ROZDZIAŁ III

Dag znalazł w końcu czas, by otworzyć listy, które przywiozła mu Sol. Zaczął od Liv. Powoli rozkładał kartki.

Kochany Braciszku, pisała. Jak bardzo mi Ciebie brakuje! Grastensholm jest takie puste bez Ciebie. Odwiedzam czasem ciocię Charlottę. Bardzo mi jest za to wdzięczna, bo może wtedy mówić o Tobie. Ja też to lubię. Brakuje mi jednak naszych wędrówek po zamku. Spoglądam często na wieżę i wspominam, jak stawaliśmy tam na górze i rozmawialiśmy o życiu we wsi, patrząc na kręcących się wokół maleńkich ludzi, wyglądających z góry jak mrówki.

Dlaczego wszyscy muszą dorosnąć, Dagu?

Słyszałam, że zamierzasz ożenić się z panną Trolle. Cieszy mnie, że znalazłeś towarzyszkę życia. Mam nadzieję, że ona jest dla Ciebie dobra. Jeśli nie, to będzie miała ze mną do czynienia! Nikt nie może wyrządzić krzywdy memu bratu!

Ja też powiedziałam „tak” Laurentsowi Bereniusowi; myślę, że nie będę tego żałować. Nie znasz go, to tak zwana „dobra partia”. Jemu nigdy nie będę mogła opowiedzieć o naszym ubogim życiu w Dolinie Ludzi Lodu. Ten człowiek ma wszystko. Właśnie przejął kwitnącą firmę po swym niedawno zmarłym ojcu. Handluje z zagranicą. Niemieckie i holenderskie statki, które przypływają do Oslo z towarami albo po towary – wszystkim tym zajmuje się teraz Laurents. Jest bardzo przystojny i potrafi konwersować. Jest trochę uparty, kategoryczny; taki, co to zawsze wszystko wie najlepiej. Rozumiesz chyba, o co mi chodzi? Ale to pewnie bierze się stąd, że jest od nas starszy i lepiej zna życie. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, by rozmawiać ze mną o swoich interesach, dlatego niewiele mogę o nich powiedzieć. Jego zainteresowanie mną jest tak gorące, że czuję się niemal zawstydzona. Nie jestem przecież tego warta! Wszyscy stwierdzili, że byłabym głupia, gdybym odmówiła, i przecież go lubię, więc na pewno będzie mi z nim dobrze. Trudno się oprzeć takiej życzliwości. Ślub odbędzie się w tydzień po pierwszym dniu zimy. Mam nadzieję, że Ty i Sol przyjedziecie wtedy do domu. Pozdrów swoją pannę Trolle i niech Ci się dobrze wiedzie, mój kochany braciszku!

Twoja oddana siostra Liv.

Dag opuścił ręce. Przez chwilę siedział nieruchomo z uczuciem lekkiego niepokoju w sercu. W końcu wziął następny list, od mamy Charlotty. jak zwykle pełen był napomnień, a także słów mówiących o tęsknocie i samotności.

Przyszły mąż Liv jest czarujący, pisała Charlotta. To ja poznałam ich ze sobą. Spotkali się tutaj i on z miejsca się zakochał. To zresztą nic dziwnego, o takiej żonie jak Liv muszą marzyć wszyscy mężczyźni. Tak bardzo się cieszę w jej imieniu.

Silje pisała o mającym nastąpić ślubie z rozczulającymi błędami:

Trochę się wahaliśmy, Tengel i ja, bo Liv jest pszeciesz taka młoda. Ale hłopak nie może się jusz prawie doczekać, to taka świetna partia dla naszej dziewczynki. Nie mogła lepiej trafić. Tak, hłopak to hyba złe słowo, to prawdziwy męszczyzna. Liv pszeniesie się do Oslo, to dobże, że nie będzie daleko od nas.

Ty i Sol musicie pszyjechać na wesele. Bardzo niepokoję się o Sol, ale wieżymy w ciebie, pilnuj jej, Dagu! Pszez te pięć lat była wspaniała, ale ostatnio zrobiła się niemożliwa. Boję się, że cehy dziedziczne zaczynają brać w niej gurę. Nie mogliśmy jusz dłużej jej utszymać.

Tengel także skreślił kilka słów swym stanowczym charakterem pisma. Pisał o tym, że w domu wszystkim wiedzie się dobrze i że bardzo za nim tęsknią.

Był też króciutki list od Arego. Are, młodszy braciszek, on już chyba zaczynał dorastać?

Właściwie to nie był list; raczej szkic Lipowej Alei, pokazujący, w jaki sposób Are ma zamiar rozbudować i ulepszyć budynki gospodarcze. Wyglądało na to, że ma rozległe plany. Tak, Aremu z pewnością się powiedzie. On wie, czego chce, i zawsze doprowadza do końca to, co rozpoczął.

Dag zatęsknił nagle za domem. Zebrał listy i poczuł, że nie może doczekać się powrotu do Grastensholm. Ale nie uda mu się pojechać na ślub, to przecież w środku semestru. A Sol? Nie jej nie zmusi do powrotu, zanim naprawdę nie posmakuje życia! Jednak spróbuje, chyba właśnie mniej więcej w tym czasie miała wrócić do domu.

