ROZDZIAŁ VI

Podczas gdy Sol błądziła po zazielenionych wiosną bukowych lasach, Liv stała przy oknie w kupieckim domu w Oslo i spoglądała na błoto na ulicach. Deszcz siąpił bezlitośnie.

Uczucie ściskania w żołądku nie chciało jej opuścić, tak samo jak uczucie zniechęcenia.

Poddenerwowana, niespokojna, uderzała palcami o parapet. Gdyby tylko mogła czymś się zająć! Wszystko jednak, czego się tknęła, pociągało za sobą jeszcze większe wyrzuty sumienia. Czy wolno jej się tym zajmować? Czy to przystoi żonie? Czy kiedykolwiek się nauczy właściwego zachowania, ona, przywykła do niesienia pomocy, gdzie tylko było trzeba, wychowana w atmosferze miłości i troski o drugiego człowieka. Przyzwyczajona do myślenia o zadowoleniu innych ludzi, do dbania, by wszyscy mogli robić to, co sprawia im przyjemność, co czyni ich szczęśliwymi. Tutaj łajano ją, gdy pomagała w nieodpowiednim momencie. Ale który moment był właściwy? Wydawało się, że każdego dnia jest inaczej.

Jakże miewają się w domu w Lipowej Alei?

Tam chyba też pada deszcz. W takie dni woda ściekała po listkach lip i w alei tworzył się maleńki strumyk. A na dziedzińcu, tuż obok schodów, stała wielka kałuża. Od lat ojciec miał zamiar coś z tym zrobić, ale zapominał, kiedy tylko przestawało padać. Pewnie dopiero Are się tym zajmie.

Reszta rodzeństwa była w Danii. Niedługo obydwoje wrócą do domu. A ona do domu nie pojedzie. Opuściła Lipową Aleję i Grastensholm na zawsze, a Laurents ciągle odmawiał, gdy proponowała odwiedzenie rodziny. Zazwyczaj twierdził, że nie ma na to czasu. „A poza tym nie powinnaś bywać tam zbyt często – mawiał zwykle. – Co za dziwni ludzie! Charlotta Meiden to przecież kompromitacja dla swego stanu, jest taka radykalna. Niezamężna kobieta i w ogóle…”

Liv znała zdanie Laurentsa na temat Charlotty: powinna być ukarana, zakuta w dyby i wystawiona na publiczne pośmiewisko, tak jak działo się z każdą samotną matką. Wszyscy, nawet ojciec dziecka, mieli prawo opluwać taką i obrzucać kamieniami. Charlotcie udało się tego uniknąć, z czego Laurents był wyraźnie niezadowolony. Twierdził, że takie przypadki przyczyniają się do ogólnego upadku moralnego.

Liv nie potrafiła wyobrazić sobie dobrej, życzliwej Charlotty zakutej w dyby. Naturalnie Laurents nie wiedział nic o tym, że mały Dag został porzucony w lesie na pewną śmierć. Tego nie miała odwagi, ani też ochoty, powiedzieć mężowi.

„Tak, twój ojciec zarabia bez wątpienia niezłe pieniądze, jego więc mogę zaakceptować – mówił Laurents, kiedy wspominali jej rodzinę. Zawsze jednak w jego głosie dźwięczał pogardliwy ton. – Ale musisz przyznać, że poza wszystkim on jest bardzo dziwny. No i pięknym, na Boga, nie można go nazwać!”

Liv zawsze uważała swego ojca za najpiękniejszego na ziemi. Nikt nie miał oczu tak pełnych miłości jak on.

„Twój brat Are jest do wytrzymania. Przynajmniej mówi tak, że można go zrozumieć, chociaż to tylko chłop. A twoja matka? Też jest zbyt postępowa. Chodzi z gołą głową, jakby żyła z twoim ojcem w grzechu. To po niej odziedziczyłaś taką niezaradność w prowadzeniu domu, prawda? I te idiotyczne pomysły, by malować!”

