Gdy „Korona” z dużym przyśpieszeniem obleciała słońce układu Hone-bar oraz jeden z gazowych gigantów, Martinez zredukował przyśpieszenie swojej eskadry do 0,8 g, by umożliwić naprawy dwóch uszkodzonych statków. Wtedy porucznicy zaprosili go na obiad do swojej małej mesy, gdzie wciśnięto stół z drzewa wiśniowego. Gdy wchodził, jego trzej oficerowie wstali i zgotowali mu owację.
— Gratulacje, milordzie — powiedziała Dalkeith. Uśmiechała się szeroko. Martineza to nie dziwiło, gdyż pomyślnie zakończona akcja gwarantowała awans, który umykał jej przez piętnaście czy dwadzieścia lat. Awans, choć jej jedyny wkład do bitwy polegał na przyglądaniu się wszystkiemu z pomocniczej sterowni i czekaniu na śmierć Martineza.
Podziękował jej i usiadł do stołu, a za nim porucznicy. Steward — zatrudniony za panowania kapitana Tarafaha zawodowy kucharz, który został przy Martinezie, gdy jego własny kucharz uciekł — postawił na stole pierwsze danie: pikantną zupę z kawałkami wędzonej kaczki.
Zważywszy okoliczności, Martinez powinien być wyczerpany — nie spał od dwudziestu pięciu godzin, czyli prawie cały dzień. Teraz jednak nie ziewał przy zupie, tryskał energią, miał wilczy apetyt i czuł, że jego umysł kipi pomysłami. Oficerowie również byli podekscytowani i ten nastrój udzielał się czasami nawet Shankaracharyi, który z pewnością miał powody do depresji.
Do euforii Martineza przyczyniła się również wiadomość od Suli. Nadeszła zaledwie parę godzin po bitwie i zawierała eleganckie wzorce manewrów. Martinez przyniósł te formuły do mesy, mając nadzieję, że zainspiruje oficerów. Po obiedzie, po wypiciu toastów, zasugerował, by zaprosić do mesy kadet Kelly, która wraz z oficerami uczestniczyła w początkowych dyskusjach nad nowymi pomysłami taktycznymi.
Taką sugestię należało potraktować jako rozkaz. Kelly weszła do mesy z promiennym uśmiechem. Całą bitwę spędziła w szalupie, gotowej do wystrzału w przestrzeń razem z pociskami zaporowymi. Martinez jednak ani przez chwilę nie zamierzał wystrzelić żadnej z szalup w piekło wściekłej antymaterii.
Zaproszono Kelly, by wychyliła parę kieliszków doskonałego wina z tutejszych zapasów, po czym Martinez zademonstrował wzorce Suli. Shankaracharya uważnie im się przyjrzał, podstawił do nich parametry dzisiejszej bitwy, kilkakrotnie sprawdził wyniki i oznajmił, że formuły nadają się do dalszych badań. Oficerowie zastanawiali się nad tym, jakie to mogłoby mieć zastosowanie taktyczne, gdy guzik na mankiecie bluzy Martineza odezwał się dyskretnym dzwonkiem.
Martinez odpowiedział i na displeju mankietowym zobaczył twarz chorążego Roha, który teraz, podczas imprezy zwierzchników w mesie, dowodził „Koroną”.
— Milordzie, wiadomość dla pana. Przed chwilą została zdekodowana.
— Więc prześlij.
Martinez ujrzał wyraz ostrożności w oczach Roha.
— Lordzie kaporze, może wolałby pan to odebrać prywatnie. To osobiste od Zarządu Floty.
Martinez przeprosił gospodarzy i wyszedł na korytarz.
— Transmituj — polecił.
Wiadomość od sekretarza Zarządu była krótka i rzeczowa. Sekretarz Cree, typowym dla swego gatunku melodyjnym głosem, oznajmił, że Zarząd postanowił, na podstawie ostatniego przekazu porucznika kapitana Martineza, że z chwilą otrzymania poniższej wiadomości dowództwo Czternastej Lekkiej Eskadry przejmuje starszy oficer, kapitan porucznik Kamarullah.
Na ustach Martineza zamarł uśmieszek zdumienia. Martinez był tak zaskoczony, że nawet nie czuł urazy z powodu tej oburzającej uzurpacji. Będzie im głupio, gdy się dowiedzą, co się tu wydarzyło, pomyślał. Ale czy zmienią zdanie?
Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie przyznają się do błędu.
Musiał się jednak podporządkować.
— Wiadomość, osobiste do kapitana Kamarullaha — podyktował do srebrnego guzika-kamery w mankiecie. Próbował stłumić w głosie wszelkie oznaki upojenia alkoholowego.
— Przyszedł właśnie rozkaz z Zarządu Floty. Wyznaczono pana na dowódcę Czternastej Eskadry. Oczywiście postaram się podporządkować wszystkim instrukcjom, jakie zechce pan wydać „Koronie”. Natychmiast poinformuję pozostałe statki… — omal nie powiedział „pod moim dowództwem” — …eskadry. Koniec wiadomości.
Kazał to wysłać i przez kilka chwil zastanawiał się co powiedzieć innym kapitanom.
— Panowie — przekazał w końcu — muszę was poinformować, że Zarząd Floty postanowił oddać eskadrę pod dowództwo kapitana Kamarullaha. Było dla mnie zaszczytem dowodzić Czternastą Lekką Eskadrą przez ostatni miesiąc i poprowadzić bitwę, która miała tak wielkie znaczenie dla imperium. Jestem pewien, że możemy z wielką satysfakcją ocenić nasze dokonania. To honor dla mnie, że będę służyć wraz z wami pod dowództwem kapitana Kamarullaha i mam nadzieję, że w przyszłości odniesiemy jeszcze większe sukcesy w walce z wrogiem.
Niezbyt to prawdopodobne pod Kamarullahem, pomyślał, ale warto było wyrazić swoje odczucia. Wysłał przekaz i na sekundę stanął przez drzwiami mesy, zastanawiając się nad nową dynamiką eskadry.
Spełniły się życzenia Kamarullaha — został dowódcą. Ale Martinez, jego rywal, wygrał bitwę, nie ponosząc strat, i w pełni zasłużył na zaufanie, jakie okazał mu Do-faq. Martinez przeprowadził przez walki wszystkich swoich kapitanów i zdobył ich respekt. Może się spodziewać odznaczenia, nawet awansu, a Kamarullah nie. Kamarullah zajął miejsce człowieka, który odniósł wielkie zwycięstwo, zmienił historię i zasłużył na wdzięczność imperium. Kamarullah wygrał, ale gorzko mu się to odbije.
Zarząd Floty wystawił Kamarullaha na pośmiewisko.
Pokrzepiony tą myślą, Martinez wszedł do mesy i wypił kieliszek wina, który podała mu Dalkeith.
Lordem sekretarzem Zarządu Floty był Cree. Przemawiał gładkim, melodyjnym głosem, przypominającym ciurkanie strumyka.
— „…Zwracam się do was, lordowie — czytał. — Porucznik kapitan lord Gareth Martinez, dowódca Czternastej Lekkiej Eskadry, jako pierwszy opracował plan bitwy, zrealizowany wspólnie przez eskadry jego i moją. Mam szczerą nadzieję, że zechcą lordowie rozważyć awansowanie lorda Garetha lub inny sposób jego odznaczenia.
Przedstawiam również uwadze lordów listę oficerów, którzy służyli wzorowo i w istotny sposób przyczynili się do zwycięstwa przy Hone-bar”.
Lord Chen z ulgą odetchnął całym ciałem, słuchając nazwisk. Kapitan Martinez wyróżnił się w działaniach przy Hone-bar, dzięki czemu konszachty Chena z lordem Rolandem Martinezem wydadzą się mniej podejrzane. Nie tylko odniósł zwycięstwo, lecz również uratował „Klan Chenów”, dzięki czemu portfel Chena nie był aż tak pusty, a uczucie wdzięczności nabrało bardziej osobistego charakteru.
