Maurice Chen wyszedł na taras przed Salą Konwokacji. Czuł mrowienie w nerwach na myśl, że za chwilę przyjmie łapówkę.
Przy jednym ze stolików na tarasie siedział lord Roland Martinez. Na blacie stała filiżanka kawy. Ciemne włosy Rolanda targał porywisty wiatr, niosący słodki zapach kwitnącego ferentisa, pnącza, które porastało ścianę urwiska poniżej tarasu. Wiosna nadeszła wcześnie na Zanshaa, rozjaśniając mroki katastrofalnej zimy.
Nad salą konwokatów górował Wielki Azyl, wykuta w granicie budowla zwieńczona olbrzymią kopułą. Stąd Shaa sprawowali władzę nad imperium; przez jej bramy niecały rok temu odprowadzono ostatniego Shaa na Leże Wieczności w drugim końcu Górnego Miasta. Porośnięte winoroślą urwisko opadało aż do Dolnego Miasta — ciągnącej się po horyzont metropolii, gdzie na bulwarach, ulicach, alejach i kanałach mrowiły się istoty rozumne z gatunków podbitych przez Shaa. Pod horyzontem, na zielonym tle zanshaańskiego nieba, rysowała się barokowa sylweta Wieży Apszipar, a jeszcze wyżej, ponad Wielkim Azylem, widniał srebrny metaliczny łuk pierścienia akceleracyjnego — był to dom i port floty, służył setkom statków cywilnych i milionom ludzi, którzy woleli mieszkać w pierścieniu niż na planecie.
Widząc nadchodzącego Maurice’a Chena, lord Roland wstał. Wyglądał jak starsza i większa kopia swego brata, sławnego kapitana „Korony”. Miał taki sam długi tułów, długie ramiona i przykrótkie nogi.
— Napije się pan kawy, lordzie Chen? A może herbaty lub czegoś mocniejszego? — zaproponował.
Chen myślał przez chwilę. Jedną stronę tarasu stanowiła długa gładka ściana Sali Konwokacji, a teraz Konwokacja obradowała i każdy z konwokatów mógł spojrzeć przez tę przezroczystą ścianę, zobaczyć lorda Chena rozmawiającego z lordem Rolandem, i zadać sobie pytanie, cóż ci dwaj mają sobie do powiedzenia.
Może zaproponuję przejście do saloniku, gdzie nie będziemy na oczach wszystkich, pomyślał.
— Czy bardzo by panu przeszkadzało, gdybyśmy weszli do środka? — spytał Chen. — Z tym miejscem wiążę niezbyt przyjemne wspomnienia. — Spojrzał na taras i mocniej wtulił się w bluzę konwokackiego munduru barwy czerwonego wina.
Kilka miesięcy temu, z grupą kolegów, właśnie z tego tarasu zrzucił naksydzkich konwokatów, by roztrzaskali się na kamieniach w dole. Teraz planowano wystawić tu pomnik — ponadnaturalnej wysokości posągi przedstawicieli pięciu gatunków nienaksydzkich, spychających rebeliantów w przepaść. Lord Chen pamiętał tamte wydarzenia fragmentarycznie i chaotycznie; wspomnienia w niejasnych strzępach były jak obraz namalowany na potłuczonej szybie, pomieszane kawałki miały ostre brzegi, które ciągle potrafiły ranić.
— Oczywiście możemy wejść do środka — odparł Roland. — Chyba w ogóle nie powinienem proponować spotkania na tarasie. — Mówił z akcentem równie prowincjonalnym, jak jego brat, i lord Chen poczuł rozdrażnienie, zły na samego siebie za to, że za chwilę weźmie pieniądze takiego osobnika. Klan Chenów znajdował się na szczycie społeczności parów i choć Martinezowie również należeli do parów, byli parami z zapadłej dziury. W społeczeństwie o właściwie uporządkowanej strukturze to Roland prosiłby Chena o przysługę, a nie odwrotnie.
Lord Roland dopił kawę i poszedł z lordem Chenem. Minęli uzbrojonych Tormineli; po rebelii właśnie ich postawiono na straży w drzwiach prowadzących na taras. Szli do saloniku przy Sali Konwokacji długą pochylnią, ich kroki tłumił miękki dywan.
— Mam nadzieję, że lady Terza podniosła się po stracie — powiedział lord Roland.
— Trzyma się najlepiej jak można w tej sytuacji — odparł Chen. Nie chciał omawiać spraw rodzinnych z lordem Rolandem. Ten człowiek nigdy nie będzie bliskim przyjacielem rodziny.
— Proszę jej przekazać najlepsze życzenia.
— Przekażę.
Córka lorda Chena straciła narzeczonego przy Magarii. Terza i kapitan lord Richard Li stanowili niezwykle piękną, radosną, uroczą parę i gdy lord Chen widywał ich razem, jego serce rosło; dostrzegał również dodatkowe zalety tego związku. Choć społecznie klan Li znajdował się szczebel niżej od Chenów, był jednak niezwykle zamożny i ten sojusz byłby dla Chenów korzystny.
Kolejne niepowodzenie finansowe, które sprawiło, że obecne spotkanie było tak istotne.
Drzwi z brązu, z heroicznymi płaskorzeźbami „Gatunki Imperium Wyniesione przez Praxis”, otworzyły się cicho i konwokat z gościem weszli do holu budynku. Zaskoczony lord Chen zobaczył, jak Naksydka w ciemnoczerwonej bluzie konwokata pędzi przez hol. Jej cztery lśniące buty stukały o kamienną podłogę, ciało kołysało się z boku na bok; Naksydka zmierzała do większych brązowych drzwi, prowadzących do Sali Konwokacji.
— To dziwne znów widzieć Naksydów — powiedział cicho lord Chen.
— Jeszcze dziwniejsze, gdy się widzi Naksyda-konwokata. — Lord Roland obserwował, jak wielkie drzwi cicho zamykają się za centauroidalną postacią. — Kiedyś wydawało mi się, że wszystkich zabiliście.
Lord Chen zmrużył oczy.
— Nie ja osobiście, mam nadzieję. — Stukał o granitową podłogę obcasami inkrustowanymi kamieniami półszlachetnymi. — Nie, chyba nie wszyscy z nich byli zamieszani w spisek.
Po wybuchu rewolty często zapominano o tym, że tylko niektórzy Naksydzi brali w niej udział. Rebelianci byli może nawet w mniejszości. Komitet Ocalenia Praxis, zawiązany na Naxas, rodzinnej planecie Naksydów, dopuścił do planów rebelii nieliczne zaufane osoby, nawet połowa Naksydów-konwokatów nie została poinformowana — ci uniknęli masakry w Sali Konwokacji albo nie ruszali się ze swych foteli przestraszeni i zdezorientowani.
Przez pewien czas po rebelii nie widywano Naksydów w miejscach publicznych — to tak, jakby zniknęła jedna szósta populacji imperium. Nawet w naksydzkich dzielnicach ulice były puste. Stopniowo jednak pojedynczo, potem parami, potem w małych grupach zaczęli się pokazywać publicznie.
— Kilku Naksydów-konwokatów wróciło — rzekł Chen. — Oczywiście nowy lord senior nie dopuszcza ich do stanowisk przewodniczących komitetów i do żadnych komitetów związanych z wojną.
— Nigdy za mało ostrożności — stwierdził lord Roland.
— Zauważyłem, że Naksydzi starają się przychylać do zdania większości, gdy głosuje się posunięcia wojenne. I regularnie popierają patriotyczne wnioski, wysuwane przez ich klientów.
— Hmm. — Lord Roland pogłaskał się po brodzie z zamyśloną miną. — Ciekawe, jak w obecnym klimacie powodzi się ich klientom.
— Przypuszczam, że źle. Konwokacja ma obecnie ważniejsze sprawy niż zajmowanie się wnioskami Naksydów. — Uraza przetoczyła się przez jego umysł. — Proszę mi wierzyć, że nikt nie będzie ufał Naksydom jeszcze przez całe pokolenia.
Przemaszerowali przez foyer do saloniku, minęli bar z błyszczącej ciemnej ceramiki z akcentami polerowanego aluminium i weszli do boksu, w którym miękkie skórzane siedziska wyprofilowano, by je przystosować do kształtów ludzkiego ciała. Lord Roland zamówił kawę, a lord Chen szklankę wody mineralnej.
— Z radością donoszę, że dalsze dwa statki przeszły przez układ Hone-bar w drodze do bezpiecznych rejonów — powiedział lord Chen.
— Wspaniale — odparł lord Roland z niewyraźnym uśmiechem. — Oczywiście chciałbym je wszystkie wydzierżawić.
— Oczywiście — zgodził się lord Chen.
Wybuch wojny był dotkliwym ciosem dla klanu Chenów. Ich rodzinna planeta, którą lord Chen reprezentował w Konwokacji, znalazła się w rękach rebeliantów wraz ze znaczną częścią jego majątku osobistego. Wróg kontrolował również inne dobra Chena, rozrzucone po wielu planetach, oraz przynajmniej połowę statków należących do kontrolowanych przez Chena kompanii handlowych. Większość pozostałego mienia znajdowała się w Hone Reach, które teraz mogło zostać odcięte, gdyby Naksydzi przechwycili Hone-bar — rodzinną planetę Lai-ownów.
Lord Chen stał w obliczu ruiny. Na szczęście akurat siedział naprzeciwko człowieka, który podjął się roli finansowego zbawcy.
Lord Roland zaproponował dzierżawę statków klanu Chenów. Wszystkich, łącznie z tymi, które zaginęły w kosmosie opanowanym przez Naksydów. Umowa dzierżawna zwalniała na pięć lat lorda Chena i jego firmy z kar za niedotrzymanie umowy, wynikających z działań wojennych czy rebelii, co oznaczało, że jeśli statek zostanie utracony, zniszczony lub skonfiskowany przez wroga, klan Martinezów w każdym wypadku za niego zapłaci. Ubezpieczenie gwarantowała firma na Laredo, rodzinnej planecie Martinezów.
