ROZDZIAŁ XIII

Odnalazła chatę ukrytą głęboko w lesie. W pobliżu nie było innych zagród.

Zapukała zdrętwiałymi z zimna palcami.

– Otwórzcie, mistrzu! – zawołała. – To ja, Sol, przybrana córka Tengela, która kiedyś leczyła twoją ranę. Teraz znalazłam się w potrzebie. Mój przyjaciel jest ranny, nie mamy gdzie nocować. Czy możemy wejść?

Długo musiała czekać, nim drzwi uchyliły się lekko. Płonąca smolna szczapa oświetliła twarz Sol, całkiem ją przy tym oślepiając.

– Czy możesz mi pomóc? Mój przyjaciel leży tam, na sankach. Nie wiem, czy jeszcze żyje.

Olbrzymi mężczyzna bez słowa chwycił Klausa i wciągnął go do wewnątrz. Ułożył go na podłodze i zamknął drzwi.

– Czy to twój ukochany? – spytał zachrypniętym głosem.

– Ukochany? – powtórzyła Sol. – Nigdy kogoś takiego nie miałam, to nie dla mnie. To drogi przyjaciel, wiele dla mnie poświęcił. Chcę w zamian coś dla niego zrobić.

Kat pokiwał głową. Miał surową, zastygłą twarz o ciemnych, świdrujących oczach. Jak zawsze był w kapturze, spadającym aż na plecy i zakrywającym większą część oblicza. Odziany był w szeroką, spiętą pasem koszulę i obcisłe spodnie. Nie był ani młody, ani stary, jakby istniał od początku świata i nigdy się nie zmieniał.

Ułożyli Klausa niedaleko ognia, by odtajał, a kat wystawił chleb i piwo dla Sol.

Posilali się przez chwilę, wreszcie Sol przerwała milczenie.

– Ile o mnie wiecie, mistrzu?

Odpowiedział, nie patrząc na nią.

– Więcej niż inni. Wiem, kim jest czarownica o kocich oczach, której szukają władze. Nie zdradziłem jednak twojego imienia.

– Dziękuję – powiedziała Sol.

– Twój przybrany ojciec to szlachetny człowiek. Pomogliście mi kiedyś, nie odrzuciliście, nie usłyszałem słów pogardy.

Więcej nic już nie powiedział.

W milczeniu przygotowali posłanie dla Klausa. Kołatała w nim jeszcze resztka życia. Kat wskazał jej łóżko w maleńkiej izbie, jedyne, jakie znajdowało się w chacie. Sol wsunęła się pod okrycie, półżywa ze zmęczenia, z obolałymi członkami.

Mistrz przyszedł do niej. Przyjęła go obojętnie. Parokrotnie w ciągu nocy czuła, że ją bierze, ale była zbyt zmęczona, by protestować. Unosiły się nad nim męskie wonie, ale nie budziły jej odrazy. Pozwalała mu. Był samotnym człowiekiem i pomógł jej. Niech to będzie zapłata.

Dostała od mistrza sanki, na których mogła wieźć Klausa. On otrzymał w zamian zupełnie dobrą ławę. Odprowadził ją ciągnąc sanki tak daleko, jak tylko się dało. Nie zostało powiedziane nic poza tym, co absolutnie konieczne.

Pożegnali się kilkoma prostymi słowami.

– Dziękuję – powiedziała Sol.

– To ja dziękuję – odparł.

Długo stał, patrząc w ślad za nimi.

Było ciemno, gdy szła wzdłuż lipowej alei do domu Tengela i Silje.

Napotkała nieoczekiwane trudności. W ciągu dnia śnieg, który tu, na nizinie, nie był tak głęboki, stopniał. Musiała ciągnąć sanki po trawie, piasku i kamieniach. Za każdym razem, gdy płozy trafiały na przeszkodę, serce zamierało jej ze strachu.

Klaus nadal leżał nieruchomo, trupio blady.

W całym domu było ciemno, wyglądał na opustoszały. Ale też i było już późno.

Najpierw spróbowała zapukać w okno Liv, do jej własnej dawnej sypialni. Liv jednak nie odpowiadała.

Zaniepokoiła się. Co mogło się stać, podczas gdy jej nie było? A jeżeli…?

