ROZDZIAŁ XI

Pewnego dnia, kiedy całe rodzeństwo wraz z Metą pomagało Aremu na polu wyrywać rzepę, na horyzoncie ukazał się jeździec. Najwyraźniej zmierzał ku Lipowej Alei.

– Któż to może być? – zdziwiła się Liv.

Dag wytężył wzrok.

– Czy to nie kurier, który eskortował cię do Skanii, Sol?

– Tak, to on! – potwierdziła Meta.

– Do czorta! – syknęła Sol. – Przepraszam, nie chciałam przeklinać. Jacob Skille? Czego on tu szuka?

– Myślałam, że on się wam podoba, panienko – zdziwiła się Meta.

– Podoba? Tak – prychnęła Sol. – Może i tak, ale już z nim skończyłam.

Pozostali przyglądali się jej zdumieni.

Jeździec zatrzymał się na gościńcu, poprawiając coś przy jukach. Jeszcze ich nie zauważył.

Sol poczuła, że winna jest rodzeństwu wyjaśnienie.

– Mieliśmy w drodze małą przygodę, całkiem niewinną. Odrobinę romantyczną. Ale z tego powodu nie musi chyba tu przyjeżdżać! Dagu, czy będziesz aniołem i zaprosisz go do Grastensholm? Nie życzę sobie byłych wielbicieli kręcących się po domu.

– Oczywiście, możesz na mnie liczyć – powiedział Dag. Po zimie wspólnie spędzonej w Kopenhadze znał swoją przyszywaną siostrę lepiej niż inni.

Otarł dłonie o spodnie i ruszył w kierunku dworu.

– Wiesz co, poczekaj na mnie – zdecydowała Sol. – Najlepiej będzie, jak pójdziemy razem.

Stwierdziła, że nie warto ryzykować, by Jacob Skille powiedział coś kompromitującego przy rodzicach. Mam jeszcze trochę czasu, zanim Jacob dotrze na miejsce, pomyślała. Dag przystanął.

– Do pioruna – mruknęła do siebie, wyrywając ostatnią rzepę i ciągnąc tak mocno, że aż runęła do tyłu. – Że też ludzie nie mogą pojąć, że kiedy koniec, to koniec.

Are jęknął.

– No nie, Meto, znów pomyliłaś stosy. Najlepsze miałaś kłaść tutaj, a te małe tam. Czy ty naprawdę nie widzisz różnicy?

– Przepraszam – bąknęła Meta.

Sol była rozzłoszczona wizytą Jacoba Skillego.

– Przestań bez ustanku drzeć się na to dziecko – warknęła do Arego. – Cały czas biega w kółko jak tresowane zwierzę, żeby ci sprawić przyjemność. Ale ty tego nie widzisz! Zauważasz jedynie jej błędy.

– A czy ona robi coś innego? Sama zobacz, tylko płacze i maże się, a rzepę nadal źle układa.

– Denerwuje się przy tobie. Nigdy nie miała z tym do czynienia, nie pojmujesz?

– Nie. Nie można być aż tak niezdarnym.

Sol upuściła rzepę, którą trzymała w ręku, i przysunęła się do Arego. Musiała zadrzeć głowę, by móc spojrzeć w oczy młodszemu, ale rosłemu bratu.

