ROZDZIAŁ XII

Niespokojna Sol przemierzała ulice Oslo w poszukiwaniu swego pana i mistrza z otchłani. Nie starczało jej cierpliwości na spędzanie długich godzin w nowym domu Liv, chociaż urządzanie go i przystrajanie było naprawdę interesujące. Żyła nadzieją odnalezienia władcy swego serca.

Nigdy jednak go nie spotkała.

Nie spędziła jeszcze w Oslo pełnych trzech dni, kiedy już wpadła w tarapaty.

Wyszła po zakupy. Stała przy jednym z kramów z zamiarem kupienia pięknie garbowanej, zdobionej narzuty ze skóry, która doskonale pasowała na łoże w najmniejszej sypialni. Większość mebli i drobiazgów pochodziła z Lipowej Alei, ale ciągle jeszcze w domu brakowało różnych sprzętów. Garbarz właśnie wyłożył narzutę i Sol kiwnęła głową na znak, że ją bierze.

W tej samej chwili przez tłum przedarła się dama wysokiego rodu i chwyciła za narzutę.

– Jest moja, ja ją kupuję.

– Nie – protestowała głośno Sol. – Przecież…

Kupiec okazał się człowiekiem słabego charakteru, nie potrafiącym zająć stanowiska. Wykonywał tylko polecenia osoby głośniej krzyczącej.

Sol wpadła w gniew tak gwałtowny, że całkiem się zapomniała. Zauważyła, że dama miała na sobie spódnicę, którą w talii przytrzymywała tasiemka.

– Niechaj spadnie z ciebie spódnica, ty stara kobyło. Niech wszyscy ujrzą, że masz do pokazania jedynie zwały tłuszczu – syknęła przez zęby.

Myślała o tym tak intensywnie, że na oczach zbiegowiska rozsupłały się węzły tasiemki i ciężka spódnica osunęła się na ziemię. Scena wzbudziła ogólną wesołość wszystkich obecnych.

Dama, usiłując ratować utraconą godność, wrzeszczała:

– Bierzcie ją! Chwytajcie tę czarownicę o złych oczach!

Sol nie brała tego do siebie. Była tak wzburzona, że prychała jak rozgniewana kotka i nie doceniając powagi sytuacji bez oporu dała się pojmać.

Dwóch silnych mężczyzn powiodło ją do położonej nie opodal siedziby burmistrza. Postępował za nimi tłum.

Wszystko to jakby wcale nie obchodziło Sol. Ludzie – ograniczone prostaki! Ona miała dużo potężniejszego obrońcę, który posunął się do tego, że przybrał ludzką postać, by do niej przybyć.

Wprowadzono ją do wielkiej sali, w której rozmawiało kilku mężów.

Tłum musiał zostać za drzwiami. Dwaj mężczyźni, którzy ją prowadzili, skłonili się głęboko.

– Ta kobieta uprawiała czary w biały dzień na ulicy – powiedział jeden z nich. – Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

Sol pojęła, że sam burmistrz był nieobecny, ale siedzący na sali byli jego najbliższymi współpracownikami.

Jeden z nich westchnął głośno.

– Och, dość już mam tego ciągłego marudzenia o czarownicach. To sprawa księdza, nie nasza!

– Hej, poczekaj no – powiedział drugi, mówiący z duńskim akcentem. – Już kiedyś widziałem tę kobietę! Na Boga, chyba tym razem naprawdę nam się udało!

Sol przyjrzała mu się uważnie, nie rozpoznała go jednak.

– To ta kobieta o żółtych, kocich oczach – ciągnął. – Ta, co bez śladu zniknęła z Kopenhagi po wywołaniu skandalu. Tak, moi panowie, należy jej dobrze pilnować. Ona potrafi więcej niż zwykły pacierz! Po Kopenhadze roznosiły się plotki, że umie zmusić ludzi, by pełzali po ziemi jak węże, i wiele jeszcze gorszych rzeczy! – Mężczyźnie przeszły ciarki po grzbiecie. – Nie, nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Powóz wojewody czeka gotowy do drogi. Wyślijcie ją do niego, on lepiej się na tym zna.

Tak też postanowiono. Wyznaczono człowieka do pilnowania Sol i wyprowadzono ją tylnym wyjściem.

