ROZDZIAŁ V

Rodzeństwo było rozdzielone. W domu, w Lipowej Alei, Are rozmawiał z ojcem i Charlottą o gospodarstwie. W Kopenhadze Dag przygotowywał się do ostatnich egzaminów, a Sol, wygnana z Kopenhagi z powodu oskarżenia o czary, jechała właśnie przez Skanię.

Oni byli przynajmniej szczęśliwi. Gorzej było z Liv, tą, która być może najbardziej zasłużyła na radosne życie. Zawsze taka pomocna, życzliwa i kochająca ludzi.

W dostatnim, choć nie bardzo przyjaznym domu w Oslo Liv z nadludzkim wysiłkiem prowadziła walkę o sympatię i zadowolenie męża. W ciągu dnia, kiedy Laurents był w kantorze, pole do popisu miała teściowa. Do woli mogła używać sobie na uległej dziewczynie. Wieczorami Liv musiała być do dyspozycji męża. Roztargniony Laurents gładził ją po głowie i pytał, jak się miewa jego cukiereczek. Nie słuchał jednak, gdy próbowała opowiedzieć, jak minął dzień. Nie miała mu zresztą zbyt wiele do powiedzenia, nauczyła się przemilczać doznane poniżenia. Kiedy pewnego razu o czymś napomknęła, Laurents tak się zasrożył, że nazwał ją niewdzięcznicą. Liv musi zrozumieć, mówił, że jego matka jest stara i nieporadna, i pytał, czy nie widzi, że on sam nosi ją na rękach. Poprosiła go kiedyś o trochę więcej samodzielności, by pokazać, że się do czegoś nadaje. Chętnie, odpowiedział. Idź do kuchni i poproś kucharkę, żeby pozwoliła ci upiec ciasto. Po tym zdarzeniu zrezygnowała z wszelkich prób.

W ten wiosenny dzień teściowa jak zwykle rządziła nią ze swego miejsca na sofie. Liv biegała wokół, przynosząc a to talerzyki z łakociami, a to lusterka, a to piwo, ale i tak w żaden sposób nie mogła jej dogodzić. Wieczne niezadowolenie teściowej pogłębiało wyrzuty sumienia Liv.

– Moimi cierpieniami nikt się nie przejmuje – narzekała, chwytając się za serce z niewłaściwej strony, ale tego Liv nie śmiała zauważyć. – Mój syn mówi wyłącznie o interesach, a synowa jest zbyt leniwa i niezdarna, by odgadnąć moje pragnienia i potrzeby.

– Czego sobie teraz życzycie, droga matko? – spytała Liv nieśmiało.

– Ach, jakże mi możesz pomóc ty, która myślisz tylko o sobie? Leżę tu sama, zapomniana. Zaraz po tym, jak poszłaś jeść, miałam atak serca. Moje biedne serce nie może przeboleć, że jedyny syn tak nieszczęśliwie się ożenił. Leżałam tu bezradna… sama… tak się bałam…

– Nic nie wiedziałam.

– Wołałam – jęknęła teściowa. – Ale nikt nie odpowiadał. Nikt nie chciał mi pomóc.

Liv wypełniło poczucie winy, że zeszła na dół na śniadanie. Aby zagłuszyć trawiące ją wyrzuty sumienia, zapytała teściową, czy ma ochotę na coś do zjedzenia.

Nie, nie była głodna. Nie mogłaby przełknąć ani kęsa. W rzeczywistości było tak dlatego, że w tajemnicy pochłonęła piętnaście pączków. Już od wielu dni nie wyrażała ochoty na jedzenie. Niedużo już mi pozostało, jęczała. Ale kogo to obchodzi?

– To będzie twoja wina, jeżeli ja umrę, Liv. Chcę, żebyś o tym wiedziała i dobrze zapamiętała.

Liv wpatrywała się w swoje dłonie.

– A więc… może lepiej będzie, jeżeli zostanę w domu? Jak wiecie, zaprosiła mnie na dzisiaj do siebie małżonka jednego z przyjaciół Laurentsa, ale jeżeli źle się czujecie, matko…

Teściowa odpowiedziała z rozdrażnieniem:

– Ach tak, a więc zaprosiła ciebie, a mnie nie! Idź, idź, to dla ciebie typowe: myśleć tylko o przyjemnościach. Idź i wcale o mnie się nie troszcz!