Stukanie w okno Arego odniosło skutek. Wpuścił ją do sieni.

– Sol! – szepnął młodszy brat. – To naprawdę ty?

– Tak, kochany Are, jak dobrze znów cię widzieć! Czy możesz sprowadzić Tengela? Mam ze sobą chorego. Jeżeli ci się uda, nie budź Silje.

Wkrótce w słabo oświetlonej sieni stanął na wpół ubrany Tengel.

– Sol! Najdroższe dziecko! Witaj!

Uściskał ją. Opowiedziała o Klausie.

Mężczyźni szybko wyciągnęli go z sań i wnieśli do domu.

– Na Boga! – powiedział Tengel swym spokojnym głosem za którym tak bardzo tęskniła, – To nie wygląda dobrze!

– Czy on żyje?

– Jeszcze nie wiem. Zaraz się nim zajmę. Idź się położyć, wyglądasz na straszliwie wyczerpaną.

– Bo jestem. Ale nie mogę odpoczywać teraz, kiedy nareszcie dobrnęłam do domu.

Ze schodów, człapiąc, zeszła Silje. Wymieniły uściski, uroniły łzy.

– Czy dużo będzie znaczyć dla ciebie, jeśli ten mężczyzna przeżyje? – zapytał Tengel.

Zastanowiła się nad odpowiedzią.

– Nie tak, jak myślisz. Ale to ważne. Był dla mnie dobry. I wiele wycierpiał od złych ludzi.

– Zrobię, co tylko będę mógł. W tym przypadku naprawdę muszę wytężyć wszystkie siły.

Silje przyjrzała się twarzy Klausa.

– Mój Boże! Przecież to parobek, który wiele lat temu służył w Grastensholm!

– Tak – odpowiedziała Sol. – Chcieliście nas rozdzielić. Ale życie toczy się własnymi drogami.

Silje nie pytała o nic więcej. Nie śmiała…

Sol dostała jedzenie w przytulnej, zacisznej kuchni. Silje i Are wypytywali ją o wszystko. Tengel został sam z Klausem w pomieszczeniu, gdzie zwykle zajmował się chorymi.

Silje chciała wiedzieć dokładnie, gdzie podziewała się Sol. Nie otrzymała jednak szczegółowych wyjaśnień. Sol umiejętnie zmieniła temat.

– Gdzie jest Liv?

– Nie wiesz? No, oczywiście, że nie. Liv i Dag pobrali się, mieszkają teraz w Grastensholm!

– Naprawdę? Bardzo szybko poszło. Ale to najlepsze, co mogło się stać.

– To jedyna szansa dla Liv. Była bliska załamania. Ten podły Laurents pozbawił ją całej wiary w siebie. Dzięki Bogu, że umarł… Och, nie, nie chciałam tego powiedzieć.

A więc nie żyłam na próżno, pomyślała Sol, głośno zaś powiedziała:

– A jak miewa się Liv?

– Z każdym dniem lepiej. Myślę, że zaczyna sobie dawać radę z… no wiesz…

– Chodzi ci o to, że nie czuła nic, kochając się z mężczyznami?

Silje była wzburzona.

– Ależ, Sol!

– Kochana Silje, przecież to ty mi wszystko powiedziałaś! Czasami zastanawiam się, czy twoich dzieci nie przyniósł bocian?

– Zareagowałam tak, ponieważ powiedziałaś „z mężczyznami”. Nasza kochana Liv? Ale ty jesteś przecież zmęczona, kochanie. Musisz się teraz wyspać.

– Chętnie. Ale potem znów muszę wyruszyć.

– Ależ, kochane dziecko, nie zostaniesz z nami?

Sol, słysząc te pełne troski słowa, poczuła wzruszenie. Pragną, by z nimi została!

– Nie. Prędzej czy później któremuś z pacjentów Tengela ktoś zada pytanie o czarownicę z kocimi oczami i wy będziecie mieć kłopoty. Mam przyjaciół, Silje, dam sobie radę.

Tengel, który właśnie wszedł, usłyszał jej ostatnie słowa.

– Ludzie wójta już tu byli, Sol. Powiedzieliśmy, zgodnie z prawdą, że nie widzieliśmy cię od dawna.

– Muszę więc jechać już dziś w nocy.