Przeszła przez dziedziniec, zmierzając do powozu. Nareszcie zaczęła sobie zdawać sprawę, co się stało, i ogarnął ją strach. Nie o siebie, ale o rodzinę. Postanowiła, że nie zdradzi swego imienia…

Woźnica, który przygotowywał powóz, odwrócił się, chcąc zobaczyć, kogo przyjdzie mu wieźć tym razem. Był silnie zbudowanym, jasnowłosym mężczyzną, dość przystojnym, ale z wyrazem bezdennej pustki w oczach.

Sol usłyszała jego westchnienie. Spojrzała na niego raz jeszcze.

W ostatniej chwili opanowała się, by głośno nie krzyknąć.

Klaus! Jej pierwsza zdobycz!

Upłynęło siedem lat, ale w jego wejrzeniu mogła wyczytać, że nigdy jej nie zapomniał. No tak, zgadza się, miał przecież pracować w stajniach wojewody.

Posłała mu ostrzegawcze spojrzenie i wsiadła do prostego powozu. Żołnierz, który miał jej pilnować, szedł za nią. Miał ze sobą pismo, w którym na pewno znajdowało się wszystko na temat Sol.

Planowała przerwać podróż, nim dojadą do siedziby wojewody. Klaus jej w tym pomoże.

Żołnierz nie stanowił większego problemu. Trzeba tylko znaleźć odpowiednie miejsce…

Klaus wspiął się na kozioł. Powóz potoczył się przez podwórze i dalej boczną ulicą, na której nie czaił się żądny sensacji motłoch.

Żołnierz pochylił się ku woźnicy.

– Tym razem nam się powiodło – powiedział podniecony. – To podobno najgroźniejsza czarownica w całej Skandynawii.

– Ona? – Klaus rzucił Sol przerażone spojrzenie.

– Tak. Pójdzie prosto na męki, będą ją łamać kołem. A potem stos. Sądzę, że sam biskup będzie się przyglądał tej zabawie.

– Ależ oni nie mogą jej spalić! – Sol słyszała rozpacz w głosie Klausa.

– Rzeczywiście jest śliczna, z tym się zgadzam. Ale takie są najgorsze.

Klaus jęknął i jakby skurczył się w sobie.

Wjechali w las. Żołnierz, zanosząc się zwycięskim chichotem, przeszedł obok Sol i stanął z tyłu wozu na szeroko rozstawionych nogach.

To chyba niezłe miejsce, pomyślała Sol, przez cały czas zachowując zimną krew, jak gdyby to nie o nią chodziło.

Nieoczekiwanie wydała z siebie rozdzierający krzyk. Zabrzmiał jak głos atakującego zdobycz drapieżnego ptaka. Jednocześnie z podłogi powozu podniosła zgrzebło i cisnęła w grzbiet konia tak mocno, że wbiło się ostrymi kolcami.

Koń zarżał spłoszony i mocno szarpnął do przodu. Żołnierz stracił równowagę i wypadł z odkrytego powozu. Zwierzę, dziko wierzgając, pędziło naprzód przez las. Klaus został wyrzucony ze swego siedzenia i Sol musiała mu pomóc odzyskać kontrolę nad pojazdem.

– Jesteście szalona – wysapał, kiedy już wrócił na miejsce. – Jak myślicie, co powie na to wojewoda?

– A jak sądzisz, co on powie, jeżeli pozwolę się tam zawieźć? – odparła Sol szyderczo, przejmując od niego lejce. – Spali mnie żywcem, gdy tylko skończy torturować.

– Nie! Nie, tego nie wolno mu zrobić! Widziałem, co robią z czarownicami! To okropne!

– Więc dobrze, wypuść mnie tutaj. Sam możesz wracać do swojej stajni – powiedziała Sol, podnosząc pismo do wojewody, które zostało w powozie.

– Nie mogę tam wrócić bez więźnia, zrozumcie! Pojadę z wami!

– A więc pospiesz się, zanim ktoś nadejdzie!

– A koń i powóz?

– Powozu zabrać nie możemy, a konia wyprząc nie zdążymy. Nie wiem, co stało się z żołnierzem, może nadbiec w każdej chwili.

– O nie, z pewnością nie – powiedział Klaus ze smutkiem, zeskakując z kozła. – On już nigdy nie będzie biegał.

Klaus poklepał konia po grzbiecie.

