Rozdział 4




Wydał rozkaz, by Velergorf obudził go, gdy słońce zacznie różowić niebo, ale kierowany jakimś szóstym zmysłem otworzył oczy sam, zanim ten się zjawił. Zresztą wytatuowanemu dziesiętnikowi zdarzyło się już raz czy dwa uznać, że słońce wystarczająco różowi niebo dopiero wtedy, gdy stoi im nad głową, więc Kenneth wolał zdać się na instynkt.

Początek nocy był normalny, rozbijanie namiotów dla nowych, rozstawianie wart. Szósta niemal podwoiła liczebność, pozwolił więc sobie na małą modyfikację – dwie linie wartowników, jedna głośna, chodząca wokół obozu i okrzykująca się w ciemności, druga przyczajona. Jeśli Czarny miał obiekcje co do sposobu, w jaki kompania pilnowała okolicy, to teraz powinien być zadowolony. Jeżeli jego zwiadowcy zdążą się wszystkiemu przyjrzeć po tym, co wymyślił dla nich Bergh.

Kenneth wziął pierwszą wartę, tę cichą, po czym położył się spać. Kawer Monel miał w jednym rację – porucznik był przemęczony, a najbliższe dni zapowiadały się wyczerpująco.

Przebudzony, chwilę wsłuchiwał się w odgłosy wewnątrz szałasu. Spał ze swoją dziesiątką, większość stanowili żołnierze, z którymi służył jeszcze, kiedy był podoficerem. Wszyscy oddychali spokojnie, głęboko. Kiedyś, tuż po tym, jak dostał awans, ale jeszcze nie objął Szóstej Kompanii, jego były porucznik podzielił się z nim życiową mądrością. Jeśli żołnierze śpią jak kamień, to albo są śmiertelnie zmęczeni, albo ufają swojemu dowódcy. Te spokojne oddechy przed świtem powinny dobrze o nim świadczyć.

Wstał i wyszedł na zewnątrz, a żaden z jego ludzi nawet nie otworzył oka. Chyba jednak Bergh po prostu dał im wczoraj porządnie w kość, Kenneth uśmiechnął się pod nosem, wciągając pełną piersią lodowate powietrze. Było zimno, o tej porze roku zdarzało się jeszcze, że młoda trawa skrzyła się nad ranem szronem, a obłoki pary z ust zdradzały pozycje wartowników. Ci, na przyczajonych pozycjach, oddychali przez zwoje materiału założone na twarze, za to pozostałych sześciu zlokalizował w kilka chwil. Pozdrowili go uniesieniem ręki i dalej maszerowali wokół obozu, przytupując i wymachując ramionami. Z sąsiedniego szałasu wyszedł Velergorf, skinął głową i spokojnie odszedł w stronę linii wart.

Kenneth sam wprowadził zakaz salutowania w czasie, gdy kompania spodziewa się ataku. To zwiększało jego szanse na przeżycie, zwłaszcza gdy nie nosił płaszcza. Podszedł do stojącego przy drzwiach cebrzyka, przebił palcem cienką jak włos taflę lodu, zacisnął zęby i szybko obmył twarz i szyję. Lodowate krople ściekające wzdłuż pleców przegnały resztki senności. Nie wycierając się, zaczekał na Velergorfa.

– Słońce jeszcze nie różowi nieba, panie poruczniku.

– Jak dla mnie – stoi niemal w zenicie, Varhenn. Co z nowymi?

– Nie rozumiem.

– Widzę tylko starych, Patyka, Malawe, Serha...

– Stali, panie poruczniku, ale tak się złożyło, że warta przed świtem przypadła naszym. Ale dwóch ukrytych to nowi.

– Kto?

– Ten Nur i jeszcze jeden, Myiwe Dyrt się nazywa.

Kenneth zmrużył oczy.

– Fenlo Nur, słyszałeś coś o nim?

– Nie, panie poruczniku, ale wiem, dlaczego pan pyta. Kandydat do brązu.

– Być może. Trzyma Ósmą w kupie i jeśli ktoś zna prawdę o tym, gdzie się podział ich dowódca, to tylko on. Ale nie będę tego drążył. Muszę jednak podzielić ich na dziesiątki i wyznaczyć podoficerów, i to szybko, bo nie da się sprawnie dowodzić taką kupą.

– Może któryś z naszych ich przejmie? Kilku chłopakom należałby się awans.

Oficer uniósł wymownie brwi.

– A to mi akurat nie przyszło do głowy – stwierdził z przekąsem. – To kogo oddasz z własnej dziesiątki? Zdaje się, że Azger jest twoim zastępcą, co? Pozbędziesz się go? Każdy chce mieć dobrego tropiciela w oddziale, prawda? – Po chwili milczenia westchnął przeciągle. – Nie, Varhenn, oni już są krnąbrni. Jeśli wyznaczę im dziesiętników spoza własnego grona, to tak, jakbym im powiedział, że im nie ufam i nie są nic warci. Pójdziesz wtedy z nimi na patrol?

Uśmiechnął się, widząc minę dziesiętnika.

– Zrób pobudkę i szykuj się na wizytę u Czarnego. Chcę, żebyś poszedł ze mną.

– Jeszcze nas nie wezwał.

Kenneth machnął ręką w stronę twierdzy.

– Zakład, że gdy tylko otworzą bramy, wypadnie z nich posłaniec?

– Dziękuję, panie poruczniku, wczoraj przegrałem do Bergha większość miesięcznego żołdu.

Oficer spojrzał na niego, mrużąc oczy.

– A o co się założyliście?

– Że nie uda się panu pobrać wyposażenia, zanim zamkną magazyn.

– Czyli że nie ośmielę się zadrzeć z Kwatermistrzostwem? Przykro mi, dziesiętniku. – Kenneth poklepał się po zarośniętym policzku. – Ten kolor zobowiązuje.

Velergorf uśmiechnął się kwaśno i pomaszerował do pozostałych szałasów. Kenneth otworzył drzwi do swojego, podparł je drewnianym klinem.

– Pobudka!

* * *

Posłaniec przybył dwie godziny po wschodzie słońca, choć nie taki, jakiego się spodziewali.

Z lasu zaczęli wyłaniać się strażnicy, wszyscy w płaszczach, z psim łbem przekreślonym czarnym krzyżem. Nie zaskoczyli ich, bo najwyraźniej nie mieli takiego zamiaru, hałasując po drodze jak stado pędzonych krów. Kenneth rzucił tylko okiem na dwie czarne jedynki, Pierwsza Kompania Pierwszego Pułku, przyboczny oddział dowódcy Regimentu Wschodniego.

