ROZDZIAŁ SZESNASTY

Rozbitkowie z Terragara doszli już na tyle do siebie, że można było wystawiać ich nosze na zewnątrz, aby korzystali ze słońca i świeżego powietrza. Kilka godzin dziennie przyrodoterapii powinno wzmocnić działanie leków, zwłaszcza że było ciepło i pacjenci mieli możliwość opalić się trochę, co przy służbie w próżni było rzadką okazją. Nienaruszona warstwa ozonowa planety gwarantowała brak jakiegokolwiek ryzyka. Murchison nie mogła jednak spędzać z nimi całego wolnego czasu, chociaż oficerowie nie mieliby nic przeciwko temu. Jako dżentelmeni jednak udawali, że nie zwracają najmniejszej uwagi na ubiór swego anioła miłosierdzia — skoro oparzenia podopiecznych częściowo się wygoiły i ryzyko zakażenia zmalało, Murchison zrezygnowała z kombinezonu ochronnego i maski na rzecz bardziej plażowego stroju.

Zamierzała obejść całą wyspę wokół. Podczas wyprawy na górę trzy dni wcześniej oceniła, że wędrówka pasem piasku tuż nad wodą powinna zająć jej około dwóch godzin.

Chociaż trudno było ją uznać za osobę mało towarzyską, tym razem miała ochotę na samotną wędrówkę, podczas której mogłaby odpocząć od wygłaszania terapeutycznych uwag.

Pacjenci przestali powątpiewać już, czy z tego wyjdą, i obecnie przejawiali coraz żywsze zainteresowanie przeniesieniem do szpitala, gdzie mogliby być poddani chirurgicznej rekonstrukcji tkanek. Danalta i Naydrad też pytali, ile jeszcze przyjdzie im czekać na powrót.

Zasługiwali na szczerą odpowiedź, ale Murchison nie miała im nic konkretnego do przekazania, ponieważ sama na razie niczego nie wiedziała.

Próbowała zgadnąć o to kapitana podczas codziennego składania raportu, on jednak odparł, że ich przedłużający się pobyt tutaj wiąże się z kwestiami medycznymi, i odesłał Murchison do jej szefa. Prilicla z kolei stwierdził uprzejmie, ale bez ogródek, że na razie nie może nic powiedzieć, ponieważ nie ma pojęcia, kiedy uda się nawiązać kontakt z obcymi rozbitkami. Dodał tylko, że ponieważ natrafili na pewne komplikacje, zapewne powrót nie nastąpi szybko.

Murchison przekazała tę informację Naydrad i Danalcie, ale nie pacjentom. Nie chciała wzbudzać ich niepokoju nowiną, że być może przyjdzie im niebawem dzielić szpital z istotami odpowiedzialnymi za uszkodzenie, a pośrednio i zniszczenie Terragara.

Danaltę znudziła już oczywiście rola kolorowej piłki plażowej i poszukał sobie nowego wyzwania, zmieniając się w toczka z planety Drambo. Murchison nie sądziła jednak, aby był zdolny odtworzyć wewnętrzne organy tych istot, których specyficzna budowa sprawiała, iż od momentu narodzin do śmierci pozostawały w nieustannym ruchu.

Fizycznie skrzelodyszny toczek przypominał obwarzanek, tyle że ożywiony i wyposażony w szereg krótkich macek wyrastających od wewnętrznej strony. Potrafił też zmieniać profil ciała na szerszy, aby utrzymać równowagę przy mniejszych szybkościach.

Pomiędzy kończynami znajdowały się otwory skrzelowe oraz narządy wzroku z naturalnym mechanizmem przypominającym celostat i służącym do stałej obserwacji danego obszaru pomimo nieustannego ruchu obrotowego, który decydował o wydolności układu krążenia.

Pozbawione mięśnia sercowego toczki umierały szybko, gdy wiek, wypadek albo choroba sprawiały, że przestawały turlać się po świecie i upadały na bok. Gdy Murchison pierwszy raz udzielała pomocy unieruchomionemu toczkowi, przypominało to jej przesuwanie po dnie morskim ciężkiej i na wpół sflaczałej dętki samochodowej.

— Bardzo dobrze ci to wyszło, doktorze — powiedziała ze śmiechem. — Jeśli jest na tej planecie jakiś osamotniony przybysz z Drambo, na pewno ci się nie oprze.

Toczący się przed nią obwarzanek skręcił w prawo, zatrzymał się i zgiął w ukłonie, dziękując za komplement. Potem stopniał w kopczyk zielonkawego żelu, który wyrósł nagle, wysmuklał i poróżowiał, aby zmienić się w dwustopową, ale niemal doskonałą replikę samej Murchison.

Była mniejsza, bo i masa Danalty nie przypominała człowieczej, niemniej nawet oczy, uszy i paznokcie odtworzone zostały z godną podziwu precyzją. Natomiast biały kostium kąpielowy, włosy oraz brwi przypominały bardziej malunek na ołowianej figurce. Patolog wzdrygnęła się mimo woli.