Dag podzielał obawy Silje. Sol nie była osobą, nad którą chętnie podejmowano się opieki.

W sobotę miał zabrać ją na zabawę i przedstawić swoim kolegom ze studiów. Bał się jednak, co może z tego wyniknąć.

Tu, w domu, z pewnością zrobiła wyjątkowe wrażenie!

Laurents Berenius…

Ciekawe, co to za wstrętny przemądrzalec?

Sol błyszczącymi oczami rozglądała się po oświetlonej gospodzie, w której urządzili zabawę przyjaciele Daga.

Wokół długiego stołu, nieco już nadgryzionego zębem czasu, siedzieli młodzi intelektualiści ze swymi siostrami lub kuzynkami. Przyprowadzenie kogoś spoza rodziny było zabronione. Taki postępek uznano by za nieprzyzwoity; stawiałby kobietę w bardzo złym świetle.

Blask świec odbijał się w perłach i w oczach dam. Na stole stały pełne puchary i olbrzymie półmiski z wszelakim jadłem.

Sol wiedziała, że wzbudza zainteresowanie. Hrabina Strahlenhelm podarowała jej jedną ze swych nie używanych sukien, którą Sol uznała za cudo. Nigdy dotąd nie czuła się piękniejsza niż tego wieczora, a spojrzenia młodych mężczyzn mówiły jej, że się nie myli.

Jednak młodzieńcy jej nie interesowali. Może tylko jeden, ale ze szczególnego powodu.

– Dagu – szepnęła do brata. – Co oni mówili o chłopcu, którego nazywali Prebenem?

– Zapomnij o tym – powiedział Dag, sięgając po udko kurczęcia.

– Kiedy ja muszę wiedzieć! Wspomnieli coś o czarnej magii.

– Sol – powiedział zrezygnowany, odwracając się w jej stronę. – Czy ty naprawdę musisz żyć niebezpiecznie?

– Dla mnie to naturalne. Dobrze, sama mogę się dowiedzieć.

– Nie, dziękuję. Nie będziesz chodzić i o to rozpytywać. No cóż, skoro tego chcesz… On jest członkiem jakiegoś ezoterycznego związku tu, w Kopenhadze.

Ezoteryczny związek! Tajemnica – tylko dla wtajemniczonych!

– Ale ty masz się trzymać od tego z daleka, zrozumiałaś?

– Tak, braciszku – odpowiedziała Sol potulnie, ale jej oczy natychmiast poszukały wzroku Prebena.

Nie wyróżniał się wyglądem, miał przeciętną twarz, którą zapomina się w chwili, gdy przestanie się na nią patrzeć. Ale i on odkrył już Sol, być może zauważył jej zainteresowanie. Później, kiedy spojrzenia ich zetknęły się już kilkakrotnie, podszedł do niej. Dag był wtedy gdzie indziej. O ile Sol się nie myliła, flirtował właśnie z jakąś panną.

– Słyszałem, że jesteś przyrodnią siostrą Daga – zagadnął Preben.

– Tak, mniej więcej. Wyrastaliśmy w tym samym domu.

– Zauważyłem twoje zainteresowanie moją skromną osobą. Jeśli mogę zapytać, czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt?

Sol musiała się uśmiechnąć.

– Hm, nie mogę powiedzieć, że to z powodu twoich złocistych loków, ponieważ ich nie masz. Nie potrafisz zgadnąć dlaczego?

– Tak. Twoje oczy… Coś mi mówi, że mamy wspólne zainteresowania.

Skinęła głową.

– Zabierz mnie na spotkanie!

– Boimy się szpiegów i donosicieli.

– Czy wyglądam na kogoś takiego?

– Nie. Wydaje się, że pociąga cię mistycyzm.

– Tak, w każdym razie to, co ty nazywasz mistycyzmem. Dla mnie to sprawy naturalne. Ale bardzo jestem spragniona kontaktu z podobnymi do mnie osobami. Przez całe życie mieszkałam w Norwegii, odizolowana. Muszę z kimś porozmawiać, nauczyć się czegoś więcej!

Przybrał groźną minę i pokiwał głową.

– Z pewnością czegoś się nauczysz! Tam się dzieją niezwykłe i przerażające rzeczy!

– Ja się tego nie boję – zaśmiała się cicho Sol.

– Jak chcesz. Przedstawię twoją prośbę na spotkaniu i jeśli się zgodzą, następnym razem pójdziesz ze mną. Ale ostrzegam cię, to, czym oni się zajmują, to nie są błahostki. Czy masz jakieś rekomendacje?

– Tylko swoje własne. To powinno właściwie wystarczyć. Mógłbyś zapytać Daga, ale nie sądzę, by to był najlepszy pomysł. On nie powinien wiedzieć o wszystkim, czym zajmuję się w Kopenhadze.

– Dobrze, to brzmi rozsądnie.


* * *

Ślub Liv i Laurentsa odbył się tak, jak planowano, ale ani Sol, ani Dag nie mogli wziąć w nim udziału. To było po prostu niemożliwe, bowiem statki między Kopenhagą a Norwegią kursowały rzadko i dość przypadkowo. W tym czasie nie odpływał żaden.