„Ostatnie instrukcje waszych lordowskich mości” — czytał lord sekretarz — „kazały mi zostawić dwa statki w układzie Hone-bar, by zapewnić bezpieczeństwo przy Hone Reach. Ponieważ zwycięstwo zmniejszyło zagrożenie w układzie Hone-bar, postanowiłem zostawić tu tylko jeden statek, »Sędziego Qel-fana«, i mam nadzieję, że zostanie to przez lordów zaaprobowane. Resztę statków jak najszybciej przyprowadzę do Zanshaa”.
Lord Chen stłumił uśmiech. Instrukcje Zarządu w sprawie obrony układu Hone-bar były niestałe, zmieniały się zależnie od siły przekonywania tych członków Zarządu, którzy mieli jakieś interesy na Hone Reach. Jednego dnia kazano Do-faqowi bronić Hone-baru wszystkimi siłami, drugiego tylko jego własną eskadrą, potem pojedynczym oddziałem złożonym z czterech okrętów, a znów kiedy indziej jednym bądź pięcioma statkami. Nic dziwnego, że Do-faq zdecydował stanowczo wziąć sprawy w swoje ręce.
Lord sekretarz ciągnął swoim ciurkającym głosem:
„Z przykrością donoszę, że kazałem kapitanowi Diksowi ze Służby Dochodzeniowej wszcząć śledztwo w sprawie przerw w łączności, umożliwiających Naksydom zaskoczenie nas w Hone-bar. Stacje wormholi już wiele dni wcześniej powinny obserwować zbliżanie się rebeliantów i choć dowódca pierścienia Hone-bar usiłował zbagatelizować tę przerwę, przypisując winę niedbalstwu jednego z techników, to nie jest to racjonalne wyjaśnienie i należy wszcząć śledztwo choćby po to, by oczyścić z zarzutów oficerów, których się obecnie podejrzewa. Ufam, że ten mój rozkaz spotka się z aprobatą waszych lordowskich mości.
Pozostaję w wiecznej światłości Praxis.
Lord Pa Do-faq, dowódca eskadry itd.”.
Lord sekretarz spojrzał znad czytnika.
— Lordowie, czy mam powtórzyć którąś z tych wiadomości?
— Nie ma takiej potrzeby — odparł Tork za wszystkich. Z wyrazem smutku na bladej, nieruchomej twarzy rozejrzał się po szerokim stole. — Jestem pewien, że wszyscy mamy świadomość, jak to zwycięstwo zmniejsza nasze obawy. Proponuję, żeby lord sekretarz napisał odpowiedź z gratulacjami do lorda dowódcy eskadry, a my się wszyscy pod nią podpiszemy.
Rozległ się zgodny pomruk. Lord sekretarz spojrzał na swój displej i zaczął poruszać pisakiem.
Pierwsza przemówiła lady San-torath, reprezentująca w konwokacji Hone-bar.
— Z przyjemnością pogratuluję Do-faqowi jego zwycięstwa, ale czy nie posunął się za daleko, zarządzając śledztwo w sprawie wydarzenia, które wydaje się prostym błędem łączności? Czy dowódca eskadry nie przekroczył swoich kompetencji?
Lord Chen wywnioskował z tego, że tamto potknięcie wcale nie było zwykłym błędem łączności. W Hone-bar rozumiano, że układ ma ważne znaczenie strategiczne oraz że jest bezbronny. Przynajmniej pewne kręgi tamtejszych elit zdawały sobie sprawę ze skali klęski przy Magarii. Dostrzeżono nadlatującą flotę Naksydów i przygotowywano się do zawarcia separatystycznego pokoju z rebeliantami.
Spiskowcy jednak nie potrafili liczyć. Wiedzieli, że siły Do-faqa są w drodze, i powinni wiedzieć, że przewyższają one liczebnie wroga. Nie najlepiej świadczy o ich inteligencji to, że nie współpracowali z Do-faqiem, który dysponował większą liczbą wyrzutni pocisków.
Chen zastanawiał się, co wiedziała lady San-torath o planach Hone-bar. Z pewnością przynajmniej tyle, by zdawać sobie sprawę, że śledztwo może ją skompromitować.
— Lepiej, że to Służba Dochodzeniowa niż Legion Prawomyślności — powiedział Pezzini.
Zapadła znacząca cisza; słuchaczy przebiegł dreszcz. Ani SD, ani Legion nie były organizacjami nieomylnymi, ale pomyłki Legionu były znacznie bardziej zabójcze, podobnie zresztą jak jego triumfy.
Pezzini chciał tylko powiedzieć lady San-torath, żeby siedziała cicho i była dobrej myśli. Błony mrużne opadły na jej pomarańczowe oczy. Lady San zamilkła. Co wie Pezzini? — zastanawiał się Chen. Prawdopodobnie dużo, ponieważ interesy rodu Pezzinich też były związane z Hone Reach.
— Powinniśmy chyba również wysłać list gratulacyjny do kapitana Martineza? — zaproponował lord konwokat Mondi. — Z formalnego punktu widzenia był niezależnym dowódcą. — Lord Mondi miał wyraźną dykcję, bez seplenienia charakterystycznego dla Tormineli.
Pezzini zrobił gniewną minę.
— Moglibyśmy go przecenić — stwierdził. — I tak już za dużo się o nim słyszy.
Chen westchnął w duchu i postanowił zapracować na swoją pensję.
— Z pewnością kapitan Martinez zasługuje na więcej niż list gratulacyjny — rzekł. — Nawet dowódca eskadry Do-faq przyznaje, że to dzięki strategii Martineza wygrano bitwę.
— Nie dokonał niczego ponad to, co by zrobił każdy par — kontrował Pezzini.
— Nie neguje to faktu, że właśnie Martinez okazał się tym parem, który to zrobił — odparł lord Chen.
Mondi szorował wierzchem ręki szare futro pod okiem. Ludzie zwykli postrzegać Tormineli jako wielkie, zaokrąglone miękkie zabawki, a wrażenie poczciwości wzmacniało seplenienie, powszechne wśród wielu osobników tego gatunku. Miliony ludzkich dzieci zasypiały co noc z pluszowymi torminelami, którzy w istocie należeli do nocnych drapieżników, lubiących surowe mięso. Nie pojmowali, czemu ludzie stale ich nie doceniają.
— Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy pogratulować Martinezowi — powiedział Mondi. — Doprawdy, powinien być awansowany i odznaczony.
— To Do-faq powinien awansować — oznajmił Pezzini. — Był najstarszym oficerem. Również Kamarullah powinien dostać awans. Zarząd Floty jemu dał dowództwo lekkiej eskadry, a nie Martinezowi.
— Za co ma być Kamarullah awansowany? — spytała zdziwiona lady Seekin, Torminelka, członkini Zarządu. — Cóż on takiego dokonał?
— Decyzje Zarządu należy podtrzymywać! — uciął Pezzini. — Martinez dosyć otrzymał! Nasz wybór padł na Kamarullaha!
— A teraz — gładko wtrącił lord Chen — mamy okazję wyprostować… tę kłopotliwą sytuację. — Przytoczył argumenty przeciwko zastępowaniu jednego dowódcy innym, ale go przegłosowano. Profesjonaliści w Zarządzie, którzy służyli we flocie, podkreślali, jak ważna dla zachowania dyscypliny jest zasada starszeństwa. Paru cywili pod wrażeniem tych wywodów podporządkowało się.
— Moglibyśmy awansować Martineza na kapitana, a to automatycznie postawi go nad Kamarullahem. To nie przeczyłoby poprzedniej decyzji Zarządu — Chen mówił wprost do wściekłego Pezziniego — ale wzmocniło zasadę starszeństwa, którą ten Zarząd uznaje za zasadniczą dla ładu we flocie.
— To się wydaje dość proste — stwierdziła lady Seekin. Pochodziła z Devajjo w Hone Reach, była jednym z cywili w Zarządzie i często umykały jej subtelności kultury militarnej.
— Żaden członek jego rodziny nigdy nie zaszedł w wojsku tak wysoko jak Martinez — przypomniał Pezzini. — Czyżby teraz Zarząd proponował złamać tradycję i awansować Martineza na kapitana? — pytał ze złością. — Mamy umieścić jego przodków na równej płaszczyźnie z nami? Czyżby nasi potomkowie mieli konkurować z jego potomkami o miejsce we flocie? Już i tak źle się stało, że konwokacja przyznała mu Złoty Glob i teraz musimy mu salutować.