Lord Roland Martinez — a dokładniej jego ojciec lord Martinez — miał wspierać finansowo klan Chenów przez pięć lat.
To, czego w zamian domagał się lord Roland, było dość jasne. Lord Chen był członkiem Zarządu Floty, ciała, które podejmowało kluczowe decyzje dotyczące personelu wojskowego, baz, zaopatrzenia i budownictwa militarnego. Planecie Laredo już przyznano kontrakt na budowę fregat mających zastąpić jednostki skonfiskowane przez wroga i oczywiście lord Chen przewidywał, że kolejne zlecenia uzyskają poparcie w ten sam sposób. Rozbudowa stoczni i baz wojskowych, kontrakty zaopatrzeniowe, awanse oficerskie dla klienckich klanów… ale klanowi Martinezów zależało głównie na udostępnieniu dwóch planet — Chee i Pankhursta — do kolonizacji pod patronatem Martinezów.
Lord Chen chętnie by do tego doprowadził. Nie było nic nagannego w pomaganiu przyjaciołom. Nie było nic złego w dzierżawie statków, w przydzielaniu kontraktów, dzięki którym flota stawała się silniejsza w czasie wojny. I nie było nic złego w kolonizowaniu nowych planet, nawet jeśli nie prowadzono nowych kolonizacji przez ostatnie tysiąc dwieście lat, gdy władztwo Shaa chyliło się ku upadkowi.
To prawda, że gdyby Legion Prawomyślności odkrył w tym jakąś strukturę, mógłby podjąć śledztwo o złowieszczych konsekwencjach. Ale Legion Prawomyślności był teraz zajęty wykorzenianiem rebelii, a większość kontraktów wojskowych obejmowała klauzula tajności, którą Legion musiał egzekwować, a nie analizować. Lord Chen ocenił, że warto podjąć ryzyko.
— Przygotowałem kontrakt, są nazwy statków i wyszczególnione sumy — powiedział lord Roland. — Zechciałby go pan przejrzeć?
— Tak, proszę.
Lord Roland wyciągnął rękę..
— Mam go przesłać na pański displej mankietowy, lordzie?
— Nie mam takiego displeju — odparł lord Chen. Displeje mankietowe są może niezbędne ludziom aktywnym, jak wojskowi czy kierownicy biur, ale dla para to rzecz wulgarna, pomyślał Chen. Wyjął z wewnętrznej kieszeni cieniuteńką jednostkę komunikacyjną, wysunął displej i przejął transmisję lorda Rolanda.
Tymczasem kelner — Cree — przyniósł im to, co zamówili. Zapach kawy Rolanda snuł się nad stołem.
— Jestem pewien, że nie będzie problemów — stwierdził lord Chen, zamykając displej. — Podpiszę trwałą kopię i jutro dostarczę ją do pańskiej rezydencji.
— Skoro mówimy o dniu jutrzejszym… — powiedział lord Roland — mam nadzieję, że pan i lady Chen przyjdziecie jutro na przyjęcie z okazji urodzin Vipsanii.
Lord Chen stłumił rozdrażnienie. Co innego robić interesy z takimi jak klan Martinezów, a co innego spotykać się z nim na gruncie towarzyskim.
Ale chyba nie było od tego ucieczki.
— Oczywiście. Z przyjemnością przyjdziemy. — Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. — W pańskiej rodzinie macie niezwykłe imiona. Vipsania, Roland, Gareth, Sempronia… Czy to tradycyjne imiona klanu Martinezów, czy też mają jakieś szczególne znaczenie?
Lord Roland uśmiechnął się.
— Szczególne znaczenie polega na tym, że nasza matka uwielbia czytać romanse. Wszyscy nosimy imiona jej ulubionych bohaterów.
— To urocze.
— Tak pan sądzi? — Lord Roland uniósł grube brwi, analizując to określenie. — No cóż, urocze z nas grono.
— Owszem, bardzo. — Lord Chen uśmiechnął się niewyraźnie.
— A czy mógłbym poprosić pana o radę? — spytał lord Roland.
— Udzielę jej z największą przyjemnością.
Lord Roland rzucił najpierw okiem na salonik, potem pochylił się ku lordowi Chenowi.
— Mój brat Gareth usilnie nakłania rodzinę do opuszczenia Zanshaa — powiedział ściszonym głosem. — Wiem, że zasiada pan w Zarządzie Floty i zna pan rozmieszczenie i ruchy floty. — Patrzył uważnie na Chena ciemnobrązowymi oczami. — Ciekawe, czy pan też by to doradzał?
Lord Chen usiłował pozbierać myśli.
— Czy pański brat… czy uzasadnił swoją opinię?
— Nie. Ale chyba uważa, że klęska przy Magarii stanowi oczywisty, wystarczający powód.
A więc Gareth Martinez nie przekazywał tajemnic wojskowych swojej rodzinie. Gdyby doszło do złamania tajemnicy, lord Chen mógłby się obawiać, czy długo jeszcze jego stosunki z klanem Martinezów pozostaną poufne.
— Powiedziałbym — zaczął ostrożnie — że są powody do niepokoju, ale obecnie nie ma konieczności ewakuacji.
Lord Roland skinął poważnie głową.
— Dziękuję, lordzie Chen.
— Nie ma za co.
Lord Roland wyciągnął rękę i dotknął dłoni lorda Chena. Ten spojrzał zdziwiony.
— Wiem, że nie boi się pan o siebie — powiedział lord Roland — ale człowiek ostrożny nie powinien wystawiać własnej rodziny na ryzyko. Chciałem tylko, by miał pan poczucie bezpieczeństwa i wiedział, że jeśli lady Chen i Terza zdecydują się na opuszczenie Zanshaa, znajdą gościnę w posiadłości mojego ojca na Laredo… i serdecznie zapraszam, mogą nawet polecieć naszym statkiem rodzinnym wraz z moimi siostrami.
Miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, pomyślał lord Chen z przerażeniem. Uśmiechnął się jednak i rzekł:
— Dziękuję, to uprzejmie z pańskiej strony, ale już się postarałem, żeby nasz statek czekał w pogotowiu.
— Błąd Floty Macierzystej przy Magarii polegał na tym, że nie udało im się zachować ścisłej formacji — perorował kapitan Kamarullah. — Powinni zmasować ogień obronny, by przedrzeć się przez nadlatujące pociski.
Martinez obserwował pozostałych kapitanów, chłonących tę mądrość. Świat wirtualny w jego głowie składał się z czterech rzędów po cztery głowy w każdym, cuchnące uszczelkami skafandra i nieświeżym ciałem. Martinez nie potrafił zbyt dobrze odczytać wyrazu twarzy ani Do-faqa, ani jego ośmiu kapitanów Lai-ownów, a twarze dwóch kapitanów Daimongów były w ogóle pozbawione wyrazu. Czterej ludzie natomiast sprawiali wrażenie, że poważnie traktują słowa Kamarullaha.
— Jak blisko wroga powinniśmy dolecieć? — spytał nawet jeden z nich.
Martinez spojrzał na szesnaście wirtualnych głów, unoszących się w jego umyśle, głęboko zaczerpnął tchu i ośmielił się zaprezentować własną opinię:
— Z największym szacunkiem, milordzie, moje wnioski są inne. Uważam, że eskadry zbyt późno się rozdzieliły.
Prawie wszyscy zwrócili na niego zdziwiony wzrok, ale tylko Kamarullah się odezwał.
— Optuje pan za przedwczesnym rozlotem? To oznacza całkowitą utratę kontroli i możliwości dowodzenia!
— Milordzie — rzekł Martinez — to i tak lepsze niż utracić kontrolę i możliwość dowodzenia, gdy zostaje zlikwidowana cała eskadra. Gdyby milordowie zechcieli mi poświęcić trochę czasu… przygotowałem krótką prezentację.
Przekazał wszystkim wybrane fragmenty bitwy przy Magarii wraz z oceną liczby nadlatujących pocisków, pocisków zniszczonych przez inne pociski, lasery obrony bezpośredniej i promieni antyprotonowych.
— Formacja obronna sprawdza się bardzo dobrze tylko do pewnego momentu — wyjaśniał Martinez — a potem system katastrofalnie się załamuje. Nie mogę jeszcze niczego udowodnić, ale przypuszczam, że eksplozje pocisków antymaterii i związane z tym wybuchy ciężkiego promieniowania oraz powłoka ekspandującej plazmy powodują w końcu takie zakłócenia i zamieszanie w czujnikach statków, że koordynacja skutecznej obrony jest prawie niemożliwa.
— Proszę zauważyć — znów pokazał dane z bitwy — że w pierwszej fazie walki straty były nagłe i katastrofalne, i takie same po obu stronach. I dopiero gdy obie strony straciły mniej więcej po dwadzieścia statków, zaważyła przewaga liczebna wroga i aż do końca stopniowo traciliśmy nasze statki. Lady Sula zniszczyła pięć krążowników wroga i była to jedyna tak skuteczna akcja nie okupiona stratami równoważnymi.
— Podsumowując… — znów spojrzał na szesnaście głów w czterech rzędach — standardowa taktyka naszej floty będzie powodować mniej więcej takie same straty po obu stronach, ale ponieważ, niestety, wróg ma więcej statków, obawiam się, że nie przetrzymamy wojny na wyniszczenie.
Zapadła długa cisza, którą przerwał jeden z kapitanów Martineza, Daimong.
— Czy ma pan jakieś propozycje co do taktyki, w której można by wykorzystać pańskie sugestie? — spytał głosem dźwięcznym jak kuranty.
— Niestety, nie, lordzie. Poza tym, żeby na wcześniejszym etapie bitwy zarządzać rozlot.
