W koronach drzew rozbrzmiewał ciężki chorał. Głęboki ton grzmiał i dźwięczał jak chór mnichów w ogromnej katedrze. Żałośnie przepowiadał smutek i nieszczęścia. Sosny chwiały się na wietrze, uginały, ze zgrzytem i trzaskiem gałęzi. Zza pędzących chmur od czasu do czasu wyłaniał się blady, jesienny księżyc.
Sol biegła przez las roześmiana, jakby upojona pogodą. Burza współgrała z nastrojem jej duszy.
Była teraz dorosła i wolna; wolna jak ta wichura szalejąca w koronach drzew. Wolna, bo mocno przyciskała do piersi węzełek Hanny, który tego dnia odebrała od Tengela. Wcześniej pożegnała się ze wszystkimi domownikami w Lipowej Alei.
Teraz nadszedł jej czas.
W drodze do portu w Oslo, gdzie oczekiwał statek gotowy do żeglugi do Danii, towarzyszył jej Are, młodszy brat. Jechali konno we dwoje, ale kiedy mieli już za sobą mniej więcej połowę drogi, Sol zaczęła nalegać, by Are pozwolił jej iść samej na skróty. W końcu chłopak poddał się, wziął podróżny kufer siostry i ruszył w drogę, prowadząc u boku jej konia, by zgodnie z umową spotkać się z Sol na skraju lasu. Chciał mieć pewność, że bezpiecznie dotarła na statek.
Podróż Sol do Danii załatwiła Charlotta Meiden. Dziewczyna miała towarzyszyć sędziwej szlachciance, która bała się samotnie wyruszyć statkiem w tak długą drogę. Rodzina podjęła tę odważną decyzję głównie dlatego, że Sol przez pięć lat zachowywała się wzorowo. Ostatnio jednak była już tak niespokojna, że nie mieli sumienia dłużej jej zatrzymywać.
Tak, naprawdę dobrze się sprawowała. Wytrwała, by oddać się, kiedy dorośnie, swemu ukochanemu rzemiosłu. Wiele razy było jej bardzo ciężko! Jakże świerzbiły ją ręce, gdy widziała rosnące przy drodze ziele lulka czarnego lub cykuty albo gdy ktoś źle traktował jej najbliższych. Kiedyś nawet zrobiła kukiełkę podobną do jednej z wysoko urodzonych pań, która z pogardą wyraziła się o Charlotcie. Sol udało się zdobyć kosmyk włosów damy; wszyła go w lalkę i już miała wbić igłę w samo jej „serce”, ale opanowała się w ostatniej chwili. Nie wolno jej było tego robić, przecież przyrzekła święcie Tengelowi. Zniszczyła lalkę i to uspokoiło jej sumienie. Ale mimo wszystko żałowała, że nie sprawdziła, czy nadal posiada moc.
Ależ tak, na pewno ją ma. Na zawsze! Tengel był bardzo zadowolony z jej pracy wśród chorych. Teraz pacjenci ufali Sol prawie tak jak jemu. Naturalnie czasami uciekała się do bardziej drastycznych środków uzdrawiających, ale robiła to tak ostrożnie, że nikt niczego nie zauważył.
Nie pomogła też nikomu umrzeć, chociaż uważała, że niektórym powinno się skracać czas choroby i cierpienia. No, tylko kilka razy, ale to były takie drobnostki, które się w ogóle nie liczą, myślała beztrosko. Zrobiła to tylko po to, by nie wyjść z wprawy.
Teraz jej kara była już zakończona.
Nie chciała jechać konno przez las. Pragnęła poczuć wiatr na twarzy, ziemię pod stopami i wiedzieć, że świat należy do niej. Chciała wtopić się w burzę i śmiać się do księżyca.
– Jestem wolna, Hanno – szeptała. – Jestem wolna! Teraz zacznie się nasz czas!
Jej plany związane z podróżą do Danii nie w pełni pokrywały się z tym, co umyśliła rodzina…
Wywiedziała się już o pewne sprawy. Oczywiście w Danii nieprzerwanie polowano na czarownice i chwytano je, ale były to przeważnie zwyczajne, nie mające pojęcia o czarnej magii kobiety, na które donieśli sąsiedzi. Sol, przeciwnie, wiedziała, gdzie szukać prawdziwych wiedźm i czarowników. Hanna powiedziała jej o tym kiedyś głosem pełnym szacunku i podziwu.