– Jak sądzisz, jak byś się zachował, gdybyś urodził się we wszeteczeństwie i był nazywany przez wszystkich bękartem? Gdybyś od kołyski musiał towarzyszyć matce w jej poczynaniach z mężczyznami? Gdybyś był narażony na kuksańce i kopniaki, bo nie byłoby dla ciebie miejsca wśród prawowitych chrześcijan? Meta żyła w największym ubóstwie i poniżeniu, ponieważ nikt nie chciał przyjąć ich na służbę pod swój dach. Miała jedynie matkę, żyjącą w upodleniu, która mimo swej nędzy starała się uchronić dziewczynkę przed złem tego świata. Kiedy ją spotkałam, Meta była tak brudna, że widziałam łażące po niej wszy. Musiałam pochować jej zmarłą matkę, leżącą od trzech miesięcy w nędznym szałasie, który był ich domem. Po jej śmierci Meta została sama, zdana na pastwę losu. Kiedy ją znalazłam, stała przywiązana do płotu i zabawiał się z nią tuzin sprośnych żołnierzy. Sądząc po śladach, przybyłam i powstrzymałam ich zbyt późno. Większość zdążyła już zaspokoić swe żądze, wykorzystując ją, trzynastolatkę. Potem zabrałam Metę tutaj. Sądziłam, że w tym domu wszyscy bez wyjątku będą ją rozumieć. Ale wyraźnie się pomyliłam…

Are stał oniemiały i z powagą słuchał Sol.

Liv, wstrząśnięta słowami siostry, podeszła do Mety i przytuliła ją do siebie. Objęła za szyję i przycisnęła policzek do jej włosów. W tym momencie między obiema dziewczętami wytworzyła się głęboka więź. Na Liv dobrze to wpłynęło. Dostrzegła tragedię, która przesłoniła jej własną. Nareszcie był ktoś, kim należało się zająć i pocieszyć, zapominając o sobie. Widząc reakcję Liv, Sol i Dag bardzo się uradowali.

– Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? – zapytał Are półgłosem.

– Ponieważ Silje i Tengel przyjęli ją życzliwie, nie stawiając żadnych pytań. Chciałam, żeby Meta została tu ze względu na samą siebie, a nie dlatego, że ktoś jej współczuje. Uznałam też, że jesteś za młody, by słuchać takich brutalnych opowieści.

– Pomyliłaś się – odparł Are krótko i znów wziął się do pracy.

Sol oprzytomniała.

– Och, Dagu, musimy zdążyć przed Jacobem! Do czorta, jak można biec z kilkoma funtami gliny pod stopami!

Udało się im jednak zatrzymać Jacoba, zanim dotarł do dworu. Kiedy ich zobaczył, przystanął w alei tuż pod drzewem Sol.

Sol zmusiła się do ugrzecznionego uśmiechu na powitanie. Jacob jednak niczego nie zauważył, tak był szczęśliwy, że znów ją widzi. Z radością przyjął zaproszenie Daga do Grastensholm.

Kiedy już szli w stronę dworu, Sol ruchem ręki przekazała Dagowi prośbę, by usunął się na bok.

– Co tu robisz, miły? – zapytała Sol, starając się zachować przyjazny ton.

– Postarałem się o przeniesienie do Akershus – odparł z dumą. – Teraz możemy być razem, Sol. Tak bardzo za tobą tęskniłem. Nareszcie będę mógł pójść do twego ojca i uczynić z ciebie przyzwoitą kobietę.

Sol zorientowała się, że Jacob ma na sobie najlepsze ubranie, wypolerowaną do połysku zbroję i przystrojony piórami hełm. Wyraźnie przybył z poważnymi zamiarami!

– Nie waż się powiedzieć, że zrobiłeś ze mnie nieprzyzwoitą kobietę! – syknęła.

Ton jej głosu zatrwożył Jacoba.

– Sądziłem, że ty już wszystko opowiedziałaś. Czy nie mówiłaś nic o nas?

– Tak, ale nie wdawałam się w szczegóły. Moi rodzice są dobrymi ludźmi, bardzo by się zasmucili, gdyby się o tym dowiedzieli. Jacobie, bądź tak dobry i zaczekaj, nie proś na razie o moją rękę. Nie czas teraz na to, są bardzo poruszeni tragedią mojej siostry. Opowiem ci o tym później. Zimą muszę też pomóc ojcu w pracy… – Doprawdy, praca z chorymi przydała się na coś, pomyślała. – Ale rodzice przyjmą cię serdecznie, opowiadałam im, jak dobry byłeś dla mnie w Skanii. Przez jakiś czas możemy trzymać naszą miłość w sekrecie, prawda? Powiem ci od razu, kiedy uznam, że nadszedł właściwy czas.