Porucznik przerwał czyszczenie kolczugi i wstał, przyglądając się uważnie przybyłym. Była ich pełna setka, wszyscy kompletnie uzbrojeni, a choć na razie trzymali ręce z dala od mieczy i toporów, to sposób, w jaki otoczyli ich szałasy, nie wróżył nic dobrego. Zaczął się rozglądać, bo z tego, co wiedział, ta kompania nie ruszała się dalej niż na dwieście kroków od Czarnego. Znalazł go po kilku chwilach, generalski błękit na płaszczu był tak sprany, że ledwo odcinał się od barwy materiału.

Kątem oka zarejestrował, że Szósta podrywa się na nogi. Zasalutował.

Kawer Monel podszedł do niego spokojnie, długim, marszowym krokiem, całkowicie ignorując pozostałych żołnierzy. Popatrzył, oddał salut.

– Jak nowi strażnicy, poruczniku?

– W nocy spisali się dobrze, panie generale. – Kenneth nie miał zamiaru zrobić spocznij, dopóki nie padnie taki rozkaz, więc wpatrywał się teraz nieruchomo w przestrzeń kilka cali nad lewym ramieniem Czarnego.

– Słyszałem, że pobraliście dla nich wyposażenie.

– Oczywiście, panie generale.

– Co do skargi...

– Nie będę się skarżył, panie generale.

Gdzieś z boku ktoś wciągnął powietrze, ktoś inny rozkasłał się gwałtownie. Zapadła cisza.

– Nie będzie się pan skarżył, panie poruczniku?

Kenneth nie wiedział, co go bardziej dziwi, czy to, że Kawer Monel szepcze, czy też to, że ten szept, a zwłaszcza wyduszone przez zęby „skarżył”, słychać w całej okolicy.

– Oczywiście, panie generale. Jestem wdzięczny Kwatermistrzostwu za okazję do sprawdzenia zgrania i pomysłowości kompanii. Jestem też przekonany, że to był tylko test, bo przecież oficer Straży nie może nie znać jej regulaminu...

– Regulamin Regimentu Wschodniego mówi, że magazyny zamykane są na godzinę przed zachodem słońca.

– Oczywiście, panie generale. Czyżbyśmy przekroczyli ten termin? – Tym razem to Czarny wciągnął powietrze i Kenneth poczuł, że zagalopował się nieco i właśnie balansuje nad przepaścią. Szybko dodał – jak mówiłem, porucznik... Gewsun na pewno pamiętał, że zgodnie z regulaminem Górskiej Straży każdy oddział wychodzący do walki ma pobrać wyposażenie w możliwie najkrótszym czasie, bez względu na okoliczności. Ten sprawdzian pomysłowości udowodnił mi, że dostałem dobrych żołnierzy, panie generale.

Kawer Monel wypuścił powietrze i przez chwilę milczał.

– Byłem ciekaw – zaczął wreszcie cicho – jak zamierzasz to rozegrać, chłopcze. Bardzo ciekaw. Kazałem już nawet zrobić więcej miejsca w stajniach i przygotować dla ciebie loch. Uważasz więc, że wychodziłeś do walki?

Porucznik wreszcie spojrzał dowódcy w twarz.

– A nie siedzimy tu, bo w okolicy ktoś zabija łudzi?

W oczach Czarnego Kapitana pojawiło się rozbawienie.

– Tak. Właściwie to tak. Najgorsze jest to, że gdybym cię aresztował i postawił przed sądem, ta linia obrony byłaby nie do ugryzienia. Oddział wychodził z twierdzy, spodziewając się walki, więc żołnierze pobrali wyposażenie, najszybciej jak mogli. Zgodnie z regulaminem. A ty nawet zapytałeś porucznika Gewsuna, czy nie istnieje możliwość przedłużenia wam czasu na pobranie rzeczy, nieprawdaż? Sam tak zeznał. Zrób wreszcie spocznij.

Kenneth odprężył się nieco.

– Cieszę się, że mówi prawdę.

Generał uśmiechnął się. Lekko, bo lekko, ale jednak.

– Tak. Całą prawdę. Pozostaje jeszcze sprawa gróźb.

– Gróźb, panie generale?

– Porucznik Gewsun twierdzi, że za brak atramentu zagroziłeś mu czymś, co robicie w Belenden.

– Yyyy... To dziwne, panie generale... W Belenden po prostu podpisujemy dokumenty później.

Czarny zamknął oczy, mięśnie szczęk zarysowały mu się pod skórą. Odetchnął.

– Dobrze... Gewsun to dobry oficer, zna się na rachunkach i tak dalej... Ale ty... teraz Kwatermistrzostwo poszuka okazji, żeby się odegrać. Twoi ludzie nagminnie nie będą oddawali honorów oficerom albo będą mieli niedoczyszczone pancerze. Nie mówiąc już o tym, że w waszych racjach żywnościowych pojawią się spleśniałe suchary i zjełczała słonina. Nie chcę konfliktów między moimi Bękartami a oddziałami z uzupełnień, tym bardziej że wieść o waszym wyczynie już się rozeszła i inne nowe kompanie mogą wziąć z Szóstej przykład.

– Więc może po prostu usunąć drzazgę, zanim zacznie się jątrzyć?

Czarny zmierzył go od stóp do głów.

– Młodszy pułkownik Lenwan Omnel służy ze mną od piętnastu lat. A zaczynał od zwykłego strażnika. Więcej nie będziemy o nim rozmawiać, rozumie pan, poruczniku?

– Tak jest!

– Dobrze. Mam dla was inne rozkazy. Wczoraj delegaqa Wozaków poprosiła mnie o przysługę. Całkiem przypadkiem odkryliśmy szlak wiodący z tej doliny na wschód, wprost na Wyżynę Lytherańską. Verdanno chcieliby poznać ten szlak, w końcu ta wyżyna to ich ojczyzna i niektórzy podobno mają tam rodziny. Dostaniecie mapy i poprowadzicie ich aż do podnóża Olekadów. Oczywiście ta droga jest tylko częściowo dostępna dla wozów, ale na nogach da się ją przebyć, a z tego, co słyszałem, Wozacy nie jeżdżą konno, więc na pewno dobrzy z nich piechurzy. Poradzą sobie w górach.

Kenneth milczał, wpatrując się uważnie w twarz dowódcy. Czekał na znak, ironiczny uśmieszek, mrugnięcie okiem, ślad rozbawienia w głosie. Przypadkiem znaleziono szlak przez góry i przypadkiem czterdzieści tysięcy wozów – z czego jedna piąta to ciężkie, bojowe pojazdy – zawitało w dolinę. I całkiem przypadkiem Verdanno dowiedzieli się o tym szlaku i postanowili odwiedzić dawno niewidzianych krewnych.