Tam właśnie chciała pojechać, tam właśnie pojedzie!
Prawdziwych czarownic nie było wiele. To zrozumiałe, władze zajmowały się nimi zbyt gorliwie. Ale te, które jeszcze żyły, są z pewnością najprawdziwsze.
A ona była jedną z nich, jedną z niewielu. Ona i Tengel. Ale Tengel trwonił swą moc na dobre uczynki.
Że też mu się chciało! Sol w zupełności wystarczyło pięć lat w cnocie i przyzwoitości.
Musiała przystanąć na moment, by popatrzeć na swe bezcenne skarby, do których tak długo tęskniła. Uśmiechnęła się szczęśliwa, przepełniona nadzieją. W węzełku była czaszka nie ochrzczonego dziecka, znaleziona gdzieś pod podłogą ze sto lat temu. Był tam też palec powieszonego przestępcy, serce czarnego psa, ziemia cmentarna, jęzory żmii…
I jeszcze coś! Korzeń mandragory, prawdziwy klejnot. Przekazywany z pokolenia na pokolenie, znaleziony przed wiekami w jednym z krajów śródziemnomorskich, wygrzebany z ziemi na wzgórzu szubienic, tam gdzie pewien morderca w godzinie śmierci rozlał swe nasienie. W tym miejscu właśnie wyrosła mandragora, a jej korzeń w kształcie ludzkiej postaci, wyciągnięty z ziemi, zawodził tak żałośnie, że czarownik, przybyły po niego w czwartkową noc podczas pełni księżyca, oszalał od jego krzyku. Tak głosiła opowieść, którą Sol usłyszała od Hanny. Obiecała strzec bezcennej mandragory jak oka w głowie!
Sol zważyła w ręku powykręcany, zasuszony korzeń. Był spory, dłuższy niż jej dłoń. Nosił ślady po odcięciu bocznych korzeni i koniuszka. Być może uczynił to Tengel Zły, ten z jej przodków, który wzbudzał największy strach. Prawdopodobnie mandragora pochodziła od niego. W każdym razie pewne było, że ucięte kawałki korzenia posłużyły tajemnym uczynkom. Dobrze wiedziała, jak wykorzystać korzeń. Mógł on rozpalić miłość, zniszczyć wrogów, pomóc w zdobyciu bogactwa.
Do korzenia przymocowany był cienki rzemyk. Pochyliła głowę. Teraz to jej własność, zrobi z nią, co zechce.
Rozprostowała rzemyk i zawiesiła mandragorę na szyi. Ciążyła jej na piersiach, wydawała się sztywna, jakby się naprężała, jakby była żywą istotą. Sol przeszedł dreszcz. Z pewnością niedługo się przyzwyczaję, pomyślała.
Teraz chronił ją najskuteczniejszy na świecie amulet, talizman przynoszący największe szczęście, symbol majestatu władzy.
Poczuła się dostojnie, wiedziała, że jest bezpieczna.
Dag był w Kopenhadze. Cieszyła się, że znów go zobaczy. Studiował na tamtejszym uniwersytecie, chciał wyuczyć się prawa, by otrzymać wysokie stanowisko kiedy powróci do Norwegii.
Dag przebywał w Danii już półtora roku. Rodzina wierzyła, że skutecznie zaopiekuje się Sol. A może ta podróż przyniesie jej coś korzystnego, może jakieś stanowisko albo odpowiednie kontakty? Przez odpowiednie kontakty romantyczna Silje rozumiała z pewnością dobre zamążpójście; Dag miał przedstawić Sol właściwym ludziom na dworze i w innych wysokich kręgach. Cała rodzina wiedziała, że wielu ze studentów, przyjaciół Daga, pochodziło z zacnych rodów. Sol miała spędzić u niego miesiąc, potem musiała wracać do domu.
Zachichotała, pospiesznie wędrując smaganym wichurą lasem. No tak, w pobliżu przyrodniego brata będzie się czuła pewniej. Ale „odpowiednie kręgi”? Sama musi ich poszukać!
