DZIEWIĘĆ

Martinez wędrował przez Pałac Yoshitoshich otumaniony. Głowę, niezdolną zebrać myśli, zalewały przypadkowe fale czystych emocji: najpierw ślepego gniewu, potem dziwacznej wesołości, abstrakcyjnej ironii, i głębokiego wstrętu. Wstręt i ironia zdawały się dominować; uczucia tak silne, że czuł ich smak.

Ironia smakowała jak kawowe fusy, a wstręt jak miedź.

Gracja i subtelne maniery, myślał, dobrze skrojone mundury, brokat i wyszywanki z pereł — a w środku nie ma nic. Tłuste, bezwłose zwierzęta, mielące zębami trzonowymi, żuchwami ociekającymi gęstym sokiem wspólnego koryta.

Chciał na nich wrzasnąć. Wrzasnąć. Ale nie słuchaliby, nie zaprzestali żarcia, nawet gdyby nagle z mgły wynurzyli się Naksydzi, grożąc, że rozwalą ten cały cuchnący chlew.

Martinez znalazł Terzę przy papierowym parawanie, całkowicie białym z wyjątkiem jednego bladoniebieskiego panelu. Jej suknia stanowiła promienny kontrast z surowością panującego wokół stylu. Uszyta w bardzo popularnym od chwili rozpoczęcia wojny, ozdobnym i wyszukanym stylu, w kolorze głęboko złocistym z wzorem zielonej roślinności i jaskrawych szkarłatnych kwiatów. Cała we frędzlach i falbanach, z rozcięciami, odsłaniającymi satynową halkę. Włosy Terzy, związane białą żałobną nicią, pokrywała delikatna siateczka białych kwiatuszków. Dziewczynę otaczała grupa przyjaciółek, a ona zdawała się ich słuchać ze staranną uwagą.

Martinez zawahał się na jej widok, a potem przeszedł przez tłum i stanął u jej boku. Odwróciła się do niego, rozchylając wargi w nieśmiałym uśmiechu.

— Kapitanie Martinez.

— Milady — odpowiedział. Odwrócił się do jej przyjaciółek. — Proszę wybaczyć, że zabiorę lady Terzę.

Odprowadził ją na stronę, bocznym korytarzem. Nerwy wysyłały sygnały sprzecznych impulsów: śmiać się, jęczeć, zerwać z siebie ubranie i z wrzaskiem pomknąć holem. Zamiast tego zapytał:

— Czy pani ojciec z panią rozmawiał?

— Tak — odpowiedziała łagodnym głosem. — Tuż przed naszym wyjściem z domu.

— Otrzymała pani tę wiadomość przede mną. — Terza poruszała się z doskonałą gracją w swej wymyślnej, szeleszczącej sukni. Martinez na chybił trafił nacisnął klamkę jakichś drzwi. Otworzyły się na sypialnie-salon: ponure łóżko w czerniach i bielach i jasnopopielate biurko, z papierem, szklanymi piórami do kaligrafii i laską gotowego do użycia tuszu. Wciągnął dziewczynę do środka i zamknął drzwi.

— Przepraszam za nici żałobne. — Terza gestem wskazała swoje włosy. — Wiem, że nie powinnam nosić żałoby, kiedy jesteśmy zaręczeni, ale ojciec rozmawiał ze mną po tym, jak już się ubrałam.

— Wszystko w porządku — odparł Martinez. — Z tego, co słyszałem o lordzie Richardzie, wynika, że w pełni zasługuje na żałobę.

Terza odwróciła wzrok. Zapadła niezręczna cisza. Martinez ujął swe myśli w karby.

— Niech pani posłucha — powiedział. — Jeśli pani tego nie chce, odwołamy to. I po wszystkim.

Przez jej twarz przemknęło niewyraźne zdziwienie.

— Ja… — Jej wargi ułożyły się w słowo, którego nie wypowiedziała. Jej wzrok przeskoczył na Martineza. — Nie sprzeciwiam się — oznajmiła. — Wiem, że rodziny aranżują takie rzeczy. Moje zaręczyny z lordem Richardem zostały zaaranżowane.

— Ale przynajmniej znała go pani. Obracaliście się w tym samym kręgu. Mnie pani ledwie zna.

Terza płynnie skinęła głową.

— To prawda, ale… — W jej oczach igrała jakaś myśl. — Jest pan osobą, która odnosi sukcesy i na której można polegać. Jest pan inteligentny. Pana rodzina ma pieniądze. O ile mogę stwierdzić, jest pan uprzejmy. — Suknia zaszeleściła, gdy Terza uniosła dłoń i dotknęła rękawa Martineza. — U męża to zalety.

Martinez czuł, jak świat wiruje w zawrotnych pętlach wokół małego pokoju z biurkiem i ascetycznym małym łóżkiem. Patrzył na stojącą przed nim młodą kobietę, na idealnie wyszkolone ciało i jego gibki wdzięk, na eleganckie dłonie, na śliczną pogodną twarz, gładką skórę i zastanawiał się, czy to, co ogląda jest całkowicie sztuczne — czy to wytrenowana reakcja kobiety, która zna i wykonuje swoje obowiązki wobec klanu, choć może czuć do tego obrzydzenie. A jeśli przypadkiem za słowami kryją się szczere uczucia? Czy pod warstwą brokatu i elegancji, jest ona jednym z tych zmorowatych stworzeń, które widział stłoczone przy korycie, czy też jest tym, czym się wydaje — piękną i łagodną istotą ludzką?

Nawet jeśli była zmorą, nawet jeśli za maską skrywała się chciwość i wyrachowanie, to co z tego? W takim wypadku jedyne właściwe postępowanie to dopchać się do koryta i złapać dla siebie, co się da. Funkcja w eskadrze Michi Chen to tylko przekąska.

A jeśli Terza Chen była tym, czym się wydawała, to jeszcze lepiej i był szczęściarzem. Sula kiedyś nazwała go największym szczęściarzem we wszechświecie. Z pewnością miał sporo szczęścia, że uciekł od Suli. Może Terza Chen była następnym wielkim szczęśliwym trafem?

W dali zadźwięczał gong na kolację. Goście weselni kierowali się ku sali balowej, gdzie zastawiono stoły.

Spojrzał na Terzę i położył dłoń na jej dłoni.

— Po prostu pamiętaj: miałaś swoją szansę ucieczki — powiedział.

Świadomy lekkiego dotyku jej ramienia — nie dotyku kobiety, którą kochał, lecz kogoś obcego — Martinez odwrócił się i poszedł z Terzą ku oczekującemu ich losowi.


* * *

Zebrawszy informacje na temat Banku Genów, Sula nie odkryła luk w przepisach określających działanie banku i po chwili łzy zaczęły jej przesłaniać widok displeju. Drgnęła zdziwiona melodyjnym sygnałem komunikatora. Wytarła spuchnięte oczy wierzchem dłoni i odebrała wiadomość. Kilka minut później kwitowała pakiet rozkazów z Dowództwa.

Jej urlop oficjalnie się skończył i następnego dnia miała dołączyć do sztabu Dowódcy Floty Ro-daia, kierującego ciałem o nazwie „Zarząd Konsolidacji Logistycznej” z siedzibą w biurowcu w Dolnym Mieście.

Sula odgrzała poranną herbatę i osłodziła ją syropem z trzciny cukrowej. Przeglądała rozkazy, wydrukowane na szeleszczącym uszlachetnionym papierze Dowództwa.

„Poleca się pani stawienie o godzinie 09:01 w pokoju 890 Dix Building”… Było to takie konkretne: kremowy papier, ostre kontury liter, bezpośrednie i jasne sformułowania rozkazu. I ta rzeczywistość spowodowała, że Sula podjęła decyzję.

Pójdzie za róg, do Pałacu Shelleyów i zobaczy się z Martinezem. Zmusi go do rozmowy, jeśli to potrzebne, utrzymując, że dostała rozkazy z Dowództwa — przecież ma w ręku kopertę i papier. Powie Martinezowi, że nie jest prawdziwą lady Sulą, ale uzurpatorką, która zajęła jej miejsce. Zda się na jego łaskę. „Uderz mnie, napluj mi w twarz, wydaj mnie władzom… albo się ze mną ożeń”.

Jego wybór.

Pomysł był tak niebezpieczny, że poczuła spodziewany napływ adrenaliny i zjeżyły się jej włoski na karku. W głębi duszy poczuła śpiew dzikiego wichru wyzwolenia. Ujawnienie sekretu zdawało się upijać jak wolność.

Sula umyła twarz i nałożyła makijaż. Włożyła rozkazy z powrotem do koperty. Usiłowała znów ją zapieczętować, ale uznała, że nie ma to znaczenia. Mimo wszystko, nie były to tak naprawdę rozkazy dla Martineza.

Nadzieja ogarnęła jej serce. Wyprostowała ramiona, założyła czapkę mundurową i wyszła z mieszkania z szeleszczącą kopertą w lewej ręce. W jej mózgu takt wybijał werbel, kiedy maszerowała po chodniku we właściwym wojskowym stylu. Na rogu wykonała staranny zwrot w prawo i przedefilowała przed front Pałacu Shelleyów.

