ROZDZIAŁ IX

Następnego dnia rano rozstały się z pogrążonym w smutku Jacobem. Podróż morska okazała się niezwykle męcząca, ale dotarły do Oslo pół dnia wcześniej niż Dag. Przypłynęły do miasta przed południem.

Zatrzymały się w zajeździe i tam Sol pozostawiła wycieńczoną Metę. Dziewczynka wprawdzie nie chorowała na morzu, ale podczas całej podróży nie zmrużyła oka. Przeprawa przez morze w takiej łupince orzecha – tak się jej wydawało – doprowadzała ją do szaleństwa. Kurczowo czepiała się Sol i zawzięcie pilnowała, by na jej ubóstwianą opiekunkę nie rzucił się wąż morski, kiedy ona choćby na moment spuści z niej oko.

W zajeździe Sol nakazała jej zamknąć drzwi do sypialni i nie otwierać nikomu.

– Chcę tylko odwiedzić siostrę, która mieszka tu w mieście – wyjaśniła. – A ty nie możesz ze mną iść taka zmęczona. Zasypiasz na stojąco. Niedługo wrócę.

Meta usiłowała protestować, łóżko jednak było zbyt kuszące.

Sol usłyszała, że dziewczynka zamknęła drzwi od wewnątrz, a gwałtowny łomot wskazywał, że rzuciła się do łóżka w ubraniu.

Dobranoc, śpij dobrze, pomyślała Sol, udając się na poszukiwanie domu Bereniusów.

Wygląd Liv wstrząsnął nią do głębi. Przez chwilę siostra wpatrywała się w Sol, jakby nie pojmując, kogo widzi.

– Ależ, Liv – zaśmiała się Sol zmieszana. – To ja, Sol, twoja niemożliwa siostra.

– Sol? Ty… tutaj? W tym domu? Och, Sol!

Nareszcie zrozumiała, że ma gościa! Uszczęśliwiona przytuliła się do starszej siostry, jakby chciała zatrzymać ją na zawsze.

– Kochana moja! – powiedziała Sol zdumiona. – Jak ty wyglądasz? Gdyby nie kolor włosów, choć i one są matowe, bez dawnego połysku, nigdy bym cię nie poznała. Taka jesteś zmieniona!

Dłonie Liv drżały, kiedy pokazywała Sol swoje piękne komnaty. Raz po raz dotykała ze strachem włosów w obawie, że mąż może również uznać je za brzydkie.

– D-dlacz-czego z-z-zmieniona?

Sol na moment zaniemówiła. Liv nigdy dotąd się nie jąkała.

– Ważysz połowę tego, co kiedyś. W podkrążonych oczach czai się strach. Myślałam, że jesteś zdrowa, że wszystko układa się jak najlepiej. Tak pisali w listach z Lipowej Alei. Wspaniały dom i… Jesteś tutaj sama?

– Teściowa ma dzisiaj swój dzień plotek, poszła do żony kupca bławatnego, Samuelsena. Zostanie tam prawie przez cały dzień. Och, Sol, jak d-dobrze zoba-a-czyć kogoś ze swoich, m-mówić swobodnie, wiedzieć, że nie będziesz mnie strofować i poprawiać…

Wybuchnęła płaczem.

Sol objęła ją silnymi ramionami, z przerażeniem słuchając gwałtownych szlochów, które dławione przez długie tygodnie wybuchły teraz ze zdwojoną siłą.

Kiedy młodsza siostra nieco się uspokoiła, Sol usłyszała całą historię. Było to nieuniknione, Liv nie mogła utrzymać dłużej w tajemnicy swojej gehenny.

– Starałam się być lojalna, nie chcę mówić o swoim mężu za jego plecami, ale…

– Musisz to teraz powiedzieć! – orzekła Sol. – I ty, i ja dobrze wiemy, że trzeba o tym porozmawiać.

– On mnie zmienia, Sol! Według swoich marzeń o uległej, głupiej i służalczej żonie. Krytykuje wszystko, czego nauczyłam się w domu, i…

– Naprawdę? – wykrzyknęła Sol rozgniewana. – Na całym świecie nie ma lepszych rodziców od naszych!

– Ja też tak uważam, ale Berenius wyraża się o nich z pogardą.

– Nazywasz go Berenius? Przecież to śmieszne!

– Bogu dzięki, a więc ty też jesteś tego zdania? Sądziłam, że to tylko ja oszalałam. A jego matka…

Wyrzuciła z siebie wszystko jednym tchem. Sol słuchała, osłupiała z żalu i przerażenia. Nie móc przyjąć nikogo z rodziny ani pojechać do domu, nie móc rysować, nie móc okazać żadnego przejawu inteligencji. To było barbarzyńskie, nieludzkie!

Złamane lilie, pomyślała ze smutkiem. Ona, Sol, zuchwała i nienawykła do norm zwykłego, przyzwoitego życia musiała w ciągu tygodnia zaopiekować się aż dwiema młodymi dziewczętami, które potrzebowały jej pomocy! Tak jakby to ona właśnie była opoką! Przedziwne!