Liv była najdelikatniejszym dzieckiem z czworga wychowanków Tengela i Silje. Podobna do matki jak dwie krople wody, ale chyba bardziej od niej wrażliwa. Było więc tak, jak pisała Dagowi Charlotta: Liv to wyśniona żona i synowa. Umie się znaleźć w każdej sytuacji i jak nikt inny – dzięki swej łagodności i skromności – wychodzi naprzeciw oczekiwaniom otaczających ją ludzi. Jest czuła i wszechstronnie uzdolniona.

Jak wszechstronnie, tego Laurents Berenius nawet nie brał pod uwagę.

Sama Liv żyła w pewnego rodzaju uśpieniu. Przysłuchiwała się rozmowom innych, sama niewiele mówiąc. Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie. Laurents jest taki miły. I taki przystojny. Myślę, że mam wyjątkowe szczęście. Dag ożeni się z panną Trolle i wszyscy w domu będą się radować naszą przyszłością. Tak, naprawdę mam szczęście, myślała.

Jeśli chodzi o wesele, to Charlotta przeszła samą siebie. Silje chciała, by odbyło się w Lipowej Alei i oczywiście zgodzono się na to. Ale Charlotta przysłała wielkie wozy z jadłem i zorganizowała cały orszak strojnych powozów do kościoła i z powrotem. Ostatniego dnia koniecznie chciała wydać ucztę na Grastensholm.

Przystano na to, większość uroczystości i tak odbywała się w Lipowej Alei.

– Musimy zrobić wrażenie na rodzinie Bereniusów – stwierdziła, pragnąc przekonać Silje i Tengela. – Chłopak nie ma prawa myśleć, że żeni się poniżej swego stanu. Tak przecież wcale nie jest! Nic nie może być za dobre dla najlepszej towarzyszki zabaw Daga.

Liv wyglądała czarująco w regionalnej sukni ślubnej. Jej włosy ciemniały z latami i miały teraz głęboki odcień nieczyszczonej miedzi, a oczy były tak intensywnie niebieskozielone i ufne, że wzruszał się każdy, kto w nie patrzył. Laurents był zakochany po uszy, aż bił od niego blask szczęścia.

Uśmiechnęła się do niego, zawstydzona, promienna, starając się ukryć bicie serca. Bała się, czuła się niepewnie, w piersi miała bolesne uczucie pustki. Tak dzieje się pewnie ze wszystkimi pannami młodymi, pomyślała. Laurents jest taki przystojny. Wysoki, ma dość krótkie, błyszczące brązowe włosy, szarobrunatne oczy i łagodnie zarysowany prosty nos. Obiecała sobie, że uczyni go szczęśliwym.

Jedyną kroplą goryczy był brak Daga i Sol. Przez ostatnie tygodnie tak bardzo chciała z nimi porozmawiać, usłyszeć ich zdanie o Laurentsie. Sol poznała go, ale zachowywała się wyjątkowo obojętnie. Kiedy Laurents przychodził, zawsze miała coś innego do roboty, i Liv nie wiedziała, co Sol o nim myśli.

Ze wszystkimi swoimi troskami zawsze zwracała się do Daga, ale teraz był tak daleko. Zresztą nie mógł zajmować się jej kłopotami, może urojonymi, teraz kiedy jego myśli zajęte były panną Trolle. Siostra nie jest przecież tak interesująca jak ukochana.

Nieobecność rodzeństwa sprawiała, że Liv stała się jeszcze mniej pewna siebie.

Kiedy wracali konno z kościoła do domu weselnego, miało miejsce przykre wydarzenie. Wzdłuż drogi stali ludzie z wioski i ze dworu. Przygotowano dla nich ucztę w stodole; potem mieli wziąć udział w innych zabawach we dworze. Przystrojeniem stodoły zajął się Are wraz z dziewczętami, efekt był imponujący.

Droga z kościoła okazała się tak szalona, jak być powinna. Konia panny młodej popędzono wśród huku wystrzałów i głośnych okrzyków, tak aby zdążyła ujść trollom i złym duchom, które czyhały na nią w ostatni dzień dziewictwa. Ale Liv była dobrym jeźdźcem i bez kłopotów dotarła do domu.

Na podwórzu musiała przyjąć dużą misę piwa i wypić ją na oczach wszystkich. Potem misę należało przerzucić przez dach domu. Jeżeli przeleci na drugą stronę, będzie to dobry znak, gwarantujący udane małżeństwo. Ale Liv nie powiodło się, naczynie ledwie sięgnęło dachu i stoczyło się po tej samej stronie.

Choć wszyscy starali się obrócić to w żart, Liv była zrozpaczona.

Wkrótce jednak zapomniała o tym zdarzeniu. Uczta weselna była wspaniała; trwała, jak należy, trzy dni. Goście wspominali ją jeszcze długo.

Dopiero kiedy zostali sami w wielkim domu, Liv zdała sobie sprawę, jak wielki i nieodwracalny przełom nastąpił w jej życiu. Skończyło się dzieciństwo u Silje i Tengela, teraz będzie wracać do Lipowej Alei i Grastensholm już tylko jako gość.

Wywołało to w niej jątrzące uczucie żalu, które trudno było ukryć.

Znów jednak pocieszała się myślą, że wszystkie panny młode czują podobnie.