Któraś z tych myśli musiała odbić się na jego twarzy, bo Czarny Kapitan uśmiechnął się wreszcie i dodał:

– Niech pan pamięta, poruczniku, że w historii Szóstej Kompanii nie będzie słowa o tym, że jej dowódca postanowił utrzeć nosa kwatermistrzowi i rozwalił pół magazynu, tylko znajdzie się tam opowieść o pomysłowym sprawdzianie, któremu podołali nowi żołnierze kompanii. I tak samo w historii Imperium nie będzie słowa o tajnych negocjacjach z Verdanno i pomocy im udzielonej, za to znajdzie się wzmianka o buncie, który wzniecili niewdzięczni barbarzyńcy, a którego nieliczne siły Górskiej Straży nie zdołały stłumić. Bo nas w całych Olekadach jest cztery tysiące, a ich co najmniej czterdzieści razy więcej. Tak naprawdę historię tworzą ci, którzy zapisują ją na pergaminie. Z tym zresztą związany jest jeszcze jeden rozkaz... Gdyby Wozacy chcieli, jak by to ująć...?, użyć siły, by wydostać się z gór, ustąpicie i wrócicie do Kehlorenu, żeby zdać raport. Zrozumiano?

– Tak jest. Ale – Kenneth zawahał się – jeśli ktoś ich zaatakuje? Tak jak tych nieszczęśników w wieży?

– Ostrzegałem starszyznę Verdanno, ale zdaje się, że mi nie uwierzyli. Teraz to ich sprawa. Coś jeszcze?

– Wyposażenie na tę wyprawę? Mamy zapas żywności tylko na kilka dni, panie generale. Nie mamy lin i haków do wspinaczki ani namiotów dla wszystkich ludzi.

– Haki i liny raczej nie będą konieczne, a gdyby zaszła taka potrzeba, dostarczą ich Wozacy. Będą was też żywić, a jeśli się postaracie, to pewnie całkiem nieźle. Bez namiotów zaś dacie sobie radę, jak sądzę. Coś jeszcze?

– Kiedy ruszamy?

– Oczywiście natychmiast. Spotkacie się ze starszyzną najbliższego obozu już dziś i jutro pokażecie im przynajmniej początek szlaku.

Kawer Monel odwrócił się i skinął na jednego ze swoich podoficerów. Po chwili podał Kennethowi skórzaną tubę.

– Poruczniku, oczywiście nie muszę mówić, że te mapy są cenne. Pokazują szlak przez góry, który nie musi być znany każdemu. Mają do mnie wrócić. Gdyby okoliczności na to nie pozwalały, zniszczycie je. Zrozumiał pan?

– Tak jest, panie generale.

– Dobrze. – Czarny Kapitan niespodziewanie zrobił zafrasowaną minę. – Jeszcze jedno. Kilku moich zwiadowców nabawiło się zeszłej nocy dziwnej przypadłości. Mają swędzące plamy na brzuchach, piersiach, kolanach i dłoniach. Niektórzy też na twarzach. Czy w Szóstej były takie przypadki?

Kenneth wsunął mapy pod pachę, demonstracyjnie podrapał się po głowie.

– Nie słyszałem, ale jeden z moich dziesiętników ma doświadczenie w leczeniu. Bergh!

Podoficer przytruchtał szybko, zasalutował. Z beznamiętną miną wysłuchał opisu dolegliwości.

– Wygląda to jak podrażnienie po wilkomleczu, panie generale.

– Wilkomlecz rośnie dopiero późną wiosną i może podrażnić tylko wtedy, gdy puszcza sok, dziesiętniku. – Dowódca Górskiej Straży patrzył na Bergha z kamienną twarzą. – Mało prawdopodobne, by trafili na tę roślinę.

– Nic innego nie przychodzi mi do głowy, panie generale. Dwie, trzy wizyty w łaźni powinny pomóc. Albo w saunie, pot pomaga oczyścić skórę z trucizny. No i oczywiście powinni wyprać rzeczy, w których leżeli na ziemi, tak na wszelki wypadek.

– Rozumiem, przekażę im te sugestie, dziesiętniku. – Czarny pokiwał głową, nie spuszczając z Bergha oka. – Byli nieostrożni, prawda? Używali tych samych miejsc do obserwacji?

Żaden z nich nawet nie mrugnął. Generał czekał chwilę, po czym machnął ręką.

– W południe macie spotkanie ze starszyzną. Mogą wam się wydać dzikusami niepotrafiącymi budować normalnych domostw, ale większość z nich walczyła z koczownikami, gdy wy jeszcze sikaliście pod siebie. I Se-kohlandczycy nie wspominają tej wojny jako łatwego zwycięstwa. Niech pan o tym pamięta, poruczniku. Oni idą na wojnę ze znienawidzonym wrogiem, więc lepiej nie okazywać im lekceważenia. Dlaczego pan się uśmiecha?

Kenneth zaklął w myślach, ten stary skurczybyk zauważał każdy grymas.

– Ostatnią noc spędziłem na klepisku w szałasie, skąd najpierw musieliśmy uprzątnąć owcze bobki, panie generale. Nie będę okazywał lekceważenia ludziom, którzy mają normalne domy, zwłaszcza że jeżdżą one na kołach, i mogą je ze sobą wszędzie zabrać. Gdyby mnie pytano, powiedziałbym raczej, że to dość roztropne, a nie głupie. Ale mam jeszcze jedną prośbę.

– Słucham?

– Potrzebuję czterech patentów podoficerskich. Muszę mieć pełnowartościowe dziesiątki.

– Nowi czy starzy?

– Nowi, panie generale.

Czarny zmrużył oczy, skrzywił się.

– Na pewno ma to sens, tylko że oni – machnął ręką w stronę namiotów – przedwczoraj siedzieli w stajni, wczoraj rozwalili pół magazynu, a dzisiaj mieliby dostać awans? O tym gadaliby w całych górach. Proponuję więc czterech młodszych dziesiętników na czas potrzebny na wykonanie zadania. Po waszym powrocie rozważę przyznanie pełnych stopni na wniosek dowódcy kompanii. Brąz z czernią na razie powinny wystarczyć. Coś jeszcze?

Kenneth i tak zamierzał prosić właśnie o to, więc tylko zasalutował.

– To wszystko, panie generale.

– Aha. I pamiętaj, chłopcze. Trzy słowa.

– Rozumiem, panie generale.

Kawer Monel oddał honory, odwrócił się i pomaszerował w stronę lasu. Jego Pierwsza Kompania wyraźnie się rozluźniła, z oczu żołnierzy znikło napięcie, dłonie przestały nerwowo szukać zajęcia w pobliżu rękojeści broni.

– Oni naprawdę spodziewali się, że trzeba będzie użyć siły, panie poruczniku. – Velergorf wyrósł gdzieś z boku. – Czym sobie zasłużyliśmy na taką opinię?

– Nie mam pojęcia, Varhenn, najmniejszego. – Kenneth wzruszył ramionami. – Bergh, czy gdzieś w pobliżu jest miejsce, którego powinienem unikać? Na przykład takie z pogniecionymi na miazgę korzeniami wilkomlecza?