Kamarullah sapnął pogardliwie do mikrofonu — w słuchawkach Martineza zabrzmiało to jak wystrzał.
— To mi dopiero dobra rada! — kpił. — Nasze statki rozproszą się po całym kosmosie, a wróg zostanie w formacjach i po kolei nas wyłapie.
Frustracja głaskała Martineza po krzyżu kościstymi palcami. Nie o takie wnioski mu chodziło. Miał wrażenie, że gdyby tylko mógł rozmawiać osobiście z kapitanem, potrafiłby go przekonać.
— Lordzie kapitanie, nie sugeruję, żeby nasze statki wałęsały się po galaktyce — rzekł.
— A gdyby obie strony zastosowały tę taktykę, to co? — dopytywał się Kamarullah. — Jeśli nie będziemy latać w formacjach, bitwa zamieni się w chaotyczną bijatykę, statki będą walczyły jeden na jednego lub jeden przeciw dwóm i właśnie w takich sytuacjach decydująca okaże się liczebna przewaga wroga. Wróg powinien nas błagać o wcześniejszy rozlot. — Na jego twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. — Oczywiście, jeśli nie wymagamy zachowania formacji czy wykonywania jednoczesnych manewrów, łatwiejsze życie będą miały te statki, które nie potrafią prawidłowo przeprowadzić tych ćwiczeń.
Zapłacisz za to, pomyślał Martinez i zobaczył, jak identyczna myśl odzwierciedla się na twarzach dwóch innych kiepskich kapitanów. Czuł, jak jego ręce — w świecie, którego obecnie nie mógł widzieć — zaciskają się w rękawicach.
— Nasi przodkowie lepiej od nas rozumieli te sprawy — rzekł jeden z Daimongów. — Powinniśmy doskonalić przekazaną przez nich taktykę. Dzięki tej taktyce nasi przodkowie zbudowali imperium.
W tamtym okresie stoczyli tylko jedną prawdziwą wojnę, pomyślał Martinez.
Dowódca eskadry Do-faq spojrzał na Martineza złocistymi oczami.
— Czy ma pan jakiś środek zaradczy na ten problem, lordzie kaporze?
Martinez starannie dobierał słowa:
— Sądzę, że powinniśmy rozszerzyć koncepcję formacji. Najlepiej by było, gdyby statki leciały w znacznie luźniejszym szyku, na tyle oddalone od siebie, żeby pojedyncza salwa nie zniszczyła ich wszystkich, ale równocześnie, żeby były zdolne do koordynacji działań.
Kamarullah znów głośno sapnął do mikrofonu, Do-faq drgnął z irytacją, jego włosy grzbietowe nastroszyły się.
— Ale jak pan rozwiąże problem łączności? — spytał Cho-hal, kapitan flagowy Do-faqa.
Standardowo statki komunikowały się za pomocą laserów, które potrafiły przesłać informację przez plazmową żagiew statku, a ponadto miały tę zaletę, że gwarantowały poufność — żaden wróg nie mógł odkodować precyzyjnie skierowanego promienia. Alternatywę stanowił sygnał radiowy, który nie zawsze mógł pokonać zakłócenia wywoływane żagwią, a wróg mógł go podsłuchać — poważne niebezpieczeństwo, gdyż w czasie wojny domowej obie strony miały na początku te same kody oraz takie same komputery dekodujące.
— Mam pewne sugestie, lordzie kapitanie — rzekł Martinez — ale na razie nie są to skrystalizowane pomysły. Możemy korzystać z zabezpieczonej transmisji radiowej albo tak ustawić szyk, by nawet po rozlocie każdy statek znajdował się na wcześniej wyznaczonej trajektorii. Wówczas będzie mógł odebrać rozkazy wysłane laserem…
Zorientował się, że poniósł klęskę; wyczytał to z twarzy słuchaczy, nawet obcych, których miny były trudne do rozszyfrowania. Jego pomysł okazał się zbyt szkicowy, a równocześnie zbyt skomplikowany. Samo w sobie jest to pewnym osiągnięciem, pomyślał Martinez.
— Lordzie dowódco eskadry — powiedział do Do-faqa — proszę o pozwolenie przesłania pogłębionej analizy, gdy moje pomysły okrzepną. — Pogardliwe skrzywienie ust Kamarullaha zmieniło się w uśmieszek.
— Udzielam pozwolenia, lordzie kaporze — odparł Do-faq. — Przekażę swojemu oficerowi taktycznemu pańską analizę bitwy przy Magarii i zobaczę, co na to powie.
— Dziękuję, lordzie.
— Cieszę się z tych ustaleń — oznajmił Kamarullah. — Nauczmy się jednego systemu taktycznego, nim zaczniemy wymyślać inne.
Pozostała część narady nie była interesująca i Martinez opuścił świat wirtualny z gorącym postanowieniem, że wymaże ten uśmieszek z twarzy Kamarullaha.
Zaprosił na kolację swoich trzech poruczników, a po chwili wahania wysłał zaproszenie również dla kadet Kelly. Należała do dawnej załogi „Korony” i to ona między innymi pomogła mu ukraść fregatę w dniu buntu i uciec wrogom. Wykazała się wtedy przydatnym sprytem.
Dla Tarafaha, poprzedniego kapitan „Korony”, gotował profesjonalny kucharz, któremu kapitan dał stopień podoficera i na pewno obłaskawiał go zapłatami na boku. Mimo wojny i dekretu, zabraniającego załogom opuszczania służby, kucharz, po przybyciu na Zanshaa, załatwił sobie zaświadczenie lekarskie — stwierdzono u niego chorobę serca, uniemożliwiającą przebywanie w wysokiej grawitacji — więc Martinez wzruszył ramionami i go zwolnił.
Obecnie dla Martineza gotował Alikhan, tak jak przed wojną. Dziś przygotował mu pojedyncze danie i teraz, żeby zmienić zamówienie, należało czekać, aż w porze kolacji ordynans będzie mógł pójść do kuchni, gdy statek zmniejszy przyśpieszenie do 0,7 g. Improwizacje Alikhana nie miały tego wdzięku co jego zwykłe posiłki, więc Martinez postanowił wzbogacić przekąskę dwiema butelkami wina. Otrzymał je od sióstr, gdy dostał awans na „Koronę”.
— Lordzie kaporze, pragnę przeprosić za dzisiejsze ćwiczenia — zaczęła Dalkeith. — Zamieszanie z robotami remontowymi już się więcej nie powtórzy.
— To nie ma znaczenia — odparł Martinez i Dalkeith zdziwiła się po raz pierwszy w życiu. — Chcę wam pokazać coś innego.
Wywołał displej na ścianę i pokazał wybrane fragmenty bitwy przy Magarii. Widział, z jakim przerażeniem obserwowali eskadry Floty Macierzystej zalane falami anihilującej antymaterii.
— Nasza taktyka jest nieskuteczna — stwierdził Martinez. — Co najwyżej doprowadzamy do wzajemnej anihilacji. A ja nie lubię anihilacji, nawet jeśli anihilujemy się razem z naszymi wrogami.
Oficerowie patrzyli na niego zaszokowani.
— Potrzebujemy czegoś nowego — rzekł Martinez. — Lordzie poruczniku Vonderheydte, ma pan butelkę pod ręką.
— Ach. — Nalał sobie. — Proszę wybaczyć, lordzie kaporze.
— Czy prosi pan nas o wymyślenie nowej taktyki? Przy obiedzie? — Kadet Kelly patrzyła na niego szeroko otwartymi czarnymi oczyma.
— Skądże! — Dalkeith zaprawiła pogardą swój dziecinny głosik. — Nie bądź śmieszna!
Dość niezręczna chwila, pomyślał Martinez.
— Podejrzewam — zaczął — że to ja jestem śmieszny, ponieważ właśnie mam nadzieję, że uda nam się to zrobić.
Twarz Dalkeith po raz drugi tego dnia wyrażała zdziwienie.
— Tak jest, milordzie — powiedziała Dalkeith. Martinez wzniósł swój kieliszek.
— To nam pomoże w myśleniu.
Pozostali też wznieśli kieliszki i wypili. Vonderheydte patrzył z uznaniem na wino, świecące głęboką czerwienią w ciężkich, kryształowych kielichach ze szkła ołowiowego, które miały wytrzymać duże przyśpieszenia.
— Lordzie, to dobry rocznik — orzekł.
Vonderheydte, młody drobnokościsty blondyn, był najmłodszym porucznikiem „Korony”. Należał do kadetów fregaty, gdy Naksydzi podnieśli bunt, a ponieważ podczas ucieczki fregaty dobrze się spisał w kilku improwizowanych akcjach, Martinez wykorzystał swój przywilej patrona i awansował go.
Vonderheydte wziął butelkę i spojrzał na etykietę:
— Musimy zdobyć parę takich butelek do mesy.
Pozostali oficerowie potakiwali. Martinez posmakował wina i doszedł do wniosku, że nie różni się zbytnio od innych czerwonych win, jakich próbował w życiu.
— Cieszę się, że wam smakuje — powiedział.
— Więc powinniśmy wcześniej wykonywać rozlot? — Kelly ściągnęła mankiety na kościste nadgarstki. — Do tego pan zmierza?
— Mniej więcej — odparł Martinez i wyjaśnił swoje mgliste pomysły. Kelly słuchała z głową przechyloną na bok.
Ta szczupła, czarnooka pilotka szalupy była zbrojeniowcem w czasie ucieczki „Korony” przed Naksydami. Wykazała się w tej pracy nadspodziewanym talentem. Potem, wiejąc przed chmarą lęków, w rozpaczliwej pogoni za przyjemnością, przeżyli kilka szalonych chwil w jednej z rur rekreacyjnych statku. Te chwile nigdy więcej się nie powtórzyły — z czasem przeważył zdrowy rozsądek — ale Martinez nie mógł się zmusić, by ich żałować.
