ach. — Twarz P.J. wyrażała przygnębienie. — Chyba powinienem był sprawdzić. — Odłożył swą laseczkę na stojak.
Jedna z brzydkich pokojówek odebrała czapkę mundurową Martineza.
— Czy mam zawiadomić lady Walpurgę o pańskim przybyciu? — Jeszcze nie w tej chwili — powiedział P.J. i zwrócił się do Martineza. — Pozwól, że poczęstuję cię drinkiem. Na rozgrzewkę.
— Czemu nie, Martinez poszedł za P.J. do południowego salonu, tam zobaczył stojący na stole kieliszek, znak, że nie był to pierwszy w tym dniu drink P.J.
— Mam nadzieję, że Terza ma się dobrze? — powiedział P.J., biorąc butelkę brandy.
— Bardzo dobrze, dziękuję.
— Czy chcesz trochę tego — podniósł brandy — czy może…
— To będzie doskonałe, dziękuję.
Stuknęli się kieliszkami. Deszcz zaczął bębnić w szerokie okna i Martinez widział, jak na zewnątrz skuleni ludzie biegną pod ulewą.
P.J. odchrząknął.
— Myślę, że powinieneś wiedzieć — oznajmił — że zdecydowałem się zostać.
— Zostać? — powtórzył Martinez. — Chcesz powiedzieć, zostać na Zanshaa?
— Tak. Rozmawiałem z lordem Pierrem i, ach… cóż, zostanę tutaj, by dbać o interesy Ngenich, kiedy wszyscy wyjadą.
Martinez zamarł z brandy w połowie drogi do warg, a potem postawił kieliszek.
— Czy dobrze to przemyślałeś? — zapytał.
P.J. patrzył na Martineza smutnymi, brązowymi oczyma.
— Tak, oczywiście. Moje małżeństwo z Walpurgą jest… — Wzruszył ramionami. — Cóż jest kłopotliwe, czemu tego nie przyznać? W ten sposób Walpurga i ja możemy się rozstać i… — Znowu wzruszył ramionami. — Nikt nie może tego krytykować, rozumiesz?
— Rozumiem — powiedział Martinez. Zakręcił alkoholem w kieliszku, rozważając decyzję P.J. — Ale przecież lord Pierre jest konwokatem lojalistą i Naksydzi muszą go mieć na swojej liście osób, które chcieliby… — Szukał właściwego eufemizmu. — z którymi chcieliby przeprowadzić rozmowę. Ja jestem prawie pewien, że również znajduję się na tej liście, a teraz jesteś spokrewniony także ze mną. — Spojrzał uważnie na P.J. — Przypuszczam, że nie byłbyś tu bezpieczny.
P.J. lekceważąco machnął ręką.
— Pierre uważa, że nic mi się nie stanie. Mimo wszystko jestem tylko kuzynem. I przecież nie posiadam żadnych istotnych wiadomości…
— Zanim Naksydzi się o tym przekonają, mogą ci bardzo uprzykrzyć życie. Poza tym, mogą cię wziąć jako zakładnika.
P.J. odstawił kieliszek i wygładził marynarkę.
— Tak jakby ktoś w imperium zmienił swe postępowanie z obawy, że mogę zostać zabity.
Martinez musiał przyznać, że P.J. ma chyba rację.
— Gareth — powiedział P.J. — to jedyny sposób, w jaki mogę pomóc. Jest wojna i ważne, żebym zrobił… cokolwiek. Jeśli w tej wojnie mogę choćby zadbać o jakąś własność, o jakieś farmy, o emerytowanych służących podczas nieobecności Pierre’a, ja to zrobię.
Martinez zmrużył oczy.
— Nie zgłosiłeś się przypadkiem na ochotnika do czegoś jeszcze, prawda?
P.J. zamrugał.
— Co masz na myśli?
— Nie zgłosiłeś się do pracy w Legionie, Sekcji Wywiadu czy podobnej organizacji?
P.J. wydawał się szczerze zdziwiony, ale potem wpadł w zamyślenie.
— Myślisz, że wzięliby mnie?
Mam nadzieję, że nie, pomyślał Martinez.
— Nie sądzę — powiedział. P.J. sięgnął po kieliszek.
— Nie. Po prostu zamieszkam w skrzydle pałacu, kiedy jego pozostała część będzie zamknięta, i dopilnuję, żeby opiekowano się moją starą nianią i kilkuset innymi ludźmi.
Martinezowi wydało się, że P.J. jest szczerze zdeterminowany.
— Cóż — powiedział, unosząc kieliszek. — Piję za twoje szczęście.
— Dzięki, Gareth.
Kiedy Martinez dotknął wargami kieliszka, frontowe drzwi rozwarły się i poryw wiatru wzburzył papiery na bocznym stole. Martinez spojrzał przez drzwi wewnętrzne i zobaczył w holu Rolanda, ścierającego deszcz ze swej marynarki.