– A jeśli chodzi o powinności mał… – zaczęła Liv, urwała jednak w pół słowa. – Och, nie, wybacz!

– Nie, powiedz mi o wszystkim!

– Nie, nie proś mnie o to, Sol, chyba nie potrafię mówić o sprawach tak intymnych!

– Jak chcesz, nie będę cię zmuszać.

– Sol, jestem załamana. Czy rzeczywiście do niczego się nie nadaję? Tak usilnie się staram, ale cokolwiek zrobię, wszystko i tak jest źle.

– Ty niczego złego nie zrobiłaś. Cała wina leży po jego stronie.

Nareszcie padły wymarzone słowa! Teraz Liv nie była już w stanie niczego ukryć, musiała wyrzucić z siebie wszystko. Mówiła o bezustannym lęku, niepewności i samotności, które przeżywała w ciągu tych miesięcy.

Sol była wstrząśnięta.

A kiedy przypadkiem zobaczyła na ramieniu siostry ślady po uderzeniach szpicrutą, miarka się przebrała. Diabli wzięli dobre wychowanie. W straszliwym gniewie Sol wyrzuciła z siebie wiązankę tak wymyślnych przekleństw, że rzuciłyby na kolana najbardziej zatwardziałych bluźnierców.

Liv szeroko otworzyła usta, ze zdziwienia zaparło jej dech w piersiach.

Sol podniosła ją z sofy, na której siedziały.

– Chodź – powiedziała. – Przespacerujemy się do portu. Niedługo przybędzie statek Daga. Wyjdziemy mu na spotkanie.

– Dag? Dag przyjeżdża?

– Tak, mamy się spotkać w Oslo.

– Dag… – powiedziała Liv cicho. – Czy przywiezie ze sobą pannę Trolle?

– Jaką pannę Trolle? Nigdy nie było żadnej panny Trolle.

– Myślałam…

– To tylko gadanie. Dag nie miał czasu na nic innego poza nauką. Czasami może jakiś salonowy flirt, ale tak robią wszyscy.

– Ale mnie nie wolno wychodzić.

– Nie wolno? W naszej rodzinie nie istnieją zakazy. Wszystkim wszystko wolno na własną odpowiedzialność. – Sol przez moment zastanowiła się, w jaki sposób wykorzystała swoją własną swobodę, ale to było teraz bez znaczenia. – Chodź, nie zniosę sprzeciwów.

Godzinę później przypatrywały się statkowi, który przybijał do portu. Rozmawiały o wszystkim, nie mówiąc już o smutnym losie Liv, i dziewczyna zaczęła uśmiechać się po raz pierwszy od kilku miesięcy.

Ciągle jednak drżeniem reagowała na każdy głośniejszy dźwięk, nieśmiało rozglądała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nie jest obserwowana. W duchu cały czas zastanawiała się, co powie na to wszystko mąż i teściowa. „Złóż winę na mnie – mówiła Sol – ja to wytrzymam”.

Kiedy obserwowały pasażerów schodzących na ląd, Sol ukradkiem przyglądała się siostrze.

A więc to chodziło o Liv, pomyślała. „Ktoś, kogo bardzo kochasz, cierpi”, powiedziała jej kobieta w Szczelinie Ansgara.

Mózg Sol zaczął intensywnie pracować. Przymknęła powieki…

Z oddali pozdrawiał je wysoki, przystojny młodzieniec.

– To on! – zawołała Liv. – Och, Sol, co za wspaniały dzień! Spotkać was oboje jednocześnie! Och, gdybym tylko mogła…

Umilkła.

– Pojechać z nami do domu?

– Nie, nie o tym myślałam. Wiem, że w małżeństwie najważniejsza jest lojalność, i wstyd mi, że mówiąc dzisiaj tyle o mężu zawiodłam jego zaufanie.

– Szczęście, że wyrzuciłaś z siebie to wszystko! A lojalność? To chyba dotyczy obu stron, Liv?

– Ale on jest taki dobry, tyle mi daje. Nigdy mnie nie zdradził, choć, jak powiada, jako mężczyzna ma do tego pełne prawo. Nie powinnam była… Dag? Jak cudownie znów cię widzieć!

Dag po kolei uściskał siostry.

– A więc zdążyłaś przybyć tu przede mną, Sol. To dobrze. Mam moc pozdrowień od wszystkich, z którymi nie zdążyłaś się pożegnać. Tęsknią tam za tobą, siostrzyczko. Najbardziej… hm… młodzi chłopcy. Witaj, kochana Liv, dawno cię nie widziałem! Ależ, moja droga, jaka ty jesteś chuda i blada! Czy mąż źle cię karmi? – roześmiał się Dag.

– Tutaj sprawy bardzo źle stoją, Dagu – mruknęła Sol.

– Sol! – wykrzyknęła Liv zrozpaczona. – Nie wolno ci!

– O nie, to nasza wspólna sprawa! Ten nędznik niemal na śmierć zamęczył naszą siostrę!

– Nie, Sol, nie powinnaś…

– Co to ma znaczyć? – spytał Dag z niepokojem. – Wyjaśnijcie mi.