Liv nigdy nie ośmieliła się zdradzić Laurentsowi tajemnicy, że Silje to właśnie Mistrz Arngrim, którego tak podziwiał. Koniecznie chciał mieć namalowaną przez niego tapetę. Nie dostał jej, bo Mistrz miał zbyt wiele zamówień. A nieudolność w prowadzeniu gospodarstwa? W domu wszyscy mówili zawsze, że Liv, w przeciwieństwie do Silje, jest doskonałą gospodynią. Tu jednak do jej obowiązków należało coś zupełnie innego. Miała zarządzać, wydawać polecenia służbie i zawsze być na miejscu, kiedy potrzebował czegoś Laurents lub jego matka.

Liv nie lubiła komenderować służbą. W domu zwracano się do wszystkich życzliwie i w razie potrzeby pomagano w pracach domowych. Tu było o wiele trudniej!

Wiedziała, że Laurents czuje się bardzo niepewnie w towarzystwie Sol. Był nią oczarowany, a jednocześnie przerażony jej silną osobowością i pewnością siebie. A także brakiem zainteresowania czy podziwu dla jego osoby. Bardzo źle wyrażał się o Sol, oczywiście kiedy ona tego nie słyszała.

Laurents nigdy nie spotkał Daga i Liv zastanawiała się, jakie wady odkryłby u niego.

Czy wszyscy ludzie właśnie tak oceniali jej rodzinę? Bardzo ją to zasmucało. Na szczęście nie mogła w to do końca uwierzyć, mieli przecież tylu przyjaciół.

Teściowa ucięła sobie poobiednią drzemkę. To była najpiękniejsza chwila w ciągu całego dnia, te małe pół godziny, jakie Liv miała dla siebie. Tym razem jednak coś zacisnęło się w niej tak mocno, że nie była w stanie się odprężyć.

Krople deszczu uderzały w szyby. Do komnaty wszedł jeden ze służących. Liv szybko odsunęła się od okna, udając, że jest czymś zajęta.


* * *

Daleko, daleko od Oslo, w Skanii, Sol wstrzymała konia.

Tollarp? Czy nie powinna już tam dotrzeć?

Miała przykre uczucie, że zabłądziła.

Do diaska! Nie ma na to czasu!

Przez pewien czas gnała na oślep, nie widząc śladu żadnych zabudowań. Nie miała kogo zapytać, a czas upływał. Okolica była pofałdowana; zrozumiała, że musi znajdować się niedaleko Linderodsasen. Szukała Tollarp albo rzeki przepływającej przez to miasteczko.

Żadnej rzeki jednakże nie spotkała.

Czy cała ta część Skanii była nie zamieszkana?

Jeżeli nie będzie się pilnować, znajdzie się na terenach gjongów, a stąd już niedaleka droga do Szwecji. A może już jest w Szwecji?

Nie, to niemożliwe.

W tej samej chwili dotarły do niej jakieś głosy. Popędziła konia. Las wkrótce się skończył. Rozpostarła się przed nią równina, na której gdzieniegdzie rosły dęby.

O, tam przy płocie stała grupka żołnierzy. Po okolicy roznosił się ich gromki, rubaszny śmiech.

Sol nie bała się ich, zwłaszcza że nie mieli koni, na których mogliby ją ścigać. Niemniej zatrzymała się na skraju lasu i obserwowała ich, zmarszczywszy brwi.

Cóż oni, do czorta, wyprawiają?

Nagle na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Cofnąwszy się parę kroków, skryła się wśród drzew.

Żołnierze przywiązali do płotu kobietę. Stała pochylona z zarzuconą na głowę spódnicą, a oni po kolei zabawiali się z nią od tyłu.