— Cholera! — zawołał Roland. — Żałuję, że nie pomyślałem o wzięciu płaszcza. Kiedy wychodziłem, świeciło słońce. Czy to brandy?
Wkroczył do salonu, na włosach miał krople wody; nalał sobie brandy migowej i sporo pociągnął z kieliszka.
— Sempronia wyszła za mąż — oznajmił. — Właśnie wracam z tej nieszczęsnej ceremonii.
— Mieliśmy z Sempronią nie rozmawiać — przypomniał Martinez.
— Nie rozmawiamy. — Roland znowu się napił. — Ale wymagano, żebym podpisał papiery, zezwalające, by ta heca się odbyła. Musiałem to zrobić, bo Proney groziła, że albo poleci z Shankaracharyą jako konkubina, albo wstąpi do floty jako zwykły rekrut i będzie mu służyła za ordynansa.
Martinez ukrył uśmiech.
— Widzę, że nie straciła temperamentu.
— Nie. Jak mogłem się zorientować, trzyma twego młodego człowieka całkowicie pod pantoflem. — W oku Rolanda pojawiły się cyniczne iskierki. — Za dziesięć lat będzie wyglądała olśniewająco, a on na pięćdziesiątkę.
Martinez spojrzał na brata.
— Teraz tylko ty z nas pozostałeś w wolnym stanie. I jesteś najstarszy. To raczej nie fair.
Roland uśmiechnął się do swego kieliszka.
— Nie spotkałem odpowiedniej kobiety.
— Czemu nie? — zapytał Martinez. — Jestem zdziwiony, że nie chciałeś sam poślubić Terzy.
P.J., ze świeżymi małżeńskimi ranami, wydawał się skrępowany dyskusją o racjonalnej polityce matrymonialnej.
Roland machnął ręką.
— Wolę utrzymywać swoje stosunki z lordem Chenem na bazie wspólnych interesów. — Wzruszył ramionami. — Ponadto unieszczęśliwiłbym Terzę, w odróżnieniu od ciebie.
Martinez spojrzał na Rolanda z czystą ciekawością.
— Skąd to wiesz?
Roland poklepał Martineza po ramieniu.
— Ponieważ jesteś przyzwoitym facetem i dajesz wszystko, co masz najlepszego. A ja jestem łobuzem. Ja bym odstawił Terzę, gdy tylko dałaby mi dziedzica, i znalazł sobie lepszą partnerkę.
Martinez nie wiedział co na to odpowiedzieć. Roland skończył drinka i uśmiechnął się.
— Może zawołamy Walpurgę i zjemy kolację? Zgłodniałem przez to podpisywanie papierów pożegnalnych siostry.
Kolację podano w mniejszej rodzinnej jadalni, o ścianach wyklejonych żółtą jedwabną tapetą; stały tam wymyślne rzeźbione meble, inkrustowane białymi kawałkami muszli. P.J. i Walpurga jedli w zgodzie, choć bez okazywania uczuć, jeśli nie liczyć bezceremonialnego zwrotu Walpurgi: „Podaj mi sos, najdroższy”. Roland rozprawiał o wydarzeniach politycznych. Martinez, gdy go spytano, powiedział, że znajduje małżeństwo jako coś zaskakująco miłego — twierdziłby tak nawet wówczas, gdyby nie uważał tego za prawdę.
Kiedy Martinez wrócił do hotelu, zastał Terzę leżącą na łóżku. Ubrana nadal w lekkie spodnie i jedwabną bluzkę, którą włożyła do tropików, obejmowała kallę, wyjętą z kompozycji kwiatowej. Miała na twarzy zadowolony, dość tajemniczy uśmiech.
Martinez stanął w drzwiach i chłonął ten widok.
— O czym myślisz?
Przyjemność zadrgała w kącikach jej ust.
— O naszym dziecku.
Poczuł rozedrgane ciepło we krwi. W kilku krokach przemierzył dzielącą ich przestrzeń, usiadł ma materacu i dotknął ręki Terzy.
— Nie możesz przecież wiedzieć, czy jesteś już w ciąży.
— Nie. W zasadzie mam nawet pewność, że nie jestem. — Terza spojrzała na niego i przesunęła się, by położyć mu głowę na kolanach. — Ale będę, zanim wyjedziesz. Mam… uczucie nadchodzącej płodności, Martinez pogłaskał ją po wonnych włosach. Na dłoni czuł ciepło jej policzka.
— Cztery dni — rzekł.
Westchnęła. Szukała wzrokiem jego oczu.
— Dziękuję — powiedziała. — Byłeś dla mnie bardzo dobry.
— Dlaczego miałbym nie być? — spytał zaskoczony.
— Małżeństwo to nie twój pomysł. Mogłeś wyładować na mnie każde swoje niezadowolenie. Przecież tylko mnie miałeś pod ręką. — Ujęła i pocałowała jego dłoń. — Ale ty próbowałeś mnie uszczęśliwić. Doceniam to.