Nie byli całkiem sami w tym wielkim domu. Mieszkała z nimi również matka Laurentsa. Oczywiście była na weselu, ale prawie się nie odzywała. Wydawało się, że szuka dziury w całym i chciałaby coś skrytykować. Niczego jednak nie znalazła. Chociaż tak, Liv słyszała, jak wymruczała do siebie pod nosem: rozrzutność!

Wiedziała jednak, że gdyby wesele nie było tak wystawne, teściowa narzekałaby na skąpstwo i ubóstwo.

Laurents nie chciał tknąć Liv we dworze, gdzie odbywało się wesele. Czekał, aż zostaną całkiem sami.

– Znam ich, tych żartownisiów, którzy niby przez omyłkę wpadają do sypialni młodej pary – powiedział – Nikt nie powinien zbezcześcić naszej pierwszej nocy, Liv.

Leżał więc, przyglądając się jej tylko w blasku łojowej świecy, pieszcząc czule i całując ostrożnie, delikatnie, aż zasnęli w największej czci.

Teraz byli już w domu, którego gospodynią na całe długie lata miała zostać Liv.

Ostrożnie złożyła suknię ślubną czy raczej „strój żony”, w który przebrała się następnego dnia po zaślubinach. Od tej chwili zawsze już musiała nosić na głowie chustkę jako znak, że jest kobietą zamężną. Uśmiechnęła się leciutko do siebie. Silje nigdy nie chciała nosić chustki, a Tengel ją w tym popierał. Wiele złych słów usłyszeli z tego powodu, ale oni byli tak silni, że bez trudu dawali odpór ludzkiemu gadaniu.

W sypialni było ciemno, tylko w kącie płonęła łojowa świeca. Jakże dziwnie być tu samą z Laurentsem! Nagle wydało się jej, że zupełnie go nie zna. Ogarnął ją strach.

Tak nie wolno myśleć! Przecież bardzo się jej podoba. Dojrzały mężczyzna i taki przystojny. Widać to nawet teraz, gdy stoi w półmroku, zdejmując kamizelę. Musi mu dać miłość, na jaką zasługuje.

– Mężczyźni także potrzebują miłości – pouczała ją matka. – Chcą czuć, że są kochani. Miłuj z całego serca, moje dziecko. Myślę, że to właśnie jest tajemnicą szczęścia mojego i Tengela. Jesteśmy w pełni otwarci, nie boimy się okazać, ile dla siebie znaczymy.

Tak, Laurents zasługuje na całą moją miłość, przyznała Liv w duchu.


* * *

W domu, w Lipowej Alei, Tengel i Silje leżąc wpatrywali się w ciemność.

– To było wspaniałe wesele – powiedziała Silje z uśmiechem szczęścia na twarzy. – Ale czuję się jak wyżęta ścierka.

– Tak, bardzo się namęczyłaś – odparł Tengel. – Cały czas widziałem cię w biegu. A przecież te trzy dni to było tylko zakończenie długich przygotowań.

Silje ujęła go za rękę.

– Czy postąpiliśmy słusznie, Tengelu? Ona jest przecież taka młoda!

Westchnął.

– Ja też mam wątpliwości. Ale ty byłaś w tym samym wieku i, doprawdy, wiedziałaś, czego chcesz! Czy kiedykolwiek żałowałaś?

Przytuliła głowę do jego ramienia.

– Teraz domagam się pochwały. Ale Liv wydawała się taka mała i zagubiona. Taka bezbronna… bezradna… Nie, nie potrafię tego nazwać.

– Rozumiem, o co ci chodzi. Gdyby chłopak nie był taki chętny i wytrwały, nigdy bym się na to nie zgodził. Ale to dobry człowiek. Spokojny i bardzo w niej zakochany.

– I ona sama też tego chciała. Ech, jesteśmy po prostu zwykłymi zatroskanymi rodzicami, którzy nie potrafią rozstać się z dziećmi. Liv… Owoc naszej miłości, Tengelu…

– Tak, uparłaś się wtedy. Pragnęłaś tego dziecka. Teraz dziękuję ci za twój upór.

– Oni nas opuszczają, Tengelu! Najpierw Dag, potem Sol, ale ona, mam nadzieję, wróci. A teraz Liv. Został nam tylko Are.

– Tak. I on z nami zostanie.

– Bogu niech będą za to dzięki!

– Tak bardzo boli, kiedy traci się dzieci.

– Nie tracimy ich. One są tu, tyle że my ich nie widzimy.

– Masz rację – zgodził się Tengel. – Lipowa Aleja stała się ich częścią, częścią, którą zabierają ze sobą w świat. Ale i zostawiają część siebie tutaj. Są tu nadal, Silje. Ich śmiech w szumie wiatru, kroki po podłodze… Zostawiły swój trwały ślad w domu, w obejściu.

– Tak. Myślę, że były tu szczęśliwe.

– Na pewno!

Otoczył ją ramionami i mocniej przylgnęli do siebie.


* * *

W domu w Oslo pogasły światła. Liv leżała w łożu w objęciach Laurentsa, który szeptał jej do ucha czułe słowa i delikatnie gładził jej ciało.

