ROZDZIAŁ VIII

Kiedy wszystkim wróciła świadomość, usiedli i rozmawiali aż do rana. W końcu ciemność musiała ustąpić przed świtem, rosa opadła na trawę, a ptaki znów rozpoczęły swe trele.

Sol planowała zostać z nimi przez kilka dni, ale to, co usłyszała o konieczności powrotu do Norwegii, obudziło w niej niepokój.

Czekała też na nią Meta. Niemal o niej zapomniała. Musi znaleźć dla tego dziecka jakieś bezpieczne miejsce, najchętniej w Fulltofta.

A potem znów spotka Jacoba Skillego; bardzo się z tego cieszyła.

Przede wszystkim musiała jednak udać się w podróż na Blokksberg, o której marzyła od chwili wyjazdu z Norwegii. Zebrała już wszystkie zioła niezbędne do przygotowania maści, która wyprawić ją miała w daleką drogę nad górami i dolinami. Uważała, że nie może dłużej z tym zwlekać; taka szansa się nie powtórzy. Wkrótce będzie z nią Meta, potem spotka się z Jacobem. To oznacza rezygnację z marzeń aż do powrotu do Norwegii. Przecież musi być przy tym całkiem sama, nikt nie może jej przeszkadzać. Teraz właśnie nadarza się ku temu okazja.

Meta może jeszcze trochę poczekać. Sol powiedziała, że nie będzie jej ze dwa, trzy dni. Akurat tyle miała czasu.

Właściwie powinna odczuwać wyrzuty sumienia, że zostawiła zgwałconą dziewczynkę bez jakiejkolwiek opieki, ale przecież Meta była sama już od śmierci matki, z pewnością więc jest do tego przyzwyczajona, myślała Sol beztrosko.

Serdecznie pożegnała swoich nowych przyjaciół i wróciła do miejsca, w którym stał uwiązany koń.

Było to niezwykle odosobnione miejsce na szczycie Linderodsasen. Sol widziała stąd całą okolicę. Gdzieś w oddali dostrzegła kilka domów, ale poza tym roztaczało się przed nią pustkowie. Jej towarzysze wyruszyli na południe, tam bowiem mieszkała staruszka. Mieli zabawić u niej przez parę dni. Gdzieś w bezkresnej dali widziała poruszające się trzy małe punkciki.

Pytali, czy nie chciałaby pojechać z nimi. Kiedy jednak Sol wyjaśniła, że chciałaby wypróbować belladonnę, zrozumieli, że wolałaby zostać sama.

– Będziesz miała dość sił po tym, co przeszłaś tej nocy? – zapytał mężczyzna.

– Nic gorszego nie może mnie już spotkać – odpowiedziała Sol.

– Nie, gorzej nie będzie na pewno – roześmiała się chora kobieta. – Wprost przeciwnie. Naprawdę nigdy tam jeszcze nie byłaś? Masz się na co cieszyć!

– Wypocznij najpierw – poradziła stara. – Potem możesz wyruszyć. Ale pamiętaj, bywa, że wyprawa na Blokksberg zajmuje sporo czasu.

– Jak długo może potrwać?

– To zależy. Niektórzy robią tylko krótki wypad, inni zostają dłużej.

Śledziła oczyma punkciki, aż zniknęły zupełnie. Z ukłuciem żalu godziła się z myślą, że widzi ich po raz ostatni. Wszyscy troje nosili znamię śmierci i choć zapraszali ją na przyszły rok, przeczuwali, że Szczelina Ansgara będzie pusta.

Sol została sama, tylko ona i koń. Przed południem spała kilka godzin i teraz nareszcie mogła zacząć.

Wspomnienia przerażających wizji w stanie oszołomienia nie wydawały się już straszniejsze od zwykłych koszmarów sennych. Sol czuła teraz narastające podniecenie.