– Do domu! Wracaj do domu! – zawołał do niego przyjaźnie.

Zwierzę znikło za drzewami, z łomotem ciągnąc za sobą powóz. Długo jeszcze mieli w uszach ten dźwięk.

Sami zboczyli z drogi w głąb lasu. Z początku biegli co sił w nogach po głębokich mchach wśród nagich skał, w końcu zwolnili.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała Sol, z trudem chwytając oddech. Zatrzymała się na szczycie wzgórza, wokół nich rozciągały się lasy, wszędzie lasy. Gdzieś daleko na południu lśniła woda Oslofjordu.

– Nie wiem – odparł Klaus, któremu aż świszczało w płucach. – W każdym razie na północ od twierdzy Akershus.

No tak, tyle to i ona wiedziała.

Przyglądała mu się ukradkiem. Był naiwny i bezradny. Mogła jednak zrozumieć siebie jako czternastolatkę. Pociągał ją swoją toporną budową, prostą mimiką i promieniującą wprost męskością. Uśmiechnęła się.

Wyglądał na bardzo zakłopotanego.

– Ciągniecie za sobą nieszczęście, panienko. Powiedzcie, chyba nie jesteście czarownicą?

– Kim chciałbyś, żebym była?

Klaus wpatrywał się w mech pod nogami.

– Moją dziewczyną – powiedział cicho.

– A więc nią jestem – odparła Sol niespodziewanie miękko. – Ale co my teraz poczniemy?

Nie tak łatwo przychodziło Klausowi układanie zawiłych planów. Czubkiem buta dłubał w mchu i nie odpowiadał.

– Nie mogę wrócić do domu, do Lipowej Alei – stwierdziła Sol. – Chociaż władze nie znają mego imienia, nie chcę narażać rodziny. Nie mogę też wrócić do Oslo. Od razu mnie złapią. Rozpoznają mnie po oczach.

– Ja też nie mogę wrócić do stajni wojewody – powiedział Klaus. – Poza tym nie chcę. Wcale nie było mi tam dobrze.

Sol zauważyła szramy na jego policzkach, które najpewniej pochodziły od uderzeń batem.

– Jedynym miejscem, gdzie było mi dobrze, było Grastensholm – powiedział rozmarzony. – Gdybym tylko mógł tam wrócić!

– Tego nie da się zrobić. Dużo później dowiedziałam się, że przeniesiono cię, by nas rozdzielić.

Z wysokiej sosny rozległ się krzyk kani. Sol popatrzyła w górę.

– Ale to im się nie udało – mruknęła. – Mieliśmy siebie wtedy.

Klaus westchnął na samo wspomnienie.

– Od tego czasu śniłem tylko o jednym: by przeżyć to jeszcze raz.

– Ależ, mój drogi, nie miałeś innych dziewcząt?

– Miałem, ale one nie były nic warte. Jak zdechłe krowy.

Duma Sol była mile połechtana.

– Zobaczymy, co będzie. Ale dokąd teraz pójdziemy?

Klaus wgapiał się w chmury.

– Myślałem…

Brawo, uśmiechnęła się w duchu, nic jednak nie powiedziała.

– Moglibyśmy pójść do mojego domu.

– Do stajni wojewody? Nie sądzę, by był to mądry pomysł.

– Nie, do domu.

No tak, Klaus też musiał skądś pochodzić. Dla niej był zawsze tylko odmieńcem, duchem, który nagle pojawił się na zaczarowanych mokradłach i teraz błąkał się wśród ludzi.

– Ale co powie na to twoja rodzina?

– Nie mam rodziny. O ile wiem, tam nikt nie mieszka.

Sol rozjaśniła się.

– Na co więc czekamy? Czy to daleko?

– Kawałek.

W istocie był to kawał, i w dodatku z hakiem. Dopiero następnego wieczora dotarli do nędznego domku, położonego wysoko na stromym zboczu. Sol koniecznie chciała wiedzieć, w jakiej części Norwegii się znajdują, ale tego sam Klaus nie wiedział. Swój dom znał tylko jako „Miejsce”. Sol dowiedziała się jedynie, że leży na północny zachód od Oslo i Lipowej Alei.

Dom trzymał się jednak całkiem dobrze, od razu zaczęli sprzątać i rozpalili ogień.