Liv miała uczucie, że jest zupełnie gdzie indziej, jak gdyby w ogóle jej to nie dotyczyło. Przypomniała sobie jednak słowa Silje i zarzuciła mu ręce na szyję. Jego pieszczoty stopniowo stawały się coraz bardziej śmiałe i nagle Liv doznała zupełnie nowego uczucia: poczuła, jak powoli, leniwie rozpala się w jej ciele słodki żar. Jęknęła cichutko i przytuliła się do niego.

– Laurents – wyszeptała mu zdziwiona do ucha.

Jego dłoń znieruchomiała. W pokoju zrobiło się całkiem cicho.

– Leż spokojnie – powiedział zduszonym głosem. – Spokojnie, Liv. Nie musisz nic mówić ani robić. Żona przyjmuje po prostu pożądanie męża. On jest myśliwym, ona zwierzyną.

Próbowała się sprzeciwić.

– Ale ja bardzo bym chciała pokazać, jak jesteś mi drogi – powiedziała nieszczęśliwa. – Moją miłość do ciebie…

– Swoją miłość możesz okazać na tysiąc innych sposobów – powiedział oschle. – Zadowalając mnie we wszystkim. W małżeńskim akcie to mężczyzna jest stroną aktywną. Kobieta, jako źródło jego zaspokojenia, powinna być uległa. Żonie nie wypada okazywać uczuć. To domena nierządnic i dziewek ulicznych.

Liv wpatrywała się w ciemność szeroko otwartymi oczami, zrozpaczona i nic nie rozumiejąca. Czuła, że wszystko w niej zamiera. Ogień zgasł; z uczuciem bezgranicznego wstydu przyjęła jego żądzę, pieszczoty i jego ciało.

Kiedy w końcu wyczerpany zasnął u jej boku, rozpłakała się cicho, bezradnie, dając upust długo powstrzymywanym łzom.


* * *

Sol udała się wraz z tajemniczym Prebenem do niewielkiego, nędznego domu na obrzeżach Kopenhagi. Udało się jej wymknąć tak, że ani Dag, ani nikt inny w domu tego zauważył.

– Mieli bardzo wiele wątpliwości, czy naprawdę zezwolić na twoje przyjście – powiedział Preben, przybierając ważną minę. – Dlatego proszę cię, byś nie zakłócała świętej czarnej mszy trywialnymi drobiazgami! Pamiętaj, dziś wieczorem będzie z nami Szatan!

Sol skinęła głową. Uznała, że spotkanie zapowiada się interesująco.

Zeszli w dół do piwnicy wąskimi schodkami i Preben głośno, teatralnie, zapukał do drzwi.

Głos ze środka zapytał o hasło.

– Kości grabarza – odpowiedział Preben. Sol o mały włos nie wybuchnęła śmiechem.

Drzwi otworzył mężczyzna w czarnym płaszczu i w ciągu kilku sekund znaleźli się wewnątrz.

Kolejne drzwi prowadziły do piwnicznej izby, w której zebrało się około dziesięciorga młodych ludzi odzianych w czarne płaszcze. W milczeniu przyglądali się nowo przybyłym.

Jeden z mężczyzn był wyraźnie starszy od pozostałych. Jego płaszcz miał czerwone podbicie, a oczy przesłaniała mu maska, nie na tyle jednak, by ukryć błysk, który pojawił się w nich na widok wchodzącej Sol. Dziewczyna zauważała już wcześniej takie spojrzenia i doskonale zdawała sobie sprawę, co się za nimi kryje.

Szybko rozejrzała się dokoła. Niezliczona ilość czarnych świec rozświetlała łukowato wygięte sklepienie. Tuż przed nią stał długi, niski ołtarz, nad którym wisiał odwrócony krzyż. Białe wapienne ściany pokryte były magicznymi znakami i imionami demonów.

Właśnie przemawiała młoda kobieta. Ściszyła głos, jak gdyby odmawiała monotonną modlitwę.

– Zgodziliśmy się, by na nasze zgromadzenie przybyła nowicjuszka z norweskiej prowincji. To my zdecydujemy, czy będzie mogła przyjść tu znów. Ponieważ wszyscy już od dawna jesteśmy czcicielami Diabła, oczekujemy, że norweska ignorantka dostosuje się do naszych reguł i będzie nas naśladować. Złożyłaś już przysięgę Apollonowi, to znaczy Prebenowi, prawda? Że nigdy nas nie zdradzisz? Dobrze.

Umilkła. Teraz zaczęła mówić druga dziewczyna.

– Pozwolono ci tu przyjść, ponieważ nasz przyjaciel zauważył twoje dziwne oczy. Ale para oczu z nikogo nie robi prawdziwej czarownicy. Wiele jeszcze musisz przejść, by dostąpić wtajemniczania.

Sol nic na to nie powiedziała. Zamaskowany mężczyzna szepnął coś pierwszej kobiecie.

Ta jakby zawahała się, co wyostrzyło jej rysy. Na twarzy miała wypisaną niechęć. W końcu jednak skinęła głową i zwróciła się do Sol:

– Nasz mistrz, wcielenie samego Szatana, pragnie wtajemniczyć cię już dziś. To niezwykłe. Wyjątkowy zaszczyt. Żebyś wiedziała, jak masz się zachować, nasz mistrz odprawi najpierw ceremonię z inną kobietą.

Sol przytaknęła ruchem głowy.