— Każdy par jest równy wszystkim pozostałym parom — oznajmił Dowódca Floty Tork. W jego charakterystycznym dla Daimongów, dzwoniącym głosie pobrzmiewały ostrzejsze, dogmatyczne tony. Członkowie Zarządu wiedzieli już, że należy się tego bać. — My nie konkurujemy między sobą. — Przerwał dla większego efektu. Pazzini usiłował stłumić gest poirytowania, ale mu się to nie udało. — Nie jest jednak dobrze, gdy jednego z parów faworyzuje się publicznie — ciągnął Tork. — Jeśli Martinez ma dostać awans, zróbmy to po jego powrocie na Zanshaa. Do tego czasu niech kapitan Kamarullah pozostaje na stanowisku dowódcy.
— Po awansie Martinez musi opuścić „Koronę” — zauważył Mondi. — Dowództwo fregaty leży w kompetencjach kapitana porucznika.
— Może powinniśmy się zastanowić nad następnym przydziałem dla Martineza — powiedział lord Chen. Nie chciał być tym, który proponuje eskadrę dla Martineza, na przykład jedną z eskadr budowanych teraz w odległych rejonach imperium, ale nie oponowałby, gdyby ktoś inny wysunął ten pomysł.
— Następny przydział? — pytał Pezzini. — Czy zdaje pan sobie sprawę, ilu kapitanów czeka na objęcie dowództwa? Młodszy stażem kapitan nie może przeskakiwać kolejki nad ich głowami!
— Ten młodszy stażem kapitan odniósł wielki sukces — zauważyła lady Sekkin.
— Nie powinniśmy być podejrzewani o faworyzowanie jednego oficera, nawet bardzo wartościowego — oznajmił Tork. — Kapitan Martinez otrzymał już dość zaszczytów jak na jedno życie. Istnieje wiele stanowisk odpowiednich dla utalentowanego oficera i nie wszystkie są związane ze służbą na statku.
Lord Chen ukrył niepokój. Zrozumiał teraz, że będzie musiał lobbować wśród innych członków Zarządu. Tego oczekiwał lord Roland.
— W jaki sposób ogłosić zwycięstwo? — spytał Mondi. — Powinniśmy wymienić zasługi Martineza obok zasług Do-faqa?
Tork uniósł długą, bladą, pozbawioną wyrazu twarz. Gdy wzniósł rękę, w powietrzu rozszedł się zapach zepsutego mięsa.
— Za pozwoleniem. Sądzę, że w ogóle nie powinniśmy ogłaszać zwycięstwa — rzekł.
Zgromadzeni spojrzeli na niego.
— Ale to przecież jest zwycięstwo — powiedziała lady Seekin. — Wszyscy na to czekaliśmy. Całe imperium na to czekało.
Wiadomość o zwycięstwie podniesie ducha lojalistów, pomyślał Chen. Ponadto zniechęci tych, którzy są skłonni zawrzeć pokój z Naksydami, na przykład inspiratorów zakłócenia transmisji w Hone-bar.
— Nie chciałbym, żeby wrogowie dowiedzieli się o klęsce swojego oddziału w Hone-bar. Przynajmniej nie teraz — oznajmił Tork. — Gdy się dowiedzą, że w Hone-bar mamy siły zdolne pokonać ich eskadrę, wywnioskują, że te siły nie bronią obecnie stolicy na Zanshaa. Mogłoby ich to skłonić do ataku na nas tutaj, gdy jesteśmy słabi. Proszę Zarząd, żeby nie wysyłał komunikatu, dopóki część sił Do-faqa nie przybędzie tu na Zanshaa.
— Naksydzi chyba już wiedzą? — spytała lady San-torath.
— Nie, o ile jakiś zdrajca z Hone-bar im nie powiedział — wyjaśnił Tork. — Ale jeśli jest tam zdrajca, to gdzieś na górze. Jeśli zdrada nie wdarła się do stacji przekaźnikowych wormholu, to żadna wiadomość nie przedostanie się do Magarii czy do innego bastionu wrogów. Wysokie dowództwo rebeliantów zauważy zniknięcie swojej eskadry, ale nie musi uznać tego za rzecz niepokojącą. Wiedzą przecież, że nie kontrolują łączności. Dopiero po paru tygodniach ich niepokój wzrośnie, ale nim się upewnią, że eskadra Kreeku została rozniesiona na strzępy, chcę, by siły Do-faqa znalazły się tutaj i broniły stolicy.
Lord Chen dyskretnie powąchał swój perfumowany nadgarstek, ponieważ woń zepsutego mięsa stawała się coraz bardziej przykra, gdy Tork gestykulował zamaszyście.
— To dobra argumentacja, milordzie — przyznał. — Zgadzam się, że informacja powinna być opóźniona.
To da mi trochę czasu na urobienie innych członków Zarządu w sprawie awansu i nowego stanowiska dla Martineza. Może uda mi się skontaktować z moją siostrą Michi i poprosić o radę, pomyślał Chen.
Tymczasem Zarząd zajął się podliczaniem sił: ze stanu posiadania Naksydów wykreślił dziesięć ciężkich krążowników Kreeku.
Obecnie Zanshaa broniło siedem statków różnego typu z Harzapid pod dowództwem Michi Chen, sześć jednostek poharatanych w bitwie pod Magarią i kilkaset wabików — pocisków rozmieszczonych w taki sposób, by na radarze wyglądały jak wielki statek, a w razie czego mogły częściowo wchłonąć wrogi atak, nim zostaną zlikwidowane.
Sześć poobijanych statków spod Magarii było teraz praktycznie bezużytecznych — cumowały przy pierścieniu Zanshaa, gdzie przejdą naprawy, wymieni się im zużyte baterie pocisków oraz przyjmą na pokład lorda Eino Kangasa, nowego Dowódcę Floty, wyznaczonego w końcu przez Zarząd po długich targach. Nawet „Bombardowanie Delhi”, poważnie uszkodzony, prawdopodobnie będzie musiał spędzić w doku wiele miesięcy, nim nada się do walki. Dlatego tak istotne były eskadry Do-faqa — jego piętnaście statków ponad dwukrotnie zwiększy potencjał obronny stolicy. Z tych piętnastu osiem lekkich jednostek Martineza zużyło większość amunicji w Hone-bar i teraz będą hamować, dokować i uzupełniać zapasy.
W rezultacie do dyspozycji obrońców pozostanie dwadzieścia pięć statków — dwadzieścia sześć, jeśli liczyć „Delhi” — a to znacznie mniej niż trzydzieści pięć statków wroga, widzianych ostatnio przy Magarii. Szanse lojalistów są jeszcze mniejsze, jeśli uwzględni się, że osiem statków Naksydów, widzianych ostatnio w Protipanu, może dołączyć do trzonu floty Naksydów — bo czemuż nie miałyby tego zrobić? Cała wojna toczy się o Zanshaa. Gdy tylko Naksydzi zdobędą kontrolę nad układem Zanshaa, rząd na planecie musi skapitulować pod groźbą ognistego deszczu antymaterii. Nie będzie miał innego wyjścia.
— Musimy zwyciężyć — warknął Mondi, odsłaniając kły.
Lord Chen czuł, jak znużenie przenika mu do mózgu niczym strumyczek z roztopionego śniegu sączący się w glebę i jak chłodzi mu myśli. Już wiele posiedzeń Zarząd poświęcił na analizę danych.
— Operacja uzupełniania wyrzutni statków trwa zbyt długo — powiedział. — Ponad miesiąc hamowania, potem pobyt w doku i znów ponad miesiąc przyśpieszania, żeby nie stać się łatwym celem do odstrzału, gdy nadleci wróg.
— Wróg ma podobny problem — zauważył Mondi.
— Flota nie jest stworzona do tego typu wojny — powiedział Tork. W jego dźwięcznym głosie pobrzmiewała rozpacz.
Flotę stworzono po to, by z kosmosu bombardowała bezbronną ludność albo by z zaskoczenia atakowała barbarzyńców, znajdujących się na niższym od imperialnego poziomie rozwoju technicznego. Floty nie stworzono po to, by walczyła z inną flotą o tej samej technice i taktyce, a już na pewno nie z flotą przeważającą liczebnie.