O, jakim wstrętem wypełniało ją użycie słowa „miłość” w tej sytuacji.

– Ale ja tak marzyłem o tym, by być z tobą – powiedział Jacob.

– Spotkajmy się jutro nad rzeką, koło lasku. Po obiedzie.

Jacob Skille wyraźnie nie był zachwycony koniecznością zmiany planów, ale nie widząc innego wyjścia przystał na to.

Sol dyskretnie przywołała Daga, który trzymał się z tyłu.

– Jak długo możesz zostać? – zapytała Jacoba.

– Mam przystąpić do nowej służby dopiero za trzy tygodnie – odparł.

Na Boga, trzy tygodnie? Jak ona zdoła utrzymać go na wodzy tak długo?

Rodzice, choć wcale nie słyszeli wiele o Jacobie Skillem, przyjęli go jednak życzliwie, dziękując za opiekę nad córką w Skanii. Na szczęście Dag zrozumiał, że Sol pali się grunt pod stopami, i szybko zabrał Jacoba do Grastensholm.

Sol odetchnęła z ulgą.

Kilka godzin później Sol wyjrzała przez okno. Zobaczyła, jak Meta wychodzi z obory, dźwigając ciężkie konwie z mlekiem. Na dziedzińcu spotkała Arego, który przystanął, by z nią porozmawiać. Sol nie słyszała, co mówił. Widziała tylko wystraszoną buzię Mety, która uniósłszy głowę spoglądała na niego. Sol zobaczyła, że Are uśmiechnął się do dziewczyny i pogładził ją po policzku. Wziął od niej konwie i razem podążyli dalej.

Sol odeszła od okna, uśmiechając się z zadowoleniem. Nareszcie zapanował w domu pokój. Nie sądziła, by Are kierował się litością. Po prostu zrozumiał lekcję. W tym chłopcu kryło się dużo ciepła, choć przytłumionego teraz problemami dorastania.

Sol powtórzyła historię Mety rodzicom, a Dag przekazał ją Charlotcie. Od tego dnia wszyscy dokładali jeszcze większych starań, by dziewczynka ze Skanii czuła się u nich jak najlepiej. Nadal pracowała, uznano bowiem, że takie rozwiązanie będzie się dla niej najkorzystniejsze, ale teraz stała się bardziej ich dzieckiem niż obcą dziewką do pomocy.

Następnego dnia Sol spotkała się z Jacobem nad rzeką. Było to jej ulubione miejsce, gdzie niegdyś chadzała ze swym kotem.

Jacob ułożył się obok niej w miękkiej trawie.

– No i jak się miewasz? – zapytała.

– W Grastensholm? Dziękuję, wybornie. Matka Daga, to nadzwyczajny człowiek. Tak miło się z nią gawędzi.

– Oczywiście, ciotka Charlotta jest wyjątkowa. Wszyscy ją ubóstwiamy.

– Świetnie to rozumiem. Pomogłem jej trochę w tym wielkim domu. Jestem dość zręczny, a Dag na takiego nie wygląda.

– Nie, a poza tym ostatnio zajęty jest kłopotami naszej siostry. Stara się uporządkować sprawy związane ze spadkiem po jej mężu…

Sol mówiła gorączkowo, aby tylko uniknąć zalotów Jacoba. On jednak był bardzo zasmucony.

– Sol, dlaczego mnie unikasz?

– Unikam? – roześmiała się nerwowo. – Spotykam się z tobą potajemnie, a ty nazywasz to unikaniem?

– Może tak i nie jest, ale coś mnie niepokoi. Tyle śniłem o tobie, Sol.

– Och, Jacobie!

Zwróciła ku niemu twarz, pocałował ją pożądliwie, spragniony.