Wszystkie kobiety, a było ich pięć, rzuciły się w stronę mistrza, oferując swoje usługi. Odesłał je gestem.

Do ołtarza podbiegł jeden z młodych mężczyzn, niosąc małe naczynie. Zanurzył w nim palce i krwią narysował na ołtarzu jakiś zawiły wzór.

Mistrz stanął pośrodku tajemniczego rysunku. Pozostali opadli na kolana i rozpoczęli ekstatyczny śpiew. Była to istna kakofonia.

W tym czasie mistrz odprawiał swój rytuał. Zapalał świece i ustawiał na ołtarzu rozmaite przedmioty. Sol nie potrafiła doszukać się żadnego sensu w tym, co robił. Jego czynności wydały się jej bezładną mieszaniną wymyślonych przez niego gestów.

Poczuła, jak rośnie w niej niesmak. Była bardzo wrażliwa na nastrój, a tu zetknęła się tylko z daremnym wysiłkiem, zapachem potu i całkowitą pustką.

Mężczyzna przerwał przedstawienie nagłym uniesieniem ramion. Wszyscy czekali w pełnym napięcia milczeniu, zwłaszcza kobiety. Następnie mistrz powoli opuścił rękę i teatralnym gestem wskazał na jedną z dziewcząt, która w ekstazie wystąpiła naprzód. Zrzuciła okrywający ją płaszcz i stanęła całkiem naga.

Mistrz wskazał na ołtarz, dziewczyna położyła się na nim posłusznie.

Pozostali znów zaczęli śpiewać. Ich ciała chwiały się, powoli zdejmowali okrycia i za chwilę już wszyscy byli nadzy.

Jedynie mistrz pozostał w płaszczu. Namalował kilka znaków na ciele dziewczyny. Sol pomyślała nieco bluźnierczo, że przypomina jej to przygotowanie tarczy przez łucznika. Drwiąco uśmiechnęła się do siebie. Czyżby obawiał się, że nie wceluje?

Mistrz położył się na dziewczynie, zakrywając połami płaszcza ich ciała i cały ołtarz. Płaszcz był bardzo obszerny, nikt jednak nie mógł mieć wątpliwości, czym się pod nim zajmowali. Również inni uczestnicy zgromadzenia zaczęli dotykać się nawzajem, wydając z siebie przeciągłe westchnienia. Ich głośne stękania i jęki stworzyły nową symfonię dźwięków.

Kiedy Mistrz był już dostatecznie podniecony, przerwał akt i szybko powstał.

Odwrócił się w stronę Sol, owijając się płaszczem. Pozostawiona przez niego dziewczyna zsunęła się z ołtarza i poczołgała się ku pozostałym, żałośnie nie zaspokojona. Wtedy kobieta, której ustami najwyraźniej przemawiał sam mistrz, zwróciła się do Sol:

– Zajmij jej miejsce! Szatan jest gotów, by cię wtajemniczyć!

Sol zmarszczyła czoło.

– Rozbierz się – rzekła kobieta niecierpliwie.

Widać było, że nie podoba się jej takie faworyzowanie nowo przybyłej.

Zawód i złość, które stopniowo wzbierały w Sol, teraz eksplodowały. Jej oczy rzucały iskry.

– Miałabym dostarczyć taniej rozrywki temu oszustowi? Nigdy w życiu!

Twarze obecnych zmartwiały

– Złożyłaś przysięgę – powiedziała kobieta ostro. Preben wyglądał na wystraszonego.

– Jak śmiesz nazywać naszego mistrza oszustem? – zawołała dziewczyna, która poprzednio leżała na ołtarzu.

– Wszyscy jesteście nieświadomymi niczego durniami! – syknęła Sol rozzłoszczona. – Cóż wy właściwie wiecie o czarach? Jesteście zbieraniną naiwnych głupców, którzy bez krztyny talentu próbują odgrywać niebezpiecznych i demonicznych. Gdybyście przynajmniej spróbowali spojrzeć na siebie z humorem, mogłabym tu zostać i nauczyć was czegoś ciekawego. Ale wy udajecie potwornie ważnych i śmiertelnie groźnych. Uważacie, że tak wiele znaczycie! Czy ten człowiek wmawiał wam, że ma kontakt z Szatanem? Że występuje w jego imieniu albo nawet jest samym Szatanem?

Prestiż wielkiego mistrza był w niebezpieczeństwie. Nareszcie przemówił cienkim, piskliwym głosem.

– Nauczyć nas czegoś? – powiedział drwiąco. – Nie pozwolę, by ubliżała mi jakaś dziewczynina z norweskiej prowincji. Twierdzisz, że nie umiem czarować? A więc spójrz!

Wyciągnął z kieszeni płaszcza trochę proszku i wrzucił do ognia. Zrobił to szybko, tak że zebrani nie zauważyli jego ruchu. Proszek eksplodował serią drobnych wybuchów.

– To mają być czary? Rzucanie prochu do ognia? – zapytała Sol. – To potrafi nawet dziecko.

– Mogę cię zaczarować!

– Doprawdy? Pokaż nam!

Wziął głęboki oddech. Atmosfera stała się napięta. Niechęć uczniów do Sol była wprost namacalna, a tym czasem mistrz walczył o swą pozycję.