Czekała na to już od czasu, gdy Hanna opowiedziała jej o swoich lotach na Blokksberg. O orgiach, o rozkoszy…

Drżącymi rękami przyrządziła maść. Tłuszcz barani przechowywała w pudełeczku już od tak dawna, że zdążył stwardnieć. Udało się go zmiękczyć, mieszając i podgrzewając. Następnie dodała magicznych ziół: lulka czarnego, szczwołu plamistego albo pietrasznika, jak nazywała go Hanna, i belladonny.

Kiedy maść stała się już wystarczająco miękka, Sol rozebrała się i ułożyła pod drzewem, które przysłoniło ją gałęziami. Ziemia była tam ciepła i sucha, podłożyła sobie jednak pled. Posmarowała się maścią pod pachami i w innych miejscach na ciele, gdzie skóra była cienka i delikatna. Nasmarowała również kij, do którego przywiązała wcześniej włosy rozbójnika, i mocno przycisnęła go do siebie. To on właśnie miał ją zawieźć na Blokksberg.

Z całej siły chwyciła rękami za kij, rozluźniła się i czekając na skutek, z radością myślała o belladonnie. Otrzymała szczegółowe informacje, gdzie może znaleźć jej więcej. Miała zamiar zabrać ze sobą spory zapas, który wystarczyłby jej na przyszłe lata, jeśli ten lot by się powiódł.

Poczuła senność. Nie zauważyła, kiedy zapadła w sen.

Świat przybrał zachwycającą szatę. Kolory stały się intensywne, rozszczepiały się w świetle. Leciała już nad ziemią, żeglowała nad piękną okolicą, jakby unosząc się na rozhuśtanych falach. Tam było Glimmingehus. Skierowała się w dół, do zamku, chcąc wypatrzeć Jacoba, nigdzie jednak nie było widać ludzi. Tylko bociany pozdrowiły ją klekotem.

Jak wspaniale móc latać! Wznosiła się i opadała, jak gdyby wzorując się na pofałdowanym krajobrazie, zielonym i ukwieconym, przypominającym nieco Osterlen, przez który przejeżdżała.

Już tutaj powinno zacząć się morze, nigdzie go jednak nie widać. Przedziwne!

Raptem kij, na którym leciała, runął w dół i omal nie spadła. Przestraszyła się; poczuła, że dłonie robią się gorące, mocniej pochwyciła swego „konia”.

Nagle powietrze zaczęły ze świstem przecinać inne latające czarownice. Rozpoznała starą kobietę ze Szczeliny Ansgara; wesoło pomachały do siebie. A czy to przypadkiem nie była żona księdza z domu, z Grastensholm? Sol wiedziała, że schwytane czarownice zawsze oskarżały księże żony, iż widziano je lecące na Blokksberg. Ale żona księdza z Grastensholm? Ona przecież była cnotliwa niczym jakaś święta! Ależ tak, to ona! Co tu robiła? Leciała na koźle, który wystawił całego swojego niewymawialnego. Sol zachichotała.

Będzie musiała opowiedzieć o tym w domu!

Daleko przed nią nieoczekiwanie wyrosła ciemnoniebieska góra, skąd na powitanie wyleciały do niej niewielkie stwory, małe demony.

Jeden z nich usiadł za Sol, uniósł ją lekko i wszedł w nią.

Sol doznała rozkoszy. A więc to tak powinno się odbywać! Coś zupełnie innego niż ziemskie pieszczoty Jacoba.

Dotarli na miejsce. Byli już tam mężczyźni i kobiety, znani i nieznani, przemieszani z diabłami najprzeróżniejszej maści.

Żona księdza stanęła na ziemi. Pochyliła się do przodu, uniosła suknię i pozwoliła posiąść się kozłu. Sol widziała jej odkrytą twarz, wyrażającą nieopisaną wprost rozkosz.