Na jej dzwonek zareagowała jedna z brzydkich pokojówek sióstr Martineza.

— Z kapitanem Martinezem, proszę. Rozkazy z Dowództwa — oznajmiła.

Służąca, lekko zaczerwieniona, miała twarz wykrzywioną w uśmiechu, który świadczył o tym, że Sula przerwała jej niezły chichot.

— Kapitana Martineza nie ma w domu, milady. Chyba jest ze swoją narzeczoną.

— Mam na myśli lorda Garetha — uściśliła Sula — nie lorda Rolanda. — I pomyślała natychmiast, ale o wiele za późno: „czyżby Roland się żenił?”.

Służąca wyglądała na trochę zdziwioną.

— To lord Gareth się żeni, milady. Z lady Terzą Chen. Wszystkim nam to niedawno powiedziano. — Zaszokowana mina Suli chyba ją zdziwiła. — Jeśli to pilne, może pani próbować go znaleźć w Pałacu Chenów, panienko.

— Dziękuję — powiedziała Sula. — Właśnie tak zrobię. Drzwi się zamknęły.

— Aha — powiedziała Sula.

Uratowały ją wojskowe odruchy. Choć w kolanach nagle zabrakło siły, Sula zdołała wykonać obrót, zwrot o dziewięćdziesiąt stopni na ulicy i następny zwrot na rogu.

Po drodze do mieszkania poszarpała kopertę i jej zawartość na drobne kawałeczki.

Dziwka, dziwka! On należał do mnie.


— Gratuluję nowego zięcia — powiedział lord Pezzini. — Teraz rozumiem, dlaczego z takim uporem promował pan jego karierę.

Lord Chen, spojrzał na Pezziniego. Miał myśli przepełnione goryczą, twarz bez wyrazu.

— Dziękuję, milordzie — powiedział. — Choć wierzę, że pomoc, którą usiłowałem okazać kapitanowi Martinezowi, spowodowały wyłącznie jego zasługi.

Wargi Pezziniego wykrzywiły się w protekcjonalnym uśmiechu.

— Oczywiście — powiedział.

Lord Chen rozważał, co z tym uśmieszkiem zrobiłby wymierzony otwartą dłonią policzek, i smakował ten obraz oczyma duszy, gdy razem z Pezzinim szli do ponurej, cichej sali posiedzeń Zarządu.

Pezzini nie był pierwszym, który uśmiechem wyższości zareagował na tę nowinę. Kiedy poprzedniego popołudnia na weselnym bankiecie ogłoszono zaręczyny Terzy z Martinezem, nastąpiły uprzejme brawa i gratulacje, ale Chen widział spojrzenia wymieniane przez gości — zdziwienie, po którym następowało poczucie wyższości, litość i pogarda. Jeszcze jedna wielka stara rodzina spadła do poziomu klanu parweniuszy Martinezów. Ngeni, Yoshitoshi, a teraz Chen. Jakąż zachętę zaproponował lord Roland, by przekonać lorda Chena do zgody na taki pośpieszny, niewskazany alians? I jakież to roje wsiowych, nieokrzesanych kuzynów, bratanków i siostrzenic Martinezów wyroją się niedługo w Górnym Mieście, by ograbić wielkie rodziny z ich synów i córek?

Zachęty Rolanda Martineza były rozliczne. Rozliczne były również zawoalowane groźby. Forsowanie linii obrony lorda Chena zabrało Rolandowi cały ranek. Raz czy może nawet dwukrotnie Chen chciał już wołać służbę, by wyrzuciła Rolanda z domu.

Nawet teraz ledwie wierzył, że oddał swoją córkę — nie, poprawił się bezlitośnie, nie oddał. Sprzedał.

Sprzedał człowiekowi, który bez wątpienia na swój sposób zasługiwał na pochwały. Sprytny — to właściwe określenie — pomysłowy osobnik, który radził sobie dobrze w wybranej dziedzinie, ale w żadnym wypadku nie zasługiwał na mariaż z którymś z Chenów. Sam fakt, że był użyteczny, wcale nie oznaczał, iż zasługuje, by być ojcem następnego dziedzica klanu. No bo kim byli jego przodkowie? Ilu pałaców w Górnym Mieście byli właścicielami? Ile stuleci nimi władali?

Terza dobrze przyjęła tę wiadomość. Po prostu pochyliła głowę, pomyślała przez chwilę i powiedziała łagodnie: „Tak, ojcze”. Widok córki, która w swoim pokoju otrzymuje taką wiadomość, ubrana w wykwintną suknię, mając nadal we włosach żałobne wstążki po lordzie Richardzie, omal nie złamał Chenowi serca.

Lady Chen okazała się o wiele mniej rozsądna. Wrzeszczała, płakała i groziła, a kiedy nic nie poskutkowało, zamknęła się w swoim pokoju i odmówiła pójścia na wesele Yoshitoshiego. Lord Chen miał wrażenie, że już nic więcej nie zdoła zrobić, by namówić żonę do uczestniczenia w ślubie własnej córki To kwestia szczęścia, myślał lord Chen, kiedy zajmował miejsce przy czarnym jak noc stole w sali Zarządu. Klan Martinezów miał szczęście, a klan Chenów nie. Potrzebował szczęścia Martinezów.

Ale pewnego dnia, przyrzekał sobie, szczęście się odwróci. Klan Chenów powróci do poprzedniej chwały i stanie samodzielnie, bez żadnej pomocy.

Wtedy jego córka stanie się wolna. Nie będzie już zakładnikiem złego losu. Będzie mogła pozbyć się tego kompromitującego małżonka i prowadzić życie godne dziedziczki jednej z wielkich rodzin imperium.

Tak przyrzekał sobie lord Chen. A do tej pory, jeśli Martinez nie będzie traktował Terzy z najwyższym szacunkiem, jeśli podniesie na nią rękę albo zada jej cierpienie, to on, Chen, chce widzieć Martineza trupem.

Wysoko urodzony par mógł zaaranżować niektóre sytuacje. Istnieli klienci klanu Chen, którzy zajmowali się rzeczami niezbyt zgodnymi z prawem i którzy bardzo by chcieli wyświadczyć przysługę głowie klanu. Zięć uśmiercony w tajemniczy sposób — to dość łatwo zorganizować.

Chen zwracał uwagę na innych wchodzących do sali członków Zarządu. Po cichu lobbował u nich na rzecz przyjęcia planu ewakuacji stolicy — planu tego użytecznego człowieka Martineza — i perswazja Chena odnosiła skutek. Prócz Chena troje chciało promować tę koncepcję w Konwokacji, ale troje nie wystarczało. Równoważyły ich trzy głosy, na jakie mógł liczyć Tork.

To prawdopodobnie spowoduje impas w głosowaniu. Gdyby tylko lord Said wyznaczył lady San-torath swoim następcą, cała sprawa byłaby rozwiązana, ale lord senior chyba się z tym nie śpieszył. Z powodu tej zwłoki lord Chen zgrzytał zębami. Prawie czuł na karku nacisk fali nacierających Naksydów.

Wkroczył lord Tork, a z nim grupa trzech oficerów floty w pełnym galowym umundurowaniu. Pierwszy z nich był Lai-ownem w mundurze starszego kapitana, a pozostali to najwyraźniej jego adiutanci, Terranin i Torminelka. Ta ostatnia w ciężkich, ciemnych okularach, chroniących jej wielkie oczy.

Lord Chen uważnie przyglądał się przybyszom. Czarne naszywki, myślał, to znaczy Sekcja Wywiadu. Przed wojną Sekcja Wywiadu była chyba najmniejszą jednostką we flocie — mimo wszystko nie było wroga, o którym należało zbierać informacje. Rywal sekcji, Służba Śledcza kierowana przez Lorda Inspektora Snowa, badająca kryminalną działalność w obrębie floty, rozkwitała kosztem konkurentów. Ale Służba Śledcza otrzymała policzek za to, że nie odkryła planów buntowników, a Sekcja Wywiadu dostała nowy cel i nowe fundusze. Próbowała stosować pomysłowe metody monitorowania wroga, a nawet umieszczania szpiegów na terytorium opanowanym przez Naksydów, ale obecnie większość pracy polegała na analizowaniu możliwości buntowników. Rada regularnie otrzymywała sprawozdania od Sekcji Wywiadu i innych służb, zbierających informacje, jednak w grupie, która weszła z Torkiem, nie było nikogo znajomego.

Dwoje adiutantów cicho zamknęło drzwi, izolując Radę Floty i jej gości w wyciszonej, słabo oświetlonej sali. Sekretarz rady, Cree, wziął swój rylec i ustawił nagrywarki, które zapiszą przebieg zebrania dla potomności. Adiutantka Torminelka zdjęła okulary.

Gdy lord Tork zajął swe miejsce u szczytu stołu, rozszedł się od niego zapach martwego ciała. Spojrzał na lewo i prawo, jakby powoli liczył obecnych członków rady, a potem zastukał w stół gołymi knykciami.