Podszedł do Sol, starając się przybrać jak najgroźniejszą minę. Najbardziej władczym, na jaki mógł się zdobyć tonem, ryknął:

– Rozkazuję ci pocałować moją rękę!

Sol z pogardą patrzyła mu prosto w oczy. Nieopisanie piękna ze wzrokiem ciskającymi błyskawice, wzburzonymi teraz ciemnymi włosami i rumieńcem na policzkach.

Wyciągnął rękę.

– Szatan mówi: pocałuj ją!

Przez moment w piwnicy panowała grobowa cisza. Sol na wpół przymknęła oczy.

– Czy ty sam w to wierzysz? – zapytała cicho. – Uklęknij!

W oczach mistrza pojawiła się bezradność. Bez sprzeciwu osunął się na kolana.

– Zdejmij płaszcz – rozkazała Sol.

Posłuchał. Przez zgromadzenie przeleciał szmer zdziwienia. Ich bohater poddał się rozkazom.

– Spójrzcie na niego! – powiedziała Sol wskazując na mężczyznę, który wpatrywał się w nią jak w transie. – Spójrzcie na jego małą, pomarszczoną męskość, na opadłe ramiona i fałdy na brzuchu! Spójrzcie na niego teraz!

Szybkim ruchem uniosła ręce i wyciągnęła na wierzch korzeń mandragory. Kiedy mistrz ujrzał wykrzywiony w kształt ludzkiej postaci korzeń, zachłysnął się i uskoczył w tył. Sol, trzymając amulet obiema rękami, skierowała go w jego stronę.

– Kładź się na podłogę! Kładź się i pełznij do ołtarza. Odwróć krzyż jak należy, bo nie masz nic wspólnego z Szatanem. To miejsce nie jest jego świątynią.

Ku ogromnemu zdziwieniu uczniów mistrz popełzł na brzuchu jak wąż do ołtarza, wstał, przytrzymując się rękami ściany, i przekręcił krzyż. Potem usiadł, wpatrując się w Sol wzrokiem zbitego psa.

Sol była rozgniewana, to dodawało jej jeszcze mocy. W samotności wiele ćwiczyła i eksperymentowała, teraz chciała wypróbować najtrudniejsze sztuki, o których mówiła jej Hanna.

Zamknęła oczy i wciągnęła głęboki oddech. Wszyscy wpatrywali się w nią jak skamieniali. Kiedy zebrała już dość sił, znów podniosła powieki. Powoli podeszła do ołtarza i stanęła po prawej stronie mistrza.

– Nędzniku! – powiedziała beznamiętnie. – Nędzna kreaturo, spójrz w lewo!

Zgromadzeni zaczęli wydawać zduszone okrzyki. Sol śmiała się szyderczo. Wiedziała, że się jej powiodło.

– Ona… ona stoi po obydwu jego stronach! – jęknął jeden z uczniów. Rozbiegany wzrok mistrza przenosił się z jednej postaci na drugą. Sol słyszała, że szczęka zębami ze strachu. Ona sama nie mogła się zobaczyć, musiała stać nieruchomo, skoncentrowana. Czuła, że jej świadomość jak gdyby opuściła ciało, by móc przemieścić się na drugą stronę ołtarza.

Rozluźniała się stopniowo. Wróciła do siebie i wizja minęła. Czuła, że pot perli się jej na czole. Nogi miała jak z waty, a serce waliło niesłychanie szybko.

Następnie schowała mandragorę na swoje miejsce, podeszła do jednego z najbliżej stojących mężczyzn i chwyciła skórzaną sakiewkę leżącą obok niego.

– Ty – powiedziała, ważąc sakiewkę w dłoni – masz tu dwie srebrne monety, zasuszoną różę i jakiś list.

Mężczyzna tylko skinął głową.

– A ty – zwróciła się do jednaj z kobiet – spodziewasz się dziecka z tym łajdakiem spod ołtarza. Nie mówiłaś jeszcze o tym nikomu, dopiero zaczęłaś coś podejrzewać, ale to prawda. Będziesz cierpieć z powodu tego dziecka, ale od tego nędznika nie otrzymasz żadnej pomocy.

Podeszła do kolejnego mężczyzny i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Teraz masz w głowie tylko jedno: wrócić do domu, do żony, o której nic nie powiedziałeś w tym zgromadzeniu. Masz romans z dziewczyną obok ciebie; ona sądzi, że się z nią ożenisz.

– Przestań! – krzyknęła następna kobieta, ta, która pierwsza przemawiała do Sol. – Przestań!

– To rzeczywiście czarownica! – szepnął jeden z mężczyzn. – Prawdziwa czarownica! Nie przypuszczałem, że takie istnieją!

– Tak, istnieją – odpowiedziała Sol i w tej samej chwili poczuła, jak bardzo jest zmęczona. – Ale nie jest nas wiele. A ty jesteś chory, mój dobry człowieku. Nie przyjmujesz jedzenia.

– To prawda – potwierdził.

– Weź ten specyfik. Co rano wypij z tego wywar! I pozbądź się długu, to szybko wyzdrowiejesz. Prebenie, wybacz, że zniszczyłam twoje marzenia. Ale, uwierz mi, magia to nie zabawa. Nie chcę, by ten oszust was wykorzystywał. Nie wydam was i wierzę, że wy też nie puścicie pary z ust na mój temat.