– Znaleźliśmy trochę takich korzeni, panie poruczniku. Wyglądało to tak, jakby ktoś je zmiażdżył i moczył w wodzie, żeby puściły sok. Ale już je zakopaliśmy, dla bezpieczeństwa.

– Dobra robota, dziesiętniku, bezpieczeństwo przede wszystkim. Varhenn, zrób zbiórkę nowych. Chcę zobaczyć, jak im idzie wyszywanie numerów kompanii.

Po chwili stał przed byłymi Stajennymi. Trzydziestu czterech ludzi, wszyscy w płaszczach z nowymi numerami wyszytymi na lewej piersi. Kenneth uznał, że kilku z nich powinno przejść przyspieszony kurs posługiwania się igłą i nicią.

– Mieliśmy wizytę generała, jak zapewne zauważyliście. Dostaliśmy nowe rozkazy i bynajmniej nie wracacie do stajni. Trzecia Dziesiątka z Ósmej wystąp!

Nikt nawet nie drgnął. Kenneth przymknął oczy i zgrzytnął zębami.

– Była Trzecia Dziesiątka z Ósmej wystąp!

Dziewięciu żołnierzy zrobiło dwa kroki do przodu.

– Dobrze. Od dziś jesteście Piątą Dziesiątką z Szóstej. Reszta ustawić się w trójszeregu.

Dwudziestu pięciu żołnierzy zakotłowało się, po chwili trzy szeregi stały jeden za drugim. Ośmiu, ośmiu i dziewięciu. Kenneth pokiwał głową.

– Szósta, Siódma i Ósma dziesiątka. Tak jak stoicie. – Porucznik przeszedł przed pierwszym szeregiem. – Ty.

Przed drugim.

– Ty.

I przed trzecim.

– I ty. Za mną.

Po chwili stał z boku, w towarzystwie trzech strażników.

– Imię i nazwisko – zwrócił się do pierwszego, chudego jak patyk draba w skórzanym hełmie i skórzanym pancerzu nabijanym żelaznymi płytkami.

– Cerwes Fenl, panie poruczniku.

Drugi miał twarz kogoś, kto był już weteranem, gdy koczownicy najechali Imperium. Nosił lekką kolczugę i – co od razu rzucało się w oczy – łuk. Podobna broń była rzadkością w Górskiej Straży, ale wyświecony skórzany ochraniacz sugerował, że żołnierz potrafił się nim posługiwać.

– Versen-hon-Lawons, panie poruczniku.

– Omne Wenk, panie poruczniku. – Ostatni nie czekał na zaproszenie. Miał zwykłą kolczugę, standardowy hełm i miecz. Gdyby dodać mu tarczę, można by go wziąć za regularnego piechura. Stojąc przed dowódcą, nerwowo przestępował z nogi na nogę i drapał się po jasnej brodzie. Kenneth przez chwilę zastanawiał się, czy źle nie wybrał.

– Od teraz jesteście młodszymi dziesiętnikami – zaczął wreszcie. – Tak jak staliście – w szóstej, siódmej i ósmej dziesiątce. Zanim wyjdziemy z obozu, chcę widzieć brąz z czernią na waszych lamówkach.

Versen-hon-Lawons podniósł rękę.

– Słucham, młodszy dziesiętniku?

– Dlaczego my?

– W waszych dokumentach nie było wprawdzie nic na temat degradacji, ale przy płaszczach macie świeżą biel. Więc albo wam trzem odpruły się lamówki, albo już kiedyś dowodziliście dziesiątkami.

Spojrzał łucznikowi w oczy, szare, ukryte pod siwymi brwiami i spokojne.

– Jeśli jednak nas zdegradowano, to czy warto ryzykować, panie poruczniku?

– Nie wiem. – Kenneth w ostatniej chwili powstrzymał się od lekceważącego wzruszenia ramionami. – Ale potrzebuję podoficerów. Nawet takich, którzy znów odbijają się od dna. Coś jeszcze?

Cholera, zaczynam gadać jak Czarny.

– Nie, panie poruczniku.

– Dobrze, zbierzcie dziesiątki i przygotujcie ludzi do wymarszu. Mamy jakieś dwie godziny na spakowanie się i lepiej, żeby nikt niczego nie zapomniał, bo coś mi mówi, że nieprędko tu wrócimy. Odmaszerować.

Patrzył przez chwilę, jak odchodzą, i ruszył w kierunku, gdzie wciąż wyprężona stała jego nowa piąta dziesiątka. Uśmiechnął się do nich zachęcająco.

– Spocznij!

Szereg rozluźnił się. Kenneth powiódł spojrzeniem po strażnikach, usiłując przypisać imiona, na które natknął się w dokumentach, do konkretnych twarzy. Z mizernym skutkiem. Za kilka dni będzie ich rozpoznawał, na razie jednak byli tylko szeregiem mężczyzn unikających jego wzroku.

Z jednym wyjątkiem.

– Fenlo Nur. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Ktoś musiał ustalić z resztą ten żarcik z numerem, prawda? Ale ja nie potrzebuję żartownisiów, gdy idziemy w teren. Co byś powiedział na przeniesienie do innej dziesiątki?

Zaciśnięte pięści, usta w wąską kreskę.

– Rozumiem. Potrafisz zgrać tych żołnierzy, słuchają cię i najwyraźniej stałeś się ich głosem. Obszyj sobie płaszcz brązem i czernią. Od teraz jesteś młodszym dziesiętnikiem.

Och, na Rogi Byka, miło było zobaczyć tego draba mrugającego oczami ze zdziwienia.

– Za dwie godziny mamy spotkanie ze starszyzną Verdanno. Do roboty!

* * *

Spotkanie zaplanowano na uboczu, na małej polanie, do której prowadziła tylko jedna droga, a Kenneth – widząc kilka wozów ustawionych w obronny okrąg – jedynie pokiwał głową. Verdanno wydawali się mieć jakąś obsesję na punkcie warownych obozów i ustawiali swoje pojazdy zawsze tak, jakby w każdej chwili groził im atak.

Velergorf też był tego zdania.

– To musi być w ich głowach – rzucił.

– Co?

– Potrzeba... chęć otoczenia jakiejś przestrzeni, zagarnięcia jej dla siebie, panie poruczniku. Przyglądałem się ich obozom, tym wielkim. Tylko wewnątrz, za murem z wozów, wypuszczają dzieci samopas, kobiety chodzą w pojedynkę, a mężczyźni bez broni. Nie licząc tych ich noży, oczywiście. Gdy tylko opuszczają obóz, od razu się kupią albo uzbrajają. Co o tym sądzisz, młodszy dziesiętniku?

Fenlo Nur wykrzywił tylko szeroką twarz.

– To nie moja sprawa – mruknął. – Bardziej mnie interesują ci w krzakach.

Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Czyli dobrze go ocenił. Nur to był tropiciel i zwiadowca, przed którym mało co potrafiło się ukryć.