Widziała już Danaltę przybierającego dziwne, czasem nawet odpychające kształty i nie robiło to na niej większego wrażenia, ale tym razem było inaczej.

— Może sprawdziłbyś, czy nie ma cię na górze? — powiedziała nieco ostrzej, niż zamierzała. — Na pewno znalazłbyś tam jakieś ciekawsze istoty do naśladowania. Nie to, co na plaży, gdzie można poczuć się bezpiecznym. Żadnych owadów, krabów czy ryb, żadnych dwudysznych, co wypełzają z wody, aby rzucić się na człowieka…

— Żadnych zagrożeń na tyle dużych, by je dostrzec — dodała mniejsza Murchison. — Nie zapominaj, że jesteśmy na obcej planecie.

Pani patolog nigdy nie lubiła przypominania jej o rzeczach oczywistych. Zwłaszcza w takich sytuacjach jak obecna, gdy choć na chwilę udało jej się o nich zapomnieć. Ale i tak trudno było jej uwierzyć, że na wyspie może kryć się jakieś niebezpieczeństwo. Nazbyt przypominała Ziemię.


— Na razie widzieliśmy z bliska tylko jeden gatunek większych zwierząt, zbyt nudny do naśladowania — powiedział Danalta, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Chociaż inne mogą się przed nami ukrywać. Wyczuwam jednak w tobie rozdrażnienie. Przepraszam, ale czy moja postać ci się nie podoba?

Podobizna Murchison rozpłynęła się niczym różowy wosk z małymi ustami i jednym wielkim okiem. Prawdziwa patolog pilnie wpatrywała się w morze.

— Jeśli wolisz pospacerować sama, mogę przybrać postać wodnej formy życia, poprzestać na niemym towarzystwie — powiedział przepraszająco. — Gdybyś zaś miała ochotę popływać, mogę służyć jako eskorta.

— Dziękuję — odparła Murchison.

W rzeczywistości pragnęła tego od początku przechadzki, nie chciała jednak okazać się nazbyt egoistyczna. Ruszyła z miejsca i dojrzała kątem oka Danaltę wchodzącego do wody i zmieniającego się w istotę przypominającą płaszczkę z dodatkową płetwą grzbietową z okiem, co miało zapewniać dobrą widoczność i przydawać zmiennokształtnemu stateczności.

Z kim ja muszę pracować, pomyślała nagle i roześmiała się głośno.

Stopniowo zbliżała się coraz bardziej do wody, aż gdy poczuła na łydkach przyjemnie chłodzące fale obróciła się tyłem do plaży i pobiegła popływać.

Woda była zimna, relaksująca i tak czysta, że gdyby na piaszczystym dnie leżało cokolwiek większego od guzika, Murchison na pewno dostrzegłaby to bez trudu. Po kilku minutach szybkiego pływania, głównie pod powierzchnią, położyła się na wznak na falach i spojrzała w błękitne niebo. Dobrze się czuła w objęciach tego oceanu, który podobnie jak na Ziemi i tutaj był zapewne kolebką życia. Właśnie pomyślała, że chorym dobrze zrobiłaby krótka kąpiel pod pełnym nadzorem, gdy nagle dostrzegła ptaki.

Tym razem dwa. Nie krążyły dokładnie nad nią i były bardzo wysoko, zapewne kilka tysięcy stóp nad powierzchnią planety. Krążyły powoli dzięki prądom wznoszącym i ledwie było je widać w blasku słońca. Były zbyt odległe, aby uznać je za zagrożenie, niemniej Murchison — nie tyle zalękniona, ile wiedziona poczuciem winy — zdecydowała, że dość tej zabawy. Skinęła na Danaltę, wskazała mu ptaki i ruszyła z powrotem na plażę.

Pora wracać do pacjentów.

* * *

Jeszcze wyżej niż ptaki, w orbitującym Rhabwarze Prilicla także zastanawiał się nad swoimi pacjentami, tyle że niewiele mógł dla nich zrobić, skoro skłonni byli zaufać tylko jemu. Niestety nadal bali się panicznie istot typu DBDG, których pomoc była jednak w tym wypadku niezbędna ze względu na doświadczenie Ziemian, jak i sprzęt, który tylko oni potrafili obsługiwać. Bez nich konieczna terapia nie miała żadnych szans powodzenia. — Przespałem się, ale i trochę pomyślałem nad tym wszystkim, przyjacielu Fletcher — powiedział Prilicla. — Pierwszy nasz problem wiąże się z komunikacją, bez której nie możemy rozpocząć reedukacji. Tyle że będziemy musieli obyć się bez urządzeń audiowizualnych, które zwykle stosuje się podczas nawiązywania pierwszego kontaktu, gdyż każde z nich może być uznane za źródło zagrożenia, zwłaszcza jeśli towarzyszyć mu będzie Ziemianin. Ale wyposażenie naszych skafandrów, jak lampy czołowe, silniczki czy nawet kamery, zostało chyba zaakceptowane jako źródła energii zbyt słabe, aby kogoś skrzywdziły. Dlatego właśnie chcę prosić cię o…

— Przyznaję, że tak jak oswoili się z pańską obecnością, doktorze, naszej ciągle nie potrafią zaakceptować — przerwał mu kapitan. — Zapewne wiąże się to z pańską niewielką posturą, fizyczną słabością i jawnym brakiem naturalnej broni. Skoro jednak wbrew moim sugestiom wybiera się pan tam ponownie, dlaczego nie weźmie pan ze sobą wyposażenia kontaktowego?