W drodze z portu zaczerwieniona z gniewu Sol opowiedziała mu całą historię. Zdumiony przyglądał się obu siostrom.

– Liv? Najlepsza, najniewinniejsza z nas wszystkich? Znam ją lepiej niż inni i wiem, że nie ma szlachetniejszego od niej człowieka na ziemi. Kim jest ten mężczyzna, który ośmiela się traktować naszą siostrę w ten sposób?

Ani Sol, ani Dag, ani Liv nie byli prawdziwym rodzeństwem. Jeśli jednak któreś z nich znalazło się w tarapatach, wtedy widać było, że łączyły ich więzy silniejsze niż większość rodzonych braci i sióstr.

Liv była zasmucona i speszona.

– Nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Na pewno przesadziłam.

– Przesadziłaś? – wykrzyknęła Sol. – Spójrz na jej rękę, Dagu! I jeszcze ta teściowa! Zresztą wszystko sam słyszałeś.

– Musimy jechać do domu – powiedział Dag. – Tengel, Silje i Charlotta powinni się o tym dowiedzieć. Liv, ty zabierzesz się z nami.

– Nie, nie – prosiła błagalnie. – Nie mogę.

– Ależ tak. Zaraz znajdę powóz. Sol, czy jesteś gotowa do drogi?

– Nie, muszę zabrać moje rzeczy… O Boże, zapomniałam o Mecie!

– O Mecie? – zapytali, nic nie rozumiejąc.

– Tak, to jej wina. Doprawdy, jest stworzona do tego, by o niej zapominać – powiedziała Sol z wyrzutem.

Krótko przedstawiła im historię Mety.

Dag potrząsnął głową.

– Jesteś bardzo dziwnym człowiekiem, Sol. Widziałem, jak z zimną krwią wykonywałaś najokrutniejsze zabiegi. Odcinałaś nogi nie zważając na jęki pacjentów Tengela, otwierałaś cuchnące rany, bez zmrużenia oka dotykałaś gnijących ciał. Byłaś jak kamień, a teraz zadziwiasz nas bohaterstwem w obronie małej dziewczynki i czułością wobec niej. Oczywiście, zabierzemy tę bidulkę do Lipowej Alei lub Grastensholm. Postąpiłaś właściwie.

– No tak. Ale Liv trzeba przyznać rację; nie powinna teraz jechać do domu. To by tylko jeszcze bardziej rozsierdziło jej męża. Nie możemy pozwolić, by zakatował ją na śmierć.

– Ale poproszę tego pana o chwilę rozmowy – wtrącił Dag stanowczo.

– Nie, to najgorsze, co możesz zrobić – powiedziała Sol. – Pozwól mnie się tym zająć! Liv, biegnij do domu, zanim ktoś przyjdzie. Jesteśmy już prawie na miejscu. Ty, Dagu, znajdź powóz, który zabierze nas do Lipowej Alei, a ja przyprowadzę tę nieszczęsną Metę. Do gospody, w której czeka, jest dość daleko.

Ostatnie słowa mijały się z prawdą. Gospoda stała tuż za rogiem, ale Sol miała własne plany.

– Spotkamy się przy bramach miasta, Dagu. Będzie ze mną to utrapienie.

– Jakie utrapienie?

– Meta, oczywiście. A ty, Liv, pamiętaj, wytrwaj jeszcze trochę, dopóki nie pomówimy z rodzicami! Bądź miła i łagodna jak baranek. Do zobaczenia!

Oddaliła się pospiesznie, wkrótce stracili ją z oczu.

Liv i Dag szli powoli, noga za nogą, tak aby przedłużyć wspólną przechadzkę. Liv całkiem zapomniała, że powinna się spieszyć.

– Matka i ojciec niewiele będą mogli zrobić – powiedziała cicho.

– To prawda, ale musi dostać nauczkę.

– W końcu i tak wszystko na mnie się skrupi – westchnęła Liv.

– No tak, obawiam się, że tak.

Odruchowo wzięli się za ręce, tak jak to dawniej bywało. Dag opowiadał o swoim życiu w Kopenhadze, starając się zachować wesoły ton. Ale serce przepełniała mu tępa, bezradna rozpacz. Mąż miał wszystkie prawa po swej stronie. Czy to właśnie Liv, mała siostrzyczka, która chodziła za Dagiem jak cień przez cały okres ich wspólnego dorastania, czy ze wszystkich akurat ona musi tak cierpieć przez całe życie?

Jednocześnie miał niejasne wrażenie, że on sam ponosi część winy za los, który ją spotkał.

– Gdzie jest jego kantor? – zapytał po chwili milczenia.

Liv przystanęła.

– Nie wolno ci tam iść, Dagu, nie wolno!

– Ale chciałbym powiedzieć mu kilka słów prawdy, a właściwie, żeby być całkiem szczerym, spuścić mu porządne lanie.

– Dagu, proszę cię!

Objął dłońmi jej twarz.

– Nie zrobię tego – obiecał. – Zobaczymy, co zaproponuje Sol. Jest taka pomysłowa – dodał naiwnie.