– Ilu?

– Między piętnastu a dwudziestu, tam i tam. – Skinął w stronę ściany drzew. – Nie są zbyt dobrzy, ale się starają. Idziemy?

Kenneth nawet nie drgnął.

– Nie dosłyszałem pytania, młodszy dziesiętniku.

– Eeee... idziemy, panie poruczniku?

– Zaraz, niech przynajmniej dadzą znać, że nas dostrzegli.

Dali znać, spomiędzy wozów wyłonił się wysoki, śniadoskóry i ciemnowłosy mężczyzna. Verdanno w każdym calu. Kenneth napatrzył się już na Wozaków, ale z daleka, i musiał przyznać, że z bliska widok okazał się zdecydowanie bardziej imponujący. Mężczyzna miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, skurczybyk był wyższy nawet od Velergorfa, a szerokością ramion nie ustępował Nurowi. Ciemna twarz, czarne oczy, dwie blizny na policzku, uważne, ponure spojrzenie, potężne dłonie. Komuś takiemu ustępuje się na ulicy zupełnie bezwiednie. No i strój, skórzane spodnie, skórzana kamizelka, szeroki pas. Nic więcej. Najwyraźniej chłód nie robił na nim wrażenia.

– And’ewers Kalevenh – przedstawił się krotko i trudno było ocenić, czy ma chrypkę, czy też zawsze tak mówi. – En’leyd obozu New’harr.

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden, moi podoficerowie, dziesiętnik Varhenn Velergorf i młodszy dziesiętnik Fenlo Nur.

Wozak obrzucił ich uważnym spojrzeniem, a Kenneth poczuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy pierwszy raz stanął przed Czarnym Kapitanem. Ważony i oceniany.

– Gdzie reszta? – Wozak zachrypiał jeszcze raz, chyba jednak zawsze tak mówił.

– Tu i tam, wokół tej uroczej polanki. Nie muszą nam stać nad głową.

Ciemne spojrzenie omiotło ścianę drzew, po chwili And’ewers wykonał jakiś niezrozumiały gest.

– Dobrze – zachrypiał, odwracając się. – My też się pilnujemy. Chodźcie.

Najwyraźniej nie należał do gadatliwych, bo drogę do wozów przebyli w milczeniu. Velergorf szturchnął lekko porucznika i wzrokiem wskazał tkwiący za pasem mężczyzny nóż. Sądząc po kształcie pochwy, klinga miała długość przynajmniej dwunastu cali, rozszerzała się ku górze i zaginała w przód. Kavayo, znak rozpoznawczy wszystkich wozackich mężczyzn. Pierwszy raz widzieli ten nóż z tak bliska i trzeba przyznać, że broń robiła wrażenie.

Pośrodku obozu rozpalono małe ognisko, nad którym bulgotał osmalony kociołek. Velergorf pociągnął nosem i skinął z uznaniem głową.

– Dobra wołowina.

Przechodząc między wozami, ich przewodnik załomotał pięścią o ścianę najbliższego.

Pojawiło się jeszcze trzech mężczyzn i kobieta. Wszyscy wysocy, smagli, czarnowłosi. Można ich było wziąć za rodzeństwo En’leyd.

Kenneth zatrzymał się i patrzył, jak wychodzą z wozu. Dwóch mężczyzn, wzorem And’ewersa, nosiło skórzane kamizelki i spodnie oraz krótkie, błyszczące od tłuszczu warkocze, natomiast ostatnia dwójka wyróżniała się zarówno wiekiem – oboje wyglądali na co najmniej dwukrotnie starszych od reszty – jak i strojem. Mieli na sobie długie, bezkształtne czarne szaty, ozdobione mnóstwem piór, kawałków kości, kamyków i muszelek. Na ten widok Fenlo Nur skrzywił się, ale rozsądnie niczego nie skomentował.

– Siadajcie. – Ich przewodnik wskazał kilka rozrzuconych wokół ogniska mat. – O tak.

I usiadł, podkurczając nogi. Strażnicy poszli w jego ślady, po chwili dołączyła do nich reszta. Przez kilka uderzeń serca panowała niezręczna cisza.

Potężnie zbudowany Verdanno poruszył się pierwszy i wziął na siebie obowiązki gospodarza.

– To jest Emn’klewes Wergoreth, Boutanu obozu New’harr. – Tęższy z Wozaków skłonił się minimalnie, błysnął uśmiechem. – Dalej Awe’aweroh Mantom, Lamerei Trzech Fal, oraz Has i Orne.

Najszczuplejszy z mężczyzn, z twarzą poznaczoną bliznami i chmurą gradową w spojrzeniu, i dwójka ubrana w czerń i plemienne ozdóbki również skinęli głowami. Kenneth odkłonił im się, zauważając, że o ile wygląd wszystkich Verdanno mówił o wspólnocie pochodzenia, o tyle starszy mężczyzna i kobieta wyglądali, jakby łączyło ich – jak powiadano na Północy – wspólne łono.

– Tak. – Mężczyzna złowił i odpowiednio zinterpretował jego spojrzenie. – Jesteśmy rodzeństwem. Bliźniętami.

– I to powinno wystarczyć. – And’ewers zaklaskał energicznie. – Zanim zaczniemy rozmawiać, zjemy.

Z jednego z wozów wyszły trzy dziewczyny. Dwie nastolatki, jedna wyraźnie młodsza. Bez słowa podeszły do siedzących, rozdały i napełniły głębokie, drewniane miski. Najmłodsza rozdzieliła owsiane podpłomyki, po czym cała trójka ukłoniła się i wróciła do wozu. Przez następny kwadrans słychać było tylko mlaskanie, siorbanie i skrobanie łyżkami o dna. W mlaskaniu i siorbaniu celował zwłaszcza ubrany w czerń mężczyzna, a wyglądało to tak, jakby postanowił tymi odgłosami przepłoszyć z okolicy całą zwierzynę. Kenneth uśmiechnął się w duchu, łowiąc jego spojrzenie, to była zabawa, sprawdzian, jak żołnierze Imperium zareagują na taki pokaz prostactwa i barbarzyństwa. No cóż, jeśli ktoś jadał najczęściej w towarzystwie wyglądających jak banda zbirów strażników, to raczej nie będzie się przejmował brakiem manier, prawda? Porucznik siorbnął głośno i beknął bezceremonialnie, ledwo zakrywając usta. Nagrodą był szeroki, szczery uśmiech.

Gulasz się skończył, gospodarz zaklaskał, dziewczęta wyszły z wozu, zabrały naczynia i znikły.

– Znacie drogę na wyżynę? – zaczął ten z największą kolekcją blizn, Awe’jakośtam.