Tengel potrząsnął głową.

– Połóż się i śpij; śpij tyle, ile potrzebujesz. Nikt nie pojma cię w moim domu.

Nie protestowała już więcej, z wdzięcznością przyjmując ich troskę.

Sol spała całą noc i większą część następnego dnia. Po południu spotkała się z Liv i Dagiem, którzy wraz z Charlottą i Jacobem przybyli z Grastensholm. Dzień jej powrotu do domu zamienił się w święto.

Sol gładziła Liv po policzku.

– Chyba zawsze się będę spóźniać na twoje śluby. Już dwa mi przeszły koło nosa!

Mała Meta wprost promieniała radością na jej widok.

Charlotta i Jacob planowali małżeństwo. Sol bardzo się tym radowała. Dag również; wiedział, jak bardzo samotna była matka i jak samotna może być, jeśli on przyjmie proponowane mu stanowisko asesora w Akershus. Jacob starał się o zwolnienie ze służby, by móc zająć się Grastensholm. Doskonale radził sobie na gospodarstwie. Sol spędziła z rodziną niezapomniany wieczór. Klaus ciągle jeszcze żył. Nadal był nieprzytomny, ale jego stan przynajmniej się nie pogarszał. Sol zwróciła się do Charlotty.

– Jeżeli wyzdrowieje… Czy będzie mógł u was pracować? Tak ciepło wspominał krótki czas, jaki spędził w Grastensholm, jedynym miejscu, gdzie zetknął się z ludzką życzliwością.

– Oczywiście, że tak, prawda?

Zarówno Dag, jak i Jacob wyrazili zgodę.

– Czy on nie jest także poszukiwany? – zapytała Liv. – Opowiadałaś, że pomógł ci zbiec.

– Myślę, że za bardzo go nie szukają. Musi gdzieś przecież mieszkać, a u wojewody tyle wycierpiał. Na wszelki wypadek może się ukryć, gdyby pojawili się żołnierze.

To był rozsądny pomysł.

– Czy nie możesz zostać do Świąt, Sol? – prosiła Silje.

Sol tylko potrząsnęła głową. Wszyscy wiedzieli, że to niewykonalne.

Raniutko następnego ranka Tengel, tak jak postanowiono, obudził Sol. Usiedli w kuchni. Musiała zjeść ostatni przed podróżą posiłek.

– Dokąd zamierzasz się udać? – zapytał cicho.

– Do Finów. To ludzie nam podobni, ojcze. Wśród nich będę bezpieczna.

Ale jak długo? pomyślał z goryczą. Twoja niespokojna natura znów pogna cię w świat.

– Czego właściwie szukasz, Sol?

– Nie wiedziałam tego przedtem, ale teraz już wiem. Jest pewien mężczyzna… Widziałam go jeden jedyny raz. Ma w sobie jakąś cząstkę mnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

– Sądzisz, że twoje poszukiwania ustaną z chwilą, gdy go spotkasz?

– Tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Nagle Sol ciężko westchnęła.

– Co się dzieje? – zapytał.

Drgnęła.

– Zaczynam tracić kontrolę, ojcze.

Tengel usiadł obok niej na ławie i przytulił mocno. – O co ci chodzi?

– Przedtem wszystko było takie zabawne. Miałam w sobie tyle radości. Robiłam dokładnie to, na co miałam ochotę. Nadal tak jest, ale teraz mam wrażenie, że wpadłam w grząskie bagno.

– Tak już jest – powiedział tkliwie. – Nikt nie może żyć dokładnie tak, jak by chciał.

Popatrzyła na niego.

– Dlaczego nie ma nikogo takiego jak ty, dla mnie, w moim wieku?

– Nawet gdyby znalazł się ktoś taki, niewiele by ci to pomogło, dziecko. Jesteś zbyt ciężko dotknięta.

– Tak – szepnęła. – Tak. Jestem rozdwojona.

– Widziałem ludzi z naszego rodu, schwytanych w sidła własnego zła – powiedział Tengel z ogromnym smutkiem. – Ty wpadłaś w sidła swej podwójnej natury. Nie widzisz tego sama, Sol, ale zewnętrznie bardzo się zmieniłaś.

– Jak to? – zapytała szybko.