Sol zmełła w ustach przekleństwo. Żołnierzy było wielu, dwunastu, może piętnastu. Widziała tylko wypięte pośladki kobiety i znak, że była nietknięta, zanim rozpoczęli swoje haniebne wyczyny. Zawodzący płacz i łkania docierały aż do Sol. Wydawało się, że rozpacz osaczonej powoduje tylko większą wesołość oprawców.

Do ataku gotował się kolejny łajdak. Sol szybko odnalazła swoje złote łańcuszki i zawiesiła je na szyi, związała włosy i ukryła je pod strojnym kapeluszem. Ogarnęła się jak mogła najdokładniej i usadowiła na koniu tak jak przystoi damie, z nogami po jednej stronie.

W jednej chwili dzika, pełna nieokiełznanego temperamentu dziewczyna zmieniła się w dostojną damę.

Ruszyła naprzód.

– Przestań! – zawołała władczym tonem do mężczyzny, który demonstrując swe męskie możliwości szykował się właśnie do ataku na biedną kobietę przy płocie.

Wszyscy odwrócili się zdziwieni.

– Puśćcie wolno tę kobietę, nędzni szubrawcy! – powiedziała Sol donośnie, nie zdając sobie sprawy, jak pięknie i imponująco wygląda.

Żołnierze rozdziawili gęby.

W końcu jeden ocknął się ze zdumienia.

– A co, może jesteś komendantem? Nawet nie umiesz mówić po naszemu! Złaź z konia, to posmakujesz tego samego.

– Nie mam najmniejszego zamiaru – powiedziała zimno i pogardliwie. – Jesteście tacy wstrętni i mali!

Sol wiedziała, że nie może zejść z konia. Na jego grzbiecie była bezpieczna.

– Jeżeli natychmiast jej nie wypuścicie, będzie z wami źle – rzekła powoli, na wpół przymykając oczy.

Wielu zawahało się, dostrzegając jej szlachetne urodzenie. Przestraszyli się, że może na nich donieść. Ale ten, który gotował się do gwałtu, zarechotał tylko.

– Myślisz może, że mnie powstrzymasz?

– Tak.

Ta prosta i krótka odpowiedź zbiła go na moment z pantałyku, ale zaraz odwrócił się i zbliżył do kobiety. Stał tak, odwrócony do Sol plecami.

– No i co?

– Nie możesz tego zrobić – powiedziała Sol stanowczym głosem. – Nie zdołasz, bo opuści cię twoja męska siła.

Znów zaczęli rechotać, a mężczyzna odwrócony plecami śmiał się najgłośniej. Podszedł do dziewczyny.

Nagle stanął jak wryty.

– Psiamać! – przeklął i zaczął wrzeszczeć w panice: – Psiamać! Psiamać!

Inni stali jak skamieniali. Sol wykorzystała tę chwilę ciszy.

– Tak stanie się z każdym, kto spróbuje ją tknąć.

– Ty diabelska czarownico! – krzyczał mężczyzna, podchodząc do konia. W jego głosie dźwięczał płacz. Nie przypuszczał, że Sol zastosowała przeciw niemu jedynie drobny chwyt psychologiczny i trochę sugestii.

– Nie dotykaj mnie, ty nędzna, ohydna kreaturo! – przemówiła zimno i donośnie. – Każdy, który ruszy ją albo mnie, będzie cierpiał tak jak ten przez całe życie.

Zbliżyli się do Sol o kilka kroków, teraz jednak zawahali się i przystanęli. Siedziała wyprostowana w siodle, miała takie dziwne, żółte oczy. Stracili pewność siebie. Poczuli, jak po jej słowach opuszcza ich żądza. Najrozsądniej byłoby uniknąć takiej przyszłości, pomyśleli.

– Znikajcie stąd – powiedziała Sol niecierpliwie. Chciała już skończyć z tymi nędznikami. – Znikajcie i cieszcie się, że nic więcej wam nie zrobiłam.

– Doniesiemy o tym wójtowi – spróbował pogrozić jej jeden.

Sol wbiła weń swe żółtozielone oczy.