„A jesteś szczęśliwa?”. To było następne logiczne pytanie, ale Martinez zawahał się i go nie zadał. W tej chwili nastrój w pokoju stymulował do mówienia prawdy, a on nie chciał kusić losu.
— Nie mogę sobie wyobrazić, żebym chciał cię zranić — powiedział.
Znowu ucałowała jego dłoń.
— Cztery dni — powiedziała i uśmiechnęła się do niego. — Szczęściarze z nas, że mamy aż tak dużo.
— Szczęściarze. — Pogłaskał ją po policzku, a ciepła czułość wezbrała w jego krwi. — Jestem szczęściarzem.
Największym szczęściarzem we wszechświecie, pomyślał, wspomniawszy słowa Suli.
Zastanawiał się, czy teraz Sula powiedziałaby to samo.
Dzień po tym, jak Konwokacja opuściła Zanshaa, nowy gubernator wojskowy, Dowódca Floty Pahn-ko ogłosił, że jako środek bezpieczeństwa na całej Zanshaa zostanie wprowadzony stan wojenny i że pierścień akceleracyjny ma być całkowicie ewakuowany w ciągu najbliższych dwudziestu dziewięciu dni. Otaczający planetę pierścień miał ogromną objętość, żyło na nim prawie osiemdziesiąt milionów obywateli, więc ta decyzja powodowała wiele logistycznych problemów.
Mogło być gorzej, myślała Sula. Wewnętrzne przestrzenie pierścienia, wielkie, ale bez wdzięku, stanowiły naturalne pomieszczenia mieszkalne dla ubogich.. Jednakże władze nie chciały, by tak ważny obiekt jak pierścień Zanshaa, z portem, obiektami wojskowymi, centrami administracyjnymi i zapasami niebezpiecznej antymaterii, stał się przytuliskiem elementów niestabilnych społecznie. Takie akurat elementy lubiły czaić się wśród niskiego stanu. Dlatego sztucznie utrzymywano wysokie czynsze, a mieszkańcy pierścienia nieustannie byli na poziomie klasy średniej. Przyciągały ich na pierścień niektóre przywileje: wspaniałe możliwości edukacyjne dla dzieci i szanse dorobienia się na pośrednictwie w handlu międzygwiezdnym czy na transporcie wojskowym i cywilnym. Większość pierścienia była w zasadzie pusta — gdyby ktoś próbował tanio zamieszkać w niewykorzystanej przestrzeni, nie miałby wody, energii ani ogrzewania.
Teraz solidni obywatele z pierścienia mieli zjechać windami na powierzchnię Zanshaa. Codziennie miliony ludzi, każdy z torbą rzeczy osobistych i wymaganiem, by dostać dom i jedzenie. Może obecnie nie byli biedakami, ale wkrótce się nimi staną.
Światłe umysły Zarządu Konsolidacji Logistycznej zaprzęgnięto do pracy nad tym problemem.
— Prawie trzy miliony każdego dnia, przez cały miesiąc! — wykrzyknął Lai-own, szef Suli. — Niemożliwe!
— Może po prostu trzeba wykopać ich z pierścienia i niech dostają się na dół własnym sumptem — zasugerowała Sula.
Lai-own spojrzał na nią wściekłym wzrokiem — Wolałbym propozycje bardziej użyteczne, jeśli łaska — zbeształ Sulę.
Sula wzruszyła ramionami. Kiedy zaczęła pracować nad problemem, zrozumiała, że ewakuacja upraszcza sprawy. W górę na pierścień jeździli tylko najpotrzebniejsi członkowie personelu i inżynierowie; wykonywali prace przygotowawcze do rozwalenia pierścienia na części. Kiedy pierścień zostanie pozbawiony wszystkich użytecznych towarów i zapasów, ogromne wagony, które normalnie przewoziły ładunki, można dostosować do przewozu ludzi. Jeśli wagonów nie wyposaży się na czas w wystarczającą liczbę foteli akceleracyjnych — a raczej się tego zrobić nie zdąży — można umieścić pasażerów jak sardynki między cienkimi, grubo wyściełanymi ściankami działowymi.
Podróż nie będzie przyjemna, ludzie się trochę poobijają, ale to wykonalne.
— Jak znajdziemy dla nich miejsca tu na dole? — biadolił Lai-own.
— Obecnie mamy na planecie trzy miliardy ludzi — zauważyła Sula. — Osiemdziesiąt dodatkowych milionów to kropla w wiadrze.
Zaczęła pracować nad problemem, zadowolona, że władze przyjęły jej plan ewakuacji rządu i floty, oraz rozsadzenia pierścienia na kawałki. Byłoby miło, myślała, gdyby ktoś z władz docenił jej wkład. Nie obraziłaby się za następny medal. Nawet zwykłe „dziękuję” byłoby miłe.