Długo patrzył Liv w oczy; gdy się żegnali, na twarzach obojga malował się smutek. Dag przyrzekł, że siostra niedługo otrzyma wiadomości z domu, i rozstali się.

Patrzyła za nim, aż zniknął zupełnie. Dopiero wtedy wróciła do swego pięknego domu, ożywiona spotkaniem z rodzeństwem, lecz jednocześnie śmiertelnie przerażona czekającą ją karą, gdyby mąż dowiedział się, że wychodziła.

Sol podjęła błyskawiczną decyzję. Odnalazła najelegantszy powóz, jaki był w Oslo, i poprosiła woźnicę, by zawiózł ją do domu Samuelsena. Siedząc w powozie, udrapowała suknię tak, by wyglądać jak najbardziej dostojnie. Nie było to takie trudne, ponieważ miała na sobie najwytworniejszą z sukien od hrabiny Strahlenhelm, bardzo modną jak na norweskie warunki. Odszukała coś w swoim sekretnym zawiniątku i przełożyła do kieszeni.

Kiedy dotarli na miejsce, poprosiła, by woźnica zaanonsował hrabinę Thott z Kopenhagi. Thottów było tak wielu, że trudno się było w nich połapać.

Woźnica wszedł po schodach i już wkrótce „hrabina” została serdecznie zaproszona. Sol zgarnęła dłonią fałdy sukni i dostojnie wpłynęła do środka, trzymając w ręku kapelusz, który był ostatnim krzykiem mody w Kopenhadze.

Żona kupca bławatnego, pulchna pani Samuelsen, kłaniała się i kłaniała, prosząc szacownego gościa o wejście w skromne progi jej kupieckiego domu, gdzie akurat zebrały się przyjaciółki. Jednocześnie rozpaczliwie starała się odgadnąć przyczynę niezwykłych odwiedzin.

Sol wkroczyła do salonu. Wyprostowana, z przyjaznym, choć odrobinę pogardliwym uśmiechem, omiotła wzrokiem zebrane damy. W swej najlepszej duńszczyźnie poprosiła gospodynię, by przedstawiła ją owym sympatycznym paniom.

Jej duńskiemu daleko było do doskonałości, nikt jednak tego nie zauważył.

Pani Samuelsen zrobiła, o co ją poproszono, i Sol zanotowała sobie w pamięci panią Berenius, teściową Liv. Sol nie była na ślubie siostry, nie spotkały się więc nigdy dotąd. To jędza, pomyślała sobie. A więc to ona tak bezwzględnie poczyna sobie z najlepszą dziewczyną w całej Norwegii! Ta góra tłuszczu ze skrzeczącym głosem! Biedna Liv, tyle musiała znieść.

Sol zwróciła się do gospodyni.

– Moja droga pani Samuelsen, przybywam prosto z królewskiego dworu… – oświadczyła z namaszczeniem, osiągając zamierzony efekt. Panie były poruszone i zaintrygowane w najwyższym stopniu. – Rozmawiałam tam z przyjacielem, starym hrabią Lowenbrander, który prosił bym przekazała wam, pani, pozdrowienia… – Mogła fantazjować bez obawy, bowiem hrabia o takim nazwisku nigdy nie istniał. – Opowiadał mi, że w młodości był w was do szaleństwa zakochany, ale nie mógł się z wami ożenić ze względu na rodzinę. Nigdy was nie zapomniał, pani Samuelsen. Czy to nie romantyczna historia, moje panie?

I Sol uśmiechnęła się promiennie.

Pani Samuelsen była zupełnie zdezorientowana.

– Ach, och, któż to może być? Hrabia Lowenbrander? Nie mogę sobie przypomnieć…

– Nie, oczywiście, że nie. Rozumiecie chyba, że nie używał wówczas swego szlacheckiego nazwiska. Nie śmiał też wyrazić swego podziwu dla was. Z pewnością wiecie jednak, o kogo chodzi, prawda?

Dama zmusiła się do uśmiechu, który pokrył jej zmieszanie. Sol zauważyła, że cały czas intensywnie myślała nad jej słowami. Na pewno jednak była nad wyraz zadowolona, zwłaszcza że przyjaciółkom oczy prawie wychodziły z orbit.

Sol usiadła tuż obok teściowej Liv. Kiedy podczas rozmowy skierowała uwagę dam na wiszący na ścianie obraz, jej dłonie szybko jak skrzydła ptaka mignęły nad stołem.

Gospodyni zaproponowała poczęstunek, ale Sol wymówiła się, wyjaśniając, że jej powóz czeka przed domem, a ona bardzo się spieszy.

Opuściła dom równie dwornie jak weszła, uśmiechając się do siebie na myśl o pełnych podziwu i zachwytu spojrzeniach dam.

Sol i Meta przybyły do bram miasta nieco spóźnione. Dag czekał już na nie w całkiem zwyczajnym powozie.