– Na twoim miejscu zastanowiłabym się nad tym – powiedziała gniewnie. – Jeśli to zrobisz, odwdzięczę ci się, nawet się do ciebie nie zbliżając.

– Mnie nie przestraszysz – powiedział mężczyzna lekko drżącym głosem. Widać było, że nie chce do końca stracić poważania w oczach pozostałych.

– Idź na czworakach jak pies – rozkazała Sol beznamiętnym tonem.

Ku zdziwieniu swych towarzyszy opadł na kolana i zaczął skomleć jak nędzny kundel. Oddalił się od niej na czworakach.

Tego już było dzielnym żołnierzom za wiele. Po chwili wahania jeden z nich uczynił gest mający odwrócić od nich urok: wyciągnął w jej kierunku dwa palce, mały i wskazujący, tak by przypominały rogi diabła. Inny zawołał:

– Uciekajmy stąd!

Pobiegli przed siebie jak stado spłoszonych zajęcy, za nimi posuwał się na czworakach szczekający „pies”.

Sol uwolniła go z hipnozy, przewrócił się, a potem pognał, jakby ścigał go sam Szatan.

Poczekała, aż stali się tylko małymi punktami na horyzoncie; dopiero wtedy zsiadła z konia i podeszła do płaczącej biedaczki przy płocie.

– O Boże – mówiła, naciągając kobiecie spódnicę na sponiewierane ciało. – Co za bestie! – Pochyliła się i rozwiązała przytrzymujące ją rzemienie.

Blond włosy zakrywały twarz, ale Sol patrząc na skórę i ramiona poznała, że nie była to stara kobieta. Pomogła biedaczce się wyprostować.

– Na miłość boską! – krzyknęła. – Ile ty masz lat?

Szlochająca dziewczyna z trudem wydobyła z siebie głos.

– Trzy-y-na-a-ście.

– Biedne dziecko – powiedziała Sol wzruszona do łez, jakby nie pamiętając, że sama miała czternaście lat, kiedy uwiodła Klausa. To jednak było zupełnie co innego.

Nigdy nie spotkała kogoś tak bezbronnego jak to dziecko. Zapłakana buzia niegdyś musiała być okrągła i niebrzydka, ale bieda i głód zrobiły swoje. Jej odzienie też o tym świadczyło. Była tak zawszona, że Sol widziała żyjątka wszędzie, we włosach i na ubraniu.

– Jezus Maria – mruczała Sol, zrywając garść trawy, by wytrzeć uda dziewczyny. – Potrzebne ci niezłe szorowanie! Ale przede wszystkim musimy stąd odejść. Potrzebuję twojej pomocy, zabłądziłam. Jak mogę dojechać do Tollarp? A właściwie w okolice na zachód od Tollarp?

Dziewczynka starała się stłumić histeryczny płacz.

– Już tu jesteście, pa-anienko.

– Naprawdę? Tu gdzieś powinien być strumień, wzdłuż którego mam jechać na zachód. W stronę gór.

– Strumień płynie za tym pagórkiem, o tam.

– To dobrze. Wsiadaj na konia!

– Naprawdę?

– Oczywiście. Pospiesz się.

Dziewczynka spróbowała wsiąść i znów zaniosła się żałosnym płaczem.

– Tak mnie boli!

Sol musiała jej pomóc. Wstrząs pozbawił dziecko całej odwagi i całej siły do działania. Okazało się, że musi siedzieć w siodle po damsku ze względu na ból, jaki odczuwa.

Sol wolała prowadzić konia idąc. Mamie Silje z pewnością nie spodobałoby się, gdyby wróciła do domu zawszona. W tym względzie Silje była zawsze bardzo surowa i dzieci musiały znosić niezliczone przykre kuracje, by pozbyć się nieproszonych stworzeń.

Na szczęście strumień znajdował się w kierunku przeciwnym do tego, w którym uciekli żołnierze. Zbiegli do Tollarp, jak wyjaśniła dziewczynka. One nie musiały tam iść; były już na zachód od małego miasteczka.