Nie nadeszło żadne podziękowanie. Zastanawiała się, czy ten sukinsyn Martinez nie uszczknął jej części zasług.
Jej samodestrukcyjne zapędy nie przetrwały tamtej nocy, gdy słuchała derivoo. Krótki czas syciła się morderczymi zamiarami, ale szybko je odrzuciła jako niegodne.
Przecież nic ważnego się nie zmieniło. Mężczyzna, którego Sula nienawidziła, ożenił się z kobietą, którą ledwo znała — dlaczego miała się tym przejmować? Jej własna pozycja praktycznie pozostała niezmieniona: miała ten sam stopień, te same dystynkcje i żyła z tą samą wiedzą o niebezpieczeństwach co przed miesiącem. Zasadnicze sprawy pozostały te same.
Wszystko to skutecznie sobie wytłumaczyła, a wątpiła w te prawdy jedynie nocami, sama w gigantycznym łóżku Sevigny, kiedy szalały w niej wściekłość, samotność i rozpacz.
Wdzięczna była za tę robotę, a i szef był zadowolony, że przez długie, nerwowe godziny pracowała przy ewakuacji. Jeszcze bardziej się ucieszyła, gdy we flocie ogłoszono nabór ochotników. Obiecywano niebezpieczną służbę, związaną z obroną Praxis, oraz szanse na sławę i awans.
Sula sądziła, że wie, po co są ochotnicy. Plan, przedłożony przez Martineza Zarządowi Floty, wymagał armii, która by broniła Zanshaa City przed Naksydami. Było trochę za późno, żeby stworzyć armię, ale przypuszczała, że lepiej późno niż wcale.
Zastanawiała się nad swoją sytuacją — wiedziała, że cały Zarząd Konsolidacji Logistycznej miał się ewakuować za dziesięć dni. Mogła spędzić resztę życia w swojej niszy, wysyłając dostawy, a inni niech się troszczą o zwycięstwo.
W ten sposób nie załatwi sobie patrona — straciła tę szansę z Martinezem. Miała medale, stopień porucznika, była dość sławna, ale to nie zapewniało awansu.
Najlepszą szansą na zdobycie następnego szczebla będzie zaryzykowanie życia w walce przeciw Naksydom. To rozsądne, by wyszarpać z wojny jak najwięcej szans awansu.
Możliwości śmierci nie warto rozważać. Sula umiała dobrze przekonywać w dyskusji, ale nie zdołała jeszcze sformułować dla samej siebie przekonującego powodu, że jej życie jest warte zachowania.
Lub życie innych osób.
Ponadto, odkąd dowiedziała się o zaręczynach Martineza, miała ochotę kogoś zabić.
Złożyła podanie, a potem poproszono ją na rozmowę kwalifikacyjną z kaporem Daimongiem. Ponieważ kilka pytań dotyczyło doświadczenia z bronią palną i środkami wybuchowymi, uznała, że prawidłowo domyślała się, jaka ma być natura służby.
Ale ponieważ jej odpowiedzi na te pytania brzmiały „podstawowe obeznanie” i „żadne”, nie było jasne, czy Sula będzie się do tej służby nadawać, czy nie. Wróciła wobec tego do Zarządu Logistycznego, gdzie kazano jej się zajmować problemem nakarmienia i odziania osiemdziesięciu milionów uchodźców z pierścienia.
Wystarczył rzut oka na dane, by się przekonać, że bez problemu nakarmi się zbłąkanych. Planeta Zanshaa, zgodnie z nakazami Praxis, była samowystarczalna w zakresie podstawowych produktów żywnościowych.
Nie była jednak samowystarczalna w zakresie wszystkich produktów spożywczych. Z powodu warunków klimatycznych i glebowych, jak również zważywszy na ekonomię skali, Zanshaa była mniej efektywna w produkcji niektórych rodzajów żywności i importowała pewne płody, a eksportowała inne. Stare, względnie płaskie kontynenty Zanshaa tworzyły idealne pastwiska dla zwierząt stadnych i Zanshaa eksportowała wołowinę, portschen, fristigo, jagnięcinę i produkty mleczne. Jednak w tropikalnych rejonach brakowało w glebie pewnych substancji odżywczych i to czyniło z planety importera netto pewnych produktów.
Całe kakao wysokiej jakości pochodziło spoza planety.
Tak jak tytoń.
Wiadro gówna, pomyślała Sula. Tytoń.
Sula brzydziła się tytoniem, ale zdecydowana mniejszość ludzkiej rasy, a nawet pewni Torminele i Daimongowie byli zagorzałymi zwolennikami tytoniu. Sula pamiętała ze szkoły, że kiedyś ta roślina powodowała problemy zdrowotne, ale medycyna je rozwiązała i teraz tytoń był tylko jednym z wielu drobnych zanieczyszczaczy powietrza. Shaa potępiali tytoń, dokładnie tak jak potępiali alkohol, orzechy betelu czy haszysz, ale nigdy nie zakazali tak naprawdę żadnej z tych substancji. Dopilnowali tylko, żeby dostęp do tych produktów był regulowany, opodatkowany i przynosił dochód rządowi.