— Moi lordowie — oznajmił. — Chciałbym przedstawić kapitana Ahn-kina z Sekcji Wywiadu. Wczoraj przesłał mi raport, z którego wynikają głębokie konsekwencje. Kapitan odkrył coś, co poważnie wpłynie na bieg wojny, i postanowiłem sprowadzić go tutaj, byśmy mogli na to zareagować całościowo, jako komisja.

Ahn-kin wystąpił naprzód — nie zaproszono go do zajęcia miejsca — i nastawił swój displej mankietowy tak, by móc przesyłać informacje na pulpity wszystkich członków komisji. Lord Chen spojrzał na biurko przed sobą i zobaczył świecący na hebanowej powierzchni stołu dokument zatytułowany „Analiza Pierwszego Aksjomatu i jego roli w strukturze sił buntowników”.

Pierwszy Aksjomat? — pomyślał. Słyszał tę nazwę już wcześniej, nie mógł jednak sobie przypomnieć gdzie. Ahn-kin za chwilę odświeżył pamięć Chena.

— Niektórzy z państwa być może pamiętają Pierwszy Aksjomat — firmę przewozową, stworzoną przez buntowniczych konspiratorów, aby w sekrecie przemieszczać zasoby z jednych miejsc w inne przed wybuchem rebelii — wyjaśnił Ahn-kin. Nie miał określonego miejsca przy stole i sterczał niezręcznie nad lewym ramieniem Torka, z niewygody przestępując z nogi na nogę. — Pierwszy Aksjomat został stworzony w 12447 roku Praxis, cztery lata przed rebelią, i jest własnością prywatną. Jego głównymi akcjonariuszami są między innymi lady Kushdai, lord Kulukraf, lord Aksad i inni buntownicy. Lady Kushdai jest przewodniczącą. — Display Chena pokazał organizacyjną strukturę firmy.

— W dniu rebelii — kontynuował Ahn-kin — trzy statki towarowe Pierwszego Aksjomatu kierowały się na Magarię. — Na displejach Chena zamigotały nazwiska i dokumenty przewozowe. — Uważamy, że wiozły personel, wystarczający do obsadzenia statków zagarniętych przez Naksydów pierwszego dnia, i umożliwiły w ten sposób zwycięstwo w Bitwie przy Magarii. W ciągu tych lat Pierwszy Aksjomat nabył dziewiętnaście innych statków. Prawdopodobnie jako dodatek do ładunku dla buntowników firma przewoziła legalne towary. W czasie rebelii większość tych statków znajdowała się w pięciu innych zamieszkanych układach, w obszarze między Naxas a Magarią.

Displej Chena pokazywał układy planetarne — z żadnego z nich od wybuchu rebelii nie otrzymywano wiadomości. Ahn-kin przestąpił z nogi na nogę i kontynuował sprawozdanie.

— Podejrzewamy, że te statki wiozły żołnierzy, którzy później opanowali sekcje krytyczne stacji pierściennych, prawdopodobnie z pomocą buntowników, znajdujących się już na tych stacjach. Choć od wybuchu rewolty nie słyszeliśmy nic o frachtowcach Pierwszego Aksjomatu, prawdopodobnie nadal są na usługach buntowników.

Lord Chen aż podskoczył, gdy Ahn-kinem wstrząsnęła konwulsja. Dopiero po chwili zorientował się, że to kichnięcie. Biedny Lai-own stał bezpośrednio za lordem Torkiem i przy każdym oddechu wciągał zapach gnijącego ciała Torka.

— Proszę wasze lordowskie moście o wybaczenie — powiedział Ahn-kin i postąpił kilka kroków na bok, gdzie fetor nie był tak silny. Wziął głęboki oddech i kontynuował: — Nasze badania na temat możliwości wroga koncentrowały się początkowo na sprzęcie, organizacji i urządzeniach wojskowych. Dopiero później, stopniowo, włączaliśmy do badań urządzenia i potencjał cywilny. Mniej więcej miesiąc temu uświadomiliśmy sobie, że Pierwszy Aksjomat zamówił dziesięć nowych frachtowców na sześciu różnych planetach. W chwili wybuchu rebelii frachtowce były w różnych stadiach budowy. Założyliśmy, że Naksydzi chcą po prostu zwiększyć możliwości transportowe swojej floty, i dodaliśmy te statki do naszych ocen zasobów rebeliantów. Jednakże dopiero w ostatnich dniach nasza jednostka analityczna pozyskała specjalistę od budowy statków. Obecną tu porucznik Kijjalis — Torminelka stanęła na baczność z wysoko uniesionym podbródkiem — która zbadała szczegółowo plany tych statków. W związku z tym doszliśmy… — kapitan znowu wziął głęboki oddech — do pewnych wniosków.

Schematy statków, dane z Imperialnego Rejestru Statków, zamigotały na displejach Zarządu. Lord Chen, właściciel rozmaitych statków, przyjrzał się im uważnie. Szczupły kupiecki pojazd z małą ładownią; Chen przypuszczał, że byłby użyteczny przy przewozach drogiego ładunku o wysokim priorytecie, ale w innych wypadkach zysku by raczej nie dawał.

Zbudowany, by pilnie przewozić potrzebne materiały wojenne z jednej bazy do drugiej i – zważywszy na możliwości silników — przewozić je szybko, ocenił w duchu. Ładunkiem mogłyby być pociski sterowane, kluczowy personelu lub informacje tak ważne, że nie można ich powierzać zwykłym kanałom… I w tym punkcie zabrakło mu wyobraźni.

— To właśnie ograniczenia nowych statków mnie zaintrygowały — powiedziała porucznik Kijjalis. Torminelce z pewnością było bardzo ciepło w pełnym mundurze, założonym na futro i z pewnością nosiła ukryte jednostki chłodnicze.

— Zdolność załadunkowa tych statków jest niewielka — wyjaśniła — a silniki duże jak na takie małe jednostki. Konstrukcja modularna, pozwalająca właścicielom łatwo przebudowywać ładownie i pomieszczenia załogi, jest niepotrzebnie droga. I wtedy zdałam sobie sprawę, że te statki nigdy nie miały być frachtowcami.

Serce Chena niespodziewanie drgnęło, kiedy znów spojrzał na schematy. Wystarczyłby krótki pobyt w dokach remontowych, by wyrzucić moduły ładowni i sekcje załogi. Zmieściłyby się tam wtedy wyrzutnie, rozszerzone pomieszczenia załogi i stacje bojowe z osłonami radiacyjnymi, chroniącymi przed wybuchami pocisków antymaterii.

Lord Chen spojrzał na Torminelską porucznik. Wykonywał gorączkowe obliczenia.

— Jak pani mówiła, ile jest tych statków?

— Dziesięć, milordzie.

— Dziesięć okrętów wojennych.

— Tak, milordzie — Ahn-kin wtrącił się do dialogu i przejął ster dyskusji. — Kiedy się je wyposaży w broń i obsadzi załogą, uważamy, że będą stanowić odpowiedniki fregat średniej wielkości z dwunastu do czternastu wyrzutniami pocisków, jedną lub dwiema szalupami i z kilku laserami obrony bezpośredniej. Mogą mieć mniej więcej osiemdziesięciu załogantów.

— Dziesięć fregat… — wydyszał lord Mondi. Po raz pierwszy Torminel zapomniał swej starannej wymowy i seplenił jak dziecko.

Owszem, fregaty były najmniejszym typem prawdziwych okrętów wojennych, ale gdyby je dodano do potężnej wrogiej floty, skoncentrowanej przy Magarii, skutki byłyby okropne.

— Czy pan rozumie, co to oznacza? — spytał lord Pezzini. Miał czerwoną twarz. — To oznacza…

— Milordzie — przerwał mu stanowczo lord Tork. — Muszę prosić wszystkich tu obecnych o powstrzymanie się od spekulacji w obecności tych tutaj oficerów. Do końca sprawozdania proszę o ograniczenie się do uwag związanych z prezentacją kapitana Ahn-kina.

Zapadła nieprzyjemna cisza, przerwana przez lady Seekin.

— Na ile to wszystko pewne?

Oficerowie Sekcji Wywiadu spojrzeli po sobie, nie chcąc wygłaszać zbyt stanowczych twierdzeń przed tak czcigodnymi słuchaczami. Odpowiedziała dopiero porucznik Kijjalis.

— Jestem całkowicie przekonana, że moja analiza jest poprawna. Ponieważ oczywiście istnieje możliwość, że się mylę, pozwolę sobie stwierdzić, że pewność moich wniosków jest rzędu dziewięćdziesięciu procent.

— Moich też — rzekł Ahn-kin.

— I moich — dodał lord Chen. Członkowie Zarządu spojrzeli na niego. — Posiadam statki — przypomniał — i znam się na projektach statków. — Poklepał displej przed sobą. — To są okręty wojenne pod każdym względem z wyjątkiem uzbrojenia i właściwych schronów dla załogi, ale stocznie floty mogą w krótkim czasie uzupełnić te braki — Spojrzał na Ahn-kina. — Czy dysponujecie oceną, kiedy te jednostki zostaną ukończone?