– Jak się nazywasz? – spytała Sol, prowadząc konia za uzdę.

– Meta.

– Mieszkasz gdzieś niedaleko?

– Tak. Nie. Już teraz nie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Dziewczynka podniosła dłoń i wytarła łzy z oczu, miała teraz ciemne smugi na twarzy.

– Nigdzie nie mieszkam – płakała. – Chodzę po drogach i żebrzę o datki.

– Nie masz rodziców? Nie należysz do żadnego dworu?

– Nie. Moja matka była odźwierną. Umarła teraz, na wiosnę. Od tej pory tak chodzę, nie byłam w domu.

Odźwierna? To takie lepsze słowo na określenie ladacznicy, pomyślała Sol.

– Ale przed tym byłaś dziewicą?

– O tak. Matka bardzo dbała, by nie było ze mną tak jak z nią.

– I teraz ci szubrawcy…

– Oni wiedzieli, kim była moja matka; że była niezamężna – odpowiedziała zawstydzona. – Chcieli mi dać nauczkę.

Sol zagryzła zęby.

– Powinnam obrócić ich w kamień, ale tak, by zachowali uczucia. Ludzie deptaliby po nich buciorami!

Meta zaniemówiła.

Chyba ją wystraszyłam, pomyślała Sol. Popatrzyła na dziewczynkę.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. – A gdzie mieszkałyście?

– Koło strumienia, właśnie tam idziemy.

– Wspaniale!

Droga okazała się dość długa, choć dotarły już do strumienia. Z czasem szlochy umilkły, ale nieszczęsna dziewczynka nadal przedstawiała żałosny widok, kiedy kurczowo trzymała się konia, usiłując nie siedzieć na obolałych miejscach.

Nareszcie Meta palcem wskazała na szałas, którego Sol wcale nie zauważyła. Przypominał zwykły kopiec ziemny. Poprosiła, by dziewczynka zeszła z konia.

Meta ociągała się.

– Myślę, że… że nie powinnyśmy tam wchodzić.

– Dlaczego?

– Nie… nie chcę.

Głupstwa, pomyślała Sol. Mała musi przecież gdzieś mieszkać.

To jednak rzeczywiście nie było przyjemne miejsce, w jamie musiało być ciemno i smutno.

Sol znalazła coś w rodzaju wejścia i schyliła się, by wsunąć się do środka.

Wewnątrz, w ciemności, leżały na posłaniu rozkładające się zwłoki.

Do licha, czy ona nawet nie mogła pogrzebać matki? pomyślała Sol z rezygnacją. Nie było z kim porozmawiać, poprosić o pomoc. Zabierze stąd tylko to, co im się przyda; dziecko nie może tu zamieszkać.

Wzięła jeden żałosny garnek bez uchwytu.

Mocno potrząsnęła dwoma słupami, na których opierała się cała konstrukcja szałasu, tak aby wszystko zawaliło się, przykrywając ciało zmarłej.

– Dobrze. To będzie jej grób. Pokój jej duszy – wymruczała Sol i szybko sporządziła amulet, który położyła na kopcu. Teraz duch zmarłej nie będzie ich prześladował. Sol nie widziała potrzeby odmawiania modlitw nad grobem, ale ze względu na dziewczynkę uwiła z wikliny krzyżyk. Sama uważała to za przesąd.

Meta, załamana, w dalszym ciągu cicho płakała.

Jeszcze przez godzinę wędrowały wzdłuż strumienia, aż doszły do miejsca, gdzie woda płynęła spokojnie. Sol rozpaliła ognisko w pięknym zakątku.

Po obu stronach strumienia było płasko, utworzył się więc niewielki zalew. Podczas gdy w garnuszku gotowała się woda, Sol wyciągnęła jedzenie dla dziewczynki. Mała rzuciła się na nie tak, że Sol musiała ją powstrzymywać.

