ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Pierwsi weszli jednak na pokład piloci niosący szybowce ze złożonymi skrzydłami.

Zaraz po nich wkroczyła na rampę grupa niosąca Murchison oraz osłaniający ich strażnicy z kuszami.

Patolog zauważyła, że rampa była szeroka i zdumiewająco długa. Sięgała od dziobu aż do suchego lądu. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale w głowie Murchison powstało przypuszczenie, że pajęczy marynarze bali się wody.

Wewnątrz statku została przeniesiona korytarzem, który był tak niski, że gdyby nie leżała w hamaku, mogłaby uszkodzić sobie twarz o szorstki, włóknisty sufit. Co jakieś dwadzieścia metrów rozmieszczono migoczące lampy. Woń wydzielana przez płomienie sugerowała, że do ich budowy użyto raczej jakiegoś oleju roślinnego niż ropy naftowej.

Każda lampa pływała w wielkim drewnianym naczyniu z wodą, obok zaś stały po dwa jeszcze większe pojemniki, jeden z wodą, drugi z piaskiem. Murchison pomyślała, że widocznie ognia pająki boją się nie mniej niż wody, a potem przypomniała sobie wszystko, co słyszała o czasach ziemskich żaglowców. Wtedy też bardzo dbano o to, aby ogień nie wymknął się spod kontroli.

Po dłużącym się krążeniu ciemnymi przejściami jej hamak spoczął na pokładzie.

Znajdowała się w pomieszczeniu o powierzchni około sześciu metrów kwadratowych i na tyle wysokim, że gdyby ją rozwiązano, mogłaby w nim uklęknąć wyprostowana.

Porywacze mieli najwyraźniej taki właśnie zamiar, dwóch bowiem uniosło ją i przytrzymało twarzą w dół, a trzeci otworzył otwór gębowy i zrobił coś, co zmiękczyło i poluzowało nici. Potem zaczęli obracać ją z wolna, a pająkowaty wchłonął wszystkie rozwinięte pasma.

Gdy skończył, pozostali wyszli z kabiny, ten jeden zaś owinął Murchison nogę w kostce czymś miękkim, co okazało się podściółką pod pętlę liny, tym razem splecionej chyba z jakiegoś włókna roślinnego. Pająk pochylił groteskową głowę nad nogą i splunął na linę, która w ciągu kilku sekund stwardniała. Drugi koniec został przywiązany do wspornika przy drzwiach i podobnie zamocowany. Lina była na tyle długa, aby Murchison mogła się swobodnie poruszać po całym pomieszczeniu, a nawet wyjść za próg. Pająk spojrzał na nią i wskazał najbliższą z kończyn na coś znajdującego się w kącie kabiny. Były to dwie niskie poręcze z płaską drewnianą pokrywą między nimi.

Stworzenie podeszło tam i odsunęło na bok pokrywę, a potem znowu wskazało kwadratowy otwór znajdujący się pod spodem. Potem skinęło na Murchison i zrobiło jej nieco miejsca.

Było zbyt ciemno, aby zajrzeć w głąb dziury, ale usłyszawszy dobiegające stamtąd lekkie uderzenia fal, Murchison zrozumiała, że ma przed sobą regularny wychodek. Aby pokazać, że wie, co to jest, złapała za poręcze i przykucnęła na chwilę między nimi, po czym opuściła pokrywę. Na pełną demonstrację nie miała ochoty. Pająk poczuł się chyba usatysfakcjonowany, wskazał bowiem z kolei na znajdującą się w przeciwległym rogu półkę, na której stały trzy dzbany: dwa wysokie i smukłe, jeden niski i pękaty, wszystkie z pokrywami. Było też coś przypominającego kubek, niewielka sterta drewnianych talerzy, duża misa i złożona równo płachta jakiejś miękkiej tkaniny. Murchison podeszła tam zaraz na czworakach i sprawdziła na początek zawartość wąskich dzbanów. Potrząsnąwszy lekko nimi, uniosła pokrywki, powąchała i doszła do wniosku, że oba zawierają wodę. Pękaty pełen był jakichś kulek wyglądających jak włochate ziemniaki.