Tego wieczora spełniły się marzenia Klausa. Znów leżał w ramionach Sol. Ukradkiem ocierał łzy szczęścia.

A Sol? Ona też była wzruszona. Klaus był w niej rozkochany, prostoduszny, niczego od niej nie żądał, godził się na wszystko, co robiła, a poza tym był szczodrze obdarzony przez naturę. Jeżeli chodził po tej ziemi mężczyzna, który mógłby kochać Sol dla niej samej, to był nim właśnie Klaus. Czy może jego też interesowała wyłącznie jej uroda? Nie, nie wolno jej wątpić, nie w niego!

Czasami tylko zakłuła ją tęsknota za mężczyzną, którego spotkała w gospodzie, za kochankiem z marzeń, księciem podziemnego świata.

Sol była jednak głęboko przekonana, że pewnego dnia spotka go znów.

W domu w Lipowej Alei nikt nie wiedział, co zdarzyło się Sol. Po prostu nagle zniknęła z nowego domu. Służąca powiedziała, że wyszła po zakupy i już więcej nie wróciła.

– No cóż, Sol to Sol – rzekł Tengel z udawaną wesołością po paru dniach, w ciągu których zamartwiali się do szaleństwa. – Po prostu znów bez zastanowienia zdecydowała się wyjechać.

– Z pewnością – zgodził się Dag, który przybył akurat z wizytą wraz z matką i Jacobem Skille. – To do niej podobne.

Nikt więcej się nie odezwał.

Liv ukradkiem przyglądała się Dagowi. Pozornie wydawało się, że zdołała wyrwać się z depresji. Jednak w jej podświadomości nadal tkwiło ogromne poczucie winy, które długo wpajali jej Laurents i jego matka.

Nieudane małżeństwo zawsze jest klęską, również dla strony, która nie zawiniła. Liv była jedną z niewielu religijnych osób w rodzinie i chociaż znów potrafiła się śmiać i uśmiechać, w głębi duszy nadal przeżywała swoje niepowodzenie.

– Brakuje mi Sol – odezwała się nieoczekiwanie – Dobrze było, kiedy mogłam dzielić z nią sypialnię. Zachowywała się tak wspaniale, kiedy miałam złe sny. Czasami pocieszała mnie, tak jak matka pociesza dziecko, czasami łajała mnie za to, że jestem głupia i wierzę we wszystkie złośliwe kłamstwa. Teraz nie mam u kogo szukać pocieszenia. Czasami chciałabym umrzeć.

Cała rodzina wpatrywała się w nią zdumiona.

– Miewasz złe sny? – spytała Silje zatroskana.

Wydało się, że Liv rozmawiała sama ze sobą. Teraz nagle oprzytomniała.

– Co? Tak, mam. Potem nie mogę już zasnąć, bo nie ma Sol.

– Tak przecież być nie może! – wykrzyknęła Charlotta wzburzona. – Kochana Liv, wybacz, że wtrącam się w twe osobiste sprawy, ale wiem, że Dag niczego nie pragnie bardziej, niż pojąć cię za żonę. Dlaczego nie miałoby to nastąpić teraz?

– Teraz? – Liv otworzyła szeroko oczy. – Jeszcze za wcześnie!

– Ale ty tak bardzo potrzebujesz kogoś, kto by się tobą zajął.

Liv spuściła wzrok.

– Albo kogoś, kim ja mogłabym się zająć – dodała nieśmiało. – Tak, bym mogła zapomnieć o sobie.

– Bardzo chciałbym, żebyś zajęła się mną – uśmiechnął się Dag.

– Ale czy naprawdę tak można? – wtrąciła się Silje, najbardziej z nich wszystkich dbająca o konwenanse. – Chodzi mi o to, czy ludzie nie będą na nas krzywo patrzeć? Od śmierci Laurentsa upłynęło dopiero kilka miesięcy.

Charlotta włożyła całą swą duszę w przekonywanie rodziny.

– Gadanie i plotki nigdy zbytnio mnie nie pociągały. Ale tym razem zajmę się tym gorliwie. Zaleję sąsiadów i znajomych potokiem opowieści o złym Laurentsie i jego niedobrej matce. Zdziwieni i wstrząśnięci, będą użalać się nad losem Liv. Tak zresztą powinno być! Opowiem im o jej nocnych koszmarach i o tym, jak mocno kocha ją Dag.