Pół godziny później, po nader przekonującym ataku serca, teściowa Liv wydała swe ostatnie tchnienie. Nikt nie połączył tego z winem, które piła wcześniej, a tym bardziej z wizytą dostojnej damy z Kopenhagi. Ponieważ wypadek nie zdarzył się w domu, nikt nie mógł obwiniać Liv o śmierć teściowej. Tak właśnie miało być, zgodnie z wolą Sol. Zawsze wszystko toczyło się wedle jej woli…

Pierwsze kroki Dag skierował do Grastensholm. Tam był jego dom, tam w samotności żyła jego matka.

Charlotta cieszyła się z powrotu swego pięknego syna. Na przemian śmiała się i ocierała łzy.

– Spodziewaliśmy się was dopiero za kilka dni. Chcieliśmy jechać do Oslo i powitać was w porcie. Jak poszło? – zapytała ciekawa, kiedy już usiedli na sofie.

– Ale co?

– Egzaminy, oczywiście.

Egzaminy? Całkiem o nich zapomniał.

– Dziękuję, bardzo dobrze. Mam teraz wykształcenie prawnicze najwyższego stopnia, mogę wybierać i przebierać w urzędach. Nie chcę się chwalić, ale byłem najlepszy.

– Wiedziałam! – rozpromieniła się Charlotta. Nie mogła się na niego napatrzeć. Tak zmężniał i wydoroślał! – Znałam twoje możliwości. Ja sama nie należę do najgłupszych, masz więc do kogo być podobny – powiedziała, śmiejąc się serdecznie.

– Wiem. To przecież właśnie ty, mamo Charlotto, uczyłaś nas wszystkich, to głównie twoja zasługa, matko. Ale lata spędzone na uniwersytecie były ciężkie. Student nic nie znaczy, zwłaszcza gdy jest na jednym z mniej znaczących fakultetów. Wydaje się, że tylko księża mogą cieszyć się szacunkiem w tym świecie. My musieliśmy zbierać się podczas rozmaitych pogrzebów, tworząc swego rodzaju straż honorową. Uważa się, że im liczniejsza straż, tym większym poważaniem za życia cieszył się zmarły. Te ceremonie zajmowały bardzo dużo czasu, który powinniśmy poświęcić na naukę. Ale wszystko dobrze się skończyło.

Dag umilkł. Pogrążył się w myślach, odpowiadając zdawkowo, kiedy Charlotta mówiła o życiu w Grastensholm.

Nachyliła się do syna.

– Co się dzieje, Dagu? Wyglądasz na strapionego.

Wyprostował się i westchnął głęboko.

– Tak, mamo. Boję się, że w najlepszej wierze spowodowaliśmy straszliwą tragedię.

Na twarz Charlotty wystąpił rumieniec.

– Naprawdę? Co masz na myśli?

– Opowiedziałaś kiedyś w Lipowej Alei o tej pannie Trolle, którą wspominałem przelotnie w liście, prawda?

– Tak – odparła zmieszana. – Jak to się dalej potoczyło?

– Nijak. Nigdy nie było nic poza tym, że uważałem ją za ładną dziewczynę. imponowało mi, że chce ze mną rozmawiać. To był też mój błąd, nigdy nie powinienem jej wspominać.

– Błąd? Nie rozumiem.

– To w tym czasie Berenius starał się o Liv, prawda? Przedstawiono go jej tu, w Grastensholm, czyż nie tak?

Charlotta zamyśliła się.

– Tak, chyba tak. A dlaczego pytasz?

Dag wstał i chodził po pokoju tam i z powrotem.

– I ja dowiedziałem się, że Liv ma zamiar go poślubić. Że już wyraziła zgodę.

Matka była coraz bardziej zakłopotana.

– Tak, to była naprawdę świetna partia dla małej Liv.

W tej samej chwili spojrzała w twarz Daga, zdjętą smutkiem, i zaniepokoiła się poważnie.

– Liv wyszła za mąż za dręczyciela, matko! Za prawdziwego domowego tyrana!

Wstrząśnięta Charlotta zaniemówiła.

Zatrzymał się i uderzył pięścią w parapet.

– Och, matko! Gdybyś ją widziała! To mały, migotliwy cień! Teściowa komenderuje nią od rana do wieczora. Nie wolno jej spotykać nikogo z rodziny, mąż nieustannie ją poucza, poprawia we wszystkim, czego nauczyła się w domu, i bije, kiedy tylko wyrwie jej się coś, co zdradza, że jest od niego mądrzejsza.

– Co ty mówisz, chłopcze? – zawołała zrozpaczona Charlotta. – Co my zrobimy? O Boże, co my zrobimy? Tengel…

– Nie, nie Tengel. On zabije Laurentsa, nie możemy do tego dopuścić. Ze względu na Tengela! Musimy to omówić, Silje, Sol i my dwoje. Coś trzeba zrobić! Sol prosiła mnie, bym zaczekał, ale musiałem o tym pomówić z tobą, matko.

– O mój Boże! Co ja zrobiłam? Ale skąd mogłam wiedzieć? Och, nasza dziewczynka! Nikt na ziemi nie zasługuje na tyle miłości co Liv!