Wyprostowała nogi i spojrzała na pająkowatego, potem wskazała na swoją torbę przy pasie. Nie chodziło jej o przyciągnięcie uwagi gospodarza, ten bowiem i tak wpatrywał się w nią bez przerwy, ale o uprzedzenie, że jej następny ruch nie będzie mu w żaden sposób zagrażał.

Powoli otworzyła torbę i dwoma palcami wyciągnęła z niej analizator, którzy przytrzymała w kąciku ust, aby mieć obie ręce wolne. Potem nalała do kubka nieco wody i wsunęła do niej końcówkę analizatora. Wykrył szereg śladowych ilości różnych substancji, ale żadna nie była trująca, Murchison wypiła więc wodę. Potem wzięła jedną z włochatych kulek i przełamała ją na pół. W środku była bladozielona i pachniała lekko cynamonem.

Zbadała ją analizatorem w kilku miejscach, ale i tutaj nie natrafiła na nic niepokojącego.

Odłożyła przyrząd i ugryzła zielonkawe coś.

O mdłości nie przyprawiło, ale chyba tylko ktoś krańcowo głodny uznałby to coś za jadalne. Przypomniała sobie przyjęcie wydane przez jej byłych studentów z okazji jej awansu na etatową szpitala.

Spróbowała wtedy kawałek kelgiańskiego warlganu, który był jednak trochę lepszy niż ten produkt.

Zmusiła się, aby przełknąć kęs.

— Dziękuję — powiedziała.


Pająk zaświergotał krótko i wycofał się do drzwi, skąd nadal ją obserwował.

Przez kilka minut siedziała na hamaku, który pozostawiono na podłodze, rozmyślając, co powinna zrobić. No i czego mogą od niej oczekiwać gospodarze. Dysponowali prymitywną techniką, ale bez wątpienia byli cywilizowani. Na razie nie wykazali się celowym okrucieństwem, udowodnili za to, że potrafią myśleć i szybko dostosowują się do nowych sytuacji. Byli wyraźnie nią zaciekawieni i wykazali troskę o to, aby było jej wygodnie. Skoro tak, należało odpłacić im podobną monetą.

Zgięła się wpół i ruszyła na zwiedzanie kabiny. Na jednej ścianie wisiały zwoje lin różnej grubości, na drugiej umieszczono półki z drewnianymi narzędziami, które przypominały marszpikle widywane przez nią na ilustracjach w książkach poświęconych historii żeglugi. Nie było niczego metalowego, nawet metalowych okuć. Sam statek też wydawał się zbudowany wyłącznie z twardych i mocno tkanych włókien ciemnozielonej barwy, między którymi widać było cienkie jasnoszare wzmocnienia.

Murchison domyśliła się, czym był ów jasnoszary materiał. Widziała go już wcześniej pod postacią cienkich pasm, którymi związano kusze, oraz misternej kratownicy tworzącej kadłub i skrzydła szybowców. Wzdrygnęła się lekko, pomyślawszy o technologii opartej na wytworze ciał tych istot.

Trzecia ściana była goła i tylko na samej górze, gdzie spotykała się z sufitem, znajdowała się uchylona lekko na zewnątrz klapa. Przez szeroką na sześć cali szczelinę wpadało do środka świeże i chłodne, już po zachodzie słońca, powietrze. Bez wątpienia chodziło o wywietrznik. Pod czwartą ścianą, w której były drzwi, znajdowała się lampa z zestawem przeciwpożarowym. Chcąc przyjrzeć się jej bliżej, Murchison podpełzła do pojemnika z wodą i wtedy przyszło jej do głowy, że może udałoby się tak ustawić knot, aby dawał więcej światła, i wyciągnęła rękę.

Gdy jej palce znalazły się może stopę od lampy, krzyknęła z bólu i zaskoczenia, gdyż kończyna pająkowatego opadła na jej rękę.

— Dlaczego to zrobiłeś? — spytała, ściskając dłoń pod pachą, aby ukoić ból.