To było pierwsze zaproszenie, jakie Liv otrzymała osobiście, i bardzo się cieszyła, że choć na chwilę wyrwie się z domu, mimo iż wiedziała, że zaproszono ją ze zwykłej uprzejmości. Liv nie została zaakceptowana w kręgu znajomych Laurentsa, nie pochodziła bowiem z mieszczaństwa i dlatego nie była godna poważania.

– Mogę odwołać wizytę.

– Nie, nie rób tego. Poradzę sobie, jestem przyzwyczajona do samotności, mimo że dawniej było inaczej. Kiedy byliśmy z Laurentsem tylko we dwoje, miło spędzaliśmy czas, on wykazywał tyle troskliwości dla swej biednej matki. Teraz musi się zamęczać, by zaspokoić potrzeby wymagającej żony. On, który mógł mieć jedną z prawdziwie wysoko urodzonych panien w mieście! Interesowały się nim wszystkie młode damy, a on wybrał sobie chłopkę bez nazwiska!

Ostatnie słowa niemalże wypluła.

Liv usiłowała nie słuchać. Wiedziała, że Laurents i jego matka niedługo mieszkali w domu sami, gdyż ojciec zmarł tuż przed ich ślubem.

Także choroba teściowej budziła u Liv pewne wątpliwości. Jeśli coś ją zainteresowało, na przykład jakiś skandal, była w stanie pójść nawet daleko, by poznać szczegóły. Ale kiedy nic się nie działo, leżała przewracając się na sofie i była taka chora, taka chora…

– Dobrze, jeżeli naprawdę dacie sobie radę, matko, pójdę – rzekła Liv niepewnie. – Czy macie wszystko, czego wam potrzeba?

– Idź, idź – odpowiedziała słabym głosem ta wcale jeszcze niestara kobieta.

Czy naprawdę Liv wolno będzie wyjść? Z pewnością po powrocie dostanie się jej nowa porcja złośliwości, ale to nie ma znaczenia. Czuła, że jeśli wkrótce nie wyrwie się z tego domu, udusi się. Nareszcie pozwolono jej wyjść!

Ale nie, nadzieja okazała się płonna. Teściowa nie miała zamiaru skapitulować. Na widok gotowej do wyjścia Liv złapała się za gardło wydając chrapliwe dźwięki.

– Och, nie mogę zaczerpnąć powietrza! Nie mogę oddychać!

Liv pobiegła po sole trzeźwiące.

– Czy mam sprowadzić medyka? – zapytała, kiedy teściowa na chwilę przycichła.

– Nie, to bardzo zajęty człowiek. Nie wolno niepokoić go takim drobnostkami. Ładnie by to wyglądało, gdyby okazało się, że moja własna rodzina nie potrafi o mnie zadbać!

Liv popatrzyła na bladą, cierpiącą twarz i zrezygnowała. Do damy, która ją zaprosiła, posłała służącą, by ta odwołała wizytę.

W chwilę później teściowa ożywiła się i wkrótce była już na tyle w dobrej formie, by znów z rozmysłem dręczyć synową.


* * *

Sol obudziła się nagle, słysząc czyjś zduszony krzyk. W tej samej chwili Jacob Skille usiadł na posłaniu.

Był środek nocy; panowała jeszcze zupełna ciemność. W blasku księżyca dostrzegła zaskakującą scenę. Nad Jorgenem, bez wątpienia walczącym o życie, klęczało dwóch mężczyzn. Skille musiał zająć się dwoma innymi, którzy właśnie rzucili się na niego.

Sol zadziałała błyskawicznie, instynktownie. Podniosła z ziemi kamień i z całej siły uderzyła nim w głowę jednego z mężczyzn pochylających się nad Jorgenem. Zanim drugi zdążył się zorientować, roztrzaskała twarz i jemu.

Jorgen z trudem łapał powietrze, widać starali się go udusić. Zalewała go krew zabitych, ale Sol nie miała czasu, by temu zaradzić. Odwróciła się, żeby pomóc Skillemu.

Okazało się to jednak zbędne, gdyż zdołał wyciągnąć nóż i zdążył już zabić jednego z napastników. Obudził się więc na czas. Teraz na śmierć i życie walczył z drugim rozbójnikiem.