– Niektórzy i tak będą gadać, ale większość jakoś to przyjmie. Ale ksiądz… – zastanowiła się Silje.

– Z księdzem jestem w dobrych stosunkach – odparła Charlotta. – Od czasu gdy podarowałam kościołowi te piękne świeczniki. Niech tylko odważy się protestować? Zabiorę je z powrotem.

– Mamo, jesteś wspaniała – uśmiechnął się Dag.

– Nie będziemy wyprawiać dużego wesela – orzekła Silje.

– Czy musicie wszystko ustalać za mnie? – szepnęła Liv z rozpaczą. – Już nigdy nie będę mogła wyjść za mąż. Jestem bezwartościowa, do niczego się nie nadaję i nie jestem godna niczyjej miłości. Nie mogę nawet mieć dzieci.

– Cicho, cicho – uspokajał ją Tengel. – O tym ostatnim nic nie wiesz. Równie dobrze wina mogła być po stronie Laurentsa.

– Wiesz dobrze, że nikt z nas nie uważa cię za nic nie wartą i do niczego nie przydatną – podjął Dag.

– Nie ma drugiej osoby, która byłaby tak wszechstronna jak ty, Liv – powiedziała Charlotta. – Doskonale zajmujesz się domem, masz artystyczne uzdolnienia, jesteś inteligentna i świetna w rachunkach.

– I tyle masz w sobie miłości do wszystkiego, co żyje – dokończył Tengel. – Zawsze niosłaś ze sobą tyle słońca! Liv, to my wpędziliśmy cię w to okropne małżeństwo. Czy możesz nam wybaczyć?

Liv patrzyła na nich oczami pełnymi smutku.

– Wszystko mi jedno, co mówicie. Ja po prostu nie mogę wyjść za mąż – powtórzyła z uporem.

Dag zasmucił się.

– Nie chcesz mnie, Liv? Czy to właśnie chcesz powiedzieć?

Doprowadzona do ostateczności wybuchnęła płaczem.

– Nie ma chyba nic na świecie… czego bym bardziej pragnęła… Ale on… mnie zabił. Zabił we mnie… wszystko.

Dag objął ją.

– Chodź, Liv – powiedział łagodnie. Odwrócił się do pozostałych. – Chciałbym porozmawiać z Liv na osobności.

Pokiwali głowami.

Liv i Dag przeszli do sąsiedniego pokoju.

– Sol opowiedziała mi, co zrobił z tobą Laurents. Zniszczył twą zdolność odwzajemniania zmysłowej miłości. Przyjmuję to, Liv. Przyjmuję, że być może będziesz się temu sprzeciwiać albo pozostaniesz całkowicie obojętna.

Nadal była niezmiernie poruszona.

– Ale to nie w porządku wobec ciebie, Dagu.

Uśmiechnął się czule.

– Powiedzmy, że potraktuję to jako wyzwanie. Wiem, ile masz w sobie ciepła i żaru. Daj mi szansę, Liv, pozwól znów wyciągnąć na powierzchnię skarby twojego ducha i ciała. Wierzę, że nam się to uda, nawet jeśli miałoby potrwać wiele lat.

Roześmiała się przez łzy i przytuliła czoło do jego policzka.

– Nie mam już sił zostawać dłużej sam na sam z myślami. Bezgranicznie potrzebuję twojej bliskości.

– To właśnie wszyscy od dłuższego czasu próbujemy ci wytłumaczyć.

– Ale nie mogę być przecież taką egoistką! A jeśli nigdy nie będę taka jak dawniej?

– Liv, posłuchaj mnie…

W bawialni Silje westchnęła.

– Jestem bliska obłędu. Dlaczego obydwu naszym dziewczynkom tak źle układa się życie? Dlaczego nie znajduję rady?

Are wziął głęboki oddech i gwałtownie wstał.

– Jutro pojadę do Oslo i spróbuję odszukać Sol.

– Nie, ty nie – zaprzeczył Tengel. – Potrzebny jesteś tutaj. Właśnie miałem powiedzieć to samo. Ja pojadę.

Trzymając się za ręce weszli Liv i Dag.

– Spróbujemy! – powiedział Dag.

Liv nie odezwała się ani słowem, ale ku radości wszystkich w jej oczach zapaliło się małe, nieśmiałe światełko.