Chociaż… Dwór też może okazać się nie do pogardzenia. Z pewnością są tam przystojni kawalerowie. Od czasu, gdy jako czternastolatka uwiodła parobka Klausa, Sol kroczyła drogą cnoty. Teraz znów miała ochotę na jakąś przygodę; to, co wówczas przeżyła, wcale jej nie zadowoliło. Był to tylko triumf podboju, nic więcej. Wiedziała, że w miłości między mężczyzną a kobietą istnieje dużo większe bogactwo doznań.
Z przyjemnością pogładziła własne ciało. Tak, wiedziała, że jest piękna. Słyszała to często.
Biedna Hanna, pomyślała nagle ze smutkiem. Nigdy nie miała takich możliwości jak ja. Brzydka, taka brzydka, że ludzie uciekali przed nią, i tak samotna w maleńkiej górskiej dolinie…
Sol miała przed sobą całe życie, cały świat!
Na pewno wykorzysta swe zdolności!
Wszyscy w domu martwili się jej wyjazdem. Wiedzieli jednak, że Sol koniecznie musi złapać trochę wiatru w skrzydła, żeby się nie zadusić. Przez ostatnie pół roku była męcząca, niecierpliwa, łatwo wpadała w gniew. Na odjezdnym Silje i Tengel wyściskali ją mocno, a młodsza siostra, Liv, miała łzy w oczach. By się pożegnać i przekazać gorące pozdrowienia dla ukochanego syna, Daga, przyszła także Charlotta Meiden.
A potem Sol i Are odjechali aleją, lipową aleją Silje. Brakowało w niej jednego drzewa. Pożółkło i uschło, Tengel musiał je ściąć. Było to drzewo baronowej wdowy. Szlachetna dama odeszła, spoczywała teraz na cmentarzu Grastensholm.
Na starym miejscu Tengel zasadził nową, maleńką lipę. Sol dobrze pamiętała tę chwilę i długo nie zapomni nagłego wybuchu gniewu przybranej matki.
– Nie wolno ci więcej zaklinać drzew, Tengelu – mówiła Silje, drżąc na całym ciele. – Męczy mnie to ciągłe przyglądanie się im.
– Są dla mnie wielką pomocą – bronił się. – Wiesz przecież, że dzięki nim mogę odkrywać nie dające objawów choroby.
– Tak, wiem, ale te lipy doprowadzają mnie do rozpaczy i szaleństwa. Kiedy tylko zobaczę pożółkły liść albo leżącą na ziemi gałązkę, chwyta mnie paniczny lęk.
– Jak chcesz – odpowiedział Tengel. – Obiecuję, że nie będę już ich zaklinać. Nie mamy przecież nikogo nowego w rodzinie, komu moglibyśmy przypisać drzewo.
– Nie, ale wszystkie nasze dzieci, cała czwórka, są już dorosłe. Za parę lat możemy spodziewać się wnuków.
Tengel wielkodusznie zgodził się, by nowe sadzonki pozostały już tylko zwykłymi drzewami.
Skończył się las, pojawiła się wioska. Niesiony wiatrem zapach morza uświadomił Sol, że zbliża się do fiordu. W oddali majaczyły dymy z kominów wielu domów. To musiało być Oslo, okolice twierdzy Akershus.
Zaczynało świtać. Księżyc bladł stopniowo, a jasna wstęga nad horyzontem rozszerzała się i coraz intensywniej jaśniała. Po wyjściu z lasu Sol wydało się, że wieś leży pogrążona w szarym blasku, a gdy umilkł szum drzew, uderzyła ją w uszy cisza.
Lekkim, szybkim krokiem mijała niskie, jeszcze uśpione domy. Niezwykłą ciszę mącił jedynie szmer wiatru w trawie. Sol dotarła na wzgórze, na którym stał kościół, i zatrzymała się. Niecierpliwie odgarnęła długie, czarne loki, które wiatr nawiewał jej na twarz.
Przez chwilę stała spokojnie, badawczo rozglądając się dokoła. Ujrzała dyby, słup, przy którym obdzierano ze skóry, i miejsce, gdzie kamienowano ludzi. Trochę dalej stał pień, na którym przestępcy kładli głowy w oczekiwaniu na uderzenie topora. W oddali, choć zawsze dobrze widoczna dla ludzi wchodzących do kościoła, stała pusta szubienica.