— Dlaczego po prostu nie załadować pociskami statku transportowego? — zaproponował Chen. — Przyśpieszyć go i umieścić na orbicie wokół układu. Każdy statek wymagający zaopatrzenia spotkałby się z nim i uzupełnił zapasy. Nie musiałby obniżać prędkości do zera, tak jak to jest przy dokowaniu w pierścieniu. — Chen miał na myśli „Lorda Chena”, pędzącego w kierunku Zanshaa, tuż przed eskadrami Do-faqa. — Mógłbym dostarczyć taki statek — powiedział, a w duchu dodał: jeśli lord Roland pozwoli.
— Rozważałem taką opcję — rzekł Tork. — Wróg siądzie nam na karku, nim ten statek zostanie dostosowany, załadowany i przyśpieszony do potrzebnej prędkości.
— Ten tender będzie gotowy na następną wojnę — zauważył Pezzini, przygryzając wargę.
— A jeśli wrogowie nie pojawią się zgodnie z planem? — spytała lady Seekin. — Jeśli zaatakują, a my ich pokonamy? Warto chyba mieć naładowane, gotowe pociski, żeby ich dopaść?
Długa, smutna twarz Torka pozostała, jak zawsze, bez wyrazu. Zapanowała głęboka cisza. Wreszcie Tork uniósł głowę i spojrzał na zebranych.
— Dochodzę do wniosku, że ta wojna zmieni sposób operowania naszej floty. Po wojnie nasze statki nie mogą już spędzać tak dużo czasu w doku, gdzie są narażone na rebelię. Część z nich z pewnością musi pozostać na orbicie, do wykorzystania w razie konieczności. A te tendry można włączyć do systemu, nawet jeśli nie zdąży się ich ukończyć przed decydującą bitwą obecnej wojny.
— Potrzebujemy okrętów — wtrącił ktoś. — Skoro wydajemy fundusze imperium, zbudujmy statek, który zabije Naksydów.
— Okręt w doku, pobierający zaopatrzenie, nie jest w stanie nikogo zabić — zauważyła lady Seekin. — Uważam, że to dobry plan. — Spojrzała na lorda Chena. — Dziękuję, lordzie, za bardzo pożyteczny pomysł.
Lord Chen obliczał, ile z tych zadań może przekazać stoczniom Martinezów na Laredo. Niewiele. Już są zawaleni rządowymi kontraktami.
Muszę porozumieć się z lordem Rolandem, pomyślał.
A potem porozmawiam z innymi znajomymi, którzy będą bardzo wdzięczni, gdy otrzymają parę zleceń.
Przez pierwsze dni na stanowisku dowódcy eskadry Kamarullah wydał niewiele rozkazów. Gdy skończono naprawy na dwóch uszkodzonych statkach, zlecił przyśpieszanie w kierunku Zanshaa. Po przejściu przez wormhole dodał drobne korekty kursu.
Martinez testował wzory Suli, stosując je do statków symulowanych w komputerze „Korony”, i skonstruował program, wykorzystujący taktykę Suli, ale eksperymenty zakończyły się awarią displeju. Shankaracharya stwierdził, że to nie jest wina formuł Suli, lecz programu, który nie był dość elastyczny, by uwzględnić jej modele.
Spróbowano jeszcze raz: Martinez, Vonderheydte, Shankaracharya i Kelly wzięli udział w symulowanej bitwie, gdzie każde z nich dowodziło statkiem, walcząc z eskadrą pod wodzą Dalkeith, która stosowała klasyczną taktykę. Cztery jednostki wykorzystujące taktykę Suli programowały swoje trajektorie ręcznie, nie przepuszczając ich przez symulator komputera. Takie podejście dało obiecujące wyniki i bitwa rozwinęła się w bardzo interesującym kierunku, gdy statek Vonderheydte’a zniknął ze swego miejsca i wychynął z drugiej strony wirtualnego świata, dokonując zaimprowizowanego przejścia, niedozwolonego w naturze — przynajmniej zgodnie z aktualnym stanem wiedzy. Uczestnicy gry ledwo otrząsnęli się ze zdumienia, gdy podobny skok wykonał statek Shankaracharyi.
Widocznie software symulacji miał znacznie więcej ograniczeń, niż przypuszczano.
— Musimy spróbować z rzeczywistymi statkami — powiedział Vonderheydte.
Martinez spojrzał na swoją kolację. Alikhan przyniósł duszoną potrawę — takie dania źle sprawdzały się w wysokiej grawitacji. Makaron-rurki świetnie wytrzymywał duże przeciążenia, dopóki się go nie ugotowało.
— Nie dowodzę już eskadrą — przypomniał Martinez.
— Chodzi o coś innego — powiedziała Dalkeith. — Czy ktokolwiek słyszał o manewrach floty, w których wynik nie był wcześniej określony? Żaden dowódca nie zarządzi czegoś takiego. Wyszedłby na idiotę, gdyby zwycięstwo odniosła niewłaściwa strona.
W milczeniu zastanawiali się, jakim błędem byłoby ze strony starszego oficera zarządzenie manewrów o tak nietypowym przebiegu i jak bardzo utraciłby godność, gdyby sytuacja rozwinęła się wbrew oczekiwaniom. Argument Dalkeith okazał się decydujący.
— A jeśli nie nazwiemy tego „manewrami” tylko „eksperymentem”? — zaproponowała Kelly, patrząc w kieliszek. — Eksperymenty polegają na tym, że nikt nie może określić ich wyniku ze stuprocentową pewnością.
Martinez zmrużył oczy. Z talerza docierała do niego woń zjełczałej oliwy.
— Warto spróbować — uznał.
Wysłał do Do-faqa wiadomość wraz z formułami Suli i opisem ograniczeń standardowej symulacji taktycznej. Zaproponował, żeby dla przetestowania nowych rozwiązań przeprowadzono eksperyment, a nie manewry. Do-faq odpowiedział uprzejmie, że razem ze swoim oficerem taktycznym przyjrzą się nowemu modelowi; Martinez przypuszczał, że na tym się skończy.
Wysłał również kopię do Kamarullaha — ten skwitował wiadomość rutynowym potwierdzeniem przez oficera łączności.
Pięć dni po objęciu posady, Kamarullah zarządził manewry — manewry według starego scenariusza, gdzie statki leciały w ścisłej formacji, połączone laserem we wspólnym wirtualnym środowisku. Martinez wzruszył ramionami i doszedł do wniosku, że teorie jego i Suli pozostaną nieznane, dopóki któreś z nich — lub jedno i drugie — nie osiągnie stopnia oficera flagowego. Ale ledwie manewry się rozpoczęły, statki Do-faqa, zostające z tyłu jakieś dziesięć minut świetlnych i widoczne na displejach nawigacyjnych, zaczęły się rozdzielać; jedna dywizja utrzymywała sztywny szyk, a druga leciała w luźnej grupie, w której wzajemne pozycje statków cały czas się zmieniały.
— Ekrany, chcę, żeby manewry… ten eksperyment… został zarejestrowany — polecił Martinez operatorom czujników.
Martinez ani przez chwilę nie potraktował tych manewrów jako pomysł spontaniczny. Do-faq okazał się znacznie bardziej przebiegłym graczem, niż Martinez przypuszczał. Poczekał, aż Kamarullah zarządzi manewry — musiał mieć sprzymierzeńców wśród kapitanów lekkiej eskadry — a potem, równocześnie, zarządził swoje. Jego ekipa musiała długo pracować, żeby to wszystko zgrać, żeby wykazać zaangażowanie Do-faqa w innowacje taktyczne, co miało kontrastować z podejściem Kamarullaha, który dawał swej eskadrze odgrzewane kotlety.
Do-faq grał w loterii dziejowej i stawiał na Martineza.
Martinez od wielu dni czuł żar w piersiach.
Bitwa w Hone-bar jakby uwolniła „Koronę” od ciążącego nad nią od miesięcy przekleństwa i teraz fregata wykonała bezbłędnie manewry Kamarullaha. Żar w piersiach Martineza rozgorzał jeszcze bardziej.