— Ponieważ nie wiem, czy boją się tylko was, czy może was oraz waszego sprzętu — odparł Prilicla spokojnie. — Na razie akceptują moją obecność, ale gdybym się pojawił z całą masą bagażu, mogliby nabrać podejrzeń, a nie chciałbym stracić ich zaufania.

Kapitan pokiwał głową.

— Wiem, że potrafi pan wyczuwać ich emocje i, w mniejszym zakresie, przekazywać im własne. Rozumiem, że jest to pewien rodzaj komunikacji, różny wszakże od wymiany słów i niesionych przez nie informacji, które pozwoliłyby wyjaśnić, że reszcie nas także można zaufać. Ma pan problem, doktorze. Czy wie pan również, jak go rozwiązać?

— Być może tak — stwierdził Prilicla. — Wiemy już, że na nieuszkodzonych sekcjach kadłuba znajdują się kamery pozwalające obserwować przestrzeń wokół statku. Chcę zorganizować to w ten sposób, abyście w czasie mojego pobytu w ich centrali zaczęli wyświetlać materiały kontaktowe w próżni obok statku. Oczywiście przy odpowiednim powiększeniu. Czy to wykonalne?

Kapitan milczał przez chwilę, zastanawiając się nad względami bezpieczeństwa oraz szukając najlepszego rozwiązania technicznego.

— Chce pan, abym wyświetlił trójwymiarowe obrazy w przestrzeni pomiędzy statkami?

— upewnił się. — Jak mają być duże?


— Przynajmniej dwa razy większe niż tamten statek, przyjacielu Fletcher. Nie wiem, jak czułe są ich kamery ani jaką mają rozdzielczość, ale chciałbym, aby dojrzeli wyraźnie każdy szczegół. Da się to zrobić?

Kapitan ponownie pokiwał głową.

— Modernizacja przenośnego projektora trochę potrwa, doktorze. Dłużej zapewne niż czas potrzebny panu na sen i ponowne przemyślenie sprawy. Może znajdzie pan jakieś mniej ryzykowne rozwiązanie?

— Dziękuję, przyjacielu Fletcher — odparł Prilicla, ignorując krytykę jego projektu. — Chętnie odpocznę, zwłaszcza jeśli nic mnie nie pogania i wiem, że inni dobrze wykorzystają ten czas. Najpierw jednak muszę uzgodnić z panem treść prezentacji. Poza tym chcę pana głowy.

Kapitan spojrzał na niego zdumiony, ale na wszelki wypadek nic nie powiedział, nie rozumiejąc za bardzo, o co chodzi. Spodziewał się wyjaśnienia i nie rozczarował się.

— Mówiąc jak najprościej, chcę, aby poprowadził mnie pan podczas naprawy zniszczonej sekcji kontrolnej — dodał Prilicla. — To znaczy, że będziemy musieli przejrzeć razem nagrania.

— Normalnie opanowanie czegoś takiego wymaga wielu lat studiów, doktorze — zauważył kapitan z wyraźnym sarkazmem. — Czy to wszystko?

— Nie całkiem. Muszę jeszcze sprawdzić, co z naszymi pacjentami na dole, ale w tę kwestię nie będę już pana angażował.

Zanim dokończyli trudną dyskusję, która żadnego z nich nie napełniła optymizmem, Prilicla zdążył złapać trochę snu i skontaktować się z Murchison, która opowiedziała mu o ptakach, spacerze i kąpieli, dodając, że jej zdaniem i zdaniem Danalty w wodzie było raczej bezpiecznie. Wspomniała też o pomyśle wykąpania pacjentów, nad czym czuwać miał zmiennokształtny, Naydrad bowiem za nic nie była skłonna zmoczyć futra. Prilicla wystarczająco długo przebywał między ludźmi, aby domyślić się dodatkowo, że oprócz słońca, plaży i morskich fal pacjenci lubią także kąpiel w towarzystwie osoby płci przeciwnej, co bez wątpienia korzystnie wpłynie również na ich zdrowie. Zaakceptował więc pomysł.

Śniło mu się słońce i wysokie fale mórz w jego rodzinnym świecie, gdy nagle w idylliczny krajobraz wdarł się dochodzący z komunikatora głos kapitana:

— Proszę się obudzić, doktorze Prilicla. Pora wracać na scenę.

Загрузка...