— Przynajmniej dwa z nich powinny już być gotowe. Te dwa budowano na Loatynie i przechodziły testy, kiedy wybuchła rebelia. Ponieważ Loatyn wkrótce potem poddał się rebeliantom, chyba możemy uznać, że zakończyła się ich przebudowa i dołączyły do wrogiej floty. Przynajmniej trzy dalsze powinny dołączyć do floty lada dzień. Wyposażanie pozostałych pięciu może się właśnie kończyć, ale ponieważ trzy z nich muszą być wyposażone aż na Naxas, znajdują się one co najmniej dwa miesiące drogi od głównej wrogiej koncentracji przy Magarii.

Lorda Chena zmroziło, gdy pomyślał nagle o strategii maskującej lorda Saida, o fałszywych wiadomościach od dysydentów, które według lorda seniora opóźniały atak rebeliantów. Nie wiadomo, czy Naksydzi wierzyli tym wiadomościom, ale to nie rzekoma konspiracja opóźniała ich atak. Opóźniali go sami, gdyż czekali na nowe fregaty, które zapewnią im miażdżącą przewagę nad lojalistami.

Naksydzi wkrótce będą mogli wystawić czterdzieści pięć okrętów przeciwko dwudziestu pięciu broniącym stolicy, a liczba atakujących wzrośnie do pięćdziesięciu trzech, jeśli uwzględnić pięć statków z Protipanu. Bez względu na to, jak wspaniale by manewrował lord Dowódca Floty Kangas, jednak z tak przeważającymi siłami wygrać nie miał szans. Lojaliści zostaliby zalani i unicestwieni.

Członkowie Zarządu zadali jeszcze kilka pytań, odzwierciedlających ich oszołomienie i brak nadziei, po czym odprawiono oficerów z Sekcji Wywiadu. Zapadło długie, otępiałe, rozpaczliwe milczenie. W końcu odezwał się lord Tork.

— Milordowie — powiedział powoli. — Stało się teraz oczywiste, że nie możemy się spodziewać, że utrzymamy Zanshaa. Musimy przyjąć inny plan.

— Plan Martineza? — spytał z naciskiem Chen i poczuł podłe ukłucie satysfakcji, widząc krzywą minę Pezziniego.

Lord Tork zwrócił swą bladą twarz ku Chenowi.

— Lord Sald, relacjonując mi pańską niedawną wizytę, nazwał to „planem Chena”. Może powinniśmy utrzymać to określenie.

Lord Chen, który właśnie zdał sobie sprawę, że Tork wiedział o odbytej za jego plecami wizycie u lorda seniora, uznał, że nie okaże zażenowania.

— Wasza lordowska mość przypisuje mi zbyt wiele — oznajmił. Lord Tork zwrócił swą żałobną twarz ku pozostałym członkom Zarządu.

— Zażądam natychmiastowej rozmowy z lordem Saidem — oznajmił. — Ufam, że wszyscy będziecie przy niej obecni?

Lord Chen wstawał z fotela, wspominając swoją desperację w ciągu ostatnich kilku dni, swoje gorączkowe wysiłki lobbystyczne, mające na celu zmuszenie rządu, by przyjął ten plan, który lord Tork i inni konserwatyści po prostu zaakceptowali bez słowa sprzeciwu… a potem wpadła mu do głowy dziwna myśl: Czyżby już działało tu szczęście Martinezów?


* * *

Walpurga miała podczas swojego wesela wyraz twarzy na poły zamyślony, na poły zaciekawiony, jakby z zainteresowaniem obserwowała dziwaczne rytuały plemienia Yormaków.

Natomiast P.J. Ngeni wyglądał tak, jakby uczestniczył we własnym pogrzebie.

W punkcie kulminacyjnym rytuału zaślubin Walpurga przysiadła na brzegu łóżka, dyndając nogami, a pan młody siedział na podłodze, trzymał jej stopy na kolanach i zdejmował jej pantofle. Może w większości domów ta ceremonia odbywała się w prawdziwej sypialni, ale w Pałacu Shelleyów — tak jak przed dwoma dniami w Pałacu Yoshitoshich — przeniesiono wielkie łoże do salonu.

Na wesele Walpurgii przyszło znacznie mniej gości niż na wesele Vipsanii. Okoliczności zaślubin chyba wymagały mniejszego świętowania i każda z rodzin zaprosiła tylko najbliższych. W sumie przybyło około pięćdziesięciu osób.

P.J. rozwiązał wstążki jednego pantofla i z melancholijną miną na swej długiej twarzy zastygł, by umożliwić zrobienie zdjęć. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach stał obok niego Lord Pierre Ngeni, by zagwarantować, że kuzyn się z tym wszystkim upora. Roland, widocznie bardziej ufając w pomyślne zakończenie, zajął miejsce dalej i uśmiechał się swobodnie.

Martinez patrzył na to z większym współczuciem niż zamierzał i zastanawiał się, jaki wyraz jego twarzy uwiecznią fotografowie za dwa dni na jego własnym ślubie.

P.J. zakończył rytuał przy uprzejmych oklaskach. Paznokcie nóg Walpurgi, polakierowane jaskrawym odcieniem szkarłatu, pasowały do sukni weselnej z czerwono-złotej materii. Para wstała i znowu się pocałowała przy akompaniamencie brzęczących kamer.

Martineza ogarnął nagły gniew. Nie chcę, żeby mój ślub był taką farsą, myślał.

Walpurga włożyła pantofle i tłum zaczął się rozpraszać. Martinez podszedł do Terzy. Obserwowała ceremonię z radosnym uśmiechem. Martinez uznałby go za dziwaczny, ale w czasie ich krótkiej znajomości dowiedział się już, że to zwykły wyraz jej twarzy, pod którym ukrywała prawdziwe myśli.

Terza, widząc, że do niej podchodzi, uśmiechnęła się w inny sposób — Martinez miał nadzieję, że to bardziej szczery uśmiech. Próbował spędzać jak najwięcej czasu ze swą przyszłą żoną, chociaż z powodu tylu pośpiesznych przygotowań sprowadziło się to do kilku godzin. Ojciec Terzy zajmował się wyłącznie Konwokacją i Zarządem Floty, matka w ogóle odmówiła udziału w przygotowaniach, a wielu krewnych uciekło ze stolicy, więc Terza była zmuszona do organizowania własnego wesela. I miała na to jedynie kilka dni.

— Musisz sprawić, by zaszła w ciążę — napominał go dziś rano Roland. — Powiedz jej, że chcesz dzieci natychmiast, że powinna usunąć implant i zażyć progesten czy coś w tym rodzaju, by wywołać jajeczkowanie. — A kiedy zirytowany Martinez spytał go, dlaczego, do diabła, ma to robić, Roland cierpliwie wyjaśniał: — Kiedy po wojnie rodzina Chenów znów stanie na nogi, tata Chen może zmuszać córkę, by się z tobą rozwiodła. Chcę, żebyś wtedy był już ojcem paru brykających dziedziców. A jeśli Chen spróbuje ich wydziedziczyć na korzyść dzieci jakiegoś innego ojca, klan Martinezów doręczy mu pozew, który go usadzi.

Martineza nie uradowało to, że Roland już planuje wszystko, włącznie z jego rozwodem.

— Przejdziemy się po ogrodzie? — zaproponował teraz Terzie.

— Chętnie.

Ogród na podwórcu Pałacu Shelleyów był stary i zarośnięty, ocieniony skomplikowanym gmachem pałacu, budowanego w ciągu wielu wieków i w różnych stylach. Obydwoje stali przed alegorią Triumfu Cnoty nad Występkiem. Dwie centralne postacie były tak stare i zniszczone, że ich twarze stały się niemal identycznymi abstrakcjami: miały skorodowane ślepe oczy nad zapadniętymi, żałobnymi ustami.

— Kto to taki? — spytała Terza, wskazując na starszą Terrankę w lekkiej letniej sukience, spacerującej wśród wybujałych krzaków forsycji. — Nie jest ubrana na wesele.

— Nie jestem pewien kto to — odrzekł Martinez. — Ale, rozumiesz, do nas należy tylko przód pałacu. Krewni, klienci i emerytowani służący Shelleyów mieszkają na zapleczu. Jest ich tam cały tłum, a ja mieszkałem tu dość krótko i nie wszystkich poznałem.

— Czasami mam ten sam problem w naszych majątkach — powiedziała Terza — choć oczywiście powinnam ich znać, wszyscy pracują dla nas.

Martinez ujął Terzę pod ramię i prowadził ją od skorodowanych posągów po starym, nierównym ceglanym chodniku, gdzie mech tłumił odgłos stóp.

— Wyobrażam sobie, że bycie dziedziczką Chenów to ciężka praca.

— Jeszcze nie. — Spojrzała na niego. — Mój ojciec przekazał mi pod opiekę kilku swoich klientów i kilka posiadłości. Ale to nie jest prawdziwa praca. Teraz mam mnóstwo czasu na muzykę i życie towarzyskie.

— Może chce, żebyś cieszyła się wolnością, póki jesteś młoda. Terza zamyśliła się.

— Może częściowo. Ale przypuszczam, że chciał wiedzieć, kim będzie mój mąż, zanim zaplanuje moje kształcenie, tak, abyśmy oboje mogli uzupełniać się wzajemnie pod względem naszych celów życiowych.