Martinez analizował nagrania z eksperymentu i w jego nerwach pulsował triumf, wrażenie, że to początek sensacyjnej, nawet genialnej idei. Dowódca eskadry Do-faq kurtuazyjnie przesłał Martinezowi zapis swych manewrów, zawierający trajektorie wirtualnych pocisków, które „wystrzelono” podczas ćwiczeń, oraz nagrania równie wirtualnego ognia laserów obronnych i antyprotonowych. Choć była to symulacja, wynikało z niej, że luźniejsza, elastyczna formacja daje zdecydowaną przewagę tej stronie, która ją stosowała.
Martinez był tym niezwykle podbudowany. Zajął się następnie inną grupą nagrań, wykonanych przez niego podczas bitwy i dokumentujących przekazy Kamarullaha, w których ten kwestionował opinie Martineza i usiłował przejąć dowództwo eskadry. Martinez wiele mógł zrobić z tym nagraniem. Mógł je wysłać do Zarządu Floty wraz z zażaleniem, co z pewnością spowodowałoby koniec kariery Kamarullaha.
Mógł wspaniałomyślnie wymazać nagrania. Kamarullah już był obiektem drwin jako osobnik, który wyrugował dotychczasowego dowódcę tuż po wygranej przez niego bitwie. Czyż Martinez musiał dodatkowo spychać go z urwiska?
Mógł też zwyczajnie zostawić nagrania na miejscu, wśród nagrań bitwy, i w odpowiednim czasie przekazać je do Biura Akt Floty. Wiadomości staną się częścią oficjalnej dokumentacji i każdy zainteresowany przebiegiem bitwy będzie miał do nich dostęp. Kiedyś mogą wpłynąć na karierę Kamarullaha i pogrążyć go, ale wtedy to nie palec Martineza pociągnie za spust.
Przez pewien czas Martinez rozważał tę kwestię. Nie lubił Kamarullaha, ale postanowił nie mieszać osobistych uczuć do spraw służbowych.
Nawet pomijając uczucia osobiste… przecież naprawdę nie lubił Kamarullaha.
Gdyby wysłał te zapisy do Zarządu Floty, byłoby to działanie umyślne, mające na celu ostateczne załatwienie Kamarullaha; pozostawiono by go w wojsku — bardzo potrzebowano oficerów — ale dostałby jakąś papierkową robotę bez szansy awansu. Taki rozwój wypadków mimowolnie sprawiał Martinezowi satysfakcję.
Ale co by się stało z Martinezem? Zyskałby opinię oficera, który zniszczył karierę innego oficera. Może Kamarullah ma w wojsku przyjaciół lub protektorów, mogących zemścić się na Martinezie?
Z drugiej jednak strony, jeśli Martinez wymaże zapis, to czy Kamarullah byłby mu za to wdzięczny? Czy wykorzystałby swoje wpływy i pomógł Martinezowi awansować?
Wątpliwe. Jeśli Martinez zniszczy zapisy, Kamarullah zostanie na stanowisku dowódcy Czternastej Lekkiej Eskadry, choć prawdopodobnie — o ile raport Do-faqa odda Martinezowi sprawiedliwość — Martineza awansują i albo przeniosą go na inny statek, albo dadzą mu eskadrę. A wtedy Kamarullah nie będzie już go obchodził.
Niezdecydowany, rozważał wszystkie warianty.
Wreszcie zadał sobie pytanie: czy w walce czułbym się bezpieczniej pod dowództwem Kamarullaha?
Szybko znalazł odpowiedź i przebiegł go dreszcz przerażenia.
Postanowił zachować amunicję na Kamarullaha na wypadek, gdyby Czternastą Eskadrę czekała potyczka z wrogiem pod jego dowództwem.
Ale poza tym nie wykona żadnego ruchu. Poczeka na rozwój wydarzeń w reakcji na swój sukces w bitwie przy Hone-bar.
Do tego czasu będzie się napawał milczeniem Kamarullaha.
Przez cztery dni Kamarullah nie organizował manewrów; w tym czasie on i Martinez obserwowali codzienne eksperymenty eskadry Do-faqa. Kolejne manewry Kamarullaha znowu były podręcznikowe, a „Korona” wyróżniła się idealnymi wynikami.
Potem Kamarullah rzucił bombę: w przekazie do swoich kapitanów odczytał bezbarwnym głosem rozkaz Zarządu Floty, by wszystkie statki leciały do Zanshaa i przybiły do pierścienia; tam oficerowie i szeregowcy zejdą z pokładów i zostaną zastąpieni przez nowe załogi.
Oszaleli?! — chciał krzyknąć Martinez. Żeby zastępować jedyne w całej flocie załogi, które mają za sobą zwycięstwa, przez ludzi, którzy nic nie umieją? Naturalnie, załogi będą wykończone po miesiącach przyśpieszania, ale Zarząd chce wyrzucić całe zdobyte doświadczenie.
I wyrzucają Martineza! Jedynego oficera, który dla nich zwyciężał! Co ci ludzie sobie myślą?
Po otrzymaniu wiadomości Martinez zamknął się w swoim biurze z butelką brandy. Po dwóch łykach alkoholu uświadomił sobie, że jest zbyt wzburzony, by pławić się w nieszczęściu. Zamknął butelkę w szafce, po czym podyktował i wysłał list do swego brata Rolanda.
Niewiele się po tym liście spodziewał, ale Roland był przynajmniej bezpiecznym powiernikiem jego wściekłości.
— Oto dwa potwierdzone poświadczenia mojej tożsamości. — Sula wyjęła dokumenty spisane — jak wymagało prawo — na specjalnym sztywnym papierze, który miał być czytelny w archiwach nawet za tysiąc lat. Wręczyła dokumenty panu Wesleyowi Weckmanowi. Ten ulizany młody człowiek kierował wydziałem powierniczym banku, gdzie przechowywano fundusze lady Suli od czasu egzekucji jej rodziców.
Teraz, gdy osiągnęła pełnoletność, w wieku dwudziestu trzech lat, do uwolnienia funduszy wystarczyłyby normalnie jej podpis i odcisk kciuka, ale poduszeczka z odciskiem Suli spłonęła podczas wypadku, gdy w „Delhi” reperowano rury wymiennika cieplnego wkrótce po bitwie przy Magarii. W tej sytuacji wymagano świadectwa zwierzchników.
Weckman przyjrzał się podpisom.
— Pani dowódca oraz… — uniósł brwi — lord Durward Li. Oni z pewnością powinni panią znać. — Skierował wzrok na Sulę. — Oczywiście to może zbytnia ostrożność, przecież tyle razy pokazywało panią wideo.
„Bombardowanie Delhi” wróciło w końcu do Zanshaa po pięćdziesięciu dniach hamowania. Po przycumowaniu w pierścieniu zwolniono starą załogę i statek obsadzono nowymi ludźmi, którzy prawie natychmiast zostali wycofani, gdy się potwierdziło, że „Delhi” jest rzeczywiście w tak złym stanie, jak raportowali poprzedni oficerowie. Zostawiono tylko niezbędną obsadę i wypchnięto statek ze stacji pierściennej. Zaczął zaraz przyśpieszać w kierunku Preowynu, gdzie miał przejść gruntowną przebudowę, a potem dołączyć do floty.
Znużeni członkowie starej załogi opuścili statek, pożegnali się ze sobą i jak zranione zwierzęta powlekli się do swoich kwater.
Każdy dostał miesięczny urlop. Sula ponad godzinę drzemała w gorącej kąpieli, potem dziesięć godzin spała jak zabita w bursie floty, przeznaczonej dla oficerów w tranzycie. Następnego dnia jej ciało ciągle było zdziwione szczęściem, jakie je spotyka, szczęściem, że tak długo nie ma wysokiej grawitacji. Sula zjechała windą na powierzchnię planety, potem promem pojechała do stolicy. Zarezerwowano dla niej pokój w Dowództwie, gdzie miała dostać odznaczenie, gdy tylko zmieni pożyczony kombinezon na właściwy mundur.
Już wcześniej umówiła się z krawcem, którego kiedyś polecił jej Martinez. Ten sam krawiec szył dla niej komplet mundurów; zostały odesłane na Feiarusa i najprawdopodobniej rozleciały się na strzępy wraz z większością Trzeciej Floty. Krawiec pobrał wszystkie wymiary Suli w czasie poprzednich wizyt i teraz mundury wymagały tylko ostatniej przymiarki. Sula z rozbawieniem stwierdziła, że ma większy obwód klatki piersiowej — to mięśnie rozrosły się, by wspomagać oddychanie przy dużych przeciążeniach.