Demon, który siedział za Sol, zeskoczył. Jej najwyraźniej nie było przeznaczone przyłączyć się do kręgu postaci, szalejących w dzikim, rozpasanym tańcu wokół jakiegoś otworu w ziemi. Kij, na którego końcu powiewały siwe włosy, sam teraz wybierał drogę. Kiedy Sol zrozumiała, że leci wprost w dziurę, która okazała się dużo większa, niż przypuszczała, aż zaparło jej dech w piersiach. To była otchłań; pędziła prosto w czeluść, nie mogąc ani też nie chcąc zmniejszyć prędkości. Wszystko wokół niej umykało ze świstem. Spadała coraz niżej i niżej.

Znalazła się na samym dole w kolejnej roztańczonej gromadzie. Zeskoczyła ze swego „konia”. Wyciągnęli ręce z zaproszeniem, by do nich dołączyła, nagle jednak zapadła cisza.

Na środku pojawił się sam Zły.

Popatrzył wokół po tańczących. Zatrzymał wzrok na Sol. Wskazał na nią długim palcem.

Otaczające ich postaci nagle zniknęły. Sol znalazła się z nim sam na sam w niewielkiej grocie, z której buchał żar i gęsty zapach zmysłowej miłości.

Szatan popatrzył na nią i uśmiechnął się. A ponieważ jego wygląd inaczej odbija się w wyobraźni każdego człowieka, dla Sol był najpiękniejszym, najprzystojniejszym, najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. Miał żółte oczy, takie jak ona, podłużne szczeliny ognia, pełne, nabrzmiałe usta z białymi, ostrymi zębami. I te włosy czarne jak węgiel, i ciemna skóra…

Sol zachłysnęła się z zachwytu. Rzuciła się w jego objęcia i przez następne chwile dała się ponieść najbardziej wyszukanym przyjemnościom, całej ich gamie, i nigdy nie było jej dosyć. Była równie nienasycona jak on.

Podróż powrotną pamiętała jak przez mgłę, nie wiedziała nawet, że unosi się w powietrzu. Obudziła się pod drzewem. Wewnętrzną stronę ud miała mokrą, a głowa ciążyła jej, jakby zgromadził się w niej ból z tego i nie z tego świata.

Nie mogła nią poruszać. Zauważyła, że jest późny wieczór. Kiedy tylko próbowała się podnieść, głowa jej niemal pękała. Dlatego długo leżała bez ruchu, odczuwając tępy ból podrażnionego podbrzusza i tęsknotę za tym, by móc doświadczyć szatańskiej rozkoszy raz jeszcze.

Na Boga, myślała. Mam co pokazać Jacobowi. To, co robiliśmy razem, to tylko dziecinne igraszki.

Och, gdyby tylko mogła jeszcze raz spotkać tego mężczyznę! Samego Diabła! Gdyby tylko mogła go spotkać tu, na ziemi!

Biedny Jacob wydał się jej nagle wyblakły i nudny.

Ale ona go nauczy! Pokaże mu, czego chce!

Ach, ten ból głowy jest okropny! Ale to z pewnością cena, którą należy zapłacić. Musi spróbować się go pozbyć.

Przeszukała dokładnie swoje rzeczy i znalazła środek nasenny, dzięki któremu przespała całą noc.

Następnego ranka znów czuła się dobrze. Nie była już taka pewna, czy chce od razu powtórki. W każdym razie przedtem musi znaleźć jakiś sposób, by ustrzec się dotkliwych następstw.

Biedna Meta czekała!

Pełna wyrzutów sumienia jechała Sol przez lasy Linderodsasen do owego pięknego miejsca przy strumieniu.

Nad strumieniem panowała grobowa cisza. Lustro wody było gładkie, tylko przy kamieniach szemrał maleńki wodospad. Wszystko leżało skąpane w słońcu.

Żadnego znaku życia.

Sol zmartwiała. A jeżeli w swoim samolubstwie zostawiła biedną dziewczynę na wrogim ludziom pustkowiu? Albo jeżeli naprawdę były tu dzikie zwierzęta?