Kiedy w końcu udało jej się uwolnić, powiedziała:

– To prawda, że trochę się zmieniłam. W Skanii, daleko od domu, byliśmy tacy swobodni. Tu bardziej muszę się liczyć z wymaganiami moich rodziców. Jacobie, najmilszy, czy uznasz to za dziwne, jeżeli nie chciałabym… więcej… na razie? Czy zrozumiesz, że aż do czasu, gdy naprawdę będziemy do siebie należeć, chcę pozostać czysta, by nie dręczyły mnie wyrzuty sumienia?

Wzruszył się.

– Oczywiście, że się podporządkuję. Mogę poczekać. Mogę czekać w nieskończoność, moja ukochana gołąbeczko.

Gołąbeczka? A cóż to za określenie? pomyślała Sol.

Wróciła do domu z niespokojnym sumieniem. W jaki sposób zdoła się wycofać z obietnicy? Nigdy w świecie nie będzie miała odwagi powiedzieć Jacobowi, by zmykał tam gdzie pieprz rośnie. Jakiś jeden czuły punkt w jej duszy nie pozwalał zbyt boleśnie zranić Jacoba.

Cóż jednak miała zrobić?

Wracając do domu klęła głośno w rytm zamaszystych kroków:

– Do diabła, do diabła, do diabła…!


* * *

Dag stał w kantorze kupieckim Bereniusa w okolicach portu w Oslo i zdumiony wpatrywał się w wieśniaka który właśnie przybył z transportem drewnianych bali.

– Nie chcecie nic za drewno, człowieku? To po co je przywozicie?

Wieśniak miętosił czapkę w dłoniach.

– Kupiec Berenius kazał mi to dostarczyć. Powiedział że to dla jego wysokości króla.

– Co wy mówicie? Królowi należy się pewna część, zgoda, musimy płacić podatki, ale cały ładunek? Czy to zdarzało się już wcześniej?

– Dziesięć ładunków w roku, panie.

– Co? A inni chłopi?

– Tak samo, panie.

– Na miłość boską! Nic dziwnego, że Berenius tak się wzbogacił! A co z pozostałym drewnem, które przywozicie? Tym nie dla króla? Ile za nie dostajecie?

Wieśniak podał śmiesznie niską cenę.

– Nie, tak być nie może. Zbierzcie wszystkich chłopów, którzy dostarczali tu drewno w ciągu ostatniego roku, i przyjdźcie za tydzień od dzisiaj. Tu jest lista nazwisk. Należy wam się zapłata przynajmniej za to, coście dostarczyli w tym roku. A potem sporządzimy sprawiedliwą umowę, tak byście otrzymywali pieniądze za drewno i za waszą pracę. Czy jesteście zadowoleni?

Wieśniak stał z rozdziawioną gębą. Pokiwał tylko głową i w końcu wybiegł jak oparzony.

Dag zwrócił się do kompletnie oszołomionego zarządcy.

– A jak się sprawy mają z tutejszymi pracownikami? Jaką dostają zapłatę?

Zapłatę? Okazało się, że płaci się im w naturze, chlebem albo wódką. A na święta dostają talara. Dag zamknął oczy i westchnął.

– Przejrzę rachunki i zorientuję się, ile mogą dostać. Tak mi wstyd! Tak bardzo mi wstyd za Bereniusa.

Tragedia Mety przełamała ostatnie bariery w Liv. Nikt nie poświęcał biednemu dziecku tyle czasu co ona. Pewnego dnia dziewczęta wpadły do domu zataczając się ze śmiechu.

– Co się stało, Liv? – zapytała Silje zdumiona. – Ty się śmiejesz? To najwspanialsze, co mogło się zdarzyć!