– Rozchorujesz się, jeżeli będziesz jadła łapczywie – ostrzegła ją.

Kiedy Meta już była syta, Sol wstała.

– Skończyłaś, możemy więc zacząć.

Meta spojrzała na nią zdziwiona.

– Co zacząć?

– Mycie. Rozbieraj się i wskakuj do strumienia.

– Do wody? Nie! – wrzasnęła przerażona dziewczynka. – To niebezpieczne!

– Kąpiel? Widać, że boisz się wody. Nie, w kąpieli nie ma nic niebezpiecznego. Wprost przeciwnie.

Stanęło na tym, że Sol musiała rozebrać się i wciągnąć małą do wody. Wcześniej jednak wyjęła ług i nad garnkiem, w ciepłej wodzie, wyszorowała włosy i twarz dziewczyny. Meta wiła się i piszczała, była pewna, że umrze. Sytuację pogarszał fakt, że Sol natarła ją brzozowymi gałązkami i rozgrzana skóra niemal płonęła.

– Spójrz! – wrzasnęła Sol; musiała krzyczeć, by zagłuszyć płacz Mety. – Zajrzyj do garnka! Zobacz, ile wszy i pcheł, i czort wie czego jeszcze. To wszystko żyło na tobie! Wskakuj do strumienia, pozbędziemy się reszty!

Wrzaski, które teraz nastąpiły, niosły się na parę mil. Sol była jednak stanowcza, no i silniejsza, choć szkoda jej było dziecka, które musiało przeżyć kolejny wstrząs. Nie miała jednak innego wyjścia.

A kiedy Meta w końcu zrozumiała, jakie to przyjemne uczucie, kiedy woda opływa ciało, uspokoiła się i tylko od czasu do czasu szlochała. Na jej usta wypełzł nieśmiało leciutki, drżący uśmiech.

– Czy nie porwie mnie koń z potoku? – upewniła się. – Matka zawsze mi mówiła, żebym nie zbliżała się do wody, bo tam mieszka koń z potoku.

Sol pojęła, że koń z potoku musiał być skańską wersją wodnika.

– To jego tak się boisz? To mój przyjaciel.

I znów Meta popatrzyła na Sol, tak jakby zastanawiała się, kim może być obca panna. Chętnie jednak odchyliła głowę w wodzie, by Sol porządnie mogła jej spłukać włosy. Śmiała się bardzo, kiedy jej uszy znalazły się pod wodą.

– Słyszę, jak strumień szemrze uderzając o kamienie! – cieszyła się. – Wydaje się, że jest burza!

Wreszcie Sol uznała, że dziewczynka jest już czysta.

– Jakaż piękna jesteście, panienko – powiedziała Meta, kiedy nagie, trzymając się za ręce, wychodziły z wody.

– Tak – odparła Sol po prostu. – To ogromna korzyść dla dziewczyny, uwierz mi! Ty też będziesz ładna, kiedy tylko nabierzesz trochę ciała i znikną wszystkie ślady po ugryzieniach.

– Ale nigdy nie będę taka ładna jak wy – powiedziała Meta z podziwem.

No tak, do mnie ci daleko, przyznała w duchu Sol bez śladu zawstydzenia.

Sol miała ze sobą jeszcze dwie zmiany odzienia, jedną podarowała więc Mecie. Chwilę później Meta stanęła wyprostowana nad wodą. Ta mała, nieszczęśliwa osóbka była teraz olśniewająco czysta. Sol zaplotła jej gęste, popielatoszare włosy. Zaaplikowała jej też środek, który miał zabić życie, być może kiełkujące w niej po tym, czego doświadczyła z żołnierzami.

Przyniosła lusterko i kazała Mecie się przejrzeć.

– Zobacz, czystość chyba nikomu nie szkodzi, prawda?

Dziewczynka uśmiechnęła się do własnego odbicia promiennie jak słońce.