– Meta? – zawołała tak głośno, jak tylko mogła. – Meto, to ja, Sol!

Coś poruszyło się na górze i od skalnego występu oderwała się mała sylwetka.

– O Boże, Meto, jakże mnie przeraziłaś! – Sol odetchnęła z ulgą. – Myślałam, że się wystraszyłaś i uciekłaś stąd.

To, że mała ukryła się tam wysoko, było całkiem rozsądne; trzymając w pogotowiu nóż i mając pod ręką kamienie, mogła bronić się przed ewentualnymi napastnikami.

Meta zeszła na dół.

– Witaj – powiedziała Sol, zeskakując z konia. – Mogłaś stamtąd spaść! Jak ci było?

Meta zbladła.

– Las był taki przerażający nocą. I księżyc gapił się na mnie.

– Jesteś chyba przyzwyczajona do samotności?

– Ale nie tak daleko od ludzi.

– Czy zostało ci trochę jedzenia? Jestem głodna jak wilk.

Dziewczynka spojrzała z miną winowajcy. Zjadła większość zapasów. Sol podzieliła resztki na połowę i kiedy się pożywiły, wyruszyły w drogę.

– Jak daleko jest do Fulltofta?

– O, to daleko. Trzeba jechać tędy.

– Tędy? Ależ to okrężna droga, nie mamy na to czasu – stwierdziła Sol przerażona. – Muszę spotkać… hm… moich towarzyszy podróży, a jestem już spóźniona. A Bosjokloster?

– W tym samym kierunku, tylko jeszcze dalej.

– Musimy więc jechać do Vittskovle.

Meta nie odpowiedziała. Siedziała na koniu za Sol, wolno jej było teraz, po odwszeniu. Kiedy Sol ją o coś pytała, odpowiadała tylko „tak” lub „nie”.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała w końcu Sol lekko zniecierpliwionym tonem.

Mała ociągała się z odpowiedzią.

– Mówią, że stara gospodyni z Vittskovle jest okropnie surowa dla dziewcząt. Boję się tam jechać, panienko.

– Co to za osoba?

– Nazywa się Gjorvel córka Faddera. Była trzykrotnie zamężna, teraz jest wdową po Brahem. Powiadają, że jest najbogatsza w całej Skanii. Ma ponad dziewięćdziesiąt lat, ale chodzi i dogląda wszystkiego, jakby nikomu nie ufała. Pozwólcie mi zostać waszą pokojówką, panienko! Obiecuję, że zrobię dla was wszystko!

– Moim czym? – zapytała Sol zaskoczona.

– Może się do tego nie nadaję? Może coś mniej ważnego? Służącą, kimkolwiek. Bylebym tylko mogła zostać z wami.

Sol roześmiała się serdecznie. Pokojówka! Co właściwie myśli sobie o niej to dziecko?

– Meto, posłuchał mnie. Jestem zwyczajną dziewczyną. – Uśmiechnęła się do siebie wypowiadając te słowa, ale w tym znaczeniu naprawdę była zwyczajna. – Nie jestem szlachcianką i nigdy nie siedzę w jednym miejscu na tyle długo, bym mogła się tobą zająć. Ale dobrze, nie pojedziesz do Vittskovle. Znajdziemy dla ciebie jakieś inne miejsce.

– Nic nie szkodzi, że nie jesteście szlachcianką, nie proszę też o zapłatę. Gdybym tylko mogła dla was pracować, odwdzięczyłabym się za całą waszą dobroć…

Sol zirytowała się nagle, że dziewczynka nazywa ją dobrą. Czasem mogła to przyjąć, innym razem nie.

– Zrobiłam to, na co miałam ochotę – powiedziała niecierpliwie.

Przez długą chwilę panowało milczenie.

– Ja tak bardzo proszę – zawodziła Meta żałośnie.

Nagle Sol wpadł do głowy pewien pomysł. Silje, pomyślała. A może Charlotta? Są w domu cały czas, obie trzymają służbę.