Najwyraźniej teraz, gdy wymogi gościnności zostały spełnione, przechodzili od razu do rzeczy. Porucznik przeniósł spojrzenie z jednej twarzy na drugą, z jednych ciemnych oczu na inne. To by było tyle, jeśli chodzi o rzekome „odwiedzanie” krewnych, upewnił się. W tych oczach tliła się zapowiedź wojny, były spokojne, zdecydowane, groźne. I w jakiś sposób obojętne, ci ludzie podjęli już decyzję i nie było mowy, by zrezygnowali ze swoich planów.

– Chyba – odpowiedział zgodnie z prawdą, a burza, którą dostrzegł w spojrzeniu mężczyzny, przybrała na sile.

– Chyba? – W tym pytaniu było wszystko, łącznie ze zgrzytem noża ocierającego się o okucie pochwy.

– Dostaliśmy mapy, plany i notatki, ale nie przeszliśmy jej sami. Zrobił to inny oddział.

– Więc dlaczego ten inny oddział nas nie poprowadzi?

– Bo to Bękarty Czarnego, a on uważa, że do tego zadania wystarczymy my. Swoje własne oddziały woli mieć pod ręką.

Nie było sensu opowiadać o konflikcie z Kwatermistrzostwem.

– I mamy uważać...

– Czy te mapy są dokładne?

Pytanie zadał gospodarz, i to najwyraźniej wystarczyło, by zamknąć usta temu najbardziej gniewnemu.

– Straż dba o to, by jej mapy były najlepsze. W górach od tego zależy życie. Są dokładne.

– Wóz przejedzie?

– Zgodnie z tym, co jest zaznaczone, przejedzie przez większość drogi. Niemal połowa trasy biegnie starym szlakiem w stronę Awnmort. To mały zamek, jeszcze trzydzieści lat temu był bazą Straży. Potem go opuszczono, bo remont był nieopłacalny, a w tamtej okolicy i tak nie ma sensu trzymać stałej załogi. Czasem jeszcze z niego korzystamy, a droga mimo że nie jest już używana, zachowała się w dobrym stanie...

Kenneth przerwał, bo w miarę jak mówił, Verdanno pochylali się w przód, zaciskali pięści, spinali. Najwyraźniej te informacje były dla nich na wagę złota.

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli – spojrzał w oczy And’ewersowi – stąd, z tego miejsca, do Wyżyny Lytherańskiej jest lotem ptaka jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć mil. Ale szlak kluczy między zboczami, zawraca na północ, potem na południe, w pewnej chwili, zgodnie z mapą trzeba będzie jechać nawet na zachód. Myślę, że o ile trasa do Awnmort jest dość prosta, o tyle potem zaczną się problemy. W jednym miejscu należy przerzucić most nad wąwozem, według notatek szerokim na prawie osiemdziesiąt stóp, w innym przejście w skałach zwęża się do dwóch jardów, wóz nie przejedzie bez solidnej kamieniarskiej roboty. Będzie też trochę drzew do wykarczowania, chyba że chcecie objeżdżać ładny kawałek lasu, co wydłuży drogę o jakieś dziesięć mil. Tak czy inaczej, to nie wycieczka na jeden dzień.

Wozak potakiwał każdemu jego słowu i wydawał się notować coś w myślach. Spokój i zdecydowanie ani na chwilę nie znikły z jego spojrzenia.

– A na końcu? – zachrypiał. – Jak wygląda zejście na wyżynę?

Kenneth pochylił się, wyjął z dogasającego ogniska nadpalony patyk i zaczął rysować na ziemi.

– To jest wschodnia ściana Olekadów – zrobił pionową kreskę – wysoki na milę skalny mur bez żadnych przełęczy czy przesmyków. Tylko w jednym miejscu jest tam skalna ostroga, długa na pół mili, lekko zakręcająca na południe...

Zaznaczył ją oszczędnym ruchem.

– Szlak, który mamy wam pokazać, kończy się właśnie u szczytu tej ostrogi, długa na kilkaset jardów szczelina w skale prowadzi wprost na jej początek, mniej więcej trzysta stóp nad poziomem gruntu. Ta szczelina to najwęższe gardło na całej trasie, w jednym miejscu ma tylko nieco ponad trzy stopy, a i samo wyjście ze skalnej ściany jest dobrze ukryte. Potem już tylko półmilowy zjazd w dół skalnym grzbietem i jesteście w domu.

Drgnęli na to słowo, jakby kropla roztopionej smoły spadła im na kark. Kenneth pokiwał głową i zmierzył się spojrzeniem z And’ewersem.

– Ile wozów chcecie tamtędy przeprowadzić?

Verdanno miał twarz jak z kamienia, po czym poruszył szczęką, zacisnął zęby, sapnął.

– Wszystkie.

Nie było serii zduszonych jęków ani oburzonych spojrzeń, tylko towarzysząca im i milcząca dotąd kobieta wykonała coś, co chyba było gestem aprobaty, bo uśmiechnęła się przy tym szczerze.

– Oczywiście mówicie nam to, bo i tak sami byśmy się domyślili, mam rację?

Fenlo Nur. Krępy podoficer nie wiedział, kiedy należy zachować milczenie.

– Oczywiście. – Has uśmiechnął się szeroko. – Za to ty jesteś dobry w dotrzymywaniu tajemnic, mam rację?

Kenneth widział, jak dziesiętnik kamienieje. Od czubków palców po oczy, które nagle straciły wyraz.

– Młodszy dziesiętniku... – powiedział to tak spokojnie, jak tylko się dało.

Nur oderwał spojrzenie od starca i przeniósł je na dowódcę. Trzeba przyznać, że porucznik nie spodziewał się zobaczyć w jego twarzy czegoś w rodzaju zagubienia i paniki.

– Młodszy dziesiętniku – powtórzył jeszcze raz – jeśli znów odezwiesz się bez pytania o pozwolenie, osobiście przeniesiesz wszystkie te wozy na plecach, rozumiemy się?

Nur zamrugał i znów był tym żołnierzem, którego Kenneth wczoraj spotkał w stajni, cynicznym i złośliwym, z przyklejonym do ust grymasem kwalifikującym się do raportu o znieważenie oficera.

– Tk jst, pnie pruczniku – wycedził, połykając samogłoski.

Kenneth westchnął.

– Tak lepiej, żołnierzu. Oczywiście jeśli twoje kłopoty z wymową się utrzymają, będziesz musiał wrócić do stajni. Nie mogę pozwolić, by moją dziesiątką dowodził ktoś, kto nie potrafi się poprawnie wysławiać.

Grymas się pogłębił, ale tym razem „tak jest” padło głośno i wyraźnie.

Porucznik odwrócił się ku Wozakom, którzy obserwowali całą scenę z wyraźnym zainteresowaniem.

– Kiedy chcecie wyruszyć?

– Jutro. – And’ewers potarł w zamyśleniu policzek. – Najlepiej skoro świt.