Tyle zdołała zobaczyć. Ale Sol potrafiła wyczuć o wiele więcej. Stała nieruchomo, obróciwszy się twarzą do wiatru, tak by odgarniał jej włosy sprzed oczu. Z zadowoleniem odkrywała, że potrafi głęboko wniknąć w atmosferę tego miejsca. Czuła strach, śmiertelne przerażenie tych wszystkich, którzy tu zakończyli życie. Widziała mgłę wstydu snującą się wokół dybów, wyczuwała rozpacz rodzin, żądzę sensacji śliniących się z ciekawości widzów, ich radość z cudzego nieszczęścia.
Sol nie bała się zmarłych. Wiedziała, choć sama tego nie pamiętała, że kiedyś śmiała się głośno do wisielca dyndającego na stryczku. Silje potraktowała to wówczas jako dziecięcą niewiedzę, ale to nie była prawda. Świat Sol noc, ciemność i śmierć. Imię, jakie nadano jej ku ochronie, wcale nie pomogło. Jej znakiem był księżyc, nie słońce.
Sol bała się tylko jeden jedyny raz. Wtedy kiedy rozgniewał się na nią Tengel. Zabiła wówczas kościelnego, nędznika, który chciał skrzywdzić jej rodzinę. Respekt, jaki czuła przed Tengelem, miał swe źródło nie tylko w strachu. Brał się z głębokiego uczucia, jakim go darzyła. Sol kochała Tengela całym sercem.
To właśnie obawa przed jego gniewem sprawiła, że tak długo zachowywała się spokojnie.
Poza tym nie było nic, co mogłoby przestraszyć Sol.
Za plecami poczuła gwałtowny podmuch wiatru.
Miała dwadzieścia lat. Był rok 1599, mogła zacząć żyć naprawdę.
Tak jak było umówione, Are czekał na nią na skraju lasu. Był jedynym synem Tengela. Miał na wpół dorosłą twarz trzynastolatka, szerokie kości policzkowe i czarne jak węgiel włosy. O ile pozostałą trójkę rodzonych i przybranych dzieci Silje i Tengela można było uznać za doskonałe dzieła Stwórcy, o tyle o Arem nie dało się powiedzieć, że jest piękny jak z obrazka. W zamian promieniował od niego spokój i opanowanie. A to w sumie jest więcej warte, stwierdziła Sol.
Odprowadził ją do portu i dopilnował, by weszła na pokład wraz ze starą szlachcianką, przyjemnie zaskoczoną, że ma tak niezwykle piękną i dobrze wychowaną panienkę jako eskortę. Sol szybko przyjęła właściwy ton – życzliwy i przyjazny, a jednocześnie pełen admiracji wobec starszej damy. Jej głos przybrał miękką, wyrażającą szacunek barwę. Każde słowo Sol było wyrazem gotowości do niesienia wszelkiej pomocy.
Długo stała machając ręką do Arego, który odpowiadał jej z brzegu. Rozpoczęła się przygoda.
Podróż do Danii okazała się dość męcząca, silny wiatr rzucał statkiem na wszystkie strony. Sol jednak miała w swoim węzełku środek przeciwko chorobie morskiej, za co szczególnie wdzięczna była sędziwa dama. Podczas rejsu trzymała się bardzo dzielnie. Z dumą opowiadała, chwaląc się Sol, że były jedynym pasażerkami, którym udało się zwalczyć morską chorobę.
Ale jeżeli Sol miała nadzieję na jakiś niewielki romans już w trakcie podróży, to musiała czuć się mocno zawiedziona. Wszyscy pasażerowie mężczyźni albo wisieli na relingu, albo skręcali się gdzieś w kącie, zaś załoga składała się wyłącznie ze starych, niezgrabnych wilków morskich, niegodnych nawet jednego spojrzenia.
Mimo to dla spragnionej życia Sol sama podróż morzem była niezwykle emocjonująca. Wykorzystywała każdą okazję, by stać na pokładzie, a kiedy fale pryskały jej aż na twarz, głośno chichotała. Gdy statek nurkował między falami, jak gdyby chciał dotrzeć na samo dno morza, śmiała się zachwycona, a gdy ciężko znów się wynurzał, oblany słoną wodą, radość buchała jej z piersi. Teraz naprawdę zrozumiała, jak bardzo monotonne było życie w Lipowej Alei.