Na uroczystości w Sali Ceremonialnej Dowództwa stała na baczność w nowym zielonym mundurze galowym. Lord Tork powiesił jej na szyi Medal Obłoków z Diamentami. Starała się zachować niewzruszoną minę, gdy fetor zepsutego mięsa dolatywał do niej falami od strony Dowódcy Floty. Dwóch adiutantów, Lai-ownów, wymieniło na jej bluzie epolety podporucznika na epolety porucznika. Tekst pochwały zawierał dość mglisty opis okoliczności, w jakich Sula zniszczyła pięć statków wroga; do tej pory nikt nie potwierdził, że — z wyjątkiem zwycięskich akcji Suli — bitwa przy Magarii zakończyła się sromotną klęską.
Tak jakby ludzie nie potrafili wyciągać własnych wniosków.
Żywi bohaterowie zdarzali się w tej wojnie bardzo rzadko, więc wideo z ceremonii powtarzano niemal co godzina na wszystkich kanałach. Idąc rano do banku, Sula napotykała zaciekawione spojrzenia, a kilka nieznajomych osób pogratulowało jej. Zaświadczenie okazała menedżerowi funduszu tylko dlatego, że wymagało tego prawo.
Gdy Weckman stukał cicho w świecące litery na swoim biurku, Sula siedziała w głębokim, zielonym, skórzanym fotelu i wdychała subtelny zapach starych pieniędzy, które starzały się jeszcze bardziej.
— Co pani każe zrobić z saldem? — spytał Weckman. — Chyba że zamierza pani podjąć wszystko w gotówce.
Sula spojrzała na niego.
— Czy ludzie wycofują swoje fundusze w gotówce?
— Zdziwiłaby się pani, słysząc ich nazwiska. — Weckman ponownie uniósł brwi.
Wymieniają fortuny na rzeczy wymienialne, pomyślała Sula, cytując niedokładnie własne powiedzenie. Zabierają aktywa w cieniste rejony imperium, by poczekać na jasne słońce pokoju.
Zastanawiała się, czy lord Duward Li trzymał swoją fortunę w skarpecie. Gdy poprzedniego dnia udała się do pałacu Li, by złożyć kondolencje z powodu śmierci jego syna i by poprosić go o wystawienie zaświadczenia, przekonała się, że Li musiał pilnie odwiedzić dobra rodzinne w Ogonie Węża i właśnie zamykał dom.
— Nie potrzebuję gotówki akurat teraz — odparła. — Ale chciałabym mieć dostęp do pieniędzy.
— Zatem chodzi o standardowy rachunek. — Palce Weckmana wklepywały coś w świecącą powierzchnię desktopu. — Prowadzimy również inne rodzaje rachunków, które oferują większe oprocentowanie, gdyby pani chciała powierzyć pieniądze na dłuższy czas.
Uśmiechnęła się do niego lekko.
— Raczej nie. Skinął głową.
— Pani wie najlepiej. Jeśli chodzi o mnie… mam nadzieję, że za parę dni nadejdzie odpowiedź na moją prośbę o przeniesienie do Hy-Oso.
— Hy-Oso to daleko stąd — zauważyła.
— Bankier musi podążać za pieniędzmi. Dużo pieniędzy opuszcza teraz Zanshaa. — Dotknął pulpitu i na powierzchni zapaliły się dodatkowe światełka. — Żeby otworzyć rachunek, potrzebujemy pani podpisu, hasła i odcisku kciuka… w pani przypadku, lewego.
Sula dopełniła formalności i życzyła Wesleyowi Weckmanowi przyjemnej podróży. Wyszła z banku na jasne wiosenne słońce, czując, jak towarzyszące jej od lat napięcie cofa się niczym długa fala.
Nie była oczywiście prawdziwą Caroline Sulą. Lata temu lady Sula zginęła w mrocznych okolicznościach na Spannan, w jej miejsce pojawiła się inna dziewczyna, Gredel, mając nadzieję, że tamte okoliczności na zawsze pozostaną okryte mrokiem.
Ta inna wypaliła odcisk kciuka, który mógłby zdradzić jej tożsamość, a teraz posiadała rzeczywiste pieniądze lady Suli.
I teraz kobieta nazywająca się Caroline Sula, słynna, odznaczona medalami posiadaczka skromnej fortuny szła w dół pochyłą ulicą. Pod wpływem muśnięć słońca uśmiechała się i radowało ją rześkie wiosenne powietrze, tak różne od puszkowego powietrza na „Delhi”.
Szła Bulwarem Praxis, minęła pomnik Wielki Pan Przekazuje Praxis Innym Ludom: Shaa trzymał w wyciągniętej ręce tablice z wyrytym tekstem uniwersalnych praw; nad jego głową, przypominającą kształtem dziób okrętu, przypadkowo powstała aureola z cienkiego srebrzystego łuku pierścienia akceleracyjnego Zanshaa, świecącego na tle ciemnozielonego nieba o tym samym odcieniu co bluza munduru Suli.
Sula szła dalej w stronę pałacu Chenów — wybujałej bryły o dziwnych wywiniętych dachach w stylu nayanidzkim. Budowlę z beżowego, starego kamienia oddzielał od ulicy wąski, wypielęgnowany ogród o idealnie geometrycznych formach. Sula nacisnęła dzwonek, podała lokajowi swoje imię i spytała, czy może się widzieć z lady Terzą Chen. Lokaj poszedł sprawdzić, czy lady Terza może ją przyjąć, tymczasem Sula czekała w saloniku, oglądając cudownego łabędzia z porcelany.
Lady Terza, córka i dziedziczka lorda Chena, była zaręczona z synem lorda Durwarda, z kapitanem statku Suli, lordem Richardem Li zabitym przy Magarii. Rodzina Li należała kiedyś do klientów rodu Sula, ale po upadku lorda Suli przeszła pod opiekę Chenów. Zarówno Li, jak i Chenowie byli uprzejmi dla Suli, biednej, pozbawionej przyjaciół przedstawicielki parów, która popadła w niełaskę i przeżyła okropną egzekucję rodziców.
Odwróciła się na dźwięk cichych kroków — weszła Terza. Dziedziczka klanu Chenów była wysoka, szczupła, miała duże migdałowe oczy i lśniące czarne włosy, spływające na ramiona sobolową czernią. Nosiła miękkie szare spodnie i jasną bluzkę, na to narzuciła krótki ciemny żakiet z białą żałobną wstążką, przeplecioną między koronkami i frędzlami.
Podeszła do Suli z niespieszną gracją, świadczącą o wielowiekowej tradycji spokojnego wychowania. Wyciągnęła rękę i w swojej dłoni zamknęła dłoń Suli.
— Lady Sula. — Jej niski, czysty głos płynął w powietrzu jak zapach kojącego kadzidła. — Wspaniale, że pani przyszła. Na pewno jest pani bardzo zajęta.
— Nie, mam teraz urlop. Chciałabym przekazać wyrazy ubolewania z powodu śmierci lorda kapitana Li.
Powieki lady Terzy ledwo dostrzegalnie drgnęły, a usta zacisnęły się lekko.
— Dziękuję. — Wzięła Sulę za ramię. — Może przejdziemy do ogrodu?
— Chętnie.
Ich buty stukały po marmurowej posadzce.
— Mają podać herbatę? A może wino?
— Poproszę herbatę.
— Och, zapomniałam, że pani nie pije. Przepraszam.
— Nic nie szkodzi. — Sula poklepała dłoń gospodyni. — Nie można wszystkiego pamiętać. Od tego mamy komputery.
Nad ogrodem, usytuowanym w centrum pałacu — wielkiego czworokąta — zwieszały się dachy głównego budynku. Stała tam altana o iskrzących się kryształowych ścianach. Wiosenne kwiaty — tulipany, tougama, lu-doi — tworzyły barwne wzory na klombach, starannie oddzielonych niziutkimi płotkami. Nieruchome powietrze przenikał ciężki zapach kwiatów. Dzień był ciepły i Terza nie zapraszała do altany; zaproponowała, by usiadły przy stole zbudowanym z pojedynczego długiego pasa stopu zabarwionego na mosiądz, artystycznie wygiętego w spirale. Kobiety usiadły na krzesłach o konstrukcji opartej na tym samym projekcie. Sula uznała swoje krzesło za wygodne, choć sprężynowało. Terza, posługując się osobistym komunikatorem, kazała przynieść herbatę.