– Jesteś równie piękna jak kiedyś. Ale twoje oczy są dzikie, jak zaczarowane.

Wyprostowała się.

– Pozostaje mi tylko jedno: odnaleźć tego człowieka. On jeden może nade mną zapanować.

– Skąd to wiesz?

– Ponieważ… – Nie, nie może mu powiedzieć o swoich wyprawach na Blokksberg. Posunęłaby się za daleko. – Po prostu wiem.

– Jedź do Finów, Sol! A jeżeli tam ci się nie powiedzie, spróbuj w Szwecji. Tam cię nie znają.

– Tak, ale jak długo? Wkrótce diabeł we mnie znów się odezwie i poślę kogoś do piekła. Albo do nieba, jeśli tak mu sądzone.

Tengel potrząsnął nią delikatnie.

– Z tym musisz skończyć, Sol! Staraj się opanować. Spróbuj najpierw pomyśleć!

– Właśnie o to chodzi, że straciłam kontrolę. Zobojętniałam. Zatraciłam się, ojcze, bardziej niż przypuszczasz.

Uśmiechnął się do niej.

– I mimo to przyjeżdżasz do domu z biednymi nieszczęśnikami, którym chcesz pomóc? Nie rozumiem, co się w tobie dzieje, Sol. Gdybym tylko potrafił ci pomóc… Obiecaj mi jedno: że wrócisz do domu, kiedy ludzie zapomną i będziesz bezpieczna, kiedy osiągniesz spokój duszy.

– Obiecuję. I… potrzebuję pieniędzy, ojcze.

Obydwoje poczuli ulgę, że rozmowa zeszła na sprawy bardziej przyziemne.

– Dostaniesz.

Pogoda się zmieniła. Kiedy konno wyruszyła z domu, powietrze stało się łagodne, było prawie ciepło. Skierowała się na wschód, ku Solor. Podróż obliczyła na trzy dni. Nie miała pojęcia, jak dotrzeć do Finów, mieszkających w głębokich lasach. Przypuszczała, że się dopyta o drogę. Jeżeli będzie kogo…

Kiedy minęła obrzeża Oslo i zaczęła posuwać się w górę rzeki Glommy, poczuła się bezpieczniej. Tu raczej nie dotarły wieści o niej.

Drugiego dnia wieczorem odważyła się wstąpić do gospody. Przenocowała tam i zjadła śniadanie.

Inaczej niż w ostatnich miesiącach, kiedy to chodziła głównie w łachmanach, teraz znów była ubrana wytwornie. Kiedy chciała, naprawdę potrafiła wyglądać jak dama.

Pomimo że jechała sama – dość niezwykłe jak na damę – gospodarz przyjął ją jak należy i uraczył wybornym śniadaniem. Po wypiciu kwaterki wina jaśniej spojrzała na życie. Zaczęła odzyskiwać pewność siebie.

Mimo wszystko świat ją pociągał. Czekało ją mnóstwo interesujących przygód.

Nagłe zerwała się od stołu i wyjrzała przez drzwi.

Przed gospodą zatrzymał się jeździec, właśnie zsiadł z konia. Uwiązał go i sprawdził, czy wszystko jest w porządku, a następnie skierował się ku gospodzie.

To był on! Mężczyzna, którego szukała tak długo. A więc Książę Ciemności znów się zmaterializował, by ją spotkać? Zawsze w gospodzie! Dlaczego wcześniej nie wstąpiła do jakiejś gospody, uniknęłaby tego nieznośnego czekania.

Tym razem nie był tak elegancko ubrany, ale mimo to wyglądał wspaniale w długich butach, szerokim koronkowym kołnierzu i sznurowanej kamizelce z łosiej skóry. Miał gołą głowę, piękne włosy widać było w pełnej krasie.

Przebrany! Szatan przecież jest czarny jak noc. Ale i tu go poznała! Poznała bohatera swoich marzeń. Rysy twarzy, ten diabelski błysk w oku! Nie, nie mogła się mylić.

Wszedł do środka, ale Sol nie spojrzała więcej w jego kierunku. Udawała, że bardzo zajmuje ją szklanka wina. Przypatrywała się złocistemu płynowi, obserwując załamujące się w nim promienie światła.