Ale ciągnąć tego dzieciaka przez góry i lasy aż do Norwegii? Zabrać ją z rodzinnych stron, od bliskich…

No nie, rodziny przecież nie miała. Ale mimo wszystko… Nie, tak nie można!

– Zobaczymy – odpowiedziała.

Zadawała sobie po cichu pytanie, co powie na to Jacob. A ona sama, która tak bardzo cieszyła się na spotkanie z nim?

Kiedy dotarły do Havang nie opodal Brosarps Backar, Sol zauważyła jeźdźca, który zbliżał się do nich pędząc wzdłuż plaży. Wkrótce rozpoznała Jacoba Skillego.

Wstrzymał konia.

– Witaj – powiedziała Sol. – Skąd się tu wziąłeś?

– Nie mogłem się docze…

Zamilkł, napotkawszy przestraszane oczy Mety ukrytej za plecami Sol. Na jego twarzy malował się wyraz zawodu.

To jest Meta – powiedziała Sol pospiesznie. – Nie ma domu, chcę spróbować znaleźć dla niej miejsce u jakichś dobrych ludzi.

Pokiwał głową bez słowa i zawrócił konia.

Jak pospolicie wygląda, pomyślała Sol. Owszem, jest silny i męski, ale w porównaniu z Księciem Ciemności wydaje się taki bezbronny; nijaki, po prostu żaden.

No, ale miło go znów zobaczyć. Tyle jeszcze mieli razem do zrobienia.

Wyjaśnił, że nie muszą jechać do Glimmingehus, jest krótsza droga, przecinająca Skanię.

– Ale musimy wstąpić po Jorgena?

– Oczywiście, zajedziemy tam.

Minęli po drodze kilka większych dworów, ale za każdym razem Meta wynajdywała tysiąc powodów, by nie starać się tam dla niej o pracę. Tu straszy. A tam nikt nie mieszka. I tak cały czas. Sol doskonale zdawała sobie sprawę, że dziewczyna zmyśla, zostawiła ją jednak w spokoju.

Nocowali w zagrodzie chłopskiej, w stodole tak oddalonej, że nikt nie mógł ich zobaczyć.

Meta okazała się kłopotliwa. Cały czas chciała trzymać Sol za rękę, bała się, że zniknie. Jacob był bezgranicznie zirytowany i nie potrafił tego ukryć.

Siano szeleściło przy najlżejszym ruchu. W półmroku Jacob przysunął się do Sol i delikatnie gładził ją po policzku. Meta oddychała równo, głęboko.

– Tak bardzo do ciebie tęskniłem – szeptał jej do ucha.

– Cicho – odszepnęła Sol.

– Ona śpi. Wyjdźmy na zewnątrz.

Sol uniosła się, ale w tej samej chwili Meta odwróciła głowę.

– Co się stało? Dokąd idziecie, panienko?

– Nigdzie – odparła Sol zrezygnowana. – Chciałam się tylko wygodniej ułożyć. – Uścisnęła rączkę dziecka. – Jestem tu cały czas.

Meta uspokoiła się.

– Tak bardzo czekałem na ten dzień, kiedy się spotkamy – szepnął Jacob, ogromnie zawiedziony.

– Ja też się na to cieszyłam – odszepnęła Sol.

– To nasza jedyna szansa. Jutro dołączy do nas Jorgen i już nie będziemy mogli zostać sami.

– Jacobie, nie mogłam zrobić nic innego.

– Jeżeli będziesz zabierać po drodze wszystkie żebrzące dzieci…

– Z Metą wydarzyło się coś szczególnego. Nie mogę teraz o tym mówić. Spróbuj zasnąć! Jutro czeka nas długa droga.

– Ale ja chcę zostać z tobą sam, Sol!

– Wiem, ja też tego chcę. Śpij dobrze!

Objął ją w pasie, ale odsunęła jego ramię, spokojnie, lecz zdecydowanie.