– Tak naprawdę to nie wiem, czemu się śmieję – odparła Liv. – Może to dlatego, że Dag zrobił coś przecudownego. Sprzedał ten dom duchów w Oslo i kupił inny. Będzie tam jego biuro, kiedy poważnie zacznie pracować, i dom całej rodziny, jeśli ktoś z nas zechce zatrzymać się w Oslo.

– Pięknie – powiedziała Silje. – Ale najważniejsze, że znów jesteś wesoła, kochane dziecko. I Meta także.

– Dag postanowił odmienić całą firmę. Dał zarządcy większą władzę i postarał się, by pracownicy otrzymali godziwą zapłatę. Ma bardzo dobre stosunki z właścicielami lasów, którzy go błogosławią. Jedynym minusem jest to, że królowi należy się tak bezwstydnie dużo drewna za darmo.

Tak było w istocie, ale prawnie królowi należał się jedynie ułamek tego, czego żądał Laurents Berenius, który ogromną część zysków zgarniał do własnej kieszeni.

– Liv! – powiedziała Silje oburzona. – Nie wolno się tak wyrażać o jego wysokości!

– Ale czym on sobie zasłużył na całe to drewno?

– Liv, zabraniam ci krytykować króla.

Sol wybuchnęła śmiechem.

– Powinnaś zobaczyć swojego ulubionego króla na balu, na którym byłam na zamku w Kopenhadze! To bezwładny, tłusty odwłok! Wynosili go pijanego jak szewca. Trzeba było sześciu chłopa, by go podnieść, mamrotał tylko coś niezrozumiałego. Powiadają, że z Christianem IV zwyciężył w piciu jedynie jego zmarły ojciec, Fryderyk II. Ale w obronie Christiana trzeba dodać, że ma tęgą głowę, bo już następnego dnia zabiera się do wypełniania swoich obowiązków. Nikt nie może narzekać na jego sposób rządzenia królestwem. Co prawda dziesięcinę, którą muszą płacić chłopi, mógłby sobie darować, no i podatek od tego, co sprzeda Liv, rzecz jasna także. W tym roku ustanowił nowe cła. On w każdym razie na tym nie straci.

W spojrzeniu Silje, słuchającej słów Sol, wyczytać można było żal. Żal z powodu utraconych złudzeń.

– Nie musiałaś mówić tego wszystkiego, Sol – stwierdził Tengel. – Nasza Silje jest tak bardzo przywiązana do królewskiego majestatu. Staraliśmy się wychować was inaczej. Chcieliśmy, byście byli mądrzy, silni i umieli myśleć samodzielnie, a własną niezależność sądów łączyli z szacunkiem dla odmiennych poglądów innych ludzi. Rozumiesz to, Sol?

– Tak. Przepraszam.

– Król Christian jest dobrym władcą – ciągnął Tengel. – Najlepszy duński król, jakiego mieliśmy. Naprawdę interesuje się Norwegią. Jego ojciec nie był taki.

Te słowa Silje przyjęła z radością.

– Jest pewna sprawa, która mnie niepokoi – powiedział Are. – Niektórzy ludzie niechętnym okiem patrzą na to, że przestajemy z Duńczykami.

– Chodzi o Charlottę? – spytał Tengel. – Takich ludzi nie może być wielu.

– Nic takiego nie słyszałam – powiedziała Sol.

– Ja też nie – dodała Liv.

– A ja niestety tak – rzekła Silje. – Ale to wyjątki. Charlotta jest samotną kobietą. Tylko fanatycy mogą być przeciwko niej.

– Ciotka Charlotta jest powszechnie lubiana – dorzuciła Liv. – Dag jest z niej bardzo dumny.

– Większość ludzi pogodziła się z faktem, że w kraju są Duńczycy – powiedział Tengel. – Są też buntownicy, którym nie mogę odmówić sympatii. Zanim Norwegia dostała się pod panowanie duńskie, była mocarstwem. Pewnego dnia dojdzie do poważnych rozruchów, z pewnością jednak nie za Christiana.

– Po czyjej ty jesteś stronie? – zapytała Sol.