Pająk sięgnął po kuszę i wystrzelił, a bełt wbił się z hukiem w podłogę tuż przed lampą. Potem podszedł do tego miejsca, z niejakim wysiłkiem wyciągnął strzałę z podłogi i założył z powrotem na cięciwę.

Miała odpowiedź na swoje pytanie. Wiadomość brzmiała: ręce precz od lampy.

Zrozumiała, że pająk nie zamierza uczynić jej krzywdy, jeśli będzie się trzymać wyznaczonych reguł. Zastanowiła się, jak by się czuła, gdyby role się odwróciły. W tych warunkach krótka chwila nieostrożnego obchodzenia się z ogniem mogła spowodować olbrzymie szkody, o obrażeniach cielesnych nie wspominając.

Strata szybowca, sama w sobie dotkliwa, byłaby też zapewne tragedią dla pilota, który konstruował pracowicie aparat latający z materii uzyskanej z własnego ciała. Ale pożar statku, który musiał był efektem działań zespołowych wielu stworzeń, to już prawdziwa katastrofa dla całej społeczności. A wszystkie te jednostki musiały być nad wyraz łatwopalne, co czyniło pływanie na nich zajęciem wysoce ryzykownym. Tym samym lepiej było posłuchać pająkowatego. Albo wytłumaczyć mu, że nie musi się niczego obawiać z jej strony.

Dobrze byłoby zająć się tym już teraz, ale Murchison była zbyt zmęczona, aby wdawać się w konwersację wymagającą energicznego i długotrwałego posługiwania się dłońmi. Mogła jednak uczynić chociaż pierwszy krok.

Wskazała na ścianę ze szczeliną wentylacyjną, potem na sam otwór, kilka razy dmuchnęła głośno, wysilając płuca, zadrżała widowiskowo i wróciła na hamak. Tam położyła się na jednej jego części, drugą zaś okryła się, na ile to było możliwe. Tkanina była szorstka, ale ciepła. Z ręką pod policzkiem Murchison spojrzała na strażnika.

— Dobranoc — powiedziała cicho.

Pająk zaszczebiotał coś w odpowiedzi.

Nie miała pojęcia, czy jej pantomima została zrozumiana, chciała w każdym razie przekazać wiadomość, że nie będzie nic kombinować i raczej nie złamie żadnego zakazu.

Leżąc, zerkała na strażnika, który też nie przestawał jej obserwować. Pod sobą czuła twardy pokład i miała wrażenie, że nijak nie uda się jej zasnąć.

* * *

Obudziła się, gdy było już jasno. W międzyczasie ktoś zgasił lampę i otworzył szeroko klapę w ścianie, tak że blask słońca i podmuchy wiatru wpadały swobodnie do środka. Jakaś dobra dusza nakryła też Murchison dodatkową płachtą materiału identycznego jak ten, z którego upleciony był hamak. Kobieta mocno zdrętwiała w nocy, ale ulżyło jej, że próba porozumienia przyniosła pozytywne rezultaty. Gdy uniosła się na łokciu i chrząknęła cicho, strażnik otworzył oczy. Zdaniem Murchison był to ciągle ten sam osobnik.

Przeciągnęła się kilka razy, rozmasowała trochę mięśnie i uniosła klapę wychodka.

Spojrzała wyczekująco na strażnika, który wyszedł za próg i przesunął się trochę, znikając jej z oczu.

Dziwna sprawa, pomyślała Murchison, że wszystkie istoty Federacji jednakowo żywiły awersję do publicznego wydalania odchodów. Gdy umyła się jeszcze i zjadła trochę, a była już na tyle głodna, że kulki wydały się jej znacznie bardziej jadalne niż wieczorem, rozrobiła resztki pożywienia w małej ilości wody i posługując się zwiniętym narożnikiem tkaniny, wykonała na oświetlonej słońcem ścianie dwa proste szkice. Potem wysunęła głowę na korytarz i skinęła na pająka, aby wrócił do kabiny.