— Więc nie chodzi dokładnie o rozlot — sprecyzowała — ale o bardzo rozproszoną formację.
— Nie wiem — przyznał Martinez. — Wiem natomiast, że nie chcę stracić obronnych zalet formacji i nie chcę, żeby statki tak się rozproszyły, żeby bitwa zmieniła się w chaos.
— Jak skoordynować ruchy i zmiany formacji? — zastanawiała się Dalkeith. — Tylko zgadując, gdzie znajdą się statki, więc tylko szczęśliwym trafem złapałbyś je laserem łączności. Przekaz radiowy podsłuchają wrogowie, a ich komputery mają ten sam software, co nasze, i dużą moc obliczeniową, więc potrafią zdekodować przekaz.
Martinez myślał o tym od narady z kapitanami. Przed wojną jedną z jego specjalności była łączność. Teraz sądził, że znalazł rozwiązanie.
— Bez problemu można zastosować radio — powiedział. — Najpierw każdy statek, gdy tylko otrzyma wiadomość, musi ją powtórzyć wszystkim innym, by mieć pewność, że wszystkie statki otrzymały rozkazy. Potem konstruujesz bardzo staranny kod, opisujący wszystkie manewry potrzebne flocie, a twoje komputery szyfrują kody, używając klucza jednorazowego. Klucz jednorazowy oznacza, że nawet jeśli szyfr zostanie złamany, wróg nie zdoła odczytać następnej wiadomości. I nawet gdy zdołają odczytać szyfr, otrzymają tylko kod, którego nie odczytają bez klucza. — Wzruszył ramionami. — Można to bardziej skomplikować, ale więcej nie potrzeba.
Zastanawiali się nad tym, gdy Alikhan wszedł i na mahoniowym stole kapitana Tarafaha postawił pierwsze danie. Po bliższym oglądzie okazało się, że to biała fasola na ciemnej zielonkawej papce warzywnej, polanej keczupem dla dodania barwy.
Mogło być gorzej, pomyślał Martinez, chwytając za widelec.
— Jak bardzo możemy rozproszyć statki? — zastanawiał się głośno Vonderheydte. — Nasi zwierzchnicy lubią eleganckie manewry, gdy statki równocześnie obracają się i zmieniają trajektorię. Oczywiście to będzie znacznie bardziej nieregularne.
Martinez mniej przejmował się tym, że szyk będzie nieregularny, bardziej tym, że nową taktykę trudno sprzedać zwierzchnikom. Formacja, w której rozkazy nie są natychmiast elegancko wykonywane, nie jest atrakcyjnym obiektem dla dowódcy.
— Milordzie — podporucznik Nikkul Shankaracharya mówił niewyraźnie do kieliszka — na to powinien być wzór, to znaczy zestaw formuł matematycznych, z których będzie wynikało, jak daleko można rozproszyć statki z zachowaniem bezpieczeństwa.
Mówił tak cicho, że Martinez ledwo rozróżniał słowa. Shankaracharya, nieśmiały młodzieniec pełniący funkcję porucznika krócej niż rok, znalazł się na „Koronie” wskutek bezpośredniej interwencji bóstwa — jednego z nielicznych uznawanych przez armię, w tym wypadku był to patron klanu, zasiadający w Zarządzie Floty. Wspomniane bóstwo w ogóle nie brało pod uwagę faktu, że „Korona” zostanie obciążona dwoma bardzo młodymi porucznikami, którzy będą mieli niewiele czasu na naukę pod nadzorem bezbarwnej niemal emerytki Dalkeith.
Sytuację komplikował jeszcze fakt, że Shankaracharya to ukochany Sempronii, młodszej siostry Martineza, a Sempronia — w wyniku intrygi zmontowanej przez Martineza i dwie pozostałe siostry — była zaręczona z zupełnie innym mężczyzną.
Martinez czuł się osaczony przez intrygi rodzinne i wojskową politykę, i uważał to za niesprawiedliwe. Poradziłby sobie z każdą z tych spraw pojedynczo, ale obie naraz wywoływały zawrót głowy.
— Formuły matematyczne? — dopytywał się. Shankaracharya osuszył serwetką młodzieńczy wąsik.
— Pojawiają się trzy główne problemy częściowe — wyjaśniał ledwo słyszalnym głosem. — Ponieważ znamy skuteczność naszej obrony bezpośredniej i ponieważ mamy teraz, wiele danych empirycznych na temat zachowania pocisków ofensywnych, powinniśmy móc wyznaczyć maksymalne rozproszenie statków, przy którym nie zmniejsza się sumaryczna skuteczność promienia laserowego i wiązek cząstek.
Drugi problem polega na znalezieniu maksymalnego rozproszenia statków, nim zmasowany atak zacznie tracić siłę uderzenia. Wydaje mi się, że to rozproszenie wyjdzie znacznie większe od poprzedniego.
Shankaracharya popił wina i znów przyłożył serwetkę do wąsów.
— A trzeci problem? — spytał Martinez.
— Zapomniałem. — Shankaracharya patrzył oczyma bez wyrazu. W tym momencie Alikhan wniósł drugie danie: plastry zwartego pasztetu w żółtawej żelatynowej otoczce, silnie pachnącej wątróbką; do tego marynaty i płaskie przaśne bułeczki z puszki.
Wszyscy wpatrywali się w talerze, gdy Shankaracharya dodał:
— Zaraz, przypomniałem sobie. Trzeci parametr ma coś wspólnego z obszarem zniszczeń wywołanych salwą wrogich pocisków — można obliczyć prawdopodobieństwo, że więcej niż jeden statek zostanie zniszczony. Ale to nie jest tak ważne jak tamte poprzednie. — Odchrząknął. — Powinno się dać sformułować jedną, dość skomplikowaną matematyczną zależność dla tych trzech wielkości, gdy uwzględnimy wszystkie zmienne, związane z potencjałem bojowym statków, liczbą wyrzutni i wiązek obronnych i tak dalej, i będziemy mogli wyznaczyć najbardziej efektywny sposób rozproszenia całej floty.
Martinez zgniótł zębami marynowane warzywo. W takim modelu trzeba by rozwiązywać równania różniczkowe cząstkowe. Martinez studiował je, ale teraz mgliście to pamiętał. Od ukończenia akademii wymagano od niego jedynie wpisywania liczb do gotowych wzorów i zapuszczania programu komputerowego.
Vonderheydte natomiast miał to na świeżo: uczył się do egzaminów, zanim awansował dzięki Martinezowi i egzaminy okazały się niepotrzebne. Kadet Kelly też przygotowywała się do egzaminów — przeszkodził jej wybuch wojny. Oboje będą znacznie lepsi w opracowaniu tego problemu od Martineza i zapewne również od Dalkeith.
Muszę w tej sprawie oddać głos młodzieży i najlepiej by było, gdyby się nie zorientowali, że niezupełnie nimi kieruję, pomyślał Martinez.
Zmienił ekran ścienny na Displej Matematycznych Konstruktów.
— Dobrze, zaczynamy — powiedział.
— Panowie — meldowała młodszy dowódca eskadry Michi Chen — Siły Chen przybyły do układu Zanshaa. Czekamy na wasze rozkazy.
Na widok swojej siostry lord Chen poczuł, jak opuszcza go niepokój. Było to nieracjonalne, gdyż Siły Chen składały się tylko z siedmiu statków pozbieranych ze szczątków rozbitej Czwartej Floty spod Harzapid. Naksydzi ponieśli klęskę przy Harzapid, ale o mało co nie zwyciężyli; statki ostrzeliwały się wzajemnie z bliska wiązkami antyprotonowymi. Michi Chen przybywała na Zanshaa z garstką nieuszkodzonych jednostek; inne statki albo zostały całkowicie zniszczone, albo pilnie odstawione do doków naprawczych. Dopiero za kilka miesięcy Harzapid będzie mógł przysłać nową eskadrę.
Jednak Zanshaa zyskała obecnie przynajmniej jakąś obronę. Dotychczas miała sześć zdezelowanych, wyczerpanych niedobitków i chmarę szalup oraz posklecanych okrętów — to wszystko zmiótłby bardziej zdecydowany atak. Siły Chen mogły teraz osłaniać stolicę — w tym czasie pozostałe statki Floty Macierzystej hamowały i dokowały, by pobrać nowe uzbrojenie, a jednostki Do-faqa okrążały Hone-bar i wracały na Zanshaa.
Po przybyciu Do-faqa dwadzieścia osiem statków będzie bronić Zanshaa.
Największe przerażenie budził fakt, że bitwę przy Magarii przetrwało co najmniej trzydzieści pięć statków wroga. Do chwili obecnej tę grupę już prawdopodobnie wzmocniło dziesięć okrętów-buntowników z odległej stacji Comador; poza tym istniało jeszcze osiem statków, które widziano ostatnio dwa miesiące temu przy Protipanu. Teraz mogą zmierzać do Magarii, by wzmocnić siły nieprzyjaciela, i jeśli tak jest rzeczywiście, to wróg dwukrotnie przewyższy liczebnie obrońców Zanshaa.
Starszy Dowódca Floty Tork, przewodniczący Zarządu Floty, wstał z krzesła i mechanicznie oderwał sobie z twarzy pas suchego, martwego ciała, po czym zwrócił się do kamery.
— Odpowiedź, bezpośrednio do dowódcy eskadry Chen. — W panującej ciszy jego głos, charakterystyczny dla Daimongów, pobrzękiwał przyjemnie jak dzwoneczki wietrzne. — Lady komandor, proszę o zajęcie orbity obronnej, obejmującej Zanshaa i jej słońce. Gdy do układu wejdą inne siły, dopasujemy ich trajektorie do waszej.
To nie była rozmowa: wiadomość Michi potrzebowała sześciu godzin na dotarcie do Zanshaa, a odpowiedź Torka też będzie wędrować mniej więcej tak samo długo.