Zanim Sol zdążyła podjąć decyzję, czy powinna się włączyć do walki, z lasu wypadł i zaatakował ją jeszcze inny mężczyzna. Walczyła z całych sił, ale została napadnięta od tyłu, nie mogła więc wiele zdziałać; napastnik wciągnął ją na najbliżej stojącego konia i pogalopował w las. Zdążyła jedynie obejrzeć się i zauważyć, że Skille zabił drugiego mężczyznę i popędził w stronę koni.

Przekleństwa wykrzykiwane przez Sol musiały wstrząsnąć Jacobem. Bezbronna niewiasta nie wyraża się w ten sposób!

Prawdopodobnie jednak pędząc za nimi konno nie słyszał jej wyzwisk. Sol wyrywała się, gryzła i drapała, nie bacząc na gałęzie drzew, które bezlitośnie smagały jej twarz.

– Pochyl się! – ryknął Skille.

Usłuchała. Nad Romeleasen rozległ się strzał. Rozbójnik krzyknął i wyrzuciwszy w górę ramiona, osunął się z konia. Sol spadła na ziemię i błyskawicznie przetoczyła się na bok, by uniknąć uderzenia kopyt.

Skille zeskoczył obok dziewczyny. Drugi koń biegł nadal, ale na rozkaz pana zawrócił. Napastnik zabrał właśnie jego wierzchowca, z pewnością dlatego tak szybko puścił się w pogoń, pomyślała z goryczą Sol, leżąca w kłujących jałowcach.

Jednak w rzeczywistości wyruszył jej na ratunek.

– Wybaczcie, że trwało to tak długo, ale załadowanie strzelby podczas konnej jazdy zajmuje trochę czasu. Jak się czujecie? – zapytał niespokojnie.

Sol podniosła się chwiejnie.

– Chyba dobrze. To był wspaniały strzał – wymamrotała, wpadając w jego objęcia. Jacob Skille trzymał ją mocno, wyraźnie zatroskany.

– Mmm – wymruczała Sol. – Przyjemnie, kiedy ktoś się tobą zajmuje.

– Co mówisz? – zapytał.

– Nic. Wszystko w porządku. Jesteś taki wielki i silny. Musimy sprawdzić, co z Jorgenem.

– Oczywiście.

Puścił ją z wyraźną niechęcią.

Jorgenowi nie zagrażało niebezpieczeństwo. Trudno mu było mówić, rozbójnicy nie tylko go dusili, został też pchnięty nożem w ramię. Żył jednak.

– Dziękuję ci – ochrypłym głosem szepnął do Sol. – Szybko zareagowałaś.

– Co? – wykrzyknął Jacob Skille. – To ty zrobiłaś? – Wskazał na dwóch zbójców z potłuczonymi czaszkami.

Pokiwała głową.

– Biedne dziecko – powiedział. – Jakim to musiało być dla ciebie przeżyciem! Zrobić coś tak brutalnego!

Sol starała się drżeć, nie bardzo jej to jednak wychodziło.

– To naprawdę niezwykłe z twojej strony, bardzo jesteśmy ci wdzięczni. Ci durnie odważyli się napaść na kurierów królewskich! Ale na pewno nie wiedzieli, co robią. Jorgenie, jak się czujesz?

Młody chłopak trochę się zataczał.

– Chyba… chyba tracę sporo krwi.

Dopiero teraz odkryli, że otrzymał więcej pchnięć nożem.

– Coś trzeba z tym zrobić – powiedziała Sol i bez zastanowienia oderwała kawałek swojej halki. – Musisz odpocząć. Czy tu w pobliżu nie ma naprawdę żadnego domostwa?

– Nie – odpowiedział Skille – ale jeżeli pojedziemy na południe, w stronę morza…

– Zróbmy tak – zdecydowała opatrując Jorgena najlepiej jak umiała. – On w tym stanie nie może jechać dalej.

– Ale ja… – próbował zaprotestować chłopak.

– Sol ma rację – orzekł Skille. – Nie zdołasz dojechać do Glimmingehus.

Jorgen poddał się, przekonany, że tak rzeczywiście będzie najlepiej.