Martinez spojrzał na nią.

— To dziwne.

— Co masz na myśli?

— Pewnego dnia zostaniesz lady Chen. Twój mąż będzie lordem Chenem tylko dzięki tobie. To on powinien się dopasować do twoich ambicji, a nie odwrotnie.

Jej ciężkie jedwabie zaszeleściły. Terza uśmiechnęła się zamkniętymi ustami i spojrzała na zarośnięty mchem chodnik.

— To wspaniałomyślny pogląd. Tak więc, jeśli postanowię robić karierę w Ministerstwie Infrastruktury, zrezygnujesz ze swojego patentu oficerskiego, by mi towarzyszyć w delegacjach?

Martinez poczuł, jak serce nabiera szybszego, niespokojnego rytmu.

— Miejmy nadzieję, że żadne z nas nigdy nie będzie musiało podejmować takich decyzji — odrzekł.

Uśmiechnęła się szerzej, ale powieki miała spuszczone.

— Miejmy nadzieję, że nie. — Spojrzała na niego. — Ale, mówiąc z całą powagą, nie sprzeciwiałbyś się mojej karierze zawodowej?

— Nie, absolutnie nie. Ale czy bycie lady Chen nie jest karierą samą w sobie? — Jego ojciec nigdy nie zajmował się niczym innym prócz bycia lordem Martinezem z Laredo i sprawiało to wrażenie pełnoetatowej pracy.

— Tak sądzę — przyznała. — Ale pewne doświadczenie administracyjne może być przydatne w zarządzaniu przedsiębiorstwami rodzinnymi i później w Konwokacji.

O to ostatnie nie musiała się z pewnością niepokoić. Głowę klanu Chen zawsze kooptowano do Konwokacji, razem z przywódcami około czterystu innych rodzin — ta historyczna tradycja nie podobała się mniej uprzywilejowanym parom, jak lord Martinez.

— A ponadto mamy wojnę — dodała Terza. — Chcę robić, co się da, by… och.

— Nie ruszaj się. — Martinez opadł na kolano i wyplątał tren jej sukni z natrętnej hortensji. Spojrzał w górę, na twarz narzeczonej.

— Dziękuję — powiedziała.

— Proszę bardzo.

Przez chwilę milczeli. Martinez klęczał u jej stóp, a potem Terza podała mu dłoń i pomogła wstać. Czuł ciepło jej dłoni przez miękką, cienką jak papier, skórzaną rękawiczkę. Szli dalej po ogrodowej ścieżce.

— Może spróbuję znaleźć posadę w Ministerstwie Prawa i Zwierzchnictwa — powiedziała Terza, wymieniając cywilne ministerstwo, które pod kierownictwem Zarządu Floty utrzymywało flotę i mniejsze pokrewne służby. — W ten sposób będę pomagać zarówno mojemu ojcu, jak i memu mężowi.

— To… szlachetny pomysł — powiedział Martinez. Wyczuła wahanie w jego głosie i uniosła brwi.

— Niezupełnie to aprobujesz?

— Nie, nie o to chodzi. — Martinez starał się jak najlepiej sformułować myśl, która wleciała mu do mózgu na skrzydłach chłodu. — Może powinnaś poszukać innego ministerstwa, to wszystko. Jeśli zwyciężą Naksydzi, będzie wtedy bardziej prawdopodobne, że… zostawią cię w spokoju.

Smutek pojawił się na wargach Terzy.

— Uznałam, że zgadywanie, co mogą zrobić Naksydzi, jest bezcelowe.

Nerwy zagrały mu melancholijną nutą. Ach, Rolandzie, pomyślał Martinez, czy wziąłeś pod uwagę, że może sprowadzamy śmierć na tę dziewczynę?

Podeszli do innej grupy rzeźb, przedstawiających alegorię trudniejszą do rozszyfrowania niż tamta poprzednia. Kobieta lała wodę z dzbana do sadzawki, a wąsaty mężczyzna w wysokim, spiczastym kapeluszu obserwował ją, brzdąkając na cebulastym instrumencie strunowym. Na lewym ramieniu kobiety umieszczono wielkiego, dumnego z siebie ptaka. W powietrzu czuło się wilgoć i zapach mchu i lilii.

Martinez ujął obie dłonie Terzy. Widział, jak jej szyja pulsuje tętnem. Dziewczyna spoglądała chwilę na niego, pytającymi oczami, a potem nachyliła twarz, by ją pocałował. Jej wargi były ciepłe i elastyczne.

Nie całował jej wcześniej tak prawdziwie. Wymienili formalne pocałunki, kiedy ogłoszono zaręczyny, ale to było dla publiczności. Teraz całowali się tylko dla siebie.

Martinez od razu pomyślał o podnieceniu, jakie smakował na wargach Suli, o tym, że jej pocałunek zawsze obiecywał ogień i namiętność. Tej pasji tu brakowało — była jedynie wdzięczna zgoda i pełna nadziei ciekawość.

Uznał, że na początek nie jest to złe. Objął Terzę, wdychał ciepły zapach jej włosów. Woda z dzbana kamiennej kobiety pluskała, cicho chichotała.

Jego komunikator mankietowy zagrał melodyjnie. Martinez zaśmiał się usprawiedliwiająco, puścił dziewczynę z objęć i przyjął wezwanie. Na displeju zobaczył twarz Vonderheydte’a, dawnego młodszego porucznika na „Koronie”.

— Milordzie — powiedział Vonderheydte.

— Poruczniku — odpowiedział zaskoczony — Jak się pan ma?

— Doskonale, milordzie, dziękuję. — Vonderheydte oblizał wargi i rozpłynął się w uśmiechu. — Chodzi o to, milordzie, że jutro się żenię. Chciałbym pana zaprosić.

Martinez wybuchnął śmiechem. Motyw ślubu powtarzał się zbyt wiele razy. Podniosły nastrój, potem farsa, a w końcu parodia. Przy takim tempie jego własny ślub będzie wart jedynie przypisu.

Nagle Martineza uderzyła trzeźwiąca myśl.

— Chwileczkę, przecież żenił się pan już przedtem dwukrotnie?

— Tak — przyznał Vonderheydte — ale z Daphne to co innego. Tym razem znalazłem właściwą kobietę.

— Miło mi to słyszeć — odparł Martinez. — Jeśli będę mógł, przyjdę i będę zaszczycony.

— Hotel „Imperium”, lordzie kapitanie. Empirejska Sala balowa, godzina 16:10.

— Doskonale — powiedział Martinez. — Będę tam, chyba żeby wypadło mi coś bardzo pilnego.

Martinez zgasił ekran i spojrzał na Terzę.

— To jeden z moich oficerów — wyjaśnił, a potem się poprawił — moich byłych oficerów.

— Zorientowałam się.

— Czy chciałabyś pójść ze mną na wesele? Może podpatrzymy jakieś użyteczne pomysły.

Terza uśmiechnęła się.

— Pamiętaj, że muszę zorganizować nasze własne wesele następnego dnia. Do tego czasu raczej nie znajdę wolnej chwili.

— Ach. — Popatrzył na nią. — Czy chciałabyś, żebym ci pomógł? Jestem dość dobry w organizowaniu różnych rzeczy.

— Dziękuję, ale nie. Zbyt wiele czasu zajęłoby mi wyjaśnianie ci szczegółów.

Wiatr znalazł przejście na podwórzec i zaszeleścił liśćmi. Wiedziony nagłym impulsem, Martinez ujął jej dłoń. — Terza…

— Tak?

— Czy moglibyśmy mieć dzieci… dziecko… natychmiast? Zaskoczyło ją to.

— Ja… muszę umówić się na określony termin na usunięcie implantu i… — Spojrzała na niego. — Jesteś pewien?

Miał sucho w ustach.

— Mogę zginąć — powiedział.

Jej spojrzenie złagodniało, dotknęła dłonią policzka Martineza.

— Tak — odparła. — Oczywiście.

Objęła go ramionami i ucałowała. Mózg mu wirował. Martinez nie wiedział, czy rodzicielski impuls pochodził od niego samego czy od Rolanda. Straszne wydało mu się to, że tego nie wie, że sam nie może powiedzieć, czy to jego własne geny głośno domagają się potomka, czy może mimo woli właśnie staje się mimowolnym ekspertem od uczuciowego szantażu.

Wstręt, przypomniał sobie, smakuje jak miedź.

Tym razem zagrał komunikator Terzy. Z usprawiedliwiającym śmiechem wyszperała w zakamarka sukni ręczną jednostkę i zgłosiła się. Z komunikatora dobiegał głos jej ojca.

— Czy kapitan Martinez jest z tobą?

Lord Chen, choć traktował Martineza uprzejmie, nie mógł się jeszcze zdobyć na to, by mówić mu po imieniu.

— Tak — odpowiedziała Terza. — Jest tutaj.

— Wobec tego powiem wam obojgu. Dziś rano lord Said na zamkniętej sesji Konwokacji zarekomendował ewakuację Zanshaa. Wniosek przeszedł w głosowaniu przy bardzo niewielkim sprzeciwie.