Usłyszała całą wiązankę przekleństw, po czym demonstracyjnie odwrócił się do niej plecami.

Sol obudziła się, kiedy jeszcze było szaro.

– Jacobie! Meta zniknęła!

Odwrócił się.

– Dzięki Bogu! Nareszcie zostaliśmy sami!

– Nie bądź taki samolubny. Muszę ją odnaleźć.

– Dlaczego? Jeżeli chce, to niech idzie! Takie jak ona zawsze spadają na cztery łapy.

– Nie Meta. Ona jest bezbronna jak niemowlę. Kiedy ją znalazłam, nosiła łachmany, nie jadła od tygodnia i tuzin silnych, dzielnych żołnierzy związawszy ją gwałcił od tyłu!

– Na Boga! Dlaczego tego nie powiedziałaś?

– Nie miałam kiedy, tak się do mnie lepiła. Dlatego nie godziłam się, żebyśmy robili to w nocy, tak jak chciałeś. Nie mogłam jej przypominać o żołnierzach.

Sol wstała.

– Spójrz, Jacobie! Dziecko położyło bukiecik kwiatków na miejscu, gdzie spało. Biedna mała, na pewno chciała w ten sposób podziękować.

– Ale dlaczego poszła?

– Nie wiem, musimy ją znaleźć.

– Tak – powiedział Jacob. – Zgadzam się. Musimy też znaleźć dobrych ludzi, którzy się nią zaopiekują.

– Dziękuję, Jacobie!

Kiedy byli przy drzwiach stodoły, Sol przystanęła i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Jesteś dobry – szepnęła i pocałowała go leciutko, a Jacob przycisnął ją do siebie i pocałował namiętnie, wyrażając w ten sposób całą swą tęsknotę.

Pospiesznie wyszli.

Zabrali wszystko ze stodoły i opuścili ją na dobre. Sol wetknęła bukiecik za uzdę konia i popędzili przez pola i łąki tą samą drogą, którą przybyli. Uznali, że Meta podąży w kierunku przeciwnym niż ten, w którym mieli jechać oni.

Zdążyła zajść daleko, lecz w końcu ją odnaleźli. Mała, zrezygnowana osóbka dreptała przed siebie, zapłakana, na wpół oślepiona przez łzy.

Jacob zeskoczył z konia.

– Ależ, Meto – powiedziała Sol. – Dlaczego to zrobiłaś? – Dziewczynka odwróciła się. Płakała tak bardzo, że nie była w stanie odpowiedzieć. – Wystraszyłaś nas – dodała spokojnie. Jacob uniósł małą i posadził na koniu obok Sol, która zapytała: – Powiedz nam, dlaczego?

– Myślałam… że będzie najlepiej… jeżeli zostawię was samych – szlochała.

– Do diabła – szepnęła Sol, posyłając Jacobowi znaczące spojrzenie. Dziewczynka musiała słyszeć ich w nocy.

Jacob okazał się bardziej ludzki, niż przypuszczała.

– Źle nas zrozumiałaś, Meto. Wcale nie chcieliśmy się ciebie pozbyć. Ja i Sol mamy do omówienia pewną bardzo ważną sprawę. To tajemnica, która dotyczy Danii. Ale może poczekać…

Ładnie, pomyślała Sol z uśmiechem, a więc nasze pieszczoty nagle nabrały wagi państwowej!

– Nie chciałem nazwać cię żebraczką – ciągnął Jacob – Byłem po prostu zły i zmęczony, w takich okolicznościach czasami mówi się rzeczy, których się nie myśli. Wiesz o tym, prawda?

Meta kiwnęła głową i odetchnęła głęboko.

– Widziałaś, Meto – wykrzyknęła Sol ze śmiechem – jak pięknie wygląda koń z kwiatkami za uchem? Na pewno uważa, że jest ładny.

Meta roześmiała się niepewnie, ostrożnie.

– To śliczny bukiecik, Meto, kolory tak pięknie dobrane. Fiołki, dzikie róże i skalnica.