– Jak ładnie wyglądam – powiedziała onieśmielona. – I jak wspaniale być czystym! Dziękuję, panienko! Nigdy nie myślałam, że taka wielka dama jak wy może być taka dobra!

Na te słowa rozległ się głośny śmiech Sol.

– Ja jestem dobra? Jeszcze i to! Pamiętaj, Meto, robię to tylko dlatego, że mnie to bawi, z żadnego innego powodu.

Tak właśnie myślała Sol.

– Zostaniesz tu i będziesz czekać, aż wrócę – powiedziała. – Mam parę spraw do załatwienia i nie mogę cię ze sobą zabrać. To potrwa ze dwa, trzy dni. Zbuduj szałas z gałęzi, poradzisz sobie. Potem rozejrzymy się za jakimś miejscem dla ciebie. Czy tu w okolicy nie ma żadnych dworów?

– O tak, są. Gyllenstiernowie mieszkają w Fulltofta, a nad morzem jest Bosjokloster i Vittskovle. Wszędzie znali matkę.

Powiedziałabym raczej że wszędzie cieszyła się złą sławą, pomyślała Sol.

– Mijałam Vittskovle, to za daleko stąd. Zobaczymy, czy nie przyjmą cię do pomocy w Fulltofta lub Bosjokloster. Chciałabyś?

– Tak, teraz kiedy tak ładnie wyglądam, może będę miała odwagę zapytać – powiedziała Meta zawstydzona. – Ale przecież muszę oddać wam tę piękną suknię.

– Nie, to tylko stary łach – powiedziała Sol, ale od razu pożałowała tych bezmyślnych słów. Podarowana suknia w porównaniu z ubiorem tej biedaczki mogła wydawać się szczytem elegancji. – Żartowałam tylko, Meto, nie chciałam tak wcale powiedzieć. Ale sukienkę możesz zatrzymać.

Dziewczynka znów gotowa była wybuchnąć płaczem, tym razem z radości. A Sol poczuła, że robi coś dobrego, i uczucie to wcale nie było jej niemiłe.

Dziecko poprosiło ją żałośnie:

– Nie odchodźcie ode mnie, panienko!

– Muszę.

– Obiecajcie, że wrócicie!

– Boisz się?

– Trochę. Dzikie zwierzęta, duchy i…

– Nie ma ich tutaj, możesz mi zaufać. Obiecuję ci, że wrócę. Zobacz, weź ten nóż, mam jeszcze jeden. Będziesz się czuć bezpieczniej. I nie myśl już więcej o tym, co się stało!

– To nie tak łatwo zapomnieć, panienko!

– Masz rację. Czy nie wiesz, gdzie znajduje się Szczelina Ansgara? – zapytała po krótkiej przerwie.

– Mniej więcej wiem, ale to niebezpieczne! Powiadają, że tam jest otchłań, w której wiecie kto mieszka.

To świetnie, pomyślała Sol. Gdyby otchłań rzeczywiście istniała, bez wahania by się w nią zagłębiła. To kusząca perspektywa. Uśmiechnęła się krzywo.

– Głupstwa! Czy sądzisz, że jestem strachliwa? Chyba nie.

Meta nieporadnie opisywała jej drogę. Nie wydawało się to tak strasznie daleko.

– Nie wiesz, czy tu nad rzeką rośnie belladonna, wilcza jagoda?

– A co to jest?

Sol westchnęła tylko, pożegnała dziewczynkę i ruszyła w drogę.


* * *

W Oslo przestało już padać, ale Liv znów stała przy oknie. Nie miała co robić. Nie śmiała niczym się zająć.

Jej teściowa tego dnia czuła się na tyle dobrze, że wybrała się do sąsiadów posłuchać plotek.

Trzasnęły drzwi wejściowe.

Dobrze znajomy dźwięk wskazywał, że do domu wrócił Laurents.