Martinez nie zdawał sobie sprawy, że do tej pory czuł stałe napięcie, zarówno umysłowe, jak i fizyczne; teraz go opuściło. Spojrzał w twarz Terzy i zobaczył, że ona odczuwa taką samą ulgę.

— Wspaniale, milordzie — powiedział głośno, by lord Chen go słyszał.

Terza zwiększyła głośność, by Martinez nie wytężał słuchu.

— Dwa statki floty zostały zarekwirowane. Przeniosą Konwokacje w inne miejsce. Jeszcze nie ustaliliśmy dokąd. Zostanie przyjęty plan Martineza, choć kapitana Martineza trzeba ostrzec, że lord Tork zdecydował, że będzie się to nazywać „Planem Chena”.

Chen zgarnął dla siebie mój pomysł, pomyślał Martinez z ukłuciem irytacji.

— Nie ma znaczenia, jak się go nazywa, milordzie — oznajmił — jeśli tylko przyczynia się do pomyślnego wyniku wojny.

Kiedy wygłaszał tę jawną nieprawdę, zauważył w kącikach oczu Terzy zmarszczki rozbawienia, co jeszcze zwiększyło jego irytację.

— To ładnie z twojej strony, że tak to odczuwasz — oznajmił Chen. — Powinieneś też wiedzieć, że rada przychyliła się do prośby mojej siostry, żebyś służył jako jej oficer taktyczny. Dostaniesz rozkaz udania się na jej statek, gdy tylko zostanie zorganizowany odpowiedni transport.

Było to łatwiej sformułować niż wykonać, ponieważ Martinez znajdował się na Zanshaa, a Michi Chen orbitowała wokół układu Zanshaa z ogromną prędkością.

— Dziękuję, milordzie — powiedział Martinez. Terza zaśmiała się.

— Czy masz coś do powiedzenia mi bezpośrednio, czy po prostu mam wręczyć komunikator Garethowi?

Lord Chen ściszył głos, tak że Martinez, by słyszeć jego słowa, musiał natężać słuch.

— Tylko tyle, że jest mi przykro, że nie jestem teraz z tobą. Sprawy biegną za szybko. Żałuję, że nie możemy spędzać razem więcej czasu.

— Ja też — odparła Terza.

— Kocham cię. — Przerwał na chwilę. — Zobaczymy się jutro.

— Zatem do jutra. Cześć.

Terza odłożyła komunikator.

„Kocham cię”, powiedział lord Chen. Martinez nie powiedział tego jeszcze Terzie, z tej prostej przyczyny, że jako osoba inteligentna rozpoznałaby fałsz. Pomyślał, że powie to dla formy, choćby z uprzejmości; coś go jednak powstrzymywało przed kłamstwem u zarania małżeństwa. Nie chciał również zaczynać od żenującej szczerości — stwierdzenie „kocham inną” raczej nie było najlepszym sposobem rozpoczynania związku.

Czuł, że zarówno on, jak i Terza, starannie zaciągnęli zasłony na swoje prywatne uczucia. Nie dlatego, że prawda byłaby niepożądana, ani nawet nie dlatego, że w ich sytuacji nie miała znaczenia, ale dlatego że mogła ranić. Dla Martineza wspomnienie związku z Sulą nie byłoby po prostu głosem niezręcznej prawdy — byłoby wyciągnięciem broni. Broni, której kiedyś mogliby użyć i on, i Terza. I wykorzystać do wytoczenia krwi.

Wobec tego milczenie. Wziął Terzę za rękę, pocałował w policzek i pociągnął dalej w głąb ogrodu w jaskrawym popołudniowym świetle.

— Walpurga wyglądała ślicznie — zauważyła Terza. — Prawda?

Ironia, jak przypomniał sobie Martinez, smakowała jak stare fusy kawy.


* * *

Martinez klęczał przed baterią kamer. Trzymał stopy Terzy na kolanach i uśmiechał się do potomności. Rzeczywisty ślub zawarto kilka godzin wcześniej, w Biurze Stanu Cywilnego, przed sędzią Sądu Najwyższego Ngenim. Od tego czasu odbyło się kilka popularnych rytuałów, z których ten — symboliczna konsumpcja małżeństwa — był ostatni.

Terza siedziała nad Martinezem na łożu z baldachimem, ustawionym w jednym z salonów Pałacu Chenów. Miała na sobie szkarłatną suknię tak obładowaną połyskującym złotym brokatem, że aż poskrzypywała. Martinez włożył pełny mundur galowy ze srebrnym galonem, wysokie buty, oraz — przynajmniej na czas jazdy do Urzędu Stanu Cywilnego i z powrotem — wysokie skórzane czako i długi do kostek płaszcz. Wziął również buławę Złotego Globu, co oznaczało, że sędzia Ngeni, przed rozpoczęciem ceremonii, musiał poderwać się na baczność i odsłonić gardło, by mogło być poderżnięte przez sierpowaty ceremonialny nóż, który Martinez przypiął u pasa…

Martinez zaczął rozwiązywać czerwone wstążki, które sznurowały brokatowe pantofelki lady Terzy. Kamery zaszeptały, podjeżdżając do bliższego planu. Martinez rozwiązał oba pantofelki, po czym je ściągnął jeden po drugim. Publiczność zaklaskała. Stopy Terzy były małe i delikatne, a podeszwy ciepłe w dotyku.

Kiedy zakończył się ostatni rytuał, jedna z przyjaciółek Terzy wręczyła Martinezowi elegancką parę czerwonych skórzanych butów z kokardami. Martinez włożył je na stopy Terzy. Wstał i pomógł się podnieść Terzie, krępująco obciążonej brokatami i na wysokich obcasach. Pocałowali się, a kamery ponownie zaszeptały.

— Jesteś piękna — powiedział cicho.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się i pocałowała go w ucho. Na policzku czuł ciepło jej policzka.

Jego słowa całkowicie odpowiadały prawdzie. Terza wyglądała ślicznie w brokatach, z czarnymi włosami spływającymi swobodnie na nagie ramiona. Cały dzień wykazywała idealny wdzięk i opanowanie. Skomplikowane wesele, które zorganizowała, przebiegło zupełnie bez zacięć, co dobrze świadczyło o jej zdolnościach menedżerskich.

Martinez, pod wrażeniem rytuału i tej idealnej osoby, poczuł rosnący płomyk nadziei. Znacznie lepsze uczucie niż wstręt do siebie, który czuł po ostatniej nocy, spędzonej z Amandą Taen.

Był to chyba końcowy rezultat nadmiaru dobrego humoru po weselu porucznika Vonderheydte’a. Narzeczona, lady Daphne, młoda, pulchna, pogodna ruda dziewczyna, była zupełnie inną osobą, niż sobie wyobrażał na podstawie opisu Dalkeith, gdy ta zdradziła mu zdalne praktyki Vonderheydte’a.

Dopiero wtedy Martinez sobie przypomniał, że wideokochanka Vonderheydte’a nazywała się lady Mary.

Cóż, pomyślał.

W towarzystwie swych dawnych towarzyszy statkowych Martinez zaczął się odprężać. Vonderheydte nie miał krewnych na Zanshaa, więc wezwał flotę na pomoc: wszyscy kadeci i oficerowie, znajomi Vonderheydte’a, zostali zaproszeni. Byli obecni wszyscy oficerowie „Korony”, z wyjątkiem Shankaracharyi, który przypuszczalnie przebywał nadal w ukryciu.

Martinez już nimi nie dowodził i mógł się czuć odprężony. Młodzi oficerowie byli w doskonałych humorach, cała sala balowa rozbrzmiewała wesołością. Gorący poncz smakował dość niewinnie, ale ział oparami brandy. W pewnym momencie Martinez zaczął sobie uświadamiać, że ponieważ jest oficerem o stopniu przynajmniej o dwa szczeble wyższym od stopni wszystkich innych na sali, jego obecność działa jak hamulec energii młodszych. Czuł się wśród nich zupełnie swobodnie, ale uczucie to nie było całkowicie odwzajemnione. Zaczął się obawiać, że lada chwila podsłucha, jak któryś z nich mówi o nim „stary”. Zasmucony tym, wzniósł kielich ponczu w ostatnim toaście na cześć państwa młodych i opuścił bal.

Schodził po szerokich schodach hotelu i w głowie szumiał mu alkohol. Wieczór był jeszcze młody, a Martinez nie miał dokąd pójść — mógł się udać do Pałacu Shelleyów i patrzeć, jak jego brat triumfuje; mógł odwiedzić Terzę, ale zajęta organizacją ślubu, irytowałaby się, gdyby jej się plątał pod nogami.

Dźwięczny zaśpiew zwrotki „Powinszowania” z „Lorda Fizza na Urlopie” rozbrzmiewał z Empirejskiej Sali Balowej na górze. W myśli Martineza wkradał się rozpaczliwy smutek. Teraz takie radości były już nie dla niego.

Mimo że palił się do awansu, czerpał radość ze swej pracy na stanowisku młodszego oficera: odpowiedzialność nie za duża, towarzystwo przeważnie miłe, a noce należały do niego.