– Przynajmniej jeśli chodzi o początek drogi, nie powinno być zatem problemów. Do Awnmort jest jakieś osiemnaście mil, czyli pierwsze wozy powinny tam dotrzeć wieczorem. Ale po drodze nie ma żadnego miejsca do rozbicia obozu. Zresztą, na większości trasy takiego miejsca nie ma. Nie ma też możliwości zawrócenia wozu albo odciągnięcia go w bok, gdyby na przykład zgubił koło lub złamał oś. Będziecie najczęściej wyciągnięci w sznur, bez możliwości manewru. Na tych odcinkach nie da się wyprzęgać zwierząt i odprowadzać ich na bok, poza tym prawie na całym szlaku nie ma wodopojów ani pastwisk, wszystko, od zapasów paszy po wodę, musicie mieć na wozach. Pierwsza duża przeszkoda, ten wąwóz, o którym wspominałem, jest pięć mil za zamkiem. Jak zamierzacie go przebyć?

– Zbudujemy most.

– A materiały? Kamienie, zaprawa, cegły?

Zaśmiali się nagle wszyscy, nawet ten zachmurzony.

– Meekhańczycy. – Has wyglądał na najbardziej ubawionego. – Kiedyś spróbujecie budować łodzie z kamienia i cegieł. Albo z żelaza. Ale dobrze, będziecie naszymi przewodnikami, więc wam pokażemy, jak należy to robić w drodze.

Kiedy skończył mówić, już się nie śmiał. Za to oczy miał zimne i twarde.

– A teraz opowiedz nam jeszcze o tym, co dzieje się w okolicy i dlaczego powinniśmy trzymać warty dzień i noc.

* * *

Wóz, którym zamierzały dotrzeć do hrabiego, nie wyróżniał się rozmiarami, miał jednak znakomity i świadczący o bogactwie właściciela zaprzęg. Oraz dorównujące mu przepychem wnętrze. Egzotyczne gatunki drewna konkurowały z jedwabiem, batystem i atłasem. Dwie miękkie sofy, mahoniowy stolik, tkana wełna na ścianach, rzeźbione szafki z kryształowymi szybkami, osobna sypialnia.

Besara obejrzała wszystko i rzuciła tylko jeden komentarz:

– Niezbyt krzykliwie, ale za to dużo motywów końskich.

Bo wewnątrz konie były wszędzie, cwałowały po wełnie arrasów, pasły się na obiciach sof, nawet nogi stolika wyglądały jak cztery wyciągnięte w skoku końskie sylwetki. Ktoś najwyraźniej miał monotematyczny gust.

Nic dziwnego, to wóz Verdanno. Sofy, jeśli pominąć miękkie siedziska, zbudowano na wiklinowych szkieletach i przymocowano na stałe do podłogi, podobnie jak stolik; porcelanowe naczynia w szafce tkwiły w osobnych, wyłożonych wełną przegródkach, a małe oliwne lampki przykryto wysokimi szklanymi kloszami, które powinny chronić wnętrze przed przypadkową iskrą. Łóżko w sypialni stanowiło powiększoną wersję łóżek, które Kailean znała z wozów swojej drugiej rodziny.

– Mimo wszystko – Besara sprawiała wrażenie lekko rozczarowanej – spodziewałam się czegoś większego.

– Monstrum długiego na pięćdziesiąt stóp i szerokiego na dwadzieścia, które ma wewnątrz kilka pokoi i osobną kuchnię? – Kailean pokiwała głową. – Też kiedyś czegoś takiego się spodziewałam. Ale karawana może jechać tak szybko, jak jej najwolniejszy wóz, a taki potwór nie ruszyłby w ogóle z miejsca. Verdanno mieli tysiąc lat, żeby znaleźć najlepsze rozmiary, i oto właśnie one. Wasza wysokość.

Wskazała Daghenie miejsce na sofie, sama skromnie stanęła obok.

– Dobrze. – Starsza kobieta obrzuciła je wzrokiem. – Gdybym potrzebowała modelek do obrazu pod tytułem „Dzika księżniczka i jej nauczycielka”, byłybyście idealne. I tak musicie wyglądać przez cały czas. Najważniejsze powinno tkwić w waszych głowach. – Postukała się palcem w skroń. – Powinnyście cały czas myśleć o sobie jak o wozackiej arvstokratce i biednej dziewczynie próbującej zarobić na posag. I jednocześnie powinnyście pamiętać, po co tam jedziecie. Nie wiemy, dlaczego do większości zabójstw dochodzi w pobliżu ziem hrabiego, ale jeśli sam hrabia jest w to zamieszany, w zamku nieustannie grozić wam będzie niebezpieczeństwo. Ale ta sprawa już wykroczyła poza lokalne waśnie i dlatego musicie dowiedzieć się na ten temat wszystkiego, czego tylko zdołacie.

Popatrzyła im w oczy. Długo, uważnie.

– Jesteście z czaardanu Laskolnyka, więc znacie niebezpieczeństwo. Tym bardziej że... jeśli jedna czy dwie ploteczki, które słyszałam, są prawdziwe, jest w was coś więcej. Tak, wasza wysokość, nie zapomniałam o tym wisiorku, którym błysnęłaś mi w oczy w czasie naszego pierwszego spotkania i od patrzenia na który czułam gorczycę na języku. – Besara uśmiechnęła się delikatnie. – Zauważyłam też, że potajemnie spakowałaś kilka drobiazgów, o których nie powinnam wiedzieć. Ale pamiętajcie, że ta broń ma obosieczne ostrze. Na upartego można udawać, że to barbarzyńskie, plemienne amulety, których pełno na Wschodzie. Nie patrzcie na mnie takim obojętnym wzrokiem, bo to jak przyznanie się do winy. W zamku hrabiego nie ma żadnego czarodzieja, przynajmniej żadnego prawdziwego Mistrza, ale i tak powinnyście uważać ze swoimi talentami. Miejscowa szlachta uważa Wielki Kodeks za rdzeń Imperium, a choć może i krzywdy wam za to nie zrobią, zwłaszcza księżniczce Gee’nerze z rodu Frenwelsów, mogą potraktować takie rzeczy jako obelgę i doskonały pretekst do wyrzucenia was z zamku.

Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.

– Nie umiem się żegnać, jeśli mi pozwolić, będę gadała do wieczora, więc sądzę, że najlepiej będzie, jak już pójdę. Zobaczymy się za kilka dni.

Wyszła z wozu.

Kailean natychmiast zwaliła się na drugą sofę. Wyciągnęła się wygodnie, prostując nogi.

– Uuuch... Niech to szlag, wkrótce zaczną o nas piosenki układać. Czaardan Laskolnyka, banda dziwaków zasługujących na stryczek.