Sula gorączkowo badała ceny artykułów spożywczych, gdy wszedł kurier z rozkazami dla niej. Została zaakceptowana, i to niesłychanie szybko, do tej nadal niejasnej służby, do której zgłosiła się na ochotnika; nakazywano jej zameldować się w ciągu dwóch dni w Villa Fosca, placówce niedaleko Edernay, parę godzin jazdy pociągiem z Zanshaa City.
W czasie południowej przerwy, Sula pognała do banku. Jej poprzedni doradca, pan Weckman, wyjechał — poleciał na Hy-Oso — a jego zmiennik skierował ją do pulpitu towarowego. Ceny na pozaplanetarne kakao, kawę i tytoń nieco wzrosły, ale rynek nie wiedział, że pierścień ma być zniszczony i że przez lata nie będzie żadnych tanich dostaw z orbity. Sula zastanawiała się nad kontraktem giełdowym na przyszłą dostawę, ale zdała sobie sprawę, że kiedy przyjdą Naksydzi, to osobie znajdującej się na ich liście z zaleceniem „widzisz, to zastrzel” może być trudno zrealizować zyski z tej spekulacji. Postanowiła więc, że będzie miała kontrolę rzeczywistych produktów. Dziwiąc się własnej śmiałości wykorzystała połowę swojej fortuny na zakup towarów, znajdujących się nadal na orbicie, na pierścieniu.
Kiedy wróciła do swego biurka w Zarządzie Konsolidacji Logistycznej, wydała polecenia, by te właśnie ładunki wysłano na dół w najbliższych kilku dniach i skierowano do magazynów w Dolnym Mieście Zanshaa.
Dokonawszy tego, usiadła znowu przy biurku z nieznanym uczuciem zdziwienia i dumy. Czuła się czymś więcej niż tylko spekulantem.
Czuła się jak par.
Ostatniego dnia pobytu w Zanshaa wróciła do Górnego Miasta i Domu Aukcyjnego La-gaa i Spaceya. Wazon junjao nadal był na sprzedaż — nikt na licytacji nie zaoferował minimalnej stawki dwudziestu tysięcy.
— Dam właścicielowi za niego czternaście tysięcy — powiedziała Sula młodej, uprzejmej Terrance, która ją przywitała. — Ale odlatuję i muszę go mieć dzisiaj.
Kobieta albo była naprawdę zszokowana, albo dobrze grała.
— Ależ milady — powiedziała — to jest warte…
— Czternaście dziś — oznajmiła Sula. — Jutro mniej.
Kobieta zamrugała.
— Muszę skontaktować się z właścicielem.
— Niech pani to zrobi.
Czternaście tysięcy wyczyściłoby konto Suli, ale przypuszczała, że pod naksydzkim reżimem jej konto i tak nie na wiele się przyda.
Sprzedawczyni wróciła po rozmowie, w oczach miała błysk wyrachowania.
— Pieniądze będzie chciał dostać dzisiaj — oznajmiła.
— Natychmiast, jeśli sobie życzy. Ale proszę, żeby zapakowała pani wazon w najbezpieczniejsze pudło, jakim pani dysponuje. Może będę musiała go poddać pewnym naprężeniom grawitacyjnym.
Kobieta skinęła głową.
— Możemy wykonać dla pani piankowy pakiet z wrażliwym na ciśnienie balonem chroniącym wnętrze.
— Doskonale.
Przed zapakowaniem Sula trzymała wazon przez chwilę w dłoniach, błądząc wzrokiem po subtelnej niebieskozielonej glazurze. Gładziła krakelurę koniuszkami palców. Potem, jak karmiąca matka niechętnie rozstająca się z noworodkiem, pozwoliła, by wazon zabrano i zapakowano.
Następnego dnia zameldowała się w Villa Fosca, różowo otynkowanym pałacu, zbudowanym pośród zielonych pagórkowatych terenów rolniczych. Miasta wypełniały się uchodźcami, jej dostawy kakao i tytoniu zjeżdżały na dół windą i zaczynały zyskiwać na wartości, a Sula przechodziła kursy posługiwania się środkami łączności, bronią, materiałami wybuchowymi oraz walki wręcz. Kursy prowadzili inżynierowie, żandarmi i członkowie Sekcji Wywiadu. Lokatorami willi byli sami Terranie, co sugerowało, że ochotników należących do innych gatunków szkolono w innych ośrodkach.