Kiedy wsadzili go na konia i ujechali kawałek, Sol wstrzymała swego wierzchowca.

– Poczekajcie chwilę. Czy mogę tam wrócić? Chciałabym odmówić modlitwę za ich dusze.

Skille najpierw chciał zaprotestować, ale zmienił zdanie.

– Jesteś dobrą dziewczyną. Czy mamy z tobą pojechać? Może nie chcesz być przy tym sama?

– Nie, nie trzeba. Boję się bardzo, by ich duchy nas nie prześladowały.

– Rozumiem. Zaczekamy.

Szybko dotarła na miejsce i zeskoczyła z konia. Kiedy upewniła się, że jej towarzysze niczego nie widzą, podeszła do jednego z rozbójników, starszego mężczyzny o długich, siwych włosach. To był jeden z tych, których zabił Skille, nie miał rozbitej głowy.

Sol śmiała się do siebie, odcinając mu włosy. Związała je i schowała do swego węzełka. Potem pospiesznie ruszyła w powrotną drogę.

– Zrobione – powiedziała z dumą. – Pokój niech będzie ich duszom!

Skille mruknął coś cicho i skierowali się na południe. Jorgen jechał pomiędzy nimi, tak by mogli go podtrzymywać.

Wkrótce dotarli do niewielkiej kolonii zagród. Obudzili mieszkańców najbliższego domostwa i opowiedzieli o napadzie.

– No tak – westchnął wieśniak. – Ta piątka nękała nas już od dłuższego czasu! Ale musieli ugiąć się przed żołnierzami króla Christiana. Należą się wam za to dzięki! Mam nadzieję, że dla panienki to nie było zbyt silne przeżycie?

Sol i Skille wymienili spojrzenia. Przecież to właśnie panienka, łagodnie mówiąc, zakończyła życie dwu z napastników.

– Przy takim dzielnym wojaku jak żołnierz jego królewskiej mości, Jacob Skille, każda dziewica czułaby się bezpiecznie – powiedziała skromnie.

Mieszkańcy zagrody obiecali jak najlepiej zaopiekować się Jorgenem. Sol zwróciła uwagę na młodą, ładną córkę gospodarzy. To dobre dla Jorgena, pomyślała. Ta chodząca cnotka Otylia wydawała się bardzo nieciekawa. Przyda mu się krzepki uścisk ramion hożej wiejskiej dziewoi.

W księżycową jasną noc jechali więc tylko we dwoje. Wkrótce jednak księżyc zniknął, a na niebie pojawiły się ołowiane chmury. Zaraz po tym, na długo przed świtem, zaczął padać deszcz.

– Przekleństwo! – syknął Skille przez zęby. – Nie mogę narażać cię na przeziębienie albo na coś jeszcze gorszego po tym, co przeszłaś tej nocy. Taka jesteś delikatna i krucha. Tam w oddali widać osadę rybacką. Pojedziemy w jej stronę.

Okazało się, że to tylko dwie stare, rozpadające się szopy. Jeżeli gdzieś w pobliżu były jakieś zagrody, to w każdym razie stąd nie było ich widać.

Skille wszedł do jednej z szop, a Sol podążyła za nim, przemoczona i drżąca od chłodu nocy. Delikatna i krucha? No cóż, ciekawych rzeczy można się o sobie dowiedzieć, pomyślała.

– Nie używano jej od lat – stwierdził Skille. Jego głos odbijał się echem od szarych ścian. – Możemy tu zostawić konie, sami rozłożymy się w drugiej.

Deszcz zamienił się teraz w ulewę. Fale Bałtyku rytmicznie biły o brzeg. Konie wyglądały na zadowolone z dachu nad głową. Sol też bardzo się z tego cieszyła.

– Zmarzłaś – stwierdził Jacob Skille, przygotowując posłanie w szopie. – Kładź się tutaj, ja pójdę do koni.

– Nie – powiedziała szybko. – Tam nie ma się gdzie położyć. Nie chcę zostać sama.

– Rozumiem – odparł ze współczuciem. – Jesteś zmarznięta i przerażona. Zostanę z tobą, możesz zaufać mojej przyzwoitości.