Sula spojrzała na Terzę i zastanawiała się, od czego zacząć. „Widziałam, jak pani narzeczony umiera” byłoby zagajeniem w jej stylu, ale w tych okolicznościach niestosownym. Na szczęście Terza rozpoczęła rozmowę.
— Widziałam panią w wideo — rzekła. — Wiem, że mój ojciec chciał uczestniczyć w ceremonii, ale w tym czasie odbywało się w Konwokacji ważne głosowanie.
— Proszę mu przekazać, że bardzo sobie cenię jego zainteresowanie.
— Proszę przyjąć moje gratulacje. — Chłodnym wzrokiem spojrzała na bluzę Suli i przyczepioną baretkę Medalu Obłoków z diamencikami. — Jestem pewna, że to w pełni zasłużone. Ojciec mówi, że pani czyn był spektakularny.
— Dopisało mi szczęście — odparła Sula, wzruszając ramionami. — Inni mieli go mniej. — Poczuła, że to zbyt obcesowe, i dodała: — W bitwie śmierć przychodzi szybko. Na „Nieustraszonym” nikt nic nie czuł. Widziałam, jak to się stało… w jednej chwili.
To też zbyt bezpośrednie wyznanie, choć Terza dobrze je zniosła.
— Słyszałam od lorda Durwarda, że zadzwoniła pani, by złożyć mu wyrazy ubolewania. Dziękuję, że pani to zrobiła.
— Był mi życzliwy. — Sula spojrzała na Terzę. — Tak jak pani. Terza zareagowała na to machnięciem pięknej dłoni.
— Przyjaźniła się pani z Richardem od dzieciństwa. Ja tylko potraktowałam panią jak jego dawną znajomą.
U osoby takiej jak Sula, która przez tyle lat nie miała prawdziwych przyjaciół — i w istocie nie była tą samą dziewczyną, którą Richard pamiętał z dzieciństwa — ten gest wzbudził wtedy zdumienie i dozgonną wdzięczność.
— Lord Richard też był dla mnie dobry — powiedziała Sula. — Awansowałby mnie na porucznika, gdyby mógł. I chyba się nie mylę, sądząc, że to był pani pomysł.
Terza spojrzała w prawo na mgiełkę fioletowych kwiatów.
— Richard by o tym pomyślał, gdybym ja nie pomyślała.
— Był dobrym kapitanem — rzekła Sula. — Załoga go lubiła. Dbał o nas, z każdym porozmawiał. Świetnie umiał wspierać nasz optymizm i zachęcać do pracy.
I ładnie mrużył oczy, gdy się śmiał, wspomniała w duchu.
— Dziękuję — odparła Terza. Wzrok miała nadal spuszczony. Służący przyniósł herbatę i odszedł. Zapach jaśminu unosił się znad filiżanek — szlachetny Gemmelware, zauważyła Sula, kilkusetletni, z wzorem liści laurowych.
— Jak się ma lady Amita? — spytała Terza o żonę Durwarda.
— Nie wiem, nie widziałam jej.
— Jest załamana, rozumiem. Richard był jej jedynym dzieckiem. Nie widziano jej od jego śmierci. — Terza spojrzała przed siebie. — Wie, że ojciec lorda Durwarda oczekuje, że syn się z nią rozwiedzie, ponownie ożeni i spłodzi dziedzica.
— Mogą nająć matkę zastępczą — powiedziała Sula.
— To niemożliwe w tak tradycjonalnej rodzinie. Narodziny muszą być naturalne.
— Smutne.
Zapadła chwila milczenia. Sula podziwiała filiżankę i spodeczek, unosząc je w dłoni. W nozdrzach miała zapach jaśminu. Posmakowała herbaty i subtelna przyjemność zatańczyła powolnym rytmem na jej języku.
— Rodzina Li opuszcza Zanshaa — rzekła Sula. — Udają się do Ogona Węża.
— Jak sądzę, dla bezpieczeństwa — powiedziała Terza zwyczajnie. — Wiele osób wyjeżdża. Lato w Górnym Mieście zapowiada się nieciekawie.
Sula spojrzała na nią.
— A pani nie wyjeżdża?
Terza wykonała tak nieznaczny ruch, że trudno było go nazwać wzruszeniem ramion.
— Mój ojciec odgrywa zbyt… znaczącą rolę w ruchu oporu przeciw Naksydom. W Konwokacji obalił lorda seniora, wie pani o tym. Zrzucił zbuntowanego Naksyda z tarasu w Sali Konwokacji. Jestem pewna, że Naksydzi już postanowili, co zrobią z nim… i ze mną.
Zdziwiona Sula spojrzała w jej łagodne brązowe oczy.
— Jeśli Zanshaa upadnie, ojciec zginie, prawdopodobnie w okrutny sposób, chyba że uda mu się przechytrzyć kata i popełnić samobójstwo. Ja może zginę z nim… albo zostanę pozbawiona dziedzictwa, jak pani, albo w inny sposób ukarana. Nie ma sensu uciekać, bo gdy Zanshaa upadnie, przegramy wojnę i Naksydzi znajdą mnie wcześniej czy później. — Delikatnie potrząsnęła głową. — Poza tym chcę zostać tu z mamą. Jest… zbyt nerwowa z powodu tych wszystkich wydarzeń.
Serce Suli dziwnie drgnęło. Terza tak spokojnym głosem i z taką prostotą mówiła o możliwej zagładzie. Świadczyło to o odwadze, której Sula się nie spodziewała. W poprzednim życiu, jako Gredel, spotykała się z taką odwagą jedynie u przestępców, uważających śmierć za nieodłączny element swej profesji. Jak mój kochanek Kulas, który już na pewno poniósł śmierć z rąk przedstawicieli władzy, pomyślała.
Sula również patrzyła na swoją śmierć. Od chwili gdy weszła w miękkie skórzane buty prawdziwej lady Suli, wszystko, co robiła, zasługiwało na garotę, zaciskaną powoli przez kata. Publicznie wymieniła imię Suli przy Magarii, gdy zniszczyła pięć statków wroga. „Sula to wszystko zrobiła! Zapamiętajcie moje imię!” — nadała komunikat. Jeśli Naksydzi wygrają wojnę, zapamiętają jej imię. Sula nie mogła liczyć na więcej litości niż lord Chen. Z jedną różnicą: ona mogła się spodziewać śmierci w walce, w wybuchu ognia antymaterii. Po tylu latach napięcia, gdy w środku nocy budził ją koszmar, w którym się dusiła, zwykła zagłada już jej nie przerażała.
Terza powiedziała następnie coś, co jeszcze bardziej zdumiało Sulę.
— Czułam dla pani podziw za to, że tak dobrze się pani spisała, choć nie miała pani ani pieniędzy, ani koneksji. Może… gdy nie zostanę zabita, tylko pozbawiona majątku… nauczy mnie pani kilku sztuczek.
Podziw. Sulę oszołomiło to słowo.
— Jestem pewna, że da sobie pani radę — wydusiła.
— W przeciwieństwie do pani, nie posiadam żadnych użytecznych umiejętności — stwierdziła Terza i uśmiechnęła się. — Mogę zarabiać grą na harfie.
O ile Sula mogła się wypowiadać w tej materii, oceniała grę Terzy bardzo wysoko.
— Z pewnością — rzekła i dodała: — Ojciec może przekazać trochę pieniędzy zaufanemu przyjacielowi… bezpiecznemu… żeby mogła pani potem z nich skorzystać. Coś podobnego zrobili chyba moi rodzice. A może ich przyjaciele zebrali trochę pieniędzy i ustanowili fundusz powierniczy?
Terza poważnie skinęła głową.
— Zasugeruję to ojcu.
— Rozmawialiście o tych sprawach? — spytała Sula. Wyobraziła sobie makabryczną rozmowę przy wieczornej kawce. Lub w kuchni, podczas gdy lord Chen warzył dla siebie truciznę, żeby przechytrzyć publicznego kata.