Kiedy przybili do portu w Kopenhadze, na szlachciankę czekał już powóz. Rola Sol była więc zakończona. Dama była tak zachwycona swą młodą opiekunką, że obdarowała ją niewielką sakiewką, pełną brzęczących monet. Sol musiała powstrzymać się ze wszystkich sił, by nie zajrzeć i sprawdzić od razu, ile w niej było. Ukłoniła się i machała za odjeżdżającym powozem.
Nie pozostawiono jej jednak swemu losowi. Na brzegu oczekiwał Dag. Rzuciła mu się w ramiona:
– Dagu, jak wspaniale wyglądasz! Dorosłeś, mały braciszku!
Odsunęła go od siebie i zmierzyła wzrokiem od stóp do głów. Nabrał męskości. Nadal miał wąską twarz i długi, prosty nos, ale rysy stały się bardziej regularne. Mocno zarysowane, jasnobrązowe brwi odcinały się od blond włosów, a oczy były stalowoszare. Ubrany modnie, nie nosił już zwykłej, watowanej kurtki wyciętej w szpic, z kryzą wokół szyi i falbanami przy rękawach, ani też krótkich, baloniastych spodni. Nie, Dag mieszkał teraz w Kopenhadze i nadążał za modą. Miał kapelusz z szerokim, po jednej stronie wygiętym do góry rondem i z przymocowanym piórem. Kołnierz opadał w dół, a kurtka i spodnie były bardziej obcisłe, uwydatniające kształty.
Nosił długie buty, które Sol niezwykle przypadły do gustu. Był taki przystojny!
Wkrótce zaczęła reagować jak prawdziwa kobieta. Jej wzrok zatrzymywał się na strojach przechodzących dam.
– A więc to tak należy teraz wyglądać? Jaka się muszę wydawać niemodna! Chyba się gdzieś ukryję, Dagu!
Roześmiał się. On również był nią zachwycony pomimo jej prostego norweskiego odzienia.
– Nie ma ku temu żadnego powodu. Och, jakże ja sobie z tym poradzę?
– Z czym?
– Z utrzymaniem wielbicieli z daleka od ciebie!
– A dlaczego trzymać ich z daleka? – roześmiała się Sol i Dag wziął to za dowcip, choć w zamierzeniu Sol wcale tak nie było.
– Mieszkam niedaleko. Ten kawałeczek możemy przejść piechotą. Pozwól mi wziąć swój kuferek. O, wcale nie jest taki ciężki. Daj mi też węzełek!
– Nie, sama poniosę.
Dag spojrzał na nią z ukosa, ale nie nalegał.
– Jak się mają wszyscy w domu? – zapytał, kiedy opuścili tętniący życiem port i znaleźli się na ruchliwej ulicy.
Sol szeroko otwierała oczy, przyglądając się wszystkiemu co nowe – ciżbie ludzkiej, zwierzętom na ulicach, wdychała zapach ryb i wodorostów, dymu, odpadków, owoców i jarzyn. Co prawda była kilka razy z Tengelem w Oslo i Akershus, ale teraz to zupełnie coś innego. Tu był wielki świat!
– W domu? W porządku. Mam cię gorąco od wszystkich pozdrowić, naturalnie przede wszystkim od Charlotty. Są też listy, cała masa. I pieniądze.
– To wspaniale – ucieszył się Dag.
– Are zastanawiał się, czy mógłbyś zdobyć dla niego nowoczesną strzelbę. Och, Dagu, to takie interesujące! Popatrz na ten dom! Jaki ogromny!
Podekscytowana paplała bez ustanku.
– Mama Charlotta jest teraz z pewnością bardzo samotna?
– O, tak, z utęsknieniem wyczekuje, aż skończysz studia i znów wrócisz do domu. Ale dużo czasu spędza z Silje.
– A inni? Jak im się wiedzie?
– Tengel jak zwykle ciężko pracuje, opiekując się pacjentami. Wprawdzie próbował ograniczyć swe zajęcia do kilku dni w tygodniu, ale to nie takie proste. Ludzie i tak przychodzą po dotyk jego uzdrawiających dłoni. Przybywają z daleka, a przecież on nigdy nie umiał odmawiać. Zimą grasowała jakaś okropna zaraza, więc zabronił chorym przychodzić do nas do domu, żebyśmy się nie zarazili. Przybywali jednak jak roje much i Tengel był naprawdę zrozpaczony. Udało się nam jednak. Wiesz przecież, że Ludzie Lodu są silni. Tylko twoja babcia, baronowa wdowa, nie była w stanie oprzeć się chorobie.