Nadeszła pora, aby zacząć rozmowy. Ale strażnik miał inny pomysł. Splunął na linę w miejscu przymocowania jej do wspornika, potem wykonał zgrabną pętlę, którą złapał w jedną z kończyn. Inną kończyną pokazał na łuk i bełt, ostatecznie zaś pociągnął za linę, uprzejmie dając jej w ten sposób do zrozumienia, że ma pewien wybór.

Ostatecznie jednak okazało się, że nie było czym się martwić. Strażnik chciał ją tylko oprowadzić po statku, dając też całej załodze, która składała się chyba z ponad stu osobników, okazję obejrzenia więźnia. Pokazywali ją sobie, machali kończynami i szczebiotali podnieceni. Ich język ciała nie pozostawiał wątpliwości, że stała się sensacją, ale ciche poszczekiwanie pazurów strażnika trzymało wszystkich na dystans. Murchison domyśliła się, że jest on kimś wyższym rangą i że zależy mu, aby osobliwa istota czuła się jak najlepiej.

Murchison to nie przeszkadzało, zwłaszcza że była bardzo ciekawa oryginalnego statku.

Skoro u obu stron ciekawość tak szybko przeważyła nad ksenofobią, był to dobry znak.

Wewnątrz jednostka wydawała się nawet większa, niż można się było domyślać tego z zewnątrz. Gładki kadłub krył skomplikowany trójwymiarowy labirynt. Całość musiała mieć jakieś osiemdziesiąt metrów długości, sześćdziesiąt metrów szerokości i trzydzieści w swoim najwyższym punkcie. Ponad linią wodną znajdowało się pięć albo sześć pokładów, każdy nieco mniejszy od poprzedniego, przez co okrywające je fragmenty poszycia mogły być wykorzystywane jako żagle. Takie rozwiązanie pozwalało równocześnie na precyzyjne sterowanie z wykorzystaniem siły wiatru. Budulec musiał być bardzo lekki, gdyż mimo masywnego wyglądu statek siedział wysoko na wodzie.

Murchison nie była zdumiona, zobaczywszy, że dwa pokłady znajdujące się tuż nad linią wodną pozbawione były pokryw i tym samym wentylacji oraz naturalnego oświetlenia.

Mieszczące się tam przedziały były bardzo obszerne, wypełnione linami, sieciami i całą masą jakichś przypominających węgorze stworzeń, które rozsiewały wkoło zapach ryb. Niektóre jeszcze się ruszały. Z radością opuściła te okolice, wracając na przewiewne i jasne od słonecznego blasku górne pokłady.

Nagle jednak słońce zniknęło i wraz z nim zmalały podmuchy wentylującego statek wiatru. Murchison musiała stanąć pod ścianą, a strażnik pokazał jej, aby nie wchodziła nikomu w drogę. Cała załoga zaczęła się krzątać, zamykając kolejne żagle i uszczelniając krawędzie otworów. Zanim zakończyli, patolog udało się zerknąć na zewnątrz i dostrzec prawdopodobną przyczynę tej nagłej aktywności.

Słońce schowało się za ciemnoszarą zasłoną deszczu, który nadchodził od strony morza.

W drodze powrotnej do swojej kabiny miała nad czym myśleć. Ten i oba pozostałe statki musiały być częścią floty rybackiej, która korzystała ze zwiadu powietrznego naprowadzającego jednostki na ławice. Osłony wykorzystywane jako żagle stanowiły równocześnie zabezpieczenie na wypadek sztormu albo deszczu. Wszystko wskazywało na to, że pająkowaci mieli coś wspólnego z kotami, Kelgianami i innymi stworzeniami o bujnej sierści, dla których zmoknięcie oznaczało poważne fizjologiczne ryzyko. Skoro tak, trzeba było przyznać, że byli zaiste dzielnymi marynarzami.

Klapa w jej kabinie została przymknięta na tyle, że bębniący już o kadłub deszcz nie dostawał się do środka. Strażnik pokazał na pustą wcześniej półkę, na której ktoś pod jej nieobecność ułożył stertę szerokich bladożółtych liści, cienki pędzelek na krótkiej rączce i drewniany pojemnik z czymś, co wyglądało na atrament.

Przy takiej pogodzie tym bardziej należało zająć się rozmową.

Загрузка...