Przewodniczący zwrócił się uprzejmie do lorda Chena:
— Czy chciałby pan przekazać parę słów swojej siostrze?
— Owszem, lordzie przewodniczący, dziękuję.
Lord Chen wstał i spojrzał do kamery, która posłusznie przesunęła się ku niemu.
— Witaj, Michi. Wszyscy przyjmujemy z ulgą twój przylot. Bardzo się cieszymy, że jesteś z nami. — I, siadając, dodał: — Później prześlę ci wiadomość osobistą.
Jest wiele spraw, o których powinnaś być poinformowana, pomyślał.
Opadł na fotel, zapadł się w miękką skórę. Komunikat od siostry nadszedł podczas posiedzenia Zarządu Floty i spowodował znaczne złagodzenie tonu zebrania. Lord Chen wiedział, że nie jest tutaj jedyną osobą, która odczuła nieracjonalną ulgę.
Jednakże dawne dysputy nadal się toczyły.
— Trzeba bronić Hone Reach — rzekła lady Seekin. Jej wielkie źrenice, przystosowane do widzenia w nocy, były szerokie w łagodnym świetle pomieszczenia i Seekin zdjęła ciemne soczewki, noszone zwykle przez Tormineli za dnia.
— Nie możemy chronić Hone Reach kosztem Zanshaa — odparł Tork. — Stolica jest najważniejsza, o nią toczy się cała wojna. Nie możemy jej stracić.
Od strony Torka wionęła woń zepsutego ciała, więc lord Chen podniósł dłoń do twarzy i dyskretnie wciągnął zapach wody toaletowej, którą przezornie skropił wnętrze nadgarstka.
— Dwa statki, milordzie — nalegała lady Seekin. — Dwa statki do obrony całego Reach.
— Tak, dwa statki — poparła lady San-torath, konwokatka Lai-own. — Reach straci zaufanie, jeśli nie będziecie w stanie jakoś go bronić.
Bez sensu, pomyślał lord Chen. Gdy wybuchła wojna, należał do frakcji dopominającej się obrony Hone-bar i Hone Reach, ale to było przed bitwą przy Magarii. Teraz lord Chen zrezygnował z wysiłków obrony Reach, próbował natomiast wydostać stamtąd swoje aktywa. Zgadzał się z Torkiem: stolica była ważniejsza.
Jeśli stracimy Hone Reach, jakoś je jeszcze odzyskamy, pomyślał. Jeśli stracimy stolicę, przepadnie wszystko.
Zarząd Floty zebrał się w dobrze urządzonej sali Dowództwa: dyskretne oświetlenie, gładkie drewno, jasny, nieskazitelny miękki dywan. W górze jarzyła się abstrakcyjna mapa imperium, połączonego liniami reprezentującymi bramy wormholi. Hone-bar i Hone Reach znajdowały się daleko z boku, pogrążone w odblaskowej zieleni.
Nie była to mapa gwiazd — taka mapa nie dawałaby właściwej informacji. Wormhole przeskakiwały przez sąsiednie gwiazdy i prowadziły do różnych punktów kosmosu, czasami do miejsc tak odległych, że nie dało się określić, jak są położone w stosunku do innych obiektów.
W układzie Hone-bar istniały trzy wormhole: jeden prowadził do czternastu układów Hone Reach, a dwa do innych miejsc imperium. Ten, kto kontrolował Hone-bar, kontrolował dostęp do tych czternastu planet, gdzie znaczna część majątku lorda Chena pozostawała zagrożona.
Na początku rebelii lord Chen i inni członkowie frakcji Hone Reach domagali się wysłania sił Do-faqa do układu Hone-bar. Teraz te dwie eskadry były pilnie potrzebne do obrony stolicy i musiały zatoczyć szeroki łuk wokół słońca Hone-bar i jak najszybciej wrócić do Zanshaa.
— Ledwo zdążą — stwierdził Starszy Dowódca Floty Tork. — Wróg może tu dotrzeć przed powrotem sił Do-faqa.
Starszy Daimong wałkował w palcach paski martwego ciała, które zdarł sobie z bladej twarzy. Upuścił je na dywan. Tork przewodniczył dziewięcioosobowemu gremium, składającemu się z czterech cywilnych konwokatów i pięciu oficerów floty — czynnych lub w stanie spoczynku — z których paru też było konwokatami.
— Czy możemy wysłać im rozkaz, żeby zwiększyli prędkość? — spytał jeden z cywilów.
— Nie. Już lecą z maksymalną prędkością, na jaką pozwala budowa ciała Lai-ownów.
— Ależ milordzie — odezwał się jeden z oficerów floty — w lekkiej eskadrze nie ma chyba żadnych statków Lai-ownów.
Po długiej chwili smutnego namysłu Tork wydał rozkazy, by lekka eskadra pod dowództwem kapitana Martineza oddzieliła się od eskadry Do-faqa i z największą możliwą prędkością wracała na Zanshaa.
— Po bitwie wrogom potrzeba co najmniej dwóch miesięcy na hamowanie, zadokowanie przy pierścieniu Magarii i uzupełnienie magazynów nowymi pociskami — stwierdził Tork. — Potem kolejne dwa miesiące przyśpieszania, by nabrać prędkości bojowej i rozpocząć podróż do nas. I to przy założeniu, że zechcą lecieć z maksymalnym przyśpieszeniem, a przecież ich załogi już są krańcowo wyczerpane. Musieliby też zdecydować się na dokowanie całej floty jednocześnie, ryzykując, że zostaną napadnięci i zniszczeni.
Wszyscy obecni o tym wiedzieli, z dokładnością do dnia znali spodziewany moment straszliwego ataku wroga. Ale też wszyscy nauczyli się nie przerywać Torkowi. Każda taka próba zachęcała Torka do żarliwszego i jeszcze dłuższego wykładu. To zadziwiające, jak głos Daimonga, zwykle brzmiący jak dzwoneczek, potrafił w takich chwilach przybrać ton natarczywej, zrzędliwej deklamacji.
— Flota Macierzysta też będzie musiała wyhamować i pobrać nowe uzbrojenie, nim znów nabierze dostatecznego przyśpieszenia i ruszy do obrony stolicy…
Znużony Lord Chen zwrócił uwagę na określenie „Flota Macierzysta” w stosunku do sześciu niedobitków — typowe dla przewodniczącego Torka, jakby miał nadal do czynienia z armadą, która pod dowództwem komandora Jarlatha wyruszała odzyskać Magarię.
— Niepokojem napawa mnie samopoczucie tych załóg — oznajmił Tork. Jego okrągłe oczy na zdziwionej twarzy nie mogły wyrażać ani strachu, ani niepokoju, ani żadnych innych emocji, ale z tonu jego głosu Chen wywnioskował, że niepokój Dowódcy Floty jest autentyczny. — Gdy ich statki dołączą do obrony stolicy, załogi będą po sześciomiesięcznym silnym przyśpieszaniu. Ich kondycja umysłowa i fizyczna znajdzie się w stanie krytycznym.
— Ale jaki mamy wybór? — spytała lady Santorath. — Jak pan powiedział, stolicy trzeba bronić.
— Na Zanshaa mamy dość personelu, by obsadzić całą nową flotę — odparł Tork. — Proponuję, żebyśmy przesunęli całkowicie nowe załogi na statki, gdy tylko Flota Macierzysta przyleci, by się dozbroić.
— Statki z nowymi załogami? — Młodszy komandor floty Pezzini był zaskoczony. — Nie zdążą przecież zapoznać się ze statkiem, a już będą musieli wyruszyć do walki!
— Ponadto wszyscy doświadczeni oficerowie zostaną wycofani ze statków — dodał lord konwokat Mondi, emerytowany kapitan floty i drugi Torminel w Zarządzie. — To szaleństwo usuwać jedynych oficerów doświadczonych w boju.
— Flota ma ustaloną, aprobowaną doktrynę i doświadczenie nie gra aż takiej roli w taktyce walki — odparł Tork. — A w wypadku oficerów jeden par jest równy drugiemu — to też doktryna, panowie. — Pezzini usiłował mu przerwać, lecz Tork mówił teraz bezlitośnie władczym głosem, zagłuszając młodszego oficera. — Nowe załogi będą miały miesiąc na ćwiczenia przed spodziewanym atakiem! Przedtem mogą zapoznawać się z nowymi statkami wirtualnie!
Rozgorzała dyskusja, ale w końcu Tork wszystkich przekonał. Postanowiono zebrać załogi w stacji pierściennej, by natychmiast rozpoczęły trening w wirtualnej przestrzeni statku. Jeszcze goręcej dyskutowano o wyborze oficerów-dowódców — każdy członek Zarządu miał przecież własnych klientów i faworytów. Kolejny żywy spór wywołało mianowanie dowódcy eskadry.
— Musimy mianować głównodowodzącego obroną stolicy — oznajmił Tork. — Dwaj dowódcy eskadr, lady Michi i lord Dofaq to młodzi oficerowie bez doświadczenia w manewrowaniu całą flotą. Musimy wyznaczyć głównodowodzącego.
Tu pojawiał się problem, gdyż większość odpowiednich oficerów poległa z Jarlathem przy Magarii. Nowy dowódca powinien być Terranem, będzie bowiem dowodził z jednego z zachowanych statków Floty Macierzystej, a wszystkie z nich były typu terrańskiego. Również w tym wypadku każdy członek Zarządu miał swego kandydata i gdy targi utknęły w martwym punkcie, lord Chen zaproponował, by na to stanowisko awansowano jego siostrę.
Warto spróbować, pomyślał.
Nie uzyskał żadnego poparcia, wycofał więc swój wniosek. Zarząd nie doszedł do zgody i Tork odłożył sprawę na następne posiedzenie.