– Tak, wiem. I ogromnie mi jej brakuje.
– Mnie też – powiedziała Sol cicho. – To wspaniała kobieta. Tengel był wówczas bliski załamania. Łączyły ich silne więzi. Ale w Tengelu jest coś dziwnego, wcale nie widać po nim wieku.
– Pamiętasz chyba Hannę? – zapytał Dag. – Ona też była niebywale stara.
– Czy pamiętam Hannę? – powtórzyła Sol z bólem w głosie. Od razu jednak wzięła się w garść i roześmiała głośno. – Dlatego ja też będę prastara, braciszku. Przeżyję was wszystkich!
– Zobaczymy – odparł Dag, czując się dziwnie nieswojo. – A Silje, jak ona się miewa?
– Silje jest taka jak przedtem. Wesoła i spokojna tak długo, jak długo ma Tengela. Dużo maluje, chyba się trochę zaokrągliła. Ale do twarzy jej z tym. I… Och, zapomniałam o czymś! Liv ma starającego.
Dag zatrzymał się nagle na samym środku ulicy. Jakiś powóz zahamował przed nimi gwałtownie, uskoczyli w bok.
– Co ty mówisz? – wykrzyknął. – Na miłość boską, przecież to jeszcze dziecko!
– Niedługo skończy szesnaście lat, będzie miała siedemnaście. Nie uwierzyłbyś, jest taka łagodna i śliczna. Silje nie była starsza, kiedy zakochała się w Tengelu.
Dag nie słuchał. Jego twarz przybrała kamienny wyraz.
– Moja mała siostrzyczka ma starającego! Co to za człowiek?
– Nie przejmuj się tym tak bardzo! Hm, co mam ci powiedzieć? Jest z dobrej rodziny. Naturalnie nie ze szlacheckiej, przecież Liv też nie jest szlachcianką, ale to bardzo bogata rodzina kupiecka. Ojciec nie żyje. Laurents przejął jego interesy.
– Podoba ci się?
Sol wzruszyła ramionami.
– Nie jest w moim typie – odparła wymijająco.
Ruszyli naprzód. Dag szedł długo w milczeniu. Przywiązywał dużą wagę do opinii Sol o ludziach, nikt bowiem nie umiał oceniać ich tak dobrze jak ona.
– A Liv? Co ona mówi? Nie podnoś sukni tak wysoko, Sol, tu nie jest aż tak brudno!
– Hm, Liv właściwie w ogóle nie mówi zbyt wiele. Tak naprawdę nie wiem, co ona myśli. Słyszeliśmy, że ty też masz zamiar się ożenić. Czy już wkrótce?
– Ja? Kto to powiedział?
– Charlotta. Zrozumieliśmy, że jest jakaś panna Trolle.
– Matka tak powiedziała? Do Liv?
– Do nas wszystkich. Była bardzo szczęśliwa.
– Ależ, moi drodzy – uśmiechnął się Dag zrezygnowany. – Wspomniałem tylko w kilku listach, że ona należy do grupy moich znajomych i że to ładna i miła dziewczyna. No tak, interesowałem się nią trochę, ale nie była moją wybranką. Nie widziałem jej od wielu tygodni! Mama to prawdziwa swatka.
Nie powiedział już nic więcej, Sol mówiła więc dalej.
– A Are to dobry chłopak. Spokojny i życzliwy, najbardziej z nas przywiązany do ziemi. Nie będzie z nim kłopotu.
– Na pewno! Wiesz, tak bardzo tęsknię za nimi wszystkimi. A ty, Sol? Masz jakichś zalotników?
– Ja? – roześmiała się głośno. Skręcili właśnie z głównej ulicy w niewielką, bogatą boczną uliczkę. – Nie. Skąd miałabym ich wziąć?
– Nie przesadzaj! Musisz mieć całe stado wielbicieli!
Spoważniała.