Życie w willi toczyło się dziwnym rytmem. Rankami kursanci w pełnych pancerzach ochronnych wlekli się przez rowy i po polach wysokiego po pas żyta. Popołudnia poświęcano zajęciom w klasach. Wieczorami żołnierze szli do namiotów, zaś oficerowie przywdziewali do kolacji galowe mundury i bawili się jak w letnim kurorcie. Prawie wszyscy oficerowie byli młodzi — nawet dowódca, kapitan porucznik Hong był przed trzydziestką — a to zachęcało do beztroskiego stylu. Mnóstwo picia, muzyki i wygłupów przy basenie oraz — jak podejrzewała Sula — intymnych schadzek po nocach. Sulę, która na formalnych kolacjach nosiła więcej imponujących medali niż inni obecni, traktowano z szacunkiem, nawet kiedy odrzucała propozycje alkoholu i seksu. Wszyscy wybaczali jej te ekscentryczności — była bohaterem i miała prawo do dziwactw.
Inni oficerowie gorszyli się, że nie ma służącego i choć twierdziła, że jest jej niepotrzebny, gdyż układa swoje rzeczy dokładnie jak chce i obca osoba tylko popsuje jej porządek, nalegali, żeby wśród żołnierzy wybrała sobie ordynansa. Sula nigdy w życiu nie prowadziła rozmowy kwalifikacyjnej ze sługą i przerażała ją perspektywa takiego interview, ale inni zorganizowali się w nieformalny komitet i zajęli się wyłonieniem kandydata. Sula siedziała tylko wśród nich i kiwała głową, jakby robiła to codziennie. Wkrótce miała ordynansa o nazwisku Macnamara — ochotnika z żandarmerii — wysokiego młodziana o kręconych włosach i bez zarostu. Był jedną z gwiazd kursu walk obronnych i Sula poczuła się pewniej, wiedząc, że będzie ją osłaniał.
Sula zorientowała się, że pomysł Martineza, by bronić Zanshaa prawdziwą armią, uznano za niepraktyczny, ale rząd nie chciał całkowicie zostawiać stolicy na pastwę losu. Sulę przewidziano do pozostawionego na tyłach zespołu, który miał zbierać informacje wywiadowcze, organizować akcje sabotażowe i likwidować zdrajców.
Pod koniec dwudziestodniowego kursu, na inspekcję zespołów przyjechał starszy kapitan Ahn-kin z Sekcji Wywiadu. Zatrzymał się przed Sulą — wyprostowaną w pozdrowieniu, w nieskazitelnym mundurze galowym, ze sprzętem bojowym ułożonym przed sobą na perystylu — i długo na nią patrzył.
— Pani jest porucznikiem lady Sulą, prawda?
— Tak, milordzie.
Ahn-kin pochylił się ku niej z uwagą.
— Czemu pani znajduje się tutaj, milady?
Sula, zaskoczona, wyjąkała coś o chęci obrony Praxis.
— Mam na myśli co innego — oznajmił Ahn-kin. — Chcę powiedzieć, że pani w ogóle nie powinna tu być. Jest pani jednym z najbardziej rozpoznawalnych Terran na tej planecie. Jak się pani zamierza ukryć w okupowanym przez wroga mieście, tak by nikt pani nie rozpoznał?
Przez chwilę wszystkie odpowiedzi, przychodzące Suli do głowy, były obsceniczne. Jej własną głupotę i kretynizm dowodzących tą akcją podsumowano jednym, najprostszym pytaniem.
Obrzydzenie kąsało jej gardło smakiem żółci.
Po prostu bawimy się tutaj w żołnierzyków, pomyślała. Jeśli chodzi o skuteczność, moglibyśmy równie dobrze grać w klasy.
— Zmienię swój wygląd, milordzie — powiedziała w końcu.
— Mam nadzieję, że pani to zrobi — stwierdził surowo Ahn-kin. Następnego dnia poszła do fryzjera w Edernay. Bardzo krótko obcięła włosy i ufarbowała je na smoliście czarny kolor. Przypomniawszy sobie, że jedyne jej ubranie cywilne to prosta czarna suknia balowa, nabyła skromny zestaw ubrań cywilnych i wracała do willi po cywilnemu. Wszyscy uznali, że dzięki bladej cerze i kontrastujących czarnych włosach wygląda jeszcze efektowniej niż przedtem.
— Ale czy wyglądam jak ja? — zapytała. Koledzy zawahali się.
— Może dałoby się coś zrobić z oczyma?
Kosmetyczne soczewki kontaktowe było dość łatwo zdobyć. Tabletki karotenowe mogą przyciemnić cerę, chyba że je przedawkuje, wtedy stanie się jaskrawo pomarańczowa. Sula zapamiętała, że ma nabyć zapas tych akcesoriów.
Po dwudziestu dwóch dniach kursu dowódca porucznik kapitan lord Octavius Hong zwołał zebranie całej grupy. Był młodym, przedwcześnie posiwiałym człowiekiem. Promieniował wigorem i czystą radością sportsmena. Najwidoczniej zgłosił się na ochotnika do tej pracy, gdyż sądził, że jest to sposób, by susem przeskoczyć nad głowami wielu kaporów starszych stażem, że to szybka droga do awansu i wyróżnień.