Tengel nie natrafił na najmniejszy nawet ślad Sol. Dopiero przypadkiem usłyszał o czarownicy o kocich oczach, o tym, jak uciekła podczas podróży, która powinna być ostatnią w jej grzesznym życiu, prowadząc prosto na stos.

W Tengelu aż wrzało, lecz przezornie nie rozpytywał za wiele. Wiadomo było, że czarownicy udało się zbiec i od tej chwili jakby zapadła się pod ziemię. Tyle musiało mu wystarczyć.

Nie były to zbyt szczegółowe informacje, ale kogóż innego mogły dotyczyć, jeśli nie Sol.

Tengel z całego serca życzył jej powodzenia.

Wrócił do domu, do trosk, które i tam nie dawały mu spokoju.

Kłopoty miał przede wszystkim Dag. Nie wiodło mu się w handlu drewnem. Gorzko zawiódł się na wszystkim i wszystkich.

Chciał tak dobrze, zaoferował świetne warunki i pracownikom, i dostawcom drewna. Cóż jednak się stało? Inni chłopi, dowiedziawszy się o tym, zaczęli masowo zjeżdżać z ładunkami drewna, by otrzymać za nie przyzwoitą cenę. Nie mógł ich wszystkich przyjąć, musieli więc zwrócić się do swych dawnych kupców, którzy sprzysięgli się przeciw Dagowi. Tłoczyli się pracownicy, by zdobyć u niego zatrudnienie, władze nie chciały słuchać tego, co mówił o zbyt wysokich podatkach.

Młody Dag boleśnie odczuł na własnej skórze, że niełatwo jest zrobić coś dla maluczkich.

W domu, w Lipowej Alei, Meta chodziła za Arem jak wierny psiak. Towarzyszyła mu w jesiennej orce, przy cieleniu, grabiła razem z nim liście na podwórzu z takim zapałem, jakby to były cenne kurczęta.

Are często kwitował westchnieniem tę nieustanną gotowość do współpracy. Nigdy jednak na nią nie krzyczał.


* * *

Przez pewien czas Sol bardzo bawiło mieszkanie w prymitywnym domu Klausa. Niewiele mieli ze sobą wspólnego oprócz nocy, ale Sol cieszyło porządkowanie starych rupieci i uprzyjemnianie życia Klausowi.

W ciągu dnia chłopak wychodził łowić ryby i zbierać zmarznięte borówki. Nie bardzo mieli z czego żyć, ale jakoś dawali sobie radę.

Sol wiedziała jednak, że nie potrwa to długo. Klaus był teraz szczęśliwy, ale wkrótce nieuchronnie pojawi się żal i troska o przyszłość. Sol też nie należała do najcierpliwszych. Niedługo niepokój pogna ją znów. Właściwie z Klausem już skończyła, nic więcej nie miał jej do zaofiarowania, ale jakaś czułość dla niego nie pozwalała jej odejść.

Doszło do tego jeszcze jedno zmartwienie. Kiedy po raz pierwszy ujrzała Klausa nagiego, przeraziła się. Ileż razów musiał przetrzymać ten chłopak! Najgorzej wyglądała brzydka, jątrząca się rana na udzie. Skóra wokół niej była zaczerwieniona i opuchnięta. Powiedział, że to od uderzeń bata. Musiał rozebrać się i w najbardziej poniżający sposób ponieść karę za to, że dał choremu koniowi za dużo paszy. Nie miało znaczenia, że koń wyzdrowiał. Najważniejsza była oszczędność.

Sol opatrzyła nogę najlepiej jak umiała. Rana była jednak głęboka, ciągle sączyła się z niej ropa. Zapasy Sol, ta resztka leków jakie miała ze sobą, były na wyczerpaniu.

Pewnego dnia Klaus nie miał siły wstać. Płonął od gorączki, a noga była tak spuchnięta, że nie mógł jej zgiąć;

Ze wszystkiego, co jej pozostało, Sol przyrządziła prawdziwie czarodziejski wywar. Ulżyła mu trochę, ale nie wyleczyła całkiem choroby.

Spadł śnieg.

Kiedy rano wyjrzała z domu, ziemia pokryta była puchem tak białym, że niemal ją oślepiło. Żywność skończyła się dwa dni wcześniej. Myślała, że zostawi Klausa na parę godzin i pójdzie łowić ryby w jeziorku, ale musiała z tego zrezygnować.