Bardziej wyczuła, niż zobaczyła cień padający na stół przy którym siedziała.

– Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy – zabrzmiał niski, wiele obiecujący głos.

Sol, zmieszana, uniosła wzrok. Z początku udawała, że nic nie rozumie, wkrótce jednak zaczęła się uśmiechać.

– Tak, czy myśmy się już gdzieś nie widzieli?

Uczynił dłonią pytający gest, wskazując na krzesło naprzeciw niej. Łaskawie skinęła głową. Podszedł gospodarz, przybysz zamówił jedzenie i wino, nawet przez chwilę nie spuszczając oczu z Sol.

Kiedy zostali sami, zapytał:

– Jak się nazywacie, moja piękna pani? Albo nie, nie mówcie! Od czasu gdy was poprzednio ujrzałem, myślałem o was jako o bogini księżyca. Pozwólcie mi tak się do was zwracać!

Sol wybuchnęła dźwięcznym śmiechem. To przecież zupełne szaleństwo! Bogini księżyca! Ona, która nosiła imię Sol!

– A wy – powiedziała drwiąco – wydajecie mi się, tu na ziemi, przebranym błędnym rycerzem, chociaż właściwie należycie do innego świata.

– Nie, nie jestem przecież archaniołem!

– Wcale nie o to mi chodziło.

Jak zabawnie porozumiewać się sekretnym szyfrem!

Sol czuła się ożywiona i szczęśliwa jak nigdy dotąd. Nareszcie, nareszcie znalazła kogoś takiego samego jak ona. Wiedziała, że on potrafi dać jej wszystko, czego potrzeba kobiecie.

– Wiem, kim jesteście, pani – odezwał się. – Nie znam waszego imienia, ale nazywają was czarownicą o kocich oczach. Uspokójcie się; wiem, że was ścigają, ale nie mam żadnego interesu, by was wydać. Macie też jeszcze jedno przezwisko.

– O, to coś nowego!

– Nazywają was modliszką.

– Modliszką? Fuj! Dlaczego?

– Ludzie wyobrażają sobie, że jesteście oszalała na punkcie mężczyzn i że po uściskach zabijacie swych kochanków.

Sol poczuła się głęboko urażona.

– To nieprawda! To w ogóle nie jest prawda! Po pierwsze, miałam niewielu mężczyzn; żyją obydwaj, znaczy cała trójka – w ostatniej chwili przypomniała sobie kata – i cieszą się dobrym zdrowiem. Nie obchodzą mnie zwykli śmiertelnicy!

Jej gniew wzbudził jego wesołość.

Zapytał, dokąd się wybiera. Wyjaśniła, że zmierza do Solor, do Finów.

– Podobno znają się na czarach.

Oczy mu rozbłysły, była taka pociągająca!

– Wiedziałem, że jesteście czarownicą, moja bogini księżyca. Można to poznać po waszych oczach.

Nie przeszkadzało jej, że tak mówił, wprost przeciwnie. U kogóż, jeśli nie u niego, miała szukać zrozumienia.

Z bliska widać było, że nie jest już młodzieńcem. Książę Ciemności jednak też nim nie był, miał ponad tysiąc lat. Chociaż w jego królestwie tysiąc lat to jakby jeden dzień.

Szatan, Lucyfer – anioł, który podjął walkę przeciw Bogu i został strącony z niebios do piekła. To musiał być Lucyfer, tak jak wyglądał po upadku. Nadal piękny, ale już z błyskiem zła w oku.

Stworzony przez ludzi obraz Złego nie jest prawdziwy. Diabeł jest piękny jak anioł Pana, którym był kiedyś. A może zmienia się stosownie do woli człowieka? Ma przecież tyle postaci: smoka, psa lub węża. Potrafi wszystko.

– Gdzie byliście przez ten cały czas od naszego ostatniego spotkania? – zapytała. Poczuł się wyraźnie nieswojo. – Wybaczcie mi, to nie było mądre pytanie – dodała szybko.

Odetchnął z ulgą.

Chętnie dowiedziałaby się jednak, dlaczego tak dużo czasu upłynęło, nim ponownie uniósł się z otchłani. Nie warto, stwierdziła. Może on nie chce mówić o swoim drugim życiu?