– Być może. Ale oni mnie nic nie obchodzą. Czasami się boję, Dagu. Wydaje mi się, że nie jestem w stanie w nikim się zakochać.
Przyglądał się jej długo, nic nie mówiąc. Potem powiedział lekko:
– Z pewnością nie spotkałaś jeszcze tego właściwego. Wiem przecież, że potrafisz kochać ludzi.
– Tak, moich najbliższych. Ale wiesz, wydaje mi się, że Tengel przysłania mi wszystkich mężczyzn. Nie zrozum mnie źle, nie jestem w nim zakochana, to nie o to chodzi. Ale nikt nie dorasta mu do pięt. Porównuję z nim różnych młodzieńców i żaden nie może się z nim mierzyć.
– To jasne. Tengel jest tylko jeden.
– Tak, i to właśnie jest takie straszne.
Dag się zamyślił.
– Można by powiedzieć, że poszukujesz mężczyzny – ojca, ponieważ nigdy go nie miałaś. Ale tak nie jest. Nie szukasz kogoś o dobroci Tengela, Sol. Szukasz mężczyzny, który miałby jego autorytet i demoniczną siłę!
– Masz rację – powiedziała zrezygnowana.
– Wobec tego powiem ci jedno, kochanie. Tengel wcale nie jest taki silny. Całą siłę czerpie od Silje!
Sol długo milczała.
– Tak – powiedziała w końcu. – Ale jej siła bierze się znów stąd, że ma jego miłość.
– To prawda.
– Po prostu żadne z nich nie mogłoby żyć bez drugiego.
– Tak. Ty i ja mieliśmy wielkie szczęście, że dorastaliśmy w tej rodzinie. Jesteśmy na miejscu. To ta brama.
– Naprawdę wspaniały dom! – powiedziała Sol, z podziwem patrząc na piękną fasadę i złoto-niebieską dekorację w kształcie wachlarza, umieszczoną nad bramą wejściową.
– Tak, i ludzie, u których mieszkam, są bardzo mili. Będziesz miała własny pokój na czas całego pobytu. Niestety, przybywasz w niezbyt odpowiednim momencie. Właśnie zginął ich maleńki synek.
– Umarł?
– Nie, zginął, jak powiedziałem. Zniknął przed trzema dniami.
– Och – westchnęła Sol. – To okropne. Gorsze niż wszystko inne.
– Tak, niepewność. Biedna matka, odchodzi od zmysłów! Szukali już wszędzie, sprawdzali w okolicznych kanałach. Bez rezultatu. Teraz przypuszczają, że ktoś uprowadził dziecko. Zniknęło bez śladu.
Znaleźli się w domu, nie mogli więc kontynuować rozmowy. Wyszli gospodarze, by ich powitać. Dag ani trochę nie przesadzał. Dłonie kobiety drżały, a twarz nosiła ślady niezliczonych łez.
Dag przedstawił ich sobie przytłumionym głosem.
– To moja siostra przyrodnia, Sol Angelika, a to moi wspaniali gospodarze, hrabia i hrabina Strahlenhelm.
– Twoja siostra jest czarująca – powiedział hrabia i ujął schyloną w głębokim ukłonie Sol za rękę. – Henrietto, czy spotkałaś kiedy podobne oczy? Nigdy nie widziałem takiego koloru. Bursztynowo-żółte!
Dama zdołała jedynie uśmiechnąć się słabo i skinąć głową.
Sol ukradkiem podziwiała jej strój. Miała koronkowy kołnierz, wielki jak koło młyńskie, wyszywany perełkami czepiec, a na biodrach pod suknią z brokatu musiały być umieszczone poduszki tak wielkie, że mogła oprzeć na nich ręce.
Hrabia zwrócił się do Daga.
– Może zechcesz pokazać Sol jej komnatę, Dagu. Niedługo podadzą niewielki posiłek. Muszę was prosić oboje, byście wybaczyli mojej żonie. Nie będzie nam dotrzymywać towarzystwa, jest zupełnie wyczerpana.
– Oczywiście, rozumiem – odparła Sol cicho.
W tej samej chwili spłynęło na nią gwałtowne, nieznane uczucie: pewność, która niebywale ją podnieciła i sprawiła, że ogarnęła ją niecierpliwość.