— Tak — odparła Terza. Powoli piła herbatę z filiżanki Gemmelware. — Jestem jedyną dziedziczką. Prawdopodobnie kiedyś zajmę miejsce w konwokacji, jeśli wojna zakończy się pomyślnie. Muszę znać się na pewnych rzeczach.
Sula wiedziała, że Lord Chen był w Zarządzie Floty i zdawał sobie sprawę z przewagi Naksydów. Od ponad miesiąca, w każdej minucie, patrzył na własną śmierć i na zagładę swego domu, rodu o wielowiekowej historii. I zajmował się sprawami bieżącymi.
W tym również była odwaga. Lub desperacja.
Na żwirowej ścieżce rozległy się kroki. Terza spojrzała znad filiżanki. Sula wstała z krzesła i serce jej skoczyło, ale zaraz uświadomiła sobie, że ten wysoki mężczyzna za lordem Chenem to nie Gareth Martinez, lecz jego brat Roland.
— Droga lady Sula. — Chen podszedł i ujął jej dłonie. — Proszę o wybaczenie. Tak bardzo chciałem przyjść na wczorajszą ceremonię.
— Terza wyjaśniła mi, że miał pan ważne głosowanie. Chen spojrzał na Rolanda, potem znów na Sulę.
— Znacie się?
— Nie byłam przedstawiona lordowi Rolandowi, ale oczywiście znam jego brata i siostry.
Bardzo mi miło — powiedział lord Roland. Miał silny prowincjonalny akcent, podobnie jak Martinez. Bardzo przypominał brata, choć był od niego nieco wyższy. Szamerowany płaszcz koloru wina świetnie na nim leżał. — Proszę przyjąć gratulacje z okazji odznaczenia. Moje siostry bardzo pochlebnie się o pani wyrażają.
A brat? Zatem Martinez o niej nie wspomniał. Przez chwilę wypełniła ją rozpacz, ale to uczucie natychmiast ustąpiło i Sula była wdzięczna, że Martinez nie opowiedział o ich ostatnim spotkaniu, gdy tańczyli i całowali się, a potem Sula uciekła, nagle ogarnięta paniką w przypływie potwornych wspomnień.
— Proszę powiedzieć siostrom, że o nich myślałam.
— Zechciałaby pani złożyć nam wizytę? — spytał lord Roland. — Jutro wieczorem organizujemy przyjęcie, będzie nam bardzo miło panią gościć.
— Z przyjemnością przyjdę — odparła Sula. — Lordzie Rolandzie — spytała po chwili zastanowienia — czy miał pan ostatnio wiadomości od brata?
Roland skinął głową.
— Od czasu do czasu.
— Nie wie pan, czy coś się stało? Dostawałam czasami od niego listy, ale… kilka ostatnich mocno ocenzurowano. Prawdę mówiąc, większość treści wycięto. Raczej nic złego się nie stało… w zasadzie sprawiał wrażenie, że jest w dobrym nastroju.
Lord Roland uśmiechnął się, wymienił spojrzenia z lordem Chenem.
— Coś się stało — oznajmił Chen. — Z różnych przyczyn jeszcze tego nie ogłaszamy. Ale nie ma powodów do niepokoju o lorda Garetha.
Sula zaczęła gorączkowo myśleć. To, co ukrywają, to na pewno nie jest klęska, więc prawdopodobnie zwycięstwo. Jedynym powodem ukrywania informacji o zwycięstwie jest chęć ukrycia jej przed Naksydami, a to oznacza, że gdzieś za kulisami, z dala od Zanshaa, statki latają, bitwy są planowane lub już zostały stoczone.
— Nie niepokoiłam się — odparła. — Lord Gareth był bardzo pogodny, ale cała sytuacja wydawała się… dziwna.
Chen uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Potwierdzę tylko, że wkrótce czeka nas inna uroczystość dekoracji, może z udziałem lorda Garetha. I tak za dużo powiedziałem.
Zatem zwycięstwo! Radość zatańczyła w umyśle Suli. Może Martinez zastosował nową taktykę — jej taktykę — by zmiażdżyć wroga.
— Zachowam to w tajemnicy — przyrzekła. Bo komuż mogłaby ją wyjawić?
Chen i lord Roland przeprosili i odeszli do swoich spraw. Sula spędziła w ogrodzie miłe chwile w towarzystwie Terzy, po godzinie pożegnała się i wyszła na słońce Górnego Miasta. Nogi zaniosły ją do Domu Aukcyjnego La-gaa i Spaceya. Tam przez parę uroczych godzin oglądała ekspozycję.
W interesie kolekcjonerskim panował duży ruch. Ludzie zamieniali bogactwo na — jak to określała Sula — rzeczy wymienialne. Biżuteria i trwałe, łatwe w transporcie obiekty, jak szkatułki, stoliki, obrazy i rzeźby bardzo dobrze się sprzedawały.
Natomiast ceny porcelany spadły. Może uznawano ją za zbyt kruchą, wziąwszy pod uwagę nadchodzące niepewne czasy.
Uwagę Suli przykuł wyrób junyao z dynastii Song, dzbanek wysoki na cztery dłonie, wąski u podstawy, szeroki u góry, z małym dzióbkiem pośrodku. Jej dłonie pragnęły głaskać delikatne spękania niebieskozielonej glazury. Fabryka w Henan, która wyprodukowała to naczynie, istniała zaledwie dwadzieścia lat, nim najazd Mongołów zmiótł ją z powierzchni Ziemi. Sula wyobrażała sobie, jak dzbanek zmyka przez najeźdźcami na południe, opakowany w słomę, w bawolim zaprzęgu, i kończy podróż na wygnaniu w Jangcy, tysiąc li od swego miejsca pochodzenia.
Od tamtego czasu pokonał jeszcze większe odległości, a teraz stanowił część kolekcji, która uległa rozproszeniu. Na obecnym dołującym rynku Sula mogłaby go kupić za dwadzieścia pięć tysięcy zenitów, co stanowiło osiemdziesiąt procent jej obecnej fortuny.
To absurdalne wydać aż tyle. Szaleństwo. Dzbanek był kruchy. Szczęście, dzięki któremu uszedł Mongołom i przetrwał podbój Terry przez Shaa, mogło już się skończyć.
Ale na co mam wydawać pieniądze, jak nie na siebie? — usiłowała się przekonać w duchu.
W końcu, niechętnie, zrezygnowała. Postanowiła być praktyczna.
Przez następne dni szukała mieszkania. Tylu ludzi opuszczało Górne Miasto, że czynsze stały się znośne. Sula zapłaciła za miesiąc z góry za apartament na drugim piętrze, tuż pod okapem starego przebudowanego pałacu. Umeblowanie było w stylu Sevigny, masywne, bogato zdobione, brzydkie. Sula doszła do wniosku, że jakoś to zniesie do czasu swego następnego przydziału na statek. Do mieszkania przypisane było pisklę Lai-own, które zajmowało się sprzątaniem, oraz kucharz, który gotował za parę dodatkowych zenitów.
Budynek stał w bocznej uliczce, naprzeciwko pałacu Shelleyów, gdzie mieszkała rodzina Martineza.
Sula dużo myślała o Martinezie. Dobrze być blisko niego; przyda się wygodne miejsce, gdzie mogliby się schronić, i najlepiej, żeby to nie był ani akademik floty, ani pałac z tabunami wścibskich sióstr.
Poszła na przyjęcie do Martinezów. Powitano ją ciepłymi okrzykami. Obecność słynnej, odznaczonej bohaterki czyniła z przyjęcia wyjątkową imprezę. Sula odnowiła znajomość z rodziną: z ambitnym lordem Rolandem, z dwiema nadzwyczajnymi starszymi siostrami Vipsanią i Walpurgą oraz z najmłodszą, energiczną Sempronią i jej absurdalnym, narzeczonym P.J.
Wszyscy byli obdarzeni jakimiś przymiotami, ale żadne nie dorastało do pięt nieobecnemu bratu.
W nocy leżała w obszernym łożu Sevigny i rozmyślała o tym, jak to by było po tylu przeżyciach nie być samą.
Następnego dnia uprzejmy urzędnik sądowy dostarczył jej do domu wezwanie do sądu.