– Naturalnie, tak jak wszyscy chciałbym, by Norwegia była wolna – odpowiedział Tengel. – Ale Charlotta jest naszą najbliższą przyjaciółką i nie mam zamiaru odwracać się od niej plecami z powodu jej pochodzenia. Większość ludzi przestaje z Duńczykami. Nie przejmuj się wyjątkami, Are.

– Nie, to tylko paru chłopaków.

Tengel pokiwał głową.

– Przyszli buntownicy. Nam nie wolno się w to mieszać. Ze względu na Sol nie możemy wzbudzać zainteresowania.

– Ze względu na mnie? Ja sobie poradzę.

Tengel zapatrywał się na to inaczej.

– Musisz być bardzo ostrożna, Sol. Jeden nierozważny krok może ściągnąć nieszczęście na całą naszą rodzinę, a przede wszystkim na ciebie.

– Czy może nie byłam łagodna jak owieczka?

– Tak, tak. Ale ja znam cię dobrze. Znów jesteś niespokojna. A dziś uciekłaś się do magicznych sztuczek: szewcowa nagle cudownie ozdrowiała. Nie wolno ci tak robić, Sol! Trzymaj się ziół!

Sol skinęła głową i obiecała poprawę.

Teraz leżała w łóżku z rękami pod głową i wpatrywała się w sufit. Równy oddech Liv zdradzał, że siostra śpi.

Najwyższy czas zrobić coś z Jacobem. Nadal mieszkał w Grastensholm i za kilka dni miał wyjechać. Na szczęście już od tygodnia nie pokazywał się w Lipowej Alei. Z pewnością był załamany jej zachowaniem.

Sol znów nawiedzał ten sam niepokój, który poprzedzał jej wyprawy na Blokksberg, choć tak się wzbraniała i zarzekała, że nigdy tam nie poleci. Te wyprawy pogłębiały dysharmonię w niej samej, odsuwały od prawdziwego życia, narażały na cierpienia fizyczne. Nie, stanowczo nie chciała tam wracać. Nie znalazła nawet środka przeciw temu upiornemu bólowi głowy.

Przez wiele dni padało, ale teraz ziemia znów była już sucha. Czy ma zabrać Jacoba do lasu i tam go „uwieść”? Z pewnością ucieszy się z tego i nigdy nie przyjdzie mu do głowy, że taki był jej cel od początku. Coś nieodparcie „pociągnie” nas ku sobie, pomyślała.

Zanim zasnęła, nakreśliła sobie krótki plan działania.

Następnego dnia przybyła do Grastensholm ubrana w lekką, mocno frywolną suknię.

Jak ładnie zrobiło się we dworze! Widać było, że Jacob przyłożył się do pracy. Na ścianach wisiały skóry, w rogu wymurowany został nowy kominek.

Usłyszała głosy dobiegające z salonu, a więc tam skierowała swe kroki.

Charlotta śmiała się wesoło, radośnie.

Sol zapukała i weszła.

Jacob Skille i Charlotta odskoczyli od siebie gwałtownie.

– Och, Sol, to ty? – powiedziała Charlotta z płonącym rumieńcem na policzkach. – Wejdź, proszę!

Oblicze Jacoba najpierw nie wyrażało niczego. Zaraz jednak w jego oczach pojawiło się rozpaczliwe ostrzeżenie, a zarazem prośba. Nie wspominaj nic o nas, błagał spojrzeniem.

Sol uspokoiła go wzrokiem. Wcale nie była zainteresowana zdradzeniem tajemnicy, wprost przeciwnie!

Nie pamiętała, o czym rozmawiali ani nawet co sama mówiła. Były to głównie błahostki. Charlotta pokazała jej przemeblowane pokoje i wszystkie ulepszenia, bez końca podkreślając, jak dobrze jest mieć w domu mężczyznę. Sol pytała o Daga, choć świetnie wiedziała, że jest w Oslo. Wkrótce oszołomiona opuściła dwór z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.