– Moja księżycowa bogini, ja również udaję się na wschód. Ośmielę się zaproponować swoje towarzystwo. Drogi nie są bezpieczne dla samotnej damy.

Sol pochyliła głowę ruchem pełnym gracji.

– Wielkie dzięki za propozycję, panie. Mówcie do mnie na ty, jeśli mogę was prosić. W końcu znamy się nie od dziś.

Ostatnie słowa wypowiedziała wiele znaczącym tonem, a jego żartobliwy uśmiech potwierdził, że i on podejmuje grę.

Najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Pomimo śladów, które pozostawiły na jego twarzy przeżycia, był bezwstydnie piękny. Niebieskie oczy błyszczały, złote włosy układały się w delikatne fale z lekko zaznaczoną siwizną na odrobinę podniesionych skroniach. Oceniała jego ziemski wiek na… powiedzmy koło czterdziestki. Ile tysięcy lat miał naprawdę, nikt nie mógł stwierdzić.

Czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, delikatne włoski na karku podniosły się. Czym innym było spotkanie go na Blokksberg, a zupełnie czym innym było to tutaj. Jak cudownie tak siedzieć naprzeciwko siebie w wiejskiej gospodzie i umawiać się na wspólną drogę – ze wszystkimi tego konsekwencjami!

Przecież on jest jedyną osobą, która w pełni mnie rozumie, dlaczego więc jestem taka przejęta? Przyznawała w duchu, że poczucie łączącej ich więzi było dużo silniejsze podczas wypraw do jego królestwa. Dlaczego teraz miała trudności ze znalezieniem właściwego tonu?

Odnosiła wrażenie, że ostrożnie badają się nawzajem.

Godzinę później jechali razem jedno za drugim w palącym blasku jesiennego słońca wzdłuż Glommy. Ścieżka była zbyt wąska, by mogli rozmawiać. Sol jednak każdym nerwem czuła jego obecność. Wiedziała, że na niego w równym stopniu działa jej fizyczna, zmysłowa bliskość.

Zakołatała jej w głowie szalona myśl. Pewna była już, że to właśnie jest mężczyzna jej życia. O, gdyby mogła związać się z nim na stałe! Tu, na tym świecie. Wybudować dom, może mieć dzieci, przerwać bezustanne poszukiwania. Po raz pierwszy w życiu z całych sił zapragnęła być jak inne kobiety, mieć poczucie bezpieczeństwa, jakie daje mąż i własne domowe ognisko. Ale czy to możliwe? Z kimś takim jak on? Tak chyba się nie da. Był przecież na tym świecie tylko gościem, obcym przybyszem.

Zapyta go jednak. O tak, na pewno zapyta, tylko później. Najpierw muszą poznać się lepiej.

Sol nigdy niczego nie pragnęła tak mocno. Myśl o spokojnym, dobrym szczęściu przepływała przez nią jak małe ożywcze strumyczki.

Jechali długo, aż on wyznaczył postój. Właśnie minęli jakąś wioskę, znaleźli się na pustkowiu.

Jej błędny rycerz wskazał na samotną szopę położoną nieco wyżej.

– Może odpoczniemy tam chwilę?

Zgodziła się. Czuła, jak z podniecenia mocno wali jej serce.

Było południe. Gorące promienie słońca padały na ściany szopy. W środku było ciepło i przyjemnie. Powoli rozebrał ją do naga i długo się jej przypatrywał, zanim wprawnymi ruchami obudził jej namiętność.

Sol nigdy dotąd nie spotkała tak pewnego kochanka. Nie zachowywał się teraz jak Książę Ciemności. W otchłani od razu przystępował do dzieła. Tu zdawał się dokładnie odgadywać życzenia kobiety, a kiedy w końcu nagi ułożył się przy niej, całe jej ciało wibrowało.

Nie była to jednak taka sama orgia jak w jego królestwie. Na czym polegała różnica? Na razie nie mogła tego pojąć. W otchłani nie trzeba było jej rozpalać, ciało i tak stało w ogniu. Tutaj po raz pierwszy była podniecona w objęciach śmiertelnika, odczuwała raczej rozkosz, a nie cielesną ekstazę, w której pragnęła tylko więcej i więcej.