– Właśnie. Ale na razie nie mów nic w Lipowej Alei. Pozwól zająć się tym mnie i Sol. Liv tak bardzo boi się awantury.

– Obiecuję.

Długo siedzieli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach.

– Jak ułożyło się Sol w Kopenhadze? – spytała w końcu Charlotta.

– Sol? Ona jest jak kot, zawsze spada na cztery łapy.

– A więc wplątała się w coś?

– Oczywiście, choć dzięki swemu urokowi zawsze się ze wszystkiego wykręci. Ona jest diabelnie nieostrożna!

– Nie przeklinaj, synku.

– Ha, powinnaś posłuchać Sol, kiedy się rozgniewa!

– Tak, nietrudno mi to sobie wyobrazić – odparła Charlotta matowym głosem.

W Lipowej Alei przyjęto Sol z otwartymi ramionami.

– Och, Silje! Musisz skończyć z jedzeniem ciasteczek na miodzie!

Tengel objął Silje w pasie.

– Do twarzy jej z tym.

– Na razie tak, zgadzam się. Ale dość się napatrzyłam na spasione matrony. Nie chcę mieć jeszcze jednej w domu.

– To nie takie proste – zaśmiała się Silje zawstydzona. – Ale masz rację, za dobrze mi tutaj. Tengelu, jeśli zobaczysz, że sięgam po jeszcze jedno ciastko, zabierz mi je i oddaj biednym! Co to za dziewczynka jest z tobą, Sol?

Silje boleśnie odczuła niedyplomatyczną krytykę Sol i obiecała sobie, że nie da powodów do dalszych przytyków. Właściwie więc dziewczyna zrobiła dobry uczynek.

Sol przedstawiła płonącą ze wstydu Metę i w krótkich słowach opowiedziała jej historię. Ze względu na dziewczynkę pominęła najbardziej drastyczne szczegóły.

Silje i Tengel gorąco współczuli biednemu dziecku i natychmiast obiecali przyjąć ją do siebie.

Meta zdobyła się na odwagę i poprosiła o pracę w oborze, jeżeli tylko mogłaby się tam na coś przydać. Uważała, że dom jest dla niej zbyt wspaniały.

– Ale co ty robiłaś w Skanii, Sol? – spytał Tengel z ojcowskim niepokojem.

Odwiedziłam znajomych odpowiedziała lekko.

– Ach tak? Chyba nie w Brosarps Backar?

Do pioruna, pomyślała Sol. A więc on także zna miejsce spotkań czarownic?

– Nie, skąd ci to przyszło do głowy? Dokładnie było to w okolicach Tollarp.

– Miałaś jakieś kłopoty, Sol?

– Kłopoty? A dlaczego pytasz?

– Wzywałaś mnie. Silje i ja próbowaliśmy ci pomóc.

Sol nagle schyliła się i zaczęła gwałtownie grzebać w swoim kuferku podróżnym.

– I to wam się udało – szepnęła Sol. – Dziękuję, bardzo dziękuję.

Tengel i Silje wymienili spojrzenia.

– Nie chcesz o tym mówić? – zapytał Tengel.

– Nie – odparła Sol. – Zrobiłam coś bardzo niemądrego i nigdy już tego nie uczynię, to pewne.

– Może kiedyś mi o tym opowiesz? – powiedział Tengel cicho. – Bo jestem bardzo ciekaw. Odniosłem wrażenie, że widzę… kogoś, kogo nie chciałbym wymieniać z imienia.

Sol długo patrzyła mu w oczy. Poczuli, jak bardzo są sobie bliscy w tym, czego nie można opisać, czego inni nie mogą pojąć. Skinęła głową.

– Kiedyś ci opowiem. Na razie wszystko jest jeszcze zbyt świeże.

– O, nadchodzi Are – powiedziała Silje, kierując rozmowę na inny tor. – Are! Zobacz, kto przyjechał! A to Meta, zamieszka z nami. Meto, jeżeli chcesz dowiedzieć się czegoś o pracy w oborze, możesz zapytać Arego. To jego dziedzina.

Meta nieśmiało zerkała na rosłego, silnego chłopaka, bardzo podobnego do Tengela, pozbawionego jednak jego demonicznych cech.

– Kiedy mogę zacząć? – zapytała. – Chcę naprawdę ciężko pracować.

Are wpatrywał się w nią wystraszony.

– Co ona mówi? Nie rozumiem ani słowa!

– Nie rozumiecie mnie, panie? – szepnęła Meta przygnębiona.

– Panie?! Mam dopiero czternaście lat? Ona nie potrafi dobrze mówić!

– Ależ Are! – wtrąciła Sol. – Ona mówi po skańsku. To odrębny dialekt, podobny i do szwedzkiego, i do duńskiego. Wkrótce się go nauczysz.

– Ja? Nigdy w życiu! Niech ona się nauczy!

– Zabierz ją do obory i pokaż swoje królestwo – powiedziała Silje. – Zachowuj się po ludzku! Musimy porozmawiać z Sol na osobności.

– Dlaczego nie mogę zostać?

– Bo jesteś jeszcze za młody.

– Traktujecie mnie jak dziecko!