A więc ona, niepokonana Sol, przegrała z wiekową już starą panną, którą trudno nazwać urodziwą! Ciekawe, czy Dag o tym wiedział?

Ale jakże radował ją ten romans Chatlotty, której życie było dotychczas tak ubogie w podobne doświadczenia! Tych dwoje bardziej pasowało do siebie wiekiem niż Jacob i ona. Naturalnie pociągali ją mężczyźni z autorytetem i doświadczeniem, ale z Jacoba z przyjemnością mogła zrezygnować.

Miała nadzieję, że ma on wobec Charlotty poważne zamiary! Nie można jeszcze raz jej zranić!

Ale ca stanie się z Dagiem? A jeśli Jacob Skille czyha jedynie na włości i majątek Charlotty?

Nie, to wykluczone, pomyślała Sol. A więc dlatego nie pokazywał się w Lipowej Alei!

Roześmiała się głośno.

Nie miała żadnych złudzeń. Miłość Jacoba do niej była jedynie fascynacją, a ona kierowała się głównie ciekawością i żądzą przygód. Jego uczucia do Charlotty były zupełnie inne, zauważyła to od razu, gdy przez chwilę rozmawiała z nimi w salonie.

Niespodziewanie ogarnął ją bezgraniczny smutek. Nie żałowała Jacoba, o nie, nie w tym rzecz. Ale cóż zostawało dla niej? Czy było możliwe, by ona kogoś pokochała i była kochana, miłością taką jak Tengela i Silje, czy taką, jaka coraz mocniej zawiązywała się między Dagiem i Liv, co już dla wszystkich było jasne jak słońce?

Czy nie może nikogo pokochać oprócz tego jednego: cienia? Czy ktoś obdarzy ją miłością dla niej samej, nie tylko dla jej fascynującego wyglądu i temperamentu?

Sol usłyszała nagle własny szloch. Niecierpliwie grzebała w zawieszonej u paska sakiewce, aż znalazła swe pudełeczko z maścią. Oślepiona łzami, do których nie przywykła, zboczyła ze ścieżki i wbiegła w las, kierując się do sekretnego miejsca, którego nie znał nikt. Tam szybko rozebrała się, nasmarowała maścią i przycisnąwszy kij do ciała, wkrótce znalazła się w drodze ku otchłani, która bezustannie wzbudzała jej gorące nadzieje. Ach, jakże dawno już tam nie była! Jak bardzo tęskniła!

Znów spotkała Księcia Ciemności, jedynego, który naprawdę ją kochał i rozumiał. Wiedziała o tym, choć ich spotkania wypełnione były wyłącznie dziką zmysłowością.

Wiedziała, że żaden śmiertelnik nie potrafi tak rozpalić jej pożądania. Żadna inna forma miłości jej nie zaspokoi.

Stało się tak, jak przewidział Tengel. Sol nie mogła już dłużej usiedzieć w domu. Gnał ją niepokój.

W obu dworach wszystko układało się pomyślnie. Are wraz z innymi chłopami zajął się użytkowaniem lasu i spędzał tam całe dnie. Charlotta była szczęśliwie zakochana, ale dla pewności sporządziła testament, na mocy którego wszystko dziedziczyć miał Dag. Zrobiła to na wypadek, gdyby kiedykolwiek przyszło jej do głowy wyjść za mąż. Chyba nigdy tak naprawdę nie wierzyła, że jej, nieurodziwej Charlotcie Meiden, dane będzie doznać takiego szczęścia… Jakże dziwne są koleje losu! Teraz jednak życie wydawało się jej wspaniałe.