Liv zdrętwiała. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej bolesne. Wykrzesała z siebie resztki sił i wyszła na spotkanie męża z uśmiechem.

– Dzień dobry, Berenius – powitała go. – Tak wcześnie dzisiaj w domu?

Nie wolno jej było zwracać się do męża po imieniu; twierdził, że to wulgarne. Liv miała o tym zupełnie inne zdanie, ale jak zawsze uległa.

Rozjaśnił się, kiedy ją zobaczył.

– Jest moja duszyczka! – zawołał, obejmując ją. – Jak pięknie wyglądasz w tej sukni! Nic dziwnego, to ja sam wybierałem materiał! Jak się dzisiaj czuje mój mały aniołek?

– Dziękuję, dobrze – odparła uśmiechając się sztywno. – Trochę mi tylko nudno, kiedy was nie ma w domu.

Odwrócił się do niej zniecierpliwiony.

– To już słyszałem. Robię dla ciebie wszystko, noszę cię na rękach. Nie masz żadnych obowiązków, żadnych trosk, nic nie musisz robić, a i tak narzekasz.

– Wybacz mi – szepnęła Liv. – Już więcej nie będę. Czy nie mógłbyś opowiedzieć czegoś o kantorze, Berenius?

– Co? – roześmiał się. – Miałbym cię zanudzać sprawami, o których nie masz pojęcia i których nigdy nie zrozumiesz? Nie bądź głupia, Liv.

– Nie, myślałam tylko… Żona powinna dzielić z mężem wszystkie jego smutki i radości. Bardzo bym tego chciała.

– No wiesz co! Nasze wspólne życie jest tu, w domu. To, co jest poza nim, to moja dziedzina.

– Ale ja potrafię dobrze rachować – powiedziała gorliwie. – I podobno ładnie piszę. Czy nie mogłabym pomóc wam w kantorze? Moglibyśmy być razem, wyszłabym trochę do lu… Och, przepraszam!

Jego twarz zrobiła się popielatoszara, gwałtownie zerwał ze ściany szpicrutę. Liv poznała ją już wcześniej. Teraz, uciekając przed nim, piszczała jak szczenię. Biegła z komnaty do komnaty, a mąż w ślad za nią.

– Stań! – wołał. – Zatrzymaj się, niewdzięcznico!

Liv wcisnęła się w kąt w ostatnim pokoju. Szpicruta raz po raz ze świstem przecinała powietrze. Poczuła piekący ból.

– Jak śmiałaś powiedzieć, że mogłabyś być pomocna w mojej pracy? – syczał z pianą na ustach. – Rachować! Ty, żona! Jak śmiesz wmawiać sobie coś takiego?

Liv skurczyła się jeszcze bardziej. Widząc, jak bardzo jest bezradna, uspokoił się. Opuścił szpicrutę i złapał ją za rękę.

– Co ja zrobiłem mojej gołąbeczce? – powiedział z żalem. – Ta mała rączka krwawi!

Scałował krew, uścisnął jej dłoń i mocno przytulił do siebie.

– Cicho, cicho, nie płacz już, mój gołąbeczku. Twój silny mąż jest tutaj, zajmie się wszystkim. Wiesz przecież, że kocham cię nad życie i że chcę jedynie twojego dobra. Tak mnie boli, kiedy cię pouczam, ale musimy przecież pozbyć się tych twoich wymysłów, prawda?

Liv powoli przychodziła do siebie, wyprostowała się. Skinieniem głowy potwierdziła jego słowa, ale jej spojrzenie przypominało wzrok zranionego zwierzęcia.

– Wszystko już dobrze – powiedział. – A wieczorem, kochanie, zabawimy się, dobrze? Moja gołąbeczka nie odmówi swojemu mężulkowi?

Największym wysiłkiem woli opanowała dreszcz. Dobrze znała te ich chwile zabawy. Ona musiała być całkowicie bierna i tylko z wdzięcznością przyjmować jego pieszczoty.

Загрузка...