Te beztroskie noce to przeszłość, zwłaszcza teraz, kiedy za chwilę miał się przyłączyć do rodziny Chenów. Jedno z Chenów będzie jego dowódcą, inne — jego żoną, jeszcze inne — patronem w Zarządzie. A Roland, dysponujący rodzinną książeczką czekową, zapłaci za to wszystko. Od pojutrza Martinez nie zrobi kroku bez ich wspólnej aprobaty.

Wtedy właśnie zaczął go omywać wstręt. To własna ambicja zawiodła go w tę pułapkę, do małżeństwa z kobietą, którą ledwie znał i której prawdopodobnie przyniesie tylko ból. Gdyby się potrafił zdobyć na niechęć do Terzy, mógłby znaleźć pokrzepienie — wtedy by ją po prostu wykorzystał, i to z czystym sumieniem, i wiedziałby, że zasłużyła sobie na to, by ją wykorzystano. Ale poznał Terzę dostatecznie, by zrozumieć, że dziewczyna zasługuje na dobroć męża i zasługuje również na męża znacznie lepszego niż on.

W jego myślach zatańczył kuszący impuls, by uciec. Uciec, jak uciekła Sempronia, i spróbować swych szans.

Ale przykład Sempronii pokazał mu, czego się mógłby spodziewać: kieszonkowe odcięte, mecenasi we flocie zmienieni w jawnych wrogów. Zamiast cieszyć się z prywatnego dochodu jak większość innych oficerów, musiałby żyć z pensji, administrując jakąś mało znaną dziurą w rodzaju magazynu dostaw lub obozu szkoleniowego, na którą skazałaby go wrogość Chenów.

Martinez zawrócił do baru hotelowego i rozmyślał o tych sprawach przez jakieś dwa drinki. Zanim skończył drugi, w mózgu pojawił mu się obraz Amandy Taen. Ostatnia noc kawalerskiej hulanki wydawała się tym minimum, które może sobie ofiarować, ostatnim płomieniem wolności przed aksamitną nocą uwięzienia.

Kiedy zadzwonił do Amandy, odkrył ku swojemu zdziwieniu, że nic nie planowała i jest otwarta na pomysł kolacji i późniejszą wizytę w klubie. Była tak chętna do zabawy, jak zawsze poprzednio, radosna, nieskomplikowana, bez zahamowań, a kiedy ją wpakował do łóżka, stała się wcieleniem rozkoszy. Dopiero potem wspomniała o jego ślubie, o którym oczywiście czytała w kronice towarzyskiej.

— Nie zajmuję się żonatymi mężczyznami — oznajmiła. — Więc od tego momentu musisz sobie radzić sam.

— Będzie mi ciebie brakowało — powiedział Martinez z absolutną szczerością.

— Cieszę się, że nie jestem bogata ani nie jestem parem. — Westchnęła. — Mogę poślubić kogo mi się podoba.

Prawda zawarta w tych słowach rozbiła w sercu Martineza bańkę smutku i czuł, jak macki klanu Chenów ciągną go ku przeznaczeniu.

A teraz — z mackami owijającymi go od stóp do głów — Martinez przepchnął się z Terzą przez tłum gości do czekającego na zewnątrz samochodu. Uścisnął dłoń lordowi Chenowi, a polityczny weteran obdarzył Martineza czymś, co ten rozpoznał jako doskonałą imitację serdecznego uśmiechu. Lady Chen pozwoliła, by dotknął jednego z jej mroźnych, zaciśniętych palców. Roland triumfalnie łupnął go po ramieniu.

Martinez i Terza zeszli do swego kabrioletu, a za nimi Alikhan, w nieskazitelnym mundurze i z Globem w futerale. Alikhan usiadł przy kierowcy z przodu. Samochód wiózł ich do hotelu „Boniface”, gdzie Martinez wynajął apartament, w którym mogli cieszyć się życiem małżeńskim, dopóki flota na to pozwoli.

Samochód sunął Bulwarem Praxis. Wiatr odrzucił w tył włosy Terzy, odsłaniając łuk jej szyi. Nadal panował wczesny wieczór i ludzie na ulicy szli do swych rozrywek. Martinez drgnął na widok jasnozłotych włosów, połyskujących w świetle latarni, ale gdy się wpatrywał w tę osobę, uświadomił sobie, że to nie Sula, tylko ekspedientka, wlokąca się do kolejki linowej, do domu w Dolnym Mieście.

Pokojówka Terzy, Fran, czekała na nią w jej pokojach. Kiedy Fran zajmowała się Terzą w gotowalni, Alikhan opuścił łóżko, wypakował szlafrok i piżamę Martineza, po czym pomógł Martinezowi zdjąć marynarkę i buty.

— Dziękuję, Alikhanie — powiedział Martinez. — Byłeś dzisiaj wspaniały.

Alikhan uśmiechnął się promiennie pod swymi sumiastymi wąsami.

— Życzę panu wszelkiego szczęścia, milordzie.

Alikhan wycofał się; służbę trzymano w innej części hotelu.

Martinez zerwał z siebie pozostałe części munduru. Popatrzył przez chwilę bez zrozumienia na piżamę, a potem wrzucił ją do szuflady. Włożył szlafrok i poszedł do łazienki, by wyszczotkować zęby i uczesać włosy.

Wrócił do sypialni i zastanawiał się, czy powinien od razu wejść do łóżka, czy czekać na Terzę.

Ściemnił lampę, aż się ledwo żarzyła, i wygładził pościel. Nadzieja i uraza walczyły w jego myślach. Zsumował w pamięci godziny spędzone w towarzystwie Terzy i przekonał się, że było ich mniej niż osiem.

Pamiętał, że było kilka kobiet, które zabrał do łóżka po znajomości krótszej niż osiem godzin. Dlaczego ta okazja miałaby być inna?

A jednak była. Tych innych kobiet nie musiał już więcej widywać, z Terzą natomiast pozostanie przez resztę życia albo przynajmniej do chwili, kiedy jej ojciec nakaże jej rozwód. Dzisiejszy wieczór będzie miał trwałe konsekwencje, a tamte inne wieczory nie miały.

Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i zobaczył wchodzącą Terzę. Miała na sobie jedwabną koszulę nocną w intensywnie niebieskim kolorze, niebieską, nieco jaśniejszą lizeskę ze złotymi koronkami i futrzanym kołnierzem złotym w czarne ciapki. Na nogach pantofle z pomponami. Czarne włosy zaczesała za lewe ucho, gdzie umieściła wielki biały storczyk. Łono zdobił naszyjnik z bladych kwiatów.

Martineza wręcz zmroziło autentyczne piękno tego obrazu, czuł, jak nieoczekiwanie wpływa na jego nerwy, na reakcję mrowiącej skóry. Terza przystanęła przy wejściu i obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.

Martinez podszedł do niej, ujął jej dłoń i ucałował.

— Jesteś piękna — powiedział. — Nigdy nie widziałem nic równie cudownego.

W jego umyśle pojawiło się wspomnienie Suli, pamiętał, jak krew podpływała jej ku powierzchni skóry pod dotknięciem jego palców. Zdusił to wspomnienie. Objął ramieniem kibić Terzy i ucałował sprężyste wargi.

— Nie jesteś zmęczona? — zapytał.

— Oczywiście, że jestem. — Uniosła dłoń, by dotknąć jego policzka. — Ale dla pewnych rzeczy warto trochę pobyć bez snu.

Znów ją pocałował. Jej wargi rozwarły się ciepło, a jego krew rozpaliło nagłe pożądanie. Objęła go ramionami. Martinez pocałował jej obnażoną szyję i zapach perfum dotarł do jego nerwów. Krew mu zastygła i cofnął się.

— Czym pachniesz?

Spojrzała na niego z całą niewinnością.

— Zmierzch na Sandamie — odparła.

— Prze… przepraszam — powiedział. — Ale czy mogłabyś to zmyć. — Kaszlnął delikatnie. — Ja… mam alergię. Przepraszam.

Oczy Terzy rozszerzyły się ze zdziwienia.

— Oczywiście. — Ofiarowała mu szybki pocałunek i opuściła jego ramiona. — Zaraz wracam.

Martinez podszedł do łóżka i bezwładnie opadł przy ciężkim, drewnianym wezgłowiu. Serce zaczęło mu bić nierytmicznie, a czoło nagle połaskotał pot. Wspomnienie Suli w takim momencie było jak uderzenie obuchem.

Wstał, otworzył okno i wdychał nocne powietrze, czyszcząc gardło z perfum Suli. Zamęt w głowie ustał. Strach ustąpił. Kiedy Terza wróciła, równie elegancka jak poprzednio, cała spowita w zapachu mydła lawendowego, Martinez uśmiechnął się i wziął ją w ramiona.

Pociągnął ją do łóżka i siadł z nią na brzegu materaca. Rozwiązał satynową wstążkę i zsunął z Terzy lizeskę. Dziewczyna spojrzała na niego ze spokojem w twarzy, źrenicami szerokimi i głębokimi jak ocean w przyćmionym świetle.

— Rano kazałam usunąć sobie implant — oznajmiła. — Lekarka stwierdziła, że nie będzie potrzebny progesten. Powiedziała, że w ciągu miesiąca po usunięciu implantu szanse na ciążę są znacznie zwiększone. — Palcami dotknęła jego włosów na skroni. — Szanse, że wkrótce pocznę, jeśli tego zechcemy.