Klaus był prawie nieprzytomny.

Długo patrzyła na niego zamyślona.

Miała jeszcze mikstury, które zakończyłyby jego cierpienia i całe pożałowania godne życie. Nic już dla niej nie znaczył, nigdy nie był nikim więcej jak towarzyszem cielesnych igraszek. A nawet w tym nie miał aż tak wielkiego znaczenia, jako że tak naprawdę był tylko jeden, który mógł obudzić jej żądze…

Przez jakiś czas jednak był zabawny – dziki i prymitywny, silny, i kochał ją. To na krótką metę wystarczało Sol.

Był też bezbronną, niewinną istotą w tym bezlitosnym świecie.

Uniósłszy głowę, rozejrzała się po izbie, w której było niewiele więcej niż cztery ściany i sufit.

Mężczyzna z gospody… Dlaczego nie przybywa?

Nie, skąd mógł wiedzieć, że ona jest tutaj, na tym pustkowiu? Może gdzieś czeka na nią niecierpliwie?

Ale jeżeli to naprawdę Książę Otchłani, który przybył na ziemię, by się z nią spotkać, musiał wiedzieć, gdzie ona jest! To przecież jasne!

Dlaczego więc nie przychodzi?

W oczach Sol pojawił się cień niepokoju. Co ona tu robi z tym żałosnym Klausem? Dlaczego nie pójdzie w świat? Wyjęła woreczek z resztkami ziół i długo patrzyła raz na woreczek, raz na jęczącego chorego Klausa.

Wkrótce schodziła po zboczu góry, kierując się do ludzkich siedzib.

Nie była sama.

Ścieżka opadała w dół prawie pionowo. Drzewa rosły tu z rzadka, z trudem trzymając się ziemi przypominającymi szpony korzeniami.

Z braku sanek Sol przewróciła do góry nogami dość szeroką ławę i ułożyła na niej Klausa. Ciągnęła teraz te prymitywne sanki z nieruchomą, nie dającą oznak życia postacią w kierunku stromizny.

Nie podała mu niczego, co przyspieszyłoby jego śmierć. To było zbędne, wszystko i tak niechybnie zmierzało w tę stronę. Nie chciała jednak zostawić go tam na górze. Nawet jeżeli miałaby to być jego ostatnia droga, zasłużył sobie przynajmniej na chrześcijański pogrzeb. Wiedziała, że żarliwie wierzył w Boga.

Nadal nie była pewna, czy wiezie go do grobu, czy jeszcze nie.

Wyglądał przerażająco. Jad rozlał się po całym ciele, tylko twarz pozostawała gładka i piękna. Głupkowaty zwykle wyraz twarzy miał w sobie teraz niemal coś anielskiego. Sol przyszedł na myśl fragment Biblii:

„Błogosławieni niech będą prości, oni bowiem ujrzą Boga. ”

Albo coś w tym rodzaju; cytaty z Biblii nigdy nie były jej mocną stroną.

Pragnęła tylko jednego – dowieźć Klausa do Tengela, zanim będzie za późno. Tengel posiadał leki silniejsze od tych, które ona miała przy sobie, gdy ją pojmano.

Lipowa Aleja! Poczuła ukłucie w sercu. Dlaczego nie mogła tam osiąść? Co gnało ją ciągle dalej i dalej? Nigdy już nie będzie mogła tam zamieszkać. Nie miała do tego prawa, jej rodzina musi żyć w spokoju.

Męczyła się, szarpiąc „sanie”, ściągając je w dół tak, by Klaus jak najmniej ucierpiał. Odpychała się nogami i ześlizgiwała na piętach, przeklinając drzewa i kamienie które stawały jej na drodze.

W pewnym momencie ława się wywróciła i Klaus wypadł. Leżał odwrócony twarzą do śniegu.

– Dlaczego nie możesz uleżeć na swoim miejscu, ty piekielna niezdaro – mruknęła, mozolnie ciągnąc go za ręce i nogi, aż na powrót położyła go na ławie. – Leż spokojnie, gamoniu…

Wędrówka trwała. Chwilami posuwali się tylko o krok naprzód, chwilami tak szybko, że Sol nie nadążała za ławą Gdy dotarli do kolejnego bardzo stromego odcinka, Sol usiadła na ławie, trzymając Klausa w objęciach. Zjechali szybko w dół, aż śnieg tryskał jej w twarz, ale na samym końcu obydwoje wpadli w zaspę i znów Sol musiała solidnie się namęczyć.