Zachowywał się naprawdę wspaniale. Sol nie była przyzwyczajona do takiej troskliwości. Z początku nie wiedziała, jak ma to przyjąć, ale z czasem, kiedy ciepło poczęło rozchodzić się po jej ciele, rozluźniła się i zaczęło jej się to podobać. Pozwoliła, by rozmasował ją swymi wielkim dłońmi, i hojnie poczęstowała go winem, które dostała od sędziego. Sama też pociągnęła spory łyk. W końcu owinął ją i siebie dokładnie w koce i otoczył ramieniem, żeby było jej cieplej, by poczuła się bezpieczna. Przestała drżeć.

– Dobrze ci? – szepnął, przytulając ją mocniej.

– Cudownie – mruknęła Sol. – Czy nie wiesz przypadkiem, gdzie rośnie belladonna? – zapytała nagle.

– Belladonna? A co to jest?

No tak, mogła sobie darować to pytanie. Należało to przewidzieć.

Wkrótce zasnęła. Jacob Skille poszedł w jej ślady.

On, ten gruboskórny wojak, który do tej pory traktował kobiety jak coś, na co szkoda czasu, miał dziwny sen.

Unosił się, płynął i huśtał w niezwykłym morzu, w którym woda nie była wodą, a czymś cudownym, niezwykle miękkim. Otaczały go zwiewne, zaczarowane sylwetki. Jedna z nich zbliżyła się. Pochwycił ją, a ona, nie protestując, przytuliła się do niego. Promieniowało z niej przyjemne ciepło. Jacoba ogarnęło uczucie, które czasami pojawiało się w jego najskrytszych marzeniach. Teraz było jednak jeszcze silniejsze, bardziej porywające. Jego dłonie błądziły po ciele cudnej postaci, szukały miejsc wszystkich rozkoszy świata. Jakieś szaty utrudniały do nich dostęp, jego palce zaplątały się w nie; pomogła mu i po chwili była już swobodna. Jej skóra była tak ciepła, dłonie szukały dalej, aż natrafiły na coś gorącego i wilgotnego. Jacob przysunął się jeszcze bliżej, przez jego ciało przebiegły dreszcze, nieznośne gorąco wprost bólem rozchodziło mu się po podbrzuszu. Teraz przeszkadzało jego odzienie, ale sprytne, drobne palce zdołały znaleźć to, czego szukały…

Sol śniła również. Ona jednak obudziła się wcześniej. Natychmiast zauważyła, co się dzieje. Zorientowała się, że dzielny wojak nie jest świadom, co robi, że znalazł się w zupełnie innym świecie. Ostrożnie ułożyła się wygodniej, naprowadziła jego rękę i poczuła, jak bardzo sama jest spragniona. Drżała od wypełniającej ją żądzy, zwłaszcza że każdym nerwem czuła jego podniecenie. Widziała, jak – nie mogąc złapać tchu – zaczyna mocować się ze spodniami. Pełna żywiołowej namiętności natychmiast pospieszyła mu z pomocą. Błyskawicznie odnalazła jego męskość i zatrzymując ją w dłoni westchnęła z głębokim przekonaniem, że jej ciało jest już gotowe na przyjęcie Jacoba.

Obudził się. Sol kręciła się udając, że nadal śpi. Usłyszała przeciągły jęk, kiedy zorientował się, co chce uczynić, ale ona wciąż przyciskała się do niego tak, by nie mógł się wycofać.

Kiedy wszedł w nią, „obudziła się”, popiskując jak przestraszone szczenię, i szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w jego twarz.

Skille zdrętwiał z przerażenia, nie miał już dość sił, by przestać.

– Jacob? – szepnęła, udając zdziwienie. – Jacob!

Zarzuciła mu ramiona na szyję, podporządkowała ciało jego rytmowi i wkrótce obydwoje oddali się słodkim uciechom miłości.

– Wybacz mi – szepnął, kiedy wyczerpany leżał obok niej. – Nie wiem, jak to się stało. Śniłem…

– Ja też, Jacobie – wymruczała. – Ja też, takie są prawa natury. Obydwoje byliśmy tacy samotni.

– Dziękuję, że tak to odbierasz.

– Dobrze ci było?

– Jak w niebie, Sol, po prostu jak w niebie.

– Może w przyszłości poświęcisz dziewczętom więcej uwagi?

Przeraził się.