Przyszło jej do głowy, że Meta już dawno nauczyła się tej sztuki, by móc sprzedawać kwiaty na skraju drogi.

Trakt był teraz wystarczająco szeroki, by jechali obok siebie.

Sol posłała Jacobowi wymowne spojrzenie, a potem powiedziała:

– Posłuchaj, Meto, przekonałam się, że nie chcę się z tobą rozstawać. Tak bardzo nam cię brakowało. Zabiorę cię do Norwegii, do mojej matki. Co ty na to?

– Och, panienko! – uradowała się Meta, ściskając ją tak mocno, że Sol traciła oddech:

– Czy wiesz, gdzie leży Norwegia?

– Hm. Może za tym lasem?

– Można i tak powiedzieć. Za morzem, Meto! Musimy płynąć dzień i noc!

– O, to niebezpieczne!

– Jakie stwory czyhają tam na ciebie?

– Wielki wąż morski, panienko! Wywróci statek!

– Nie wtedy, gdy ja będę na pokładzie – uspokoiła ją Sol. – Ale dobrze, jeśli wolisz zostać w Skanii…

Meta przełknęła ślinę tak głośno, że aż Sol to usłyszała.

– Nie, panienko. Pojadę z wami.

Wkrótce Sol zauważyła, że mała jest już zupełnie spokojna. Usłyszała, jak szepcze: „Dziękuję, panienko”.

Rzeczywiście stało się tak, jak przewidziała Sol. Jorgen nie mógł się oderwać od gospodarstwa albo raczej od córki gospodarzy. Ale powrócił już do zdrowia, był dość silny, więc Jacob Skille nie miał dla niego litości.

– Musisz wracać do domu, do Otylii – powiedział.

– Do jakiej Otylii? Ach, do tej lękliwej cnotki? No tak, boję się, że będę musiał jechać. Ale wrócę tu.

Dali mu krótką chwilę na pożegnanie z dziewczyną i podążyli dalej na wschód.

W Helsingborgu Jacob znalazł statek, który mógł zabrać dziewczęta do Norwegii. Sol zapłaciła kapitanowi za siebie i Metę i udali się do skromnej, znanej Jacobowi gospody, aby tam spędzić ostatnią noc.

– Można powiedzieć, że świetnie obliczyliśmy czas – powiedział z dumą. – Jeszcze dzień, a spóźniłybyście się na statek.

Jednak kiedy patrzył na Sol, jego oczy były poważne i pełne smutku.

Sol też starała się ukryć dziwny niepokój. Myślała o swym fantastycznym spotkaniu z Szatanem, chciała teraz przez chwilę pobyć sama. Zauważyła, że gadanina przyjaciół coraz bardziej ją denerwuje, poczuła, że do nich nie należy. Pochłaniała ją tajemnica, którą nie mogła się z nikim podzielić.

Teraz już łatwiej było jej się oddalić. Meta uwierzyła, że jedzie do Norwegii.

Spała tak mocno, że Sol odważyła się wykraść.

Księżyc oświetlał wielką twierdzę z Karnan, z charakterystyczną wieżą. Był mniejszy niż w ostatni czwartek, ale jasno świecił nad kościołem Świętej Marii i nad całym miastem. Sol wiedziała, czego chce. Musiała udać się do swojego świata.

Jacob opowiedział jej o ruinach dawnego więzienia, gdzie nocą grasują bezbożne duchy. Nie wiedział jednak dokładnie, gdzie to jest, ale Sol udało się zdobyć tę informację podczas wieczerzy w gospodzie. Skierowała teraz swe kroki ku najbardziej oddalonej części twierdzy, minęła kościół i rynek. Nie zadbała o to, by sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi.

Ktoś jednak za nią szedł.

Sol gnała przez miasto ku prastarym ruinom. Zatrzymała się przy nich.