– Czego ty właściwie chcesz? – uśmiechnęła się Silje miękko. – Nie chcesz być panem, ale też nie chcesz być dzieckiem. Zabierz dziewczynkę ze sobą.

Mrucząc coś pod nosem, zniknął ze spłoszoną Metą depczącą mu po piętach.

– Na miłość boską! – powiedziała Sol zdumiona. – To zupełnie do niego niepodobne. To była chodząca życzliwość.

Silje roześmiała się.

– Nie pamiętasz, jak tobie samej było trudno w tym wieku? Jedną nogą w dzieciństwie, a drugą już w świecie dorosłych. Ja w każdym razie pamiętam, jakie to może być kłopotliwe. Naprawdę nie byłaś wtedy aniołem.

Czternaście lat? Klaus, kościelny, pan Johan…

– Ja nigdy nie byłam aniołem – zachichotała Sol. – Na pewno mu to przejdzie. No, ale nie zagrzeję tu długo miejsca. Już jutro rano muszę wybrać się do Tonsberg z posłaniem od pewnej duńskiej rodziny szlacheckiej.

– Nie możesz przecież jechać sama – wtrąciła Silje.

– Kochana Silje! Podróż w jedną stronę zajmie mi mniej niż jeden dzień. Przenocuję u nich i już następnego dnia będę z powrotem w domu. Cóż złego może mi się przydarzyć, kiedy będę siedziała na końskim grzbiecie?

– Niech jedzie – orzekł Tengel. – Sol da sobie radę.

– Ale czy nie możesz poczekać kilka dni? – prosiła Silje. – Mała Meta będzie bardzo nieszczęśliwa, jeżeli znikniesz, zanim się ze wszystkim oswoi.

Sol pomyślała chwilę i przyznała rację Silje.

– Zaczekam – zgodziła się.

– Wspaniale! Dobrze, że zajęłaś się tą dziewczynką, Sol.

– Gdybyście wiedzieli, przez co ona przeszła! Sądzę jednak, że ze względu na nią powinnam to przemilczeć.

Przygnębiony Are oprowadzał Metę po oborze. Biedna dziewczyna dreptała za nim, kiwając głową, gdy jej coś wyjaśniał. Tylko oczy były pełne podziwu, ale nie odezwała się ani jednym słowem.

– Czy nie potrafisz nawet odpowiadać na pytania? – wybuchnął w końcu Are.

Zadrżała i z oczu trysnęły jej łzy.

– Nie śmiem. Nie podoba wam się przecież moja mowa, panie.

– Panie! O jezu, dajże mi cierpliwość!

Spełniając prośbę Sol, Charlotta i Dag nie opowiadali w Lipowej Alei o losie nieszczęsnej Liv. Istniało ryzyko, że Tengel wybuchnie niepohamowaną złością. To zniweczyłoby plany dziewczyny.

W domu Sol powiedziała, że udaje się do Tonsberg, jednak wcale tak nie było. Po kilku godzinach jazdy znalazła się w Oslo, w okolicach portu, z dala od miejsca, w którym mieszkała Liv wraz z mężem. Ukryła się między domami naprzeciwko kantoru handlowego Bereniusa.

Nie spieszyła się. Przez cały dzień dokładnie obserwowała wszystko, co dzieje się przed budynkiem. Kilkakrotnie widziała młodego mężczyznę, w którym bezbłędnie rozpoznała Laurentsa. Przystojny, ale zbyt ulizany i pewny siebie jak na gust Sol. Oczywiście ceniła sobie autorytety, ale nie tego rodzaju. Chciała kogoś naprawdę silnego od urodzenia, ale nie robiącego wokół siebie hałasu i nie nadrabiającego miną. Mężczyznę, wokół którego unosiłaby się aura zniewalającej władzy.

Nie dociekała, czym handlował Berenius. Musiało to być drzewo albo coś takiego. Koncentrowała się wyłącznie na ludziach.

Dom stał boczną ścianą do ulicy. Na samej jego górze znajdował się otwór, przez który widać było ciężkie worki, w każdej chwili gotowe do spuszczenia na dół.

Otwór znajdował się tuż nad bramą wejściową, gdzie często zatrzymywał się Laurents, rozmawiając z klientami.

Następnego dnia Sol wróciła w to samo miejsce i ustawiła się w wąskim przejściu między domami. Rósł tam krzak, który świetnie ukrywał ją przed wzrokiem przechodniów.

Mogłaby zwyczajnie dostać się do domu i załatwić wszystko w prosty sposób, ważne jednak było, by nikt jej nie widział. Nikt nie powinien w żaden sposób łączyć jej planów z osobą Liv. To było najważniejsze przesłanie Sol.

Przez wiele lat ćwiczyła przesuwanie przedmiotów za pomocą myśli.

Tego ranka pracowała z takim wysiłkiem, że włosy lepiły się jej do spoconych skroni, a serce waliło dwa razy szybciej. Usiłowała przesunąć jeden z worków na samą krawędź. Nie miała pojęcia, co mogło w nim być, żywiła jedynie nadzieję, że kryło się w nim coś naprawdę ciężkiego.