– Teraz istniejesz dla mnie tylko ty, rozumiesz to chyba. Nie zostawię cię!

– Och, kochany Jacobie! Ja muszę uciekać z Danii – powiedziała z odrobiną smutku. – Straciłabym też szacunek dla ciebie, gdybyś opuścił służbę. Cieszmy się sobą przez ten czas, który możemy spędzić razem. Wspominajmy się ciepło! Dałeś mi cudowne przeżycie. Już myślałam, że nie zniosę bliskości żadnego mężczyzny. Uzdrowiłeś mnie, usunąłeś w niepamięć to okropne zdarzenie z czasów, gdy miałam czternaście lat.

– Naprawdę? Taki jestem szczęśliwy!

O świcie, zanim wyruszyli, jeszcze raz byli razem. Ich drugie zbliżenie, już na jawie, było rozkoszną grą. Otwarci i ufni wobec siebie, uczyli się wzajemnie wszystkich tajemnic świata zmysłowej miłości.

Kiedy żegnali się na rozstajach dróg w pobliżu Glimmingehus, wiedzieli, że za kilka dni znów się spotkają. Obydwoje bardzo się na to cieszyli. On odjechał w kierunku zamku, majestatycznie wznoszącego się nad równiną, ona skierowała się w stronę Brosarps Backar.

Sol gnała na północ wzdłuż plaży. Koń, jakby uszczęśliwiony pędem po ubitym piachu, niósł ją ku rozpościerającej się przed nimi mgle.

Nad morzem unosiła się łagodna poświata, fale były długie, jakby śpiące. Chwilami promień słońca załamywał się w wodzie, zamieniając jej pastelową szaroniebieską barwę w nagły, oślepiający blask. Sol rozpytywała o drogę. Teraz zbliżała się już do celu, ale rybak, którego właśnie spotkała, ostudził jej zapał. Ostrożnie wypytała go o Brosarps Backar, wmawiając mu, że pyta ze strachu przed czarownicami.

– Czarownice? – odpowiedział ze śmiechem. – Cóż to za bajki? Nie, w Brosarp możesz czuć się zupełnie bezpieczna. Tylko najstarsi mieszkańcy gadali jeszcze coś o czarownicach.

Pojawiły się wątpliwości. Nadzieje Sol gwałtownie się rozwiały. Chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej. Co mówili starcy?

No tak, gdyby przyjechała tu sto lat temu, może wpadłaby w szpony czarownic. Gdyby udało się jej natrafić na kurhany, kamienie i kopce z pogańskich czasów. Ale teraz…? Teraz nad Brosarps Backar panuje spokój.

Sol przymknęła powieki, patrząc w słońce, by w ten sposób ukryć swe niezwykłe, zdradzające ją oczy. Podziękowała mówiąc, że jej ulżyło. Zadając podchwytliwe pytania wywiedziała się jednak, gdzie mieszkają najstarsi ludzie w wiosce.

Nie miała zamiaru się poddawać. Znalazła się już tak blisko swych duchowych krewnych, musiała więc szukać dalej, aż zdobędzie tę straszliwą pewność, że jest jedyną osobą na całej Północy, posiadającą szczególne zdolności. No i oczywiście Tengel, jego jednak nie brała pod uwagę.

Pomimo żalu w sercu radowała się, spoglądając na przepiękny krajobraz. Kiedy nareszcie Brosarps Backar pojawiło się na horyzoncie, pomyślała, że to na pewno jedno z piękniejszych miejsc na ziemi. Najpierw, tuż koło wybrzeża, malownicze Havang, a potem miękkie wzgórza porośnięte pierwiosnkami i sasankami, z charakterystycznymi dla południa Szwecji domkami przytulonymi do zboczy wznoszących się ku Linderodsasen.

Jakże tu pięknie, aż do bólu pięknie!

Jechała dalej, wypatrując domu staruszków. Minęła kurhan grobowy. Czy to mogło być tutaj?

Dlaczego zniknęły? żaliła się. Po tym, jak straciła całą nadzieję, jeszcze bardziej zatęskniła za rozmową z kimś podobnym do siebie.

Dojechała wreszcie do chaty staruszków, którą dokładnie opisał rybak. Zsiadła z konia i przywiązała go do obsypanej kwieciem jabłonki.