Oczywiście uczynił ją szczęśliwą, temu nie mogła zaprzeczyć. Kiedy już zmęczeni leżeli obok siebie, czuła tak wielką z nim wspólnotę, że z radości ściskało ją w gardle. Nareszcie znalazła dla siebie punkt oparcia w życiu, teraz będzie miała czego się trzymać. Pogłaskała jedwabistą skórę jego piersi.

Tym razem nie zrobię niczego, by pozbyć się ciąży, myślała, z radością urodzę dziecko. Potomek czarownicy i samego Szatana! Będę je kochać i dbać o nie, jeśli tylko taki związek może dać owoc.

– Byłaś wspaniała – powiedział schrypniętym głosem.

– Ty też.

Wiedział to chyba już wcześniej, przecież to nie pierwszy raz.

Ale było inaczej niż podczas jej wypraw na Blokksberg. Jego cielesny rynsztunek również nie był tak imponujący jak w otchłani. Pomyślała, że ten szczegół także był elementem jego ziemskiego przebrania.

– Teraz będziemy już razem – wyszeptał.

– Tak: Ale wiesz, że nie jestem święta?

– Ja też nie – uśmiechnął się.

– Nie, oczywiście nie.

Ujął w dłoń jej mandragorę.

– Chcę to mieć – powiedział miękko. – Jako dowód miłości.

Sol poczuła ukłucie żalu i niechęci. Nie chciała oddać najcenniejszej rzeczy, jaką posiadała! Ale jemu nie mogła odmówić, mandragora w istocie należała do Szatana. Z żalem w sercu pozwoliła mu ją wziąć.

Wstała i zaczęła się ubierać. On również podniósł się powoli.

– Zgładziłam kilku ludzi – przyznała, z nim mogła rozmawiać otwarcie. – Mam zamiar teraz z tym skończyć. Chcę wraz z tobą rozpocząć nowe życie. Lepsze życie – uśmiechnęła się. – Moi przybrani rodzice zawsze mnie o to prosili, ale być może byłam zbyt samotna i dzika, by ogarnąć cel i sens ludzkiego życia. Ci, których zabiłam, byli złymi ludźmi, chcieli skrzywdzić moich bliskich. Nie zgładziłam nikogo oprócz tych, przed którymi musiałam ich chronić.

Jej błędny rycerz roześmiał się. Pięknie wyglądał nagi, gdy tak stał opierając się o ścianę szopy.

– Przede mną nie musisz się tłumaczyć. Ja zmiotłem z powierzchni ziemi cały ród!

– O tak, z pewnością – roześmiała się. – Pewnie niejeden.

– To prawda! Cały ród wiedźm i czarowników.

– Co ty mówisz?

Nagle dotarła do niej cała prawda. Czuła, jak jej ciało tężeje. Tańczące, drgające promienie słońca, które przedostawały się przez szpary w ścianach, kłuły ją w oczy.

– Powiedz mi… jak się właściwie nazywasz?

– Ja? – uśmiechnął się beztrosko, niczego nie przeczuwając. – Czy nie jestem błędnym rycerzem?

– Powiedz, chcę to wiedzieć.

– Dlaczego?

Poczuła, że kręci jej się w głowie, ale opanowała głos.

– Chcę to wiedzieć – powtórzyła.

– Dlaczego? Dobrze, tobie mogę powiedzieć. Nazywam się Heming.

Sol zrobiła się biała jak kreda.

– Heming Zabójca Wójta?

Uśmiech zamarł na jego twarzy.

– Skąd to wiesz? Skąd, u diabła, to wiesz? Tu na południu nikt nie zna tego imienia.

Powoli, bardzo powoli począł ogarniać Sol straszliwy gniew pomieszany z palącym uczuciem zawodu. Potem gniew zamienił się w żądzę krwawej pomsty. Porwała widły do siana, oparte o ścianę.

– Przestań! – wrzasnął. – Oszalałaś?

Z całej siły cisnęła je w stronę Heminga, który przerażony starał się uskoczyć. Ale w mgnieniu oka stał już przygwożdżony. Dwa zęby wideł przeszyły go w pasie na wylot.

Powietrze rozdarł jego krzyk.

Sol wpatrywała się weń tym samym spojrzeniem, które ongiś posłała synowi Abelone.