Nigdy nie próbowała przesuwać wielkich przedmiotów, i to z tak dużej odległości. Potrafiła przemieszczać małe pudełeczka na stole, ale to?

W końcu musiała pogodzić się z faktem, że nie da rady. To był wyjątek. Poddała się po raz pierwszy. Jednak nie zrezygnowała. Musi dostać się do środka. Ale jak?

Zauważyła, że w tym samym kwartale mieści się skład węgla. Z tyłu było podwórze, pełne worków i innych rupieci. Żadnych okien…

Pół godziny później do składu Bereniusa wszedł młody chłopak z ciężkim workiem na plecach. Na czoło naciągniętą miał wysmoloną czapkę. Gołe nogi i ręce były tak brudne, że nie dawało się rozróżnić koloru skóry.

Zuchwale wślizgnął się do środka podczas największego ruchu i pomaszerował schodami do góry.

Dopiero na górze, upewniwszy się, że nikogo nie ma, Sol zrzuciła ciężar z ramion. Wspięła się jeszcze wyżej, na strych, i tam skuliła się za workami stojącymi przy otworze.

Zajęła się obserwacją strychu. Dach podtrzymywały grube krzyżujące się belki. W środku było ciemno i wilgotno, ale na drugim końcu dostrzegła otwarte okienko. Ostrożnie przedostała się na tamtą stronę.

Na zewnątrz, trochę niżej, był jakiś daszek. Gdyby dało się przebiec po nim kawałeczek, można by przeskoczyć na dach sąsiedniego domu, a stamtąd niedaleko już na ziemię.

Sol usłyszała kroki na schodach i pospiesznie ukryła się za workami. Nie śmiała wychylić nosa, ale po chwili ten ktoś odszedł i została sama. Z piętra pod nią dobiegały głosy.

Jednak Laurents Berenius nie pokazał się przez cały dzień.

Sol zmartwiała. A jeżeli to dzień pochówku jego matki? Wszak miała powody, by przewidywać uroczystości pogrzebowe. Oficjalnie nie słyszała nic na ten temat. Nie miała prawa wiedzieć, bo list w tej sprawie był dopiero w drodze do Lipowej Alei. Zgodnie z poleceniem Bereniusa Liv przekazała swej rodzinie pisemną wiadomość, iż nie ma potrzeby, by ktoś z nich wziął udział w obrzędzie pogrzebowym. Liv nie mogła napisać, że Laurents wstydzi się jej krewniaków, że nawet Charlotta i Dag nie zostali przez niego zaakceptowani. Laurents był jednym z tych, którzy nie mogli pojąć, w jaki sposób taki bękart jak Dag otrzymał zgodę na używanie tytułu barona. Nie widział żadnego związku między własnymi licznymi romansami przed spotkaniem Liv a posiadaniem pozamałżeńskich dzieci. Cóż za godna pogardy kobieta! mówił o Charlotcie.

Sol leżała ukryta za workami i niecierpliwie zerkała na ulicę.

Nareszcie późnym popołudniem Laurents Berenius pojawił się przed domem handlowym. Przyjechał powozem, pospiesznie wszedł do środka.

Teraz chodziło tylko o to, by stanął przy bramie.

Sol musiała długo czekać. Nie mogła pozwolić sobie na spędzenie jeszcze jednego dnia poza domem. Rodzice zaczęliby się niepokoić. Nie powinni też powziąć żadnych podejrzeń.

Wreszcie wyszedł. Cofnęła nieco głowę. Och, zatrzymaj się teraz!

Ale nie, poszedł dalej, w stronę portu.

Sol nie mogła go dostrzec ze swego miejsca, nie wiedziała, gdzie jest i co robi. Nagle zauważyła, że tak mocno zacisnęła pięści, aż paznokcie wbiły się jej w dłonie.

Wrócił. Stań pod otworem, stań tutaj!

Zatrzymał się, ale we właściwym miejscu przystanął ktoś obcy.

Znów musiała czekać.

Z góry widziała ich łysiny. Bereniusowi najwyraźniej zaczynają już rzednieć włosy, pomyślała.

Mężczyźni rozmawiali przez dłuższą chwilę, gwałtownie gestykulując i przesuwając się to w przód, to w tył.

Nareszcie! Nie udało jej się myślą przesunąć worka, ale może uda się jej sprawić, by mężczyźni ulegli sile jej woli?

Stój nieruchomo, Laurentsie Bereniusie!

Przesunęła worek na samą krawędź otworu, tak że zaczął się chwiać. Przeważył i runął.

Laurents obrócił się. Sol wstała, nie mając odwagi zostać tam dłużej. Wyskoczyła przez okno i pobiegła w kierunku dachu sąsiedniego domu.

Wkrótce znalazła się na ulicy. Zanim zniknęła za rogiem, rzuciła okiem na zbiegowisko przed bramą.

Worek okazał się ciężki, dużo cięższy, niż przypuszczała.

Kiedy doleciał do ziemi, niewiele pozostało z Laurentsa Bereniusa.

Загрузка...