Dwójka starych, przygarbionych ludzi przyjęła Sol serdecznie. Nakarmili ją. Dobrze jej to zrobiło, bo całkiem zapomniała o jedzeniu.

Tutaj nie mogła udawać, że obawia się spotkania czarownic, ponieważ musiała zadawać szczegółowe pytania. Trzeba wymyślić coś nowego.

Powiedziała im w końcu, że jej babka opowiadała o czarownicach, o ich spotkaniach w czwartkowe noce podczas pełni księżyca. Teraz chciała dowiedzieć się, czy ta historia jest prawdziwa.

Nagle okazało się, że staruszka jest bardzo zajęta mieszaniem czegoś w garnku na piecu.

– O tak – odpowiedział stary. Zniżył głos. – To wszystko prawda. Sam je widziałem! Kiedyś, w dzieciństwie, zanim je wypędzono.

Sol czuła, jak serce skoczyło jej w piersi.

– Wypędzono? A więc nie pomarły?

– Nie. Przybył ze swymi ludźmi komendant z Glimmingehus, by je pojmać. Zostały jednak ostrzeżone i uciekły. Po prawdzie to ostrzegła je moja matka.

Sol poczuła gwałtowną sympatię dla jego matki.

Staruszek się rozmarzył.

– Tak, dobrze pamiętam, jak je widziałem. Tak jakby to było wczoraj. W środku nocy obudziła mnie jakaś przedziwna pieśń, a ponieważ działo się to latem i było ciepło, więc wymknąłem się z domu, by sprawdzić, co to takiego. Wtedy je zobaczyłem.

Sol wiedziała, że starsi ludzie mają niezbyt dobrą pamięć, z reguły jednak dotyczy to zdarzeń z późniejszych lat ich życia. Wspomnienia z dzieciństwa pozostają zwykle czyste jak kryształ. Widziała, jak staruszek ożywił się, słysząc jej pytania. Jakby czuł, że jego słowa mają ogromne znaczenie.

Wyszedł na zewnątrz, za nim Sol, a potem staruszka.

– O tam, widziałem je tam, przy tym kopcu kamieni. Było ich wiele, przybywały na spotkanie z daleka. Tylko latem to było możliwe, sama panienka rozumie.

Mieli odrobinę trudności z porozumiewaniem się, Sol mówiła po norwesku, staruszkowie po skańsku, ale jakoś dawali sobie radę.

Stary przez chwilę wpatrywał się przed siebie.

– Kładły coś na kamieniu, wokół którego się zbierały – ciągnął. – Nigdy w życiu nie bałem się tak jak wtedy, kiedy na nie patrzyłem i ich słuchałem.

– Mówicie, że się stąd wyniosły. Dokąd?

Staruszkowie wymienili spojrzenia.

– To było sto lat temu – powiedziała Sol. – Nie mogą nadal być wśród żyjących. Chciałabym tylko odnaleźć ich ślad, nie chcę nikomu zrobić nic złego. Władze nie są moimi przyjaciółmi.

– Sto lat! – żachnął się stary. – Tyle lat to ja nie mam!

– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się Sol. – Wybaczcie mi. Ile lat mogło mniej więcej upłynąć od czasu, gdy je widzieliście?

Namyślał się, zmrużonymi oczami spoglądając w słońce.

– Hm, to musiało być jakieś sześćdziesiąt lat wstecz. Teraz mam ponad siedemdziesiąt. Wtedy mogłem mieć dziesięć-dwanaście. Tak, to by się zgadzało.

– Sześćdziesiąt lat temu? – Nadzieja Sol urosła o czterdzieści lat. – Może wiecie, w jakim kierunku się udały? – zapytała Sol.

– Słyszałem, jak jedna z nich mówiła coś mojej matce – powiedział z wahaniem. – Ale nie wiem…

– Co to ma za znaczenie? – wtrąciła staruszka. – Wszystkie już dawno pomarły! Komendant schwytał je już całe wieki temu, chyba to rozumiesz!

– No tak – powiedział mężczyzna po długim namyśle. – Ale obiecałem matce, że nigdy nikomu nie powiem.