Klaus był cały czas nieprzytomny, może już nie żył.

Makabryczna jest ta jego ostatnia podróż, myślała z goryczą, kolejny raz wciągając go na ławę. Ścieżkę zgubiła już dawno, teraz po prostu kierowała się w dół.

Znaleźli się wreszcie w miejscu, którego nie dało się uniknąć. Tu zaczynała się największa stromizna.

Sama mogła poradzić sobie z zejściem, czepiając się korzeni kolejnych drzew. Ale sanki?

Długo stała powątpiewając.

W końcu zdecydowała – wóz albo przewóz. W każdym razie on znajdzie się na dole, pomyślała. Leciutka pchnęła ławę, która od razu zaczęła ześlizgiwać się po śniegu i lodzie.

Jeżeli tylko będzie zjeżdżać prosto w dół, to może się uda, myślała. Ale jeżeli obróci się w poprzek…

Ława pędziła w dół. Sol, nie zdając sobie z tego sprawy, stała mocno zaciskając pięści.

Leż na miejscu! błagała w myślach. Leż na miejscu, inaczej potoczysz się po śniegu i być może już cię nie odnajdę.

Wypadł. Ale stało się to już na bardziej płaskim terenie, łatwo mogła tam dotrzeć. Ława zjechała kawałek dalej, aż zatrzymała się na jednym z drzew.

– Hura! – zawołała Sol z góry, podnosząc ręce w triumfalnym geście. – Udało nam się zejść, Klausie! Może nie najbardziej stylowo, ale zeszliśmy!

O zmroku znalazła się już niedaleko domu, w którym nie była od tak dawna. Wiedziała jednak, że nie zdąży tam przed nocą. Zaczęło się robić bardzo zimno.

Zabrała ze sobą sznur, by ciągnąć ławę. Był jednak stary i często się rwał. Teraz już nie mógł być krótszy, bo składał się niemal wyłącznie z węzłów.

Chwilami popychała swój ładunek. Była już bardzo wycieńczona, dawał się jej we znaki głód; od kilku dni nic nie jadła.

Klaus w ogóle się nie poruszał. Owinęła go tak starannie, że nie mogła dojrzeć jego twarzy.

Nie chciała też jej oglądać.

Sol wyprostowała się. Wiedziała, gdzie jest.

Długo stała w miejscu. Jeżeli mieli przeżyć, musieli znaleźć jakieś schronienie, i to jak najszybciej. Ale kto zechce ich przyjąć? Jak daleko rozniosła się wieść o czarownicy o żółtych oczach? Mogli sprowadzić na siebie nieszczęście.

Nagle jej oczy rozbłysły. Był ktoś, kto udzieli jej pomocy i z pewnością jej nie wyda. Czy zdobędzie się na to? Czy wejdzie prosto w paszczę lwa?

Ciarki przeszły jej po plecach. Wiedziała, gdzie on mieszka. Człowiek, z którym nikt nie rozmawia, przed którym wszyscy uciekają, który nie ma żadnych przyjaciół.

Nie było do niego daleko.

Pewnego wieczoru przybył do Lipowej Alei. Stał w cieniu do chwili, gdy wszyscy pacjenci Tengela otrzymali pomoc i opuścili dwór.

Dopiero wtedy się ukazał. Ciemna, ponura sylwetka w skórzanym kapturze.

Kat.

Zranił się w rękę, Tengel i Sol pielęgnowali ranę. Następnego wieczoru wrócił, i jeszcze następnego. Płonącymi oczami wpatrywał się w Sol, gdy zmieniała mu opatrunek. Kiedy ona spojrzała na niego, spuścił wzrok.

Nigdy więcej nie przyszedł.

Kat… On najprędzej powinien na nią donieść. Byłaby wtedy jego zdobyczą.

Sol jednak sądziła, że tego nie zrobi. Była pewna, że da sobie z nim radę.

Z głębokim westchnieniem znów chwyciła za nogi ławy i mocno zaczęła ją pchać przed sobą.

Загрузка...