— Skoro wszyscy parowie są równi, to nie rozumiem, dlaczego to zawsze tak cholernie długo trwa — mamrotał pod nosem Pezzini.
Potem omawiano decyzje dotyczące logistyki i tu właśnie lord Chen zaczął zarabiać pieniądze, które mu wypłacał Roland Martinez. Udało mu się wywalczyć kontrakt zaopatrzeniowy dla jednego z koncernów, którego właścicielem był klient Martinezów, a dla firmy Martinezów z Laredo — zamówienie na dostawę dla floty najnowszych systemów łączności laserowej.
— Czy zauważyłeś, jak wiele kontraktów poszło do Laredo? — szepnął lord Pezzini. — Myślałem, że to wiejski raj mocarnych drwali i bukolicznych pasterzy, a okazuje się, że to centrum przemysłowe.
— Doprawdy? — spytał lord Chen. — Nie zauważyłem.
— Dlaczego przegraliśmy przy Magarii? — Na displeju w swojej klatce dowodzenia Martinez widział mizerną i zmęczoną po długim hamowaniu twarz Caroline Suli. Mówiąc, sapała, z czego wnioskował, że jest poddana przyśpieszeniu przynajmniej trzech g.
Jest wiele powodów — ciągnęła. — Między innymi byli przygotowani na nasze przybycie i mieli więcej statków. Wszystko lepiej zaplanowali, ale nie mogę za to winić Jarlatha, stworzył plan najlepszy, jaki mógł przy dostępnych informacjach. — Zaczerpnęła tchu, płuca walczyły z grawitacją. — Główna przyczyna: za późno wykonaliśmy rozlot. Wszystkie formacje zostały pokonane jednocześnie. Taktyka wrogów miała tę samą wadę, ale ponieważ mieli więcej statków, mogli sobie pozwolić na straty.
Martineza ucieszyła ta analiza, zgodna z jego wnioskami. Czuł, że mu to pochlebia.
Od kiedy tak mi zależy na opinii Suli? — pytał sam siebie.
Znów wzięła głęboki oddech i Martinez zauważył, że on oddycha w tym samym rytmie. Też był poddany dużemu przyśpieszeniu, przypięty do fotela akceleracyjnego, tkwił w skafandrze próżniowym.
Nie możemy cieszyć się swoim wspólnym towarzystwem, pomyślał, ale przynajmniej łączy nas wspólna niedola.
Sula westchnęła i przez krótką chwilę Martinez dostrzegł szelmowski błysk w jej znużonych oczach.
— Tamtego dnia rozmawialiśmy w mesie o cenzurze i o tym, dlaczego rząd tłumi informacje o wydarzeniach przy Magarii. Powiedziałam, że w cenzurze nie chodzi o ukrycie pewnych faktów, ale o to, by niewłaściwi ludzie ich nie poznali. Gdyby większość ludzi znała prawdę, zaczęliby działać tak, jak kazałby im egoistyczny interes, a przy tym wcale nie byłby to oświecony egoizm. Trzymani w niewiedzy, są znacznie bardziej skłonni działać w egoistycznym interesie innych. — Nabrała powietrza. — Jeden z naszych oficerów… nazwiska nie wymienię… stwierdził, że chodzi głównie o to, by zapobiec panice wśród cywilów. Ale ja uważam, że powinno nas przerażać to, co stanie się potem. Gdy ludzie przestaną panikować, a zaczną myśleć. — Poważnie patrzyła w kamerę zielonymi oczyma. — Ciekawe, co ty o tym sądzisz.
Uśmiechnęła się smętnie.
— Ciekawe również, czy twój przyjaciel Foote pozwoli, żebyś to zobaczył, zwłaszcza moje rozważania na temat natury i celów kontroli informacji. Ale jeśli coś z tego wytnie, dowiedzie tylko, że mam rację. — Przesłała promienny uśmiech. — Czekam na wiadomość od ciebie. Powiedz, jak poszły kolejne ćwiczenia.
Na ekranie pojawił się pomarańczowy symbol oznaczający koniec transmisji. Widocznie Foote próbował zaprzeczyć argumentom Suli, niczego więc nie usuwał.
Spryciara z tej Suli, pomyślał Martinez.
Zapisał wiadomość do prywatnego katalogu, rozmyślając o cenzurze. Zawsze była obecna i nigdy nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, z wyjątkiem sytuacji, kiedy zabierała mu czas, gdy na przykład musiał cenzurować pocztę.
Oficjalne cenzurowanie zawsze uważał za grę między nim a cenzorami: oni próbowali coś ukryć, a on próbował czytać między wierszami, by zrozumieć, co się naprawdę dzieje. Z nawoływania do nieustannej pracy przy robotach publicznych wnioskował, że budowa głównych obiektów opóźnia się; podobnie informacje wychwalające służby ratownicze oznaczały, że nastąpiła katastrofa, do której ściągnięto te służby, ale o samej katastrofie władze nie chciały mówić. Wyrazy uznania dla pewnych ministrów były ukrytą krytyką pod adresem tych, których nie wymieniono, a krytyka jakiegoś młodszego urzędnika stanowiła w istocie zawoalowaną napaść na jego zwierzchnika.
Czytanie podtekstów to gra, w której Martinez stał się ekspertem. Jednakże w odróżnieniu od Suli, nigdy w cenzurowaniu nie dopatrywał się jakiegoś celu; wydawało się zbyt arbitralne. Co wycinano, a co przepuszczano, zależało od kaprysu, było niemal przypadkowe; czasami przypuszczał, że cenzorzy dla rozrywki usuwają wszystkie zdania z czasownikami nieregularnymi czy blokują wiadomości ze słowem „słońce”.
Pogląd Suli, że cenzura ma na celu zapewnienie niektórym osobom monopolu na prawdę, był dla niego odkrywczy. Kim były te osoby? Nie znał nikogo, kto nie musiał mieć do czynienia z cenzurą. Gdy pracował w sztabie Dowódcy Floty Enderby’ego, odkrył, że nawet publiczne oświadczenia Enderbyego musiały być przejrzane przez cenzorów.
Możliwe, że nikt nie wiedział, co się rzeczywiście dzieje. Martinez uznałby to za bardziej przerażające od wysuniętej przez Sulę teorii spisku elit.
Na przykład trudno byłoby mu pogodzić z jakąś teorią rozmowę, którą odbył z Dalkeith dzień wcześniej. Przy śniadaniu mieli spotkanie na temat rutynowych spraw na statku, a pod koniec, przy kawie, Dalkeith spojrzała na niego zagadkowo, jakby nie wiedziała od czego zacząć, i oznajmiła:
— Wie pan, ja cenzuruję pocztę innych poruczników. Cenzurowanie, jak wszystkie zadania, których nikt w zasadzie nie chciał, spadało szybko po drabinie starszeństwa. Najmłodsi kadeci kontrolowali pocztę szeregowców, a najmłodsi porucznicy cenzurowali kadetów. Dalkeith cenzurowała dwóch podporuczników młodszych od siebie i Martinez został uwolniony od całej odpowiedzialności; jedynie przeglądał jej listy — łatwa praca, ponieważ Dalkeith wysyłała monotonne, choć serdeczne pozdrowienia do rodziny na Zarafan.
— Tak? Są jakieś problemy? — spytał.
— W zasadzie nie. — Dalkeith wykrzywiła usta, jakby szukała stosownych słów wstępu. — Wie pan, że Vonderheydte ma przyjaciółkę na Zanshaa. Lady Mary.
— Tak? Nie wiedziałem. — Przypuszczał, że imię tej damy nie ma wielkiego znaczenia.
— Vonderheydte i lady Mary przesyłają sobie wideo, a są one… są bardzo lubieżne. Wymieniają się fantazjami i… no… usiłują to odegrać przed kamerą.
Martinez wziął kubek z kawą.
— Wcześniej nie zetknęła się pani z czymś takim? Jestem zdziwiony. — Gdy był na statku nowym kadetem, szokowała go pomysłowość i perwersja skoczków wormholowych, których wiadomości kazano mu przeglądać. Po dwóch miesiącach tego przymusowego dokształcania z natury ludzkiej stał się zatwardziałym cynikiem, chodzącą encyklopedią degeneracji. Żadna niegodziwość, nawet najbardziej odrażająca, nie była w stanie go zaskoczyć.
— Nie o to chodzi — odparła Dalkeith. — Dziwi mnie tylko ta uporczywość. Spędzają na tym całe godziny. Jest to bardzo wyszukane i pomysłowe. Nie wiem, skąd Vonderheydte ma tyle energii, bo przecież cały czas przyśpieszamy. — Patrzyła mu w oczy zatroskanym wzrokiem. — W tym jest jakieś nieokiełznanie, które wydaje mi się niezdrowe. Nie sądzi pan, że on robi sobie fizyczną krzywdę?
Martinez odstawił kubek z kawą i przewertował w myślach encyklopedię perwersji, którą uzupełniał jako kadet.
— Nie bawi się w… podduszanie?
Dalkeith pokręciła głową.
— Nie stosuje podwiązań wokół, powiedzmy, istotnych części ciała?
— To zależy za jak istotne uzna pan ręce i stopy. W zasadzie jedną rękę. — Spojrzała na Martineza. — Czy zechciałby pan zobaczyć kolejny wysyłany pakiet?
Martinez wyjaśnił, że jeśli ona nie ma frajdy z oglądania młodego mężczyzny w akcie samostymulacji, to on, Martinez, miałby jej jeszcze mniej.
— Nie obchodzi mnie, co on robi, jeśli robi to w swoim prywatnym czasie i jeśli nie robi sobie krzywdy — wyjaśnił i dodał: — Może to pani szybko przewertować. Szczerze wątpię, czy Vonderheydte przekazuje jakieś tajemnice państwowe w czasie tych seansów, ale proszę kazać komputerowi zrobić wyciąg i potem to ocenić.