Niedługo znikną zupełnie, pomyślała. Znikną, zapadną się pod ziemię, zarośnie je trawa, może kiedyś staną na nich domy. Za sto lat nikt już nie będzie pamiętać, że było tu coś wcześniej.

Wejście kryło się wśród powykrzywianych wiatrem drzew. Sol wspięła się na jakiś murek, zarośnięty mchem i trawą. Znalazła otwór wejściowy. Musiały bawić się tu dzieci, świadczył o tym porzucony, połamany drewniany konik.

Znalazła się w labiryncie korytarzy. Stanęła na chwilę, wczuwając się w nastrój miejsca, i bez wahania obrała kierunek.

Potykała się o kamienie, które odpadły od ścian, obchodziła dokoła kałuże powstałe pod wielkimi dziurami w dachu.

W końcu znalazła się w pomieszczeniu przypominającym kryptę. W atmosferze gęstej od cierpień zmarłych ludzi.

Tu musiała być ciemnica.

Księżyc świecił przez otwór w dachu. Sol usadowiła się na porośniętym trawą wzgórku. W kątach dostrzegała coś białego, z pewnością kości umarłych. Nikt tu nie przychodził, a w każdym razie nie dzieci.

Trwała tak nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Już po chwili rozróżniała głosy umarłych, szepczący chór minionych wieków. Było jej obojętne, czy przywołała je jej własna wyobraźnia, czy też słyszała naprawdę. Dla niej było to tak samo rzeczywiste.

Sol odpowiedziała na ich wołanie, spokojnie z nimi rozmawiała. Miała wrażenie, że obok usiadła jakaś niewidzialna postać, poczuła, że stanowi jedno z tymi wszystkimi nieszczęśnikami. Ona ich rozumiała, oni rozumieli ją. To nieważne, że mogli być tylko tworami jej wyobraźni.

– Jestem samotna – szeptała. – Tak okropnie samotna wśród ludzi bez fantazji. Jak dobrze być tu z wami, którzy znacie już ten drugi świat.

Kolejno wyłaniały się z ciemności widma zamęczonych na śmierć dawno temu. Wrażliwi ludzie czasami potrafili dostrzec przez jedno mgnienie oka ich cienie.

To był świat Sol, do niego właśnie należała. Ona widziała i w pełni wyczuwała rozpacz, jaka była udziałem zamkniętych w tej dziurze skazańców, świadomych swego losu, pewnych, że ratunek nigdy nie nadejdzie, że jedyne, co ich czeka, to powolna śmierć w męczarniach.

Naraz wszystkie zjawy zniknęły. Usłyszała ciężkie kroki w korytarzu.

U wejścia stanął Jacob Skille.

– Jesteś tu? – zapytał szorstko.

Sol zawahała się tylko przez moment, zanim znalazła wyjaśnienie.

– Tak, słyszałam, że za mną idziesz. Przyszłam więc tu, gdzie na pewno nikt nam nie przeszkodzi.

On nie wyczuwał nastroju tego miejsca.

– Tak. Tutaj nikt nie przyjdzie.

Kochali się w blasku księżyca. Z rozpaczą, wymyślnie. Sol przekazała mu to, czego nauczyła się podczas wyprawy na Blokksberg, a Jacob był zdolnym i chętnym uczniem. Czuła, że z każdą chwilą staje się coraz bardziej pewny w roli kochanka.

Naturalnie nie dowiedział się, skąd wzięły się jej rozmaite pomysły, sądził, że to on zachęcił ją, by przeszła samą siebie.

Robił wszystko, o co go prosiła, spędzili w ten sposób fantastyczne chwile. Nie wiedział, że kocha się z kobietą w otoczeniu szczątków zmarłych.

Sol wróciła na miejsce noclegu w głębokiej rozpaczy. Przeklinała cicho swoją bezsilność, płakała, nie roniąc łez.

To już nie to. Ziemska erotyka przestała jej wystarczać. Potrzebowała o wiele silniejszych podniet.

Загрузка...