Martinez, obezwładniony cichym wybuchem nieoczekiwanej radości, poczuł, jak czerwienieje mu skóra.

— To cudownie — odparł. Kiedy ją całował, powziął w duchu spokojne postanowienie: nie będzie traktował tego małżeństwa ani lekko, ani jako coś narzuconego; Terza zniżyła się, by go poślubić, co więcej, by począć jego dziecko, i winien jej był przynajmniej wysiłek podtrzymania jej godności; jeśli ma być mężem, będzie się starał być mężem jak najlepszym; to minimum, by zachować szacunek dla siebie.

Wyciągnął kwiaty z okolic karku Terzy i ucałował jej szyję i ramiona. Na wargach czuł ciepło jej skóry. Pociągnął ją na łóżko. Miała bladą twarz wśród czarnego kwiecia włosów. Kiedy ją pieścił, obserwowała go spod wpółprzymkniętych powiek.

Sula to ogień i pasja, Amanda — śmiech i radość. Terza to coś głębszego, być może bardziej znaczącego. Był tam ośrodek wytwornego opanowania, który umykał Martinezowi, nawet gdy po niego sięgał. To z pewnością było efektem wychowania, choć może odzwierciedlało również istotę Terzy, rodzaj akceptacji, którą nosiła w głębi serca.

Wszystko co robił, robił dla jej przyjemności. Dążył do tego, by dłońmi i wargami zakłócić ten godny spokój, który widział od pierwszego dnia na podwórcu Pałacu Chenów, i otrzymał nagrodę: oddech Terzy przyśpieszył przy mimowolnym krzyku.

Dźwięk go rozpalił — więc ten rdzeń nie składał się z samego opanowania. Zwielokrotnił wysiłki; dostosował swój oddech do jej oddechu. Jej palce wpijały się w jego ramiona, plecy, ręce. Znowu krzyknęła. Okrzyk zagubionej duszy, zaalarmowanej, że ni stąd, ni zowąd wędruje w ciemnościach, a on pomógł jej znaleźć drogę z powrotem do światła, gdzie oczekiwał on, jej partner łoża i oddechu, jej mąż…


* * *

Pobielone ręce śpiewaczki unosiły się w powietrzu, ich widok kojarzył się z parą kochanków wirujących na parkiecie. Jej głos przypominał szczęk miecza, wznosił się lotem orła, krwawił jak rana. Publiczność bez tchu wsłuchiwała się w każde słowo i drżała z emocji, widząc kontrolowaną wściekłość w czarnych oczach pieśniarki.

Sula siedziała sama w tylnej części klubu, przed nią na stole stał nietknięty drink. Rozważała na serio, czy nie wprowadzić alkoholu do swego stylu życia.

Wiedziała, że po południu odbył się ślub Martineza; kroniki towarzyskie szczegółowo o tym donosiły. Martinez i lady Terza znajdowali się w tej chwili w łożu i Martinez grał ze swą panną młodą w te same gry, w które zaledwie kilka nocy temu grał z Sulą. Rodzina Chenów sporządzała listę gości, widocznie nie konsultując jej z młodymi, więc Sula została nawet zaproszona na uroczystości ślubne. Praca dostarczyła jej pretekstu, by tam nie pójść. Wysłała jednak pięknie opakowany prezent — parę dobranych waz Guraware, podarowanych jej wcześniej przez Martineza.

Zarząd Konsolidacji Logistycznej, pod wodzą Dowódcy Floty, Lai-owna, odwołanego na okres wojny z emerytury, miał za zadanie rozwiązywać konflikty między rozmaitymi zapotrzebowaniami wojska na ograniczone zasoby. Trzeba było podejmować decyzje, która z rządowych agend ma pierwszeństwo do majątku i Zarząd Konsolidacji właśnie te decyzje podejmował.

Zadanie było nudne i wymagało pracy w nadgodzinach. Dla Suli nie stanowiło to problemu. Im więcej czasu spędzała w biurze, oderwana od swych myśli, tym lepiej.

Wzięła niewielki kieliszek i koniuszkami palców poczuła gładką, chłodną powierzchnię. W nozdrza uderzył ją ostry, ziołowy zapach. Zamówiła iarogiit, wódkę uzyskaną z bulwiastej rośliny lai-ownowskiego pochodzenia, a następnie przyprawioną jakimś cytrusowym zielskiem. W efekcie uzyskano płyn fioletowawy z zawartością około pięćdziesięciu pięciu procent alkoholu.

Obrzydliwa substancja iarogiit, tania i wszędzie dostępna. Ulubiona wódka najpoważniejszych alkoholików we flocie, Wszystkich nieokrzesanych, starych przygiętych z podkrążonymi oczyma, poobcieranymi knykciami i popękanymi żyłkami w nosie. Kiedy Sulę wyznaczono do statkowej żandarmerii, zgarniała takie typy z lokalnych więzień i pędziła z powrotem na ich statki, by tam wymierzono im karę.

Jeśli mam pić, myślała Sula, nie ma sensu zaczynać ostrożnej jazdy od wybornych win i słodkich likierów. Potrzebny był jej rynsztok, a iarogiit właśnie mógł ją tam zabrać.

Pieśniarka derivoo wydała głośny lament bólu, który przeszedł w łkanie. Mężczyzna, ojciec jej dzieci, odszedł. Pieśniarka uniosła dłoń, palce jakby zwinięte wokół rękojeści sztyletu. Rozważała, czy nie poderżnąć dzieciom gardeł, by sprawić mężowi cierpienie.

Sula odstawiła kieliszek na stół. Wódka zadygotała, liżąc brzegi kieliszka, jakby chciała z niego uciec. Niewidzialny sztylet zdawał się błyszczeć w powietrzu.

Martinez grał w podwójną grę — Sula zobaczyła to z doskonałą jasnością. Zawsze trzymał Terzę w rezerwie, a kiedy Sula się zawahała, od razu przełączył się na swój plan rezerwowy.

Zastanawiała się jednak, postukując palcem w marmurowy blat, o co naprawdę chodziło Martinezowi? Może jego ojciec po ślubie podwyższyłby mu kieszonkowe? Może istniało jakieś lukratywne stanowisko, dostępne jedynie dla żonatych oficerów?

Jakakolwiek byłaby przyczyna, nie mogło chodzić o pieniądze, prestiż czy poparcie we flocie, w takim bowiem wypadku Martinez traktowałby Terzę jako swój pierwszy, a nie drugi wybór. Musiała istnieć jakaś przyczyna, że zwrócił się do Suli jako pierwszej.

I wtedy wpadło jej do głowy, że jedyna przyczyna to wstrętna gierka — Martinez po prostu bawił się uczuciami kobiet. Wiele miesięcy temu kadeci opowiadali o jego sukcesach miłosnych; czy możliwe, że ktoś jest uwodzicielem i nie pogardza obiektem uwodzenia? Może Martinez igrał z Sulą dla zabawy? Przecież to Sula wznowiła kontakt z Martinezem po miesiącach separacji i teraz zastanawiała się, czy Martinez nie potraktował tego jako okazji do uwiedzenia jednej kobiety podczas spokojnych zalotów do innej.

Muzyka zabrzmiała teraz stanowczo; Sula przeniosła wzrok na scenę. Chwila decyzji nadeszła. Pieśniarka opuściła sztylet, dłonie jej drżały. W oczach skrzyły się łzy. Wargi pieściły imiona dzieci.

Potem pieśniarka zawołała imię mężczyzny, a sztylet znowu zabłysnął wysoko przy akompaniamencie następnych dźwięków.

A może, pomyślała Sula, Terza też w to grała. Terza widywała Sulę w towarzystwie, powiedziała, że Sulę podziwia. Czy w tamtym czasie wiedziała już o negocjacjach w sprawie ślubu z Martinezem? A może nawet zainicjowała te negocjacje?

Dłoń Suli na stole zwinęła się w pięść, kostki palców zbielały. Napięcie w jej ręce wywołało drżenie płynu w kieliszku. Przypuśćmy, pomyślała, że to wszystko wina Terzy.

W mózgu Suli uformowała się wizja przepysznego łoża, satynowych prześcieradeł, splecionych rąk i nóg oświetlonych świecami. Przez chwilę widziała siebie, jak wyłamuje drzwi i dokonuje masakry…

Ze sceny zabrzmiał następny akord, pieśniarka derivoo opuściła drżącą dłoń i wbiła sobie w brzuch wyimaginowany sztylet. Krzyknęła, potknęła się i umarła, śpiewając, z imieniem mężczyzny na wargach.

Wybuchły oklaski. Artystka się kłaniała. Istnieje różnica między prawdą i melodramatem, myślała Sula, a pieśniarka ją przekroczyła.

Sula też.

Podniosła chłodny kieliszek do ust, przez chwilę wciągała ostry zapach, potem trzasnęła kieliszkiem o blat. Ciecz oblała jej palce.

Sula wstała, zostawiła pieniądze na stole i wyszła w noc.

Загрузка...