– Jesteś szalona! – wyjęczał przeciągle. – Czarownica! wydusił z siebie.

Podeszła do niego blisko.

– Nie poznajesz mnie? Jestem Sol z rodu Ludzi Lodu, przybrana córka Tengela.

– Nie – jęknął głosem zdławionym bólem. – Ty nie żyjesz! Wszyscy nie żyją!

– Nie – odpowiedziała Sol, już zupełnie spokojna. – Tengel żyje. I Silje, i Dag, i Liv. Wszyscy, których chciałeś zgubić.

– Nie! Nie! Pomóż mi! – błagał. – Umieram!

– Tak, umierasz, a ja się z tego raduję. To ty zabiłeś Ludzi Lodu. Zabiłeś Hannę! Dziękuję wam wszystkim moce, że dane mi było się zemścić! Mogłam pomścić Hannę, moją nauczycielkę i pokrewną duszę. Myślę, że ona o tym wiedziała, że to przewidziała.

– Modliszka! – krzyczał. – Modliszka!

Sol przysiadła na pniu, by patrzeć, jak będzie konał. Obojętnie przyjmowała jego krzyki. Przemawiała cichym głosem, a on zmuszony był słuchać. Krew buchała z jego ciała i spływała wzdłuż ud. Próbował zatamować ją rękami, lecz nie miał już sił, by je unieść.

Oczy Sol rzucały iskry, ale głos jakby powoli zamierał.

– A więc byłeś tylko iluzją! Mglistym wspomnieniem przystojnego mężczyzny, którego spotkałam wiele lat temu w dzieciństwie. Bez cienia demonizmu.

Naturalnie nie pojmował, o kim ona mówi. On, zwykły śmiertelnik, nie wiedział nic o podróżach na Blokksberg.

Był doświadczonym uwodzicielem, o tak, ale nie był Szatanem.

Sol oczywiście nie rozumiała, że to tylko maść rozbudzała podczas transu jej zmysłowość. Była zmęczona i bezradna, nie wiedziała, co ma robić.

Wiedziała jedynie, że nigdy nikogo nie nienawidziła równie mocno jak tego człowieka.

– Pomóż mi! Pomóż mi! – szeptał. – Ja nic nie zrobiłem! To żołnierze!

– Z twojego powodu cierpiała Silje – mówiła Sol tym samym beznamiętnym głosem – a z nią Tengel. Za nich, za Hannę i Grimara, za twego ojca, za wszystkich, którzy zginęli w Dolinie Ludzi Lodu, umrzesz teraz, Hemingu Zabójco Wójta! Za wszystkie dzieci, które z zimną krwią kazałeś wymordować żołnierzom tylko po to, by ocalić własne nędzne życie…

Ledwie ją teraz słyszał. Jej głos dochodził przez mgłę bólu i śmiertelnego przerażenia. Dudniło mu w uszach, w ustach czuł smak krwi, która ściekała mu z kącików ust. Zachłysnął się, usiłował krzyczeć, prosić o pomoc.

– Na miłość boską, ulituj się nade mną – wydusił z siebie.

– Bóg nigdy nie stał po mej stronie – powiedziała zimno. – Był przy mnie tylko Diabeł, a on się teraz raduje. Byłeś jego ziemskim wydaniem, Hemingu Zabójco Wójta! Czy w ogóle od chwili, gdy opuściłeś Dolinę Ludzi Lodu, zajmowałeś się czymkolwiek poza łajdaczeniem się i zdradą? Przypuszczam, że nie było cię nigdzie w ciągu ostatnich miesięcy, boś gnił w więzieniu. A mężczyźni, którzy byli z tobą poprzednio, to strażnicy? Szatan się teraz raduje. On stoi po mojej stronie, wiedz to.

Mgła przed jego oczami gęstniała, ale ciągle jeszcze widział.

Siedząc nieruchomo, skulona na niskim pniaku, przypatrywała się jego agonii. Jej oczy wciąż błyszczały żółto.

Wkrótce widział już tylko te oczy.

Wreszcie i one zniknęły.

Sol wstała. Podniosła z ziemi mandragorę. Wsiadła na konia i ciągnąc za sobą jego wierzchowca skierowała się na wschód ku nieznanym siedzibom Finów.

Загрузка...