Hong stał na werandzie i przemawiał do kursantów zebranych na murawie poniżej. Przemawiał rzeczowo i nie korzystał z notatek. Żywo gestykulował dłońmi w czarnych rękawiczkach.
Sula musiała przyznać, że jego nauczyciel retoryki i publicznych wystąpień — kimkolwiek był — wykonał kawał dobrej roboty.
— Lord gubernator Pahn-ko upoważnił mnie, bym was poinformował o kilku sprawach mogących was zainteresować — mówił Hong. — Lord Said nakazał zmiany w zarządzaniu imperium, aby zapewnić zachowanie porządku w wypadku straty stolicy i nieobecności Konwokacji.
„W wypadku”? — Sula zastanawiała się, czy ktokolwiek ze słuchaczy Honga wie, że jeden z tych „wypadków” już się wydarzył, a drugi jest nieunikniony…
Hong wykonał dłonią siekący powietrze gest.
— Każdy z lordów gubernatorów ma nakazane powołać Radę Generalną, złożoną z członków wszystkich lojalnych gatunków i wszystkich sektorów społeczeństwa. Rada będzie pomagać każdemu z gubernatorów w zarządzaniu, popierać Konwokację oraz dążyć do pomyślnego zakończenia wojny.
I patrzyć sobie na ręce, pomyślała Sula. A co do „sektorów społeczeństwa”, mogłaby wymienić kilka, których przedstawiciele nie znajdą się wśród rządowych doradców.
— Każdy gubernator — ciągnął Hong — został poinstruowany, by wyznaczył swego zastępcę, lojalnego obywatela, który będzie działał zamiast niego, jeśli gubernator zostanie zmuszony do poddania się wrogowi. Zastępca gubernatora jest upoważniony do wyznaczenia tajnej rady, która mu pomoże w tym przedsięwzięciu a także w powoływaniu dowódców wojskowych. Zastępca i jego pomocnicy będą prowadzili walkę w przypadku naksydzkiej okupacji.
I będą mieli na oku Radę Generalną, pomyślała Sula. Świadomość, że członkowie Rady są obserwowani przez tajnych współpracowników, niektórych z bronią, bez wątpienia ostudzi wszelkie próby przymilania się Naksydom.
— Jednakże na Zanshaa organizacja będzie trochę inna. — Hong pomaszerował na przód werandy i spoglądał na swoich podkomendnych z rękami założonymi na plecach i wypiętą piersią. Był wcieleniem pewności siebie i kompetencji. — Zanshaa już zarządza gubernator wojskowy — oznajmił. — Kiedy przybędą Naksydzi, Dowódca Floty Pahn-ko, cały jego sztab i rada przeniosą się do tajnego obiektu, który jest obecnie dla nich przygotowywany. Dowódca Floty nadal będzie dowodził naszymi jednostkami i sporą częścią urzędników cywilnych. Możecie więc być przekonani, że każdy rozkaz otrzymany ode mnie będzie miał bezpośrednią sankcję gubernatora. I powinniście wiedzieć, że o waszych wysiłkach na rzecz Praxis gubernator zostanie powiadomiony, łącznie z rekomendacjami awansów i nagród.
Wysunął pięść zza pleców i wywijał nią na wysokości pasa, by podkreślić ważność swego oświadczenia. Sulę nie niepokoiło to wszystko, ale teraz pomyślała, że niepokój powinien być właściwą reakcją od samego początku. Nie było jasne, jak podstarzały Dowódca Floty miał zamiar z ukrycia zarządzać tymi wszystkimi elementami społeczeństwa, nie będąc na widoku, zwłaszcza jeśli się rozważy fakt, że Naksydzi i tak zechcą go znaleźć.
Miejmy nadzieję, że Pahn-ko nigdy nie spotka się z nikim twarzą w twarz. Miejmy nadzieję, że wszystkie kody zadziałają. Miejmy nadzieję, że nikt na szczycie łańcucha dowodzenia nie ma naszej kompletnej listy wraz z nazwiskami i adresami.
Podbudowanych przemową Honga uczestników szkolenia zaopatrzono w fałszywą tożsamość i wyprawiono z Villa Fosca do Kaidabalu, dwumilionowego miasta na południe od Zanshaa. Podzielono ich na trzyosobowe Zespoły Operacyjne. Jedenaście takich zespołów tworzyło Grupę Operacyjną. Sulę rozbawił fakt, że schematy organizacyjne wykazywały starą miłość Shaa do liczb pierwszych. W skład Zespołu Operacyjnego 491 (jeszcze jedna liczba pierwsza) wchodziła Sula jako dowódca, Shawna Spence jako pierwszy inżynier — obydwie były specjalistkami od techniki i burzenia, a ponadto Macnamara jako goniec i wsparcie ogólne.