Liv stopniowo wracały rumieńce. Często wybierała się z Dagiem na długie wędrówki, nigdy jednak nie odchodzili daleko od domu. Liv chciała, by wszystko toczyło się właściwym torem, tak krótko przecież była wdową. Nadal płochliwa jak łania, drżała przy każdym dotyku dłoni Daga. Jednak było z nią dużo lepiej. Wręcz niepojęte wydawały się zmiany w jej usposobieniu. O ile spokojniejsze stało się jej wejrzenie, o ile częściej się uśmiechała!

Mała Meta wesoło i swobodnie biegała między domostwem mieszkalnym a oborą, nigdy jeszcze nie było jej tak dobrze w całym jej krótkim i pożałowania godnym życiu.

Sol czuła się zbędna.

Kiedy jesień wymalowała drzewa na żółto, czerwono i brązowo, poprosiła, by pozwolono jej pomieszkać jakiś czas w Oslo, „żeby pomóc Liv w urządzaniu nowego domu”, jak mówiła.

Tengel i Silje długo na ten temat rozmawiali. Znali swą córkę i w końcu wyrazili zgodę. Jak stwierdził Tengel, nie mogli jej trzymać przy sobie całe życie. Rozumieli głęboko zakorzenioną w niej potrzebę nieustannego ruchu i swobody aż do zachłyśnięcia się światem.

O dziwo, nie starali się wcale wydać jej za mąż, mimo że nietrudno było znaleźć kandydata. Sama Sol nigdy nie podejmowała tego wątku.

Ze smutkiem w oczach spoglądał Tengel za piękną dziewczyną, mknącą konno przez oszałamiającą barwami lipową aleję. Ze smutkiem połączonym z głębokim lękiem.

Nie chciała, by ktoś jej towarzyszył. Stwierdziła, że sama chce decydować o tempie jazdy.

W drodze do Oslo wydarzyło się coś niezwykłego, co raptownie odmieniło całe jej życie.

Zatrzymała się w gospodzie, znanej z wyśmienitego jadła. Kiedy usiadła i właśnie ściągała rękawiczki, jej wzrok padł na mężczyznę przy sąsiednim stole.

Serce mocno zabiło jej w piersi. To nie może być prawda, chyba wzrok ją mylił. Krew zaczęła mocniej krążyć jej w żyłach, serce waliło jak młotem.

To on! pomyślała czując, że niemal traci przytomność. Książę Ciemności! Mężczyzna z wypraw na Blokksberg!

Nie, to nie może być on, nie może…

Ale tak, to on. Istnieje naprawdę! Przybył tu, do świata ludzi, by spotkać się ze mną!

Odmieniony, trochę starszy – mniej więcej w wieku Jacoba. I czuprynę miał jasną, podczas gdy włosy Szatana były czarne jak węgiel. Nie wyglądał tak demonicznie, był bardziej ludzki.

Mój Mistrz naturalnie musiał się przeistoczyć, by nie zostać rozpoznanym przez ludzi, myślała podniecona. Ale i tak zdradzało go coś diabelskiego w twarzy.

Ubrany był strojnie, z przepychem, w aksamity i jedwabie.

Nareszcie ją zauważył. Jego oczy jarzyły się iskrami. Sol nie spuściła wzroku, patrzyła zuchwale, przecież się znali.

Siedział przy stole wraz z dwoma innymi mężczyznami, których widać nie mógł opuścić. Kiedy jednak skierowali się do wyjścia, podszedł do niej.

– Zobaczymy się jeszcze, moja piękna – szepnął i pospiesznie opuścił gospodę.

Sol siedziała jak zaklęta. Nigdy nie spotkała tak urodziwego mężczyzny. Ale to był przecież władca nocy, jedyny, którego mogła pokochać.

Nigdy w życiu nie była tak przejęta. Kiedy postawiono przed nią jedzenie, ledwie co skubnęła. Miała uczucie, że całe jej ciało trawi gorączka.

Kiedy wyszła z gospody, mężczyzn nie było już widać. Sol jednak wiedziała, że ujrzy go znów. To dla niej przybył tu z Blokksberg.

Загрузка...