Z tymi słowy opuściła cuchnące pomieszczenie. Pozostali nieruchomo wpatrywali się przed siebie. Tak wiele stracili: cześć, prestiż, a także samą Sol i jej tajemnice.


* * *

Liv wkładała ogromnie wiele wysiłku, by wszystko w wielkim domu robić tak jak należy. Na jej twarzy nie było już widocznych do tej pory oznak wewnętrznego żaru i szczęścia. Teraz w oczach ciągle czaił się strach. Wciąż obawiała się, że czemuś nie podoła. Tak bardzo chciała zrobić coś dla swego męża, ale dostała już solidną nauczkę. Wszystko miało się dziać według widzimisię Laurentsa.

Z przykrością wspominała swoje drobne próby uszczęśliwienia męża. Tak jak wtedy, gdy w tajemnicy namalowała obrazek z kwiatami i podarowała mu na urodziny. Długo się w niego wpatrywał.

– To bardzo miłe z twojej strony, Liv, jest bardzo ładny. Piękna robota, ale…

– Ale co? – spytała z obawą.

– Myślę, że powinnaś raczej zająć się haftem, dziecino. Nie wypada, by kobieta malowała obrazy. To należy do wielkich uznanych artystów. A ja chcę, żeby moja żoneczka zajmowała się tym, do czego została stworzona. A jak tam nadal żadnych oznak, że spodziewasz się dziecka?

Liv potrząsnęła przecząco głową. Czuła się do niczego nie przydatna. Nawet to jej nie wychodziło. Biedny Laurents, jakże musiał być z niej niezadowolony!

Nigdy jednak nie wątpiła, że mąż ją kocha. Każdego dnia zarzucał ją dowodami miłości. Błąd polegał tylko na tym, że traktował ją jak swoją własność.

Przypomniała sobie, jak pewnego razu mieli gości. Konwersowała ze starszym mężczyzną; rozmowa przerodziła się w żywą dyskusję o historii, o rozwoju narodu i roli króla w Norwegii. Liv była zachwycona, mężczyzna okazał się inteligentny, szczerze zainteresowany tematem. W rozmowę udało się wciągnąć także innych gości.

Nagle jednak poczuła na sobie mrożące spojrzenie Laurentsa. Był wściekły! Ruchem głowy rozkazał jej opuścić izbę, musiała więc przeprosić wszystkich i odejść.

Tego wieczoru nie miał dla niej litości. Dobitnie powiedział jej, co sądzi o kobietach, które mieszają się do męskich spraw.

– Musisz przestać robić z siebie pośmiewisko – mówił – Nie wyobrażaj sobie, że masz prawo równać się z mężczyzną! Nie mogę mieć takiej mało kobiecej żony! Och, Liv, widzę, że czeka nas ciężka praca. Zwiodłaś mnie. Nie przypuszczałem, że tak źle cię wychowano. Ale jesteś przecież taka śliczna i kochana, mój najdroższy skarbie. Na pewno poradzimy sobie ze wszystkimi twoimi wadami, zobaczysz. Nie martw się, ja ci pomogę.

Tak, teraz już zaczęła się trochę uczyć. Jak długo postępowała podług jego woli, wszystko było dobrze.

Ale, ach, jakże trudno było jej opanować odruchy, tak bardzo dla niej naturalne!

W zeszłym tygodniu znów się zapomniała. Byli z wizytą u jednego ze znajomych Laurentsa i kiedy już się żegnali, jej mąż napomknął, że Syriusz tak jasno dziś świeci. Liv bez zastanowienia poprawiła go, mówiąc, że to nie Syriusz, a Deneb w gwiazdozbiorze Łabędzia.

Tego wieczoru Laurents po raz pierwszy podniósł na nią rękę. Gdy wrócili do domu, dwa razy uderzył ją w twarz za to, że tak go poniżyła w obecności innych. On chyba dobrze wie, że to Syriusz, co ona sobie wyobraża? Liv miała wrażenie, że jej mąż zna nazwę tylko tej jednej jedynej gwiazdy.

Żałował potem i prosił ją o wybaczenie, a później, w łożu, kochał ją gorąco. Ale coś między nimi zostało nieodwracalnie zniszczone.

Liv, ta urodzona artystka, nigdy więcej nie była już w stanie chwycić za pędzel.

Matka Laurentsa też nie ułatwiała jej życia. Była to okropna, żądna władzy kobieta, straszliwie zazdrosna o Liv. Chciała mieć syna wyłącznie dla siebie; nie zniosłaby też żadnej innej synowej. Delikatną, łagodną Liv łatwo było owinąć sobie wokół palca. Stara szybko to zauważyła i potrafiła w pełni wykorzystać.

Laurents nie reagował; uważał, że atmosfera w domu jest wspaniała. A jeśli kiedykolwiek doszłoby do najmniejszego napięcia, z pewnością stanąłby po stronie matki. Liv była przecież tylko naiwnym dzieckiem.

Pisywała do Silje wesołe, krótkie sprawozdania o tym, jak jej dobrze. Tylko papier listowy musiała odsuwać, by nie kapały na niego łzy.

Загрузка...