Dalkeith westchnęła.
— Dobrze, lordzie.
Głowa do góry, pomyślał Martinez, czytanie może się okazać ciekawsze niż patrzenie. Czysta fantazja, bez wygibasów Vonderheydte’a.
Po tej rozmowie pozostała część zajęć na statku wydawała się bardzo nudna.
Dzwonek w interkomie przerwał Martinezowi wspomnienia. Odebrał. W słuchawkach usłyszał głos Vonderheydte’a.
— Milordzie, osobisty przekaz od dowódcy eskadry.
Po rewelacjach poprzedniego poranka Martinez zauważył, że choć Vonderheydte przekazywał całkiem niewinną wiadomość, w jego głosie pobrzmiewały lubieżne tony. Jednakże wszelkie sugestywne obrazy wypędziła z myśli Martineza wizja wiszącego mu nad głową, przerażającego berła dowódcy eskadry. Już sobie wyobraził naganę — „Korona” znów się nie spisała na porannych manewrach.
— Przyjmę — odparł i gdy na displeju pojawiła się głowa Do-faqa, powiedział: — Milordzie, tu kapitan Martinez.
Kołkowate zęby kłapały w pysku Do-faqa.
— Lordzie kapitanie, otrzymałem rozkaz z dowództwa. Pańska eskadra ma zwiększyć przyśpieszenie, zostawić ciężką eskadrę i wejść do układu Hone-bar przed nami, po czym wrócić na Zanshaa z największą możliwą prędkością.
— Tak jest milordzie. — W istocie Martinez od pewnego czasu przewidywał ten rozkaz. Przy Hone-bar nie oczekiwano żadnych wrogów, a wszystkie statki z Sił Do-faqa potrzebne były w stolicy. Już wcześniej się zastanawiał, czy nie zasugerować rozdzielenia eskadr, ale wstrzymywał się z obawy, by go nie posądzono o pazerne dążenie do uzyskania niezależnego stanowiska dowódczego. Nie bez znaczenia było również to, że truchlał na myśl o jeszcze ostrzejszym przyśpieszaniu.
— Zaczyna pan natychmiast — oznajmił Do-faq. — Oficjalne rozkazy otrzyma pan, gdy tylko mój sekretarz je powieli. Życzę panu wiele szczęścia.
— Dziękuje, milordzie.
Złociste oczy Do-faqa złagodniały.
— Chciałbym panu powiedzieć, kapitanie Martinez, że nie żałuję, że wyznaczyłem pana na dowódcę eskadry.
Serce Martineza drgnęło gwałtownie.
— Dziękuję, lordzie dowódco. — Poczuł, jak kamienne brzemię zwątpienia, przygniatające jak zwielokrotniona siła ciężkości, spłynęło w nieważkości z jego ramion.
— Był pan w niekorzystnej sytuacji, mając niedoświadczoną załogę, ale pod pańskim dowództwem spisuje się coraz lepiej i z czasem na pewno dorównają najlepszym we flocie.
Przez chwilę Martinez obawiał się, że wdzięczność sparaliżuje mu mowę, ale się pozbierał.
— Dziękuję za zaufanie, lordzie. To zaszczyt służyć pod pana dowództwem. — Odchrząknął, bo przyszła mu do głowy inna myśl. — Lordzie, może przypomina pan sobie naszą dyskusję na temat taktyki. Gdy… przedstawiłem dość niesprecyzowane sugestie na temat taktyki floty.
Z twarzy Do-faqa nie dało się nic wyczytać.
— Tak, lordzie kapitanie, pamiętam tamtą dyskusję — odparł.
— Moje pomysły… nabrały teraz kształtu. — W skrócie przedstawił próbę włączenia struktur nowych formacji w eleganckie matematyczne formuły. — To szczególny wkład porucznika Shankaracharyi.
Do-faq zareagował natychmiast:
— Przekazał pan dane z Magarii swoim porucznikom?
— Taaak, lordzie dowódco.
— To niemądre. Nasi zwierzchnicy postanowili, że to informacje reglamentowane.
Jacy zwierzchnicy? — pomyślał Martinez i przypomniał sobie teorię Suli.
— Milordzie, moi porucznicy to ludzie wiarygodni. Mam całkowite zaufanie co do ich dyskrecji — stwierdził. Lepiej nie wspominać mu o Alikhanie, pomyślał.
— Mogą czuć zniechęcenie. Mogą siać defetyzm. Martinez chciał zaprotestować: przecież wszyscy wiedzą, że ponieśliśmy klęskę przy Magarii.
— Milordzie, te informacje pobudziły ich do zwiększonego wysiłku — powiedział zamiast tego. — Wiedzą, jak istotną rolę mógłby on odegrać w zwycięstwie wojennym.
Przez dłuższą chwilę złociste oczy Do-faqa obserwowały go uważnie.
— Teraz już za późno — rzekł. — Ufam, że pouczył pan swoich oficerów, by tego nie rozpowszechniali.
— Oczywiście, milordzie. Czy zechce pan spojrzeć na wzory i analizę rozwiązań? Otrzymaliśmy nieoczekiwane wnioski.
Dość istotny polegał na tym, że efektywny zasięg pocisków był znacznie mniejszy niż oczekiwano. Nawet Shankaracharya przewidywał, że pociski dolecą znacznie dalej niż obronne uzbrojenie statków, lecz analiza walk przy Magarii wykazała, że wprawdzie statek może wystrzelić pocisk dalekiego zasięgu, ale dłuższy czas lotu dawał statkowi będącemu celem więcej czasu na wyśledzenie i zestrzelenie pocisku. Pociski, które miały większe prawdopodobieństwo rażenia, były wystrzeliwane gromadnie z dość bliskiej odległości i odpalane poza zasłoną pocisków eksplodującej antymaterii, która dezorientowała czujniki wroga.
— Bezwzględnie, proszę mi przesłać tę analizę — polecił Do-Faq. — Zapoznam się z nią wraz ze swoim oficerem taktycznym.
— Tak jest, milordzie.
Martinez przejrzał wyniki, które przygotował dla Do-faqa, pogimnastykował się trochę, wygładzając sformułowania, potem przesłał wszystko prywatnym kanałem do dowódcy eskadry. W tym momencie rozległo się ostrzeżenie o zmniejszaniu przyśpieszenia. Klatka akceleracyjna skrzypiała, gdy grawitacja puściła, a lekkie ciśnienie skafandra zwolniło ucisk na ramiona i nogi. Martinez poczuł, jak jego klatka piersiowa rozszerza się, a przepona z ulgą się odpręża. Odpiął przyłbicę hełmu i posmakował chłodnego, sterylnego powietrza sterowni.
Teraz miał dwadzieścia sześć minut na kąpiel, odpoczynek i przekąskę w grawitacji jeden g, a potem znów ostre przyśpieszanie. Tak ostrego nikt jeszcze nie doświadczył.
— Vonderheydte?
— Tak, proszę pana.
— Wiadomość ogólna dla eskadry. Przekaż im, że otrzymaliśmy rozkazy, by przyśpieszyć przed ciężką eskadrą i wracać na Zanshaa. Powiedz im, że gdy o 19:26 skończy się przerwa, przyśpieszamy do 3,2 g.
Krótkie wahanie w głosie Vonderheydte’a zdradzało przerażenie.
— Tak jest, lordzie.
Duże przyśpieszenia odbiorą sporo pikanterii fantazjom Vonderheydte’a, pomyślał Martinez. Odpiął displeje klatki i pchnął je nad głowę, żeby mu nie zawadzały. Pochylił klatkę, aż mógł dotknąć butami podłogi, uwolnił się z uprzęży i wstał.
Krew zawirowała mu w czaszce. Zaciskał dłoń na rurach klatki, aż minęły zawroty głowy.
Napiję się wody albo może soku; wezmę dodatkowe lekarstwa pomagające przetrwać przyśpieszenia, postanowił.
Od tej chwili radość dowodzenia znacznie się zmniejszy, pomyślał.
Cztery godziny później została wielokrotnie zmniejszona podczas nadzwyczajnej przerwy, gdy przyszła wiadomość od kapitana Kamarullaha, osobiście do Martineza. Martinez odebrał ją w swoim biurze, gdzie pogryzał kanapkę, równocześnie nadrabiają, zaległości w pracy administracyjnej. Wokół biurka, w specjalnym stojakach, zabezpieczających w czasie dużych przyśpieszeń, stały dwa trofea Floty Macierzystej, zdobyte przez drużyny piłkarskie kapitana Tarafaha, puchary za drugie miejsce i jego liczne nagrody w innych jednostkach.
Martinezowi nie zależało na pucharach. Byłby rad, gdyby mógł przetrwać jutrzejsze manewry bez wizyty pana Klęski.
— Tu Martinez — powiedział, włączając displej łączności. Pojawiła się kanciasta twarz Kamarullaha ze wzrokiem skierowanym gdzieś za prawe ucho Martineza.
— Kapitanie Martinez, przepraszam, że przeszkadzam w posiłku.
— Nic nie szkodzi, lordzie kapitanie. Czym mogę służyć?
Martinez patrzył w komputer na biurku, w raport dotyczący wymiany wadliwych turbopomp, stosowanych w układzie chłodzącym silnika. Odpowiednia linia chłodząca zostanie wyłączona na dziesięć godzin w czasie, jeśli naprawę przeprowadzą roboty, zdalnie sterowane przez załogantów z foteli akceleracyjnych. Albo na sześć godzin, jeśli naprawy dokona się ręcznie. Martinez przyłożył pisak do komputera i zatwierdził naprawę za pomocą robotów.
„Korona” nie będzie miała do dyspozycji sześciu godzin przy niskim przyśpieszeniu, by w tym czasie można było dokonać naprawy ręcznej.
— Lordzie kapitanie, czy mógłbym prosić o wyjaśnienie — powiedział Kamarullah.