Miasto bawiło się na Pierwszym Festiwalu Owoców i wśród tłumu świętujących członkowie zespołów bez problemu przyjęli fałszywe tożsamości i nabierali wprawy w ukrywaniu się, infiltracji, łączności przez pośredników i w zbieraniu się w pewnych miejscach o pewnych godzinach, by przeprowadzać pozorowane operacje. Tempo było nieco wolniejsze niż w Villa Fosca i Sula zarezerwowała sobie kilka dni na podróż do Zanshaa, gdzie pod fałszywą tożsamością stworzyła małą prywatną firmę, handlującą używanymi częściami maszyn. Własność skrzyń kakao, tytoniu i kawy została przeniesiona na tę firmę, a same skrzynie umieszczono w nowych magazynach. Po drodze zmieniono na skrzyniach etykiety i teraz głosiły one: „Zużyte części maszyn — do recyklingu”. Nie mogła sobie wyobrazić napisu mniej wzbudzającego ciekawość i mniej zachęcającego złodziei.
Nikt nie rozpoznawał lady Suli w rzeczowej, ciemnowłosej i ciemnookiej kobiecie. Nawet gdy włożyła mundur, zdjęła soczewki kontaktowe, schowała czarne włosy pod czapką mundurową i poszła do swego banku wycofać w gotówce pozostające tam jeszcze fundusze. Urzędniczka bankowa, bez wątpienia już przyzwyczajona do wycofywania gotówki, stłumiła ziewanie, gdy wręczała Suli jej pieniądze.
I wtedy właśnie Sula wyjęła swój specjalny nakaz od wojskowego gubernatora.
— A teraz — powiedziała — chcę, byście wymazali ze swych plików zapis mojego odcisku kciuka.
Każdy z zespołu operacyjnego miał upoważnienie do nakazania wytarcia wszystkich istotnych informacji na swój temat — o pożyczkach, kontach bankowych, liniach kredytowych, a zwłaszcza odcisków kciuka, który mógł posłużyć do rozstrzygającej prawnie identyfikacji.
Urzędniczka zamrugała.
— Milady?
— Zamykam konto. Nie macie powodów zachowywać mój odcisk i chciałabym zobaczyć, jak go usuwacie. W gruncie rzeczy — pokazała swój specjalny nakaz — ten dokument żąda, byście go wymazali.
— Nie mamy takich procedur — oznajmiła kobieta. — Wszystko przechowujemy.
— Niech pani zrobi to natychmiast — powiedziała Sula, ale urzędniczka zawołała kierownika, który obejrzał rozkaz Pahn-ko i wzruszył ramionami.
Sula patrzyła, jak stary odcisk Caro Suli znika w elektrycznym zapomnieniu, i cieszyła się, że jeszcze jeden kawałek przeszłości został bezpiecznie pogrzebany.
Grupa Operacyjna przeniosła się do Zanshaa City, gdzie nadal przeprowadzała ćwiczenia. W przechowalniach w całym mieście poumieszczano zadziwiającą ilość sprzętu do zabijania i materiałów wybuchowych. Zespół 491 ulokowano w narożnym apartamencie, w dzielnicy terrańskiej klasy średniej, w okolicy zwanej Grandview. Znajdował się on na szczycie czterokondygnacyjnego budynku, miał mały taras i okna wychodzące na dwie ulice. Było to miejsce dosyć przyjemne, prosto umeblowane, i kiedy sprzęt został ułożony zgodnie z życzeniami Suli, meble przestawione, a mieszkanie wysprzątane, zaczęła odczuwać co do swojej misji wzrastający optymizm.
Naksydzi dość uparcie nie nadlatywali. Sula żałowała, że nie wiedziała o tej zwłoce — mogłaby zorganizować znacznie mniej chaotyczną ewakuację pierścienia Zanshaa.
Pewnego poranka drzwi zagrały. Sula otworzyła. Na progu stał portier, starszy mężczyzna o nazwisku Greyjean. Nie miał obu górnych siekaczy i w związku z tym źle wymawiał niektóre spółgłoski.
— Czy wszystko jest jak należy, milady?
— Wszystko gra — odpowiedziała Sula i wspomniawszy swoją fałszywą tożsamość, dodała: — Nie musisz nazywać mnie „milady”. Jestem z ludu.
Staruszek wyglądał na zaskoczonego.
— Przepraszam za pomyłkę, proszę pani. To przez policję odniosłem inne wrażenie.
W mózgu Suli ostrzeżenie zagrało wyraźną nutą.
— Policję? — zapytała. — Jaką policję?
— Żandarmerię, która wygnała poprzednich lokatorów — wyjaśnił portier. — Powiedzieli, że potrzebują mieszkania dla jakiegoś VIP-a z floty.
Zmierzyła staruszka spojrzeniem.
— Aha — odrzekła.
Cholera, mamy pieprzone kłopoty, pomyślała.