Sol zajrzała do sakiewki. Zostało jej jeszcze kilka monet od damy, której towarzyszyła w drodze do Danii. Lepiej nie będzie mogła ich wydać, uznała, mając na myśli nie tylko siebie, ale i parę starych ludzi.

– Macie, to dla was, po jednej dla każdego.

Staruszkowie otworzyli szeroko oczy ze zdziwienia. Drżącymi rękami przyjęli pieniądze. Powiedzieli, że nigdy tak wiele nie posiadali.

Natychmiast weszli do chaty, by ukryć monety. Sol słyszała, jak rozmawiają w środku.

– To bardzo szlachetna pani – powiedział staruszek. – I taka piękna!

Kobieta mówiła cicho, ale nie na tyle, by nie można było jej usłyszeć.

– Ona jest jedną z nich, czy tego nie widzisz? Od razu to zauważyłam! Kiedy odejdzie, musimy rzucić za nią żelazem!

– Nie. – Staruszek ze zdziwienia aż otworzył usta. – To niemożliwe! Jedna z nich! O Panie Jezu!

Kiedy wyszedł, w jego oczach widniało przerażenie.

Sol zdecydowała, że będzie z nimi szczera.

– Tak, jestem jedną z nich – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Ale nie macie się czego obawiać, wprost przeciwnie. Mam dobry środek, który wyleczy twoją nogę, mateczko, i coś na twoje przeziębienie, ojczulku. Czy zechcecie to przyjąć?

Po chwili zastanowienia i wymianie spojrzeń podziękowali i przyjęli lekarstwa. Wyglądali na uradowanych.

Nareszcie Sol otrzymała informację, na którą czekała tak długo.

Musi wjechać w głąb lądu, daleko w las, aż napotka strumień. Opisali wszystko dokładnie.

Jej odjazdowi z Brosarps Backar towarzyszyły długie podziękowania. Wkrótce jednak usłyszała za sobą łomot upadającej na ziemię siekiery. Uśmiechnęła się do siebie gorzko.

W ten sposób zwiedzę całą Skanię, pomyślała. Ale to nie szkodzi, najważniejsze, żebym znalazła to, czego szukam.

Nietrudno było jechać według wskazówek staruszków, ale droga okazała się daleka. Musiała minąć wielki przerażający zamek Vittskovle, przemierzyć szerokie pola i ciemne lasy aż do małej wioski położonej daleko od wybrzeża, do Tollarp. Miała ją minąć i zagłębić się w wielkie lasy.

Sześćdziesiąt lat temu… Musi być szalona, jeżeli sądzi, że ktoś z nich jeszcze pozostał.

Właściwie tak naprawdę sama w to nie wierzyła, pędziła jednak dalej z dzikim uporem, chcąc do końca poznać gorzką prawdę.

Czarownice umówiły się, że zbierać się będą w rozpadlinie zwanej Szczeliną Ansgara o każdej pełni księżyca latem. Niewiele musiało być tych spotkań w ciągu roku.

Na szczęście Sol miała jeszcze sporo czasu. Długo szukała właściwego miejsca, nie śmiejąc pytać o nie ludzi z wiosek, które mijała.

Na zmianę jadąc wierzchem i idąc, szukała czegoś jeszcze: pokrzyku wilczej jagody, zwanego niekiedy belladonną, ziela, którego brakowało jej, by móc udać się na Blokksberg. Za każdym razem, gdy jadąc wzdłuż plaży odpoczywała, rozglądała się za nim. Teraz szukała w lesie, pod drzewami, nie bardzo wiedząc, czego powinna szukać. Hanna nigdy go jej dokładnie nie opisała, mówiła tylko, że bardzo trudno spotkać go w Trondelag. Dlatego Sol takie nadzieje łączyła z południową Skanią.

Zatrzymała się i zapatrzyła w widnokrąg. Mimo że upłynęło czternaście lat od czasu, gdy widziała Hannę po raz ostatni i obraz jej zaczął się już zacierać, więź, która je łączyła, istniała nadal. Więź między dwiema istotami, które się w pełni rozumiały.

– Hanno – szepnęła Sol. – Dlaczego zostawiłaś mnie samą? Dlaczego Heming Zabójca Wójta zgasił twe życie, nie pozwolił nam współdziałać? Jestem taka samotna na tym świecie, Hanno! Bezgranicznie samotna!

Загрузка...