Martinez spojrzał w kolejny raport — dotyczył spisania na straty zapasów żywności, która popsuła się z powodu wysokich przyśpieszeń.
— Czym mogę służyć, milordzie?
— Ciekaw jestem, kto wydał rozkaz oddzielenia tej eskadry od eskadry lorda Do-faqa.
Martinez przeskoczył myślami do wiadomości, którą otrzymał poprzedniego popołudnia od Do-faqa.
— Rozkazy pochodziły od Zarządu Floty — powiedział.
— A nie od lorda dowódcy?
— Nie, lordzie. Zapadła chwila milczenia.
— W takim razie, lordzie kaporze, muszę pana poinformować, że jako najstarszy rangą obecny tu oficer jestem teraz dowódcą tej eskadry.
W żyłach Martineza zaśpiewało zdziwienie, ale udzielił odpowiedzi szybkiej i automatycznej:
— Myli się pan, milordzie.
— Obecnie podlegamy Zarządowi Floty, a nie lordowi dowódcy Do-faqowi — stwierdził Kamarullah. — Jego rozkaz, wyznaczający pana na dowódcę, już nie ma zastosowania. Zatem najstarszy z oficerów przejmuje dowodzenie eskadrą, a tym najstarszym jestem ja.
Analizując to, Martinez usiłował przyjąć minę wyrażającą lekkie zainteresowanie.
Pisakiem zaznaczył jako „niezdatne” zapasy żywności. Na komputerze pojawił się kolejny raport.
— Zarząd Floty doskonale wiedział, że zostałem dowódcą tej eskadry — powiedział wreszcie. — Nie odwołali rozkazu dowódcy eskadry i dlatego ja nim pozostaję.
Końcem oka dostrzegł skrzywienie na twarzy Kamarullaha pod siwymi wąsami.
— Rozkaz odwołania nie był potrzebny — rzekł Kamarullah. — Jeśli nie ma rozkazu od starszego oficera, zawsze najstarszy oficer obejmuje dowodzenie niezależnego oddziału.
— Ale my mamy taki rozkaz datowany z chwilą, gdy została uformowana eskadra.
Kamarullah pozorował cierpliwość.
— Ale eskadra już nie jest częścią Sił Do-faqa. Działamy pod rozkazami sztabu. Zostaliśmy usunięci spod dowództwa Do-faqa i jego decyzje nie mają już mocy.
Eskadry jeszcze się nie rozdzieliły. W tej chwili Do-faq był oddalony zaledwie o kilka sekund świetlnych. Absurdem jest twierdzenie, że rozkazy Do-faqa nie obowiązują.
Martinez odwrócił się i spojrzał prosto w kamerę.
— Jeśli pan nalega, możemy zwrócić się z tą sprawą do bezpośredniego wyższego oficera.
Kamarullah patrzył z displeju kamiennym wzrokiem.
— Starszeństwo tego oficera już nie obowiązuje. — Zrobił wyraźny wysiłek, by zachowywać się swobodnie, twarz ubrał w sztuczny uśmiech. — No, dobrze, milordzie — powiedział. — Wie pan równie dobrze jak ja, że rozkaz lorda Do-faqa, uchylający mój rozkaz, był nieuzasadniony i wynikał z czystego uprzedzenia. Dowodzi pan nową załogą i jestem pewien, że i tak ma pan dosyć pracy bez obowiązków dowódcy eskadry. — Wysiłek, by zachować przyjazny ton, zgrzytał w słowach Kamarullaha. — Wie pan równie dobrze jak ja, że obciążenie pracą daje o sobie znać. Nie podważam pańskich zdolności, ale ja jestem ze swoją załogą już prawie dwa lata i z pewnością rozumie pan, że mogę poświęcić eskadrze całkowitą uwagę i nie muszę przez prawie cały czas musztrować załogi. Czy nie sądzi pan, że stanowisko tego wymaga?
Martinez odgryzł kęs kanapki, poczuł na języku ostry smak musztardy. Żuł, rozważając wartość argumentów Kamarullaha. Problem polegał na tym, że w istocie zawierały prawdę: Kamarullah rzeczywiście został potraktowany niesprawiedliwie i Martinez przeskoczył nad głową Kamarullaha dzięki protekcji przy obsadzie stanowisk. Kamarullah faktycznie był bardziej doświadczonym oficerem i miał bardzo doświadczoną załogę.
Ale, pomyślał Martinez, ale…
Kamarullah w nieznośnie wyniosły sposób wytykał błędy „Korony” podczas manewrów. Mylił się jednak co do wniosków taktycznych z bitwy przy Magarii i nigdy nie zaakceptuje nowego systemu Martineza.
Ponadto Do-faq z pewnością potrafił zachować urazę; świadczył o tym sposób, w jaki potraktował Kamarullaha. Gdyby Martinez dobrowolnie zrzekł się stanowiska, na które wyznaczył go Do-faq, zwłaszcza na rzecz człowieka, którym Do-faq gardził, Martinez nie mógł w przyszłości oczekiwać od Do-faqa żadnego awansu.
Czy choćby litości.
A poza tym, milordzie, pomyślał Martinez, patrząc na Kamarullaha, ja cię po prostu… nie lubię.
— Postanowiłem przekazać tę sprawę do władz wyższych — oznajmił — ale do tego czasu uważam się za dowódcę eskadry.
Wściekłość na twarzy Kamarullaha zmieniła brzydki uśmiech w grymas.
— Jeśli tego chcesz, lordzie, proszę bardzo. Zredaguję wiadomość do Zarządu Floty — powiedział.
— Nie, lordzie, to ja zredaguję list — zaprotestował Martinez. — Prześlę kopię do pana, lordzie, i drugą do lorda dowódcy Do-faqa… do jego plików.
Twarz Kamarullaha pociemniała z wściekłości.
— Mogę przejąć dowodzenie — stwierdził. — Założę się, że większość kapitanów pójdzie za mną.
— Niech pan tylko spróbuje, a lord dowódca Do-faq rozerwie pana na strzępy — rzekł Martinez. — Proszę pamiętać, że znajduje się niedaleko.
Gdy Kamarullah rozłączył się, Martinez podyktował list, w którym prosto i bez ogródek przedstawił sytuację, po czym przesłał treść do Saavedry, swego sekretarza, by ten opatrzył list odpowiednim nagłówkiem i wyrazami uszanowania.
— Prześlij kopie do akt, do pliku kapitana Kamarullaha i do lorda komandora Do-faqa — polecił sekretarzowi, a ten skinął głową, wydymając z dezaprobatą usta. Trudno było stwierdzić, czy Saavendra czuł się urażony w imieniu Martineza, w imieniu „Korony”, czy w ogóle czuł urazę do całego świata. Martinez obstawiał tę ostatnią wersję.
Po kilku godzinach przyszedł sygnał od Do-faqa, że ciężka eskadra czasowo zawiesza duże przyśpieszanie, ponieważ kapitan „Sędziego Salomona” doznał wylewu wskutek stałego dużego przyśpieszania. To mogło się przydarzyć nawet młodym rekrutom w pełni sił fizycznych i Martinez dziękował losowi, że jeszcze nikogo z załogi „Korony” to nie spotkało. W czasie wojny niewiele dało się zrobić dla nieszczęsnego kapitana. W ambulatorium zaopiekują się nim, dadzą mu lekarstwa, ale wkrótce statek musi wznowić przyśpieszanie i kapitan „Sędziego Salomona” najprawdopodobniej umrze lub skończy jako inwalida.
Zatem półtora dnia później, gdy „Korona” wraz z lekką eskadrą wyskoczyła z wormholu Jeden do układu Hone-bar, miała dwudziestominutową przewagę nad ośmioma statkami Do-faqa.
Wiadomość wysłana do Zarządu Floty na Zanshaa jeszcze tam nie dotarła i Martinez nadal był dowódcą.
W układzie Hone-bar wszystko wydawało się normalne: panował spokój, lojaliści byli u władzy, nie istniało żadne bezpośrednie zagrożenie ze strony wroga. Ruch cywilny był słaby, w okolicy odnotowano jedynie obecność transportowca „Klan Chenów”, opuszczającego układ przez Wormhol Jeden z prędkością 0,4 c.
Układ Hone-bar dysponował statkiem wojennym — potężnym krążownikiem, który teraz przechodził w pierścieniu modernizację; miała jeszcze potrwać co najmniej miesiąc, na razie więc krążownik się nie liczył.
Martinez niczego nie planował w okolicach Hone-bar. Wyznaczył więc skomplikowaną serię przejść w pobliżu gwiazdy układu i przy jego trzech gazowych gigantach; chciał, żeby eskadra śmignęła wokół systemu i z największą szybkością wyleciała z powrotem przez wormhol Hone-bar Jeden.
Zgodnie z wojennymi standardami, przy przechodzeniu wormholi cała załoga tkwiła na stanowiskach bojowych. Gdy włączyły się silniki i „Korona” wleciała na długą trajektorię, prowadzącą w pole grawitacyjne pierwszego z gazowych gigantów, klatka akceleracyjna Martineza trzeszczała. Jego ciało i kościec musiały wytrzymać narastające przeciążenia. Usiłował wyobrazić sobie coś przyjemnego.
W myślach ukazała mu się Caroline Sula; jej blada, niemal przezroczysta twarz, usta, wykrzywione figlarnym uśmiechem, roziskrzone szmaragdowe oczy…
— Żagwie silników! — usłyszał w słuchawkach głos Tracy, jednej z dwóch kobiet obsługujących displeje czujników. — Lordzie kapitanie, żagwie silników! Sześć… nie, dziewięć! Dziesięć! W pobliżu wormholu Dwa! Milordzie, to statki wroga!
Martinez z trudnością zaczerpnął tchu.
O, cholera, mamy kłopoty, pomyślał.