Kiedy hrabina wyszła, przyciskając chusteczkę do twarzy, Sol zwróciła się do hrabiego:
– Komnata może poczekać. Być może potrafię pomóc wam odnaleźć dziecko.
– Sol! – wykrzyknął Dag ostrzegawczym tonem.
Gospodarz uniósł dłoń, chcąc go uciszyć.
– Co chcecie przez to powiedzieć, młoda damo?
– Dagu, wiem, że nie powinnam, ale trzeba się spieszyć!
– O czym mówicie? – dopytywał się hrabia. – Czy coś wiecie?
Dag stanął między nimi.
– To jest straszliwie niebezpieczne dla mojej siostry. Nie wątpię, że jest w stanie pomóc, ale może też przez to stracić życie. Wszystko zależy od waszej dyskrecji.
– Proszę mi to wyjaśnić!
– Zwróciliście uwagę na oczy mojej siostry, panie hrabio Strahlenhelm. One nie są zwyczajne. Jeżeli Sol twierdzi, że należy się spieszyć, to przeczuwa, że dziecko żyje. Przynajmniej na razie. A ponieważ czekała, aż pani domu wyjdzie z komnaty, to znaczy, że wie, iż wasza żona nie jest w stanie dochować tajemnicy.
Hrabia spoglądał raz na jedno, raz na drugie.
– Życie mojego dziecka jest dla mnie wszystkim.
– Czy przysięgniecie więc, że nigdy słowem nie wspomnicie nikomu o tym, co teraz nastąpi? – spytała Sol. Niecierpliwość gotowała się w niej, nie mogła wprost spokojnie ustać. – Że nigdy mnie nie zdradzicie?
– Przysięgam.
– Dobrze. Dajcie mi jakąś rzecz, jakąś nie upraną sztukę odzieży, którą dziecko niedawno miało na sobie. Pamiętajcie jednak, że nie obiecuję, iż je odnajdę. Ale zrobię tyle, ile w mojej mocy.
Szczupły, wysoki mężczyzna wydał z siebie głębokie, długo wstrzymywane westchnienie.
– Błagam was, panno Sol. Za najdrobniejszą wskazówkę będę wam dziękować na kolanach.
– Mogę więc zawierzyć waszej dyskrecji?
– Rozumiem dobrze, co stałoby się z wami, gdyby władze dowiedziały się o waszych… zdolnościach. Ale moja żona wyraziła już życzenie, bym wynajął… tak zwaną mądrą babę. My jednak nie znamy nikogo takiego, nie mogłem więc tego uczynić. Niech moja wdzięczność będzie gwarancją mego milczenia!
– A jeśli mi się nie powiedzie?
– Będę wdzięczny za wasze starania. Ale może tu wejść niespodziewanie moja żona albo ktoś ze służby!
Sol przeszukała kieszenie.
Proszę natychmiast podać żonie ten środek nasenny! Dopilnujcie, by zażyła wszystko. A służbę z pewnością zdołacie utrzymać z daleka.
Hrabia posłał Dagowi pełne zdziwienia spojrzenie.
– Nic o tym nie mówiłeś, Dagu.
Dag uśmiechnął się z goryczą.
– O takich talentach nie mówi się głośno, jaśnie panie.
– Tak, na pewno masz rację.
Pospiesznie opuścił komnatę, zabierając ze sobą proszek.
– Nie powinnaś tego robić, Sol – mruknął Dag.
– Nie powinnam?
Westchnął.
– Jeżeli ci się powiedzie, zaskarbisz sobie jego przyjaźń na całe życie. A on jest potężny, Sol! Potężniejszy niż przypuszczasz.
– Kim on właściwie jest?
– Sędzią. Jednym z najważniejszych w całej Danii.
– Och! – wykrzyknęła Sol, zasłaniając usta dłonią. – Naprawdę nieźle się urządziłam!
– Tak. Nic dziwnego, że nie zna żadnej „mądrej baby”. Skazał je wszystkie na śmierć. Dlatego prosiłem cię, byś trzymała język za zębami.
– Nie mogłam milczeć, Dagu. Czułam, że dziecko żyje i że cierpi. Można to było wyczuć w całej komnacie, tak jakby wszystkie ściany krzyczały.
– Miejmy nadzieję, że odnajdziesz chłopca – powiedział Dag z niepokojem w głosie.