– Czaardan już nie istnieje, pamiętaj, Inro. Z Wozakami przyjechało tutaj kilku jego członków, którzy potrzebowali pieniędzy i wynajęli swoje szable, bo nawet Verdanno przyda się paru jeźdźców. Kocimiętka, Lea, Niiar, Janne, Veria czy Faylen to teraz tylko zwykli zabijacy. Choć wolałabym ich mieć przy sobie.

– Ja też. Twoje duchy coś wykryły?

Daghena parsknęła.

– A według ciebie to sfora psów gończych, które podejmą trop i zaprowadzą mnie do zwierzyny? A jeśli mowa o psach...

– Nie, też nie. Kręci się gdzieś w pobliżu, ale go nie wzywałam. Gdyby znalazł coś naprawdę dziwnego, pewnie sam by przyszedł.

– Pytanie, co jest dziwne dla ducha psa.

Uśmiechnęły się i w tym momencie ktoś zapukał do drzwi.

W mgnieniu oka obie siedziały prosto.

– Wejść. – Daghena przejęła na siebie rolę gospodyni.

Mężczyzna, który stanął w drzwiach, wypełnił je od progu do futryny. Jego kolczuga i hełm wyglądały na takie, co to niejeden cios wzięły na siebie, ale błyszczały, nienagannie wyczyszczone. Podobnie jak okucia pochwy miecza i stalowe godło Górskiej Straży. Z tym że to ostatnie szpecił czarny krzyż.

– Kapitan Gwenre Kohr. Trzecia Kompania Pierwszego Pułku Górskiej Straży – przedstawił się z ukłonem. – Będziemy mieli zaszczyt eskortować waszą wysokość.

– A więc możemy się czuć bezpiecznie, prawda, Inro?

– Oczywiście księżniczko.

– Kiedy spodziewamy się dotrzeć na miejsce, kapitanie?

Oficer oderwał wzrok od wnętrza wozu.

– Grubo przed wieczorem, wasza wysokość. To jakieś dwadzieścia mil, ale droga jest w dobrym stanie, sprawdziliśmy. Jeśli konie podołają, zdążymy przed kolacją.

– Jeśli konie podołają?

– To góry, a nie równina, będą musiały pokonać kilka podjazdów i zjazdów. Jeśli się zmęczą, zrobimy postój.

Dag wydęła wargi.

– Konie podołają, kapitanie. Natomiast gdyby pańscy żołnierze się zmęczyli, proszę dać znak, zrobimy postój.

Strażnik spojrzał na nie z twarzą bez wyrazu.

– Oczywiście. Za chwilę ruszamy. – Ukłonił się sztywno i wyszedł.

Przez chwilę siedziały w milczeniu.

– No proszę – Kailean pokiwała głową – zachowałaś się jak prawdziwa wozacka księżniczka. Wbiłaś mu szpilę, bo źle wyraził się o twoich koniach.

– Nie dlatego.

Uniosła brwi.

– O? A dlaczegóż to, wasza wysokość?

– Bo ubrałam się w kieckę, jakiej nie miałam na sobie nigdy w życiu, pół ranka robiłam fryzurę i się malowałam, a on wolał się gapić na ściany.

Kailean tylko się uśmiechnęła.

A potem wozem szarpnęło i powoli ruszyli. Spojrzały na siebie z powagą. Teraz już nie było odwrotu. Jechały w gniazdo żmij.

* * *

Droga przebiegła bez zakłóceń, z jednym tylko krótkim postojem, żeby napoić zwierzęta i coś zjeść. Obie wykorzystały monotonię podróży, by odespać poprzednie noce, zresztą nie miały nic lepszego do roboty; Kailean pokazała jeszcze Dag kilka verdańskich gestów z niskiej mowy, po czym umościły się na sofach i zapadły w sen. Nim słońce zaczęło się chować za szczyty, dotarli do siedziby hrabiego Cywrasa-der-Malega. Daghena poprosiła kapitana, by zatrzymali się nieco przed zamkiem. Budowla, mimo że przykucnęła na szczycie góry, wczepiając się murem w skałę i bodąc niebo wysoką wieżą, nie była zbyt imponująca. Dobra warownia, ale kiepska siedziba arystokratycznego rodu. Niezbyt duża i mało reprezentacyjna. Kailean przypomniała sobie dworki i pałacyki, jakie szlachta – i to nawet ta pośledniejszego stanu – stawiała na Wschodzie. Nic dziwnego, że miejscowi hrabiowie mieli kompleksy.

– Niezbyt wielki. – Daghena wpatrywała się w zamek i w wijącą się wokół góry drogę.

Kapitan Straży pokiwał głową.

– Bo to dawna warownia Świątyni Dress. W środku jest bardziej cywilizowana niż na zewnątrz, hrabia ma ponoć nawet łaźnię, ale przyznaję, że nie robi wielkiego wrażenia, wasza wysokość. Ale to jeden z powodów, dla którego nie możemy wam towarzyszyć, w środku nie ma miejsca dla setki żołnierzy. Będziemy tu na was czekać za cztery dni.

– Wracacie do Kehlorenu?

– Nie, będziemy patrolować okolicę.

Kailean spojrzała na oficera ze zdziwieniem.

– Rozkaz... nie, prośba Szczurów. Mamy czekać w pobliżu, i to tak, żeby hrabia o tym wiedział. Pokaz, że Górska Straż czuwa.

– Cieszy mnie to, kapitanie. – Daghena nie odrywała wzroku od warowni. – Proszę więc zawieźć nas do tego orlego gniazda.

Wsiadły do wozu, a konie ruszyły w wędrówkę wokół góry. Kailean wolała nie myśleć o przepaści, która zaczęła otwierać się po ich prawej stronie, w miarę jak pojazd wspinał się coraz wyżej i wyżej. Zamiast tego zrobiła szybki przegląd rzeczy, które ze sobą zabrały. Trzy skrzynie z ubraniami, szkatułka klejnotów i prezent, który miały wręczyć hrabiemu w imieniu Verdanno, wykonany z alabastru wysoki na dwie stopy posążek klaczy. Zwierzę było śnieżnobiałe i pędziło przed siebie lekkim kłusem, wysoko zadzierając ogon. Za każdym razem, gdy na nie patrzyła, Kailean miała ochotę wyszczerzyć się głupio – na czole klaczy umieszczono żółty diament wielkości ziarna grochu. Starszyzna obozów nie tylko dała im alibi, ale też nie szczędziła kosztów. Wozacy mieli i gest, i poczucie humoru. Po pierwsze ten diament był pewnie wart więcej niż miesięczny dochód ze wszystkich włości hrabiego, a po drugie była to podobizna Laal pod postacią kamendeeth – białej klaczy ze złotą gwiazdą na czole. Co prawda Laal od wielu wieków miała swoje miejsce w panteonie, ale jeśli prawdą było to, co mówiła Besara, Cywras-der-Maleg miał własną wizję porządku świata, w którym znajdowało się bardzo mało miejsca na bogów innych niż Wielka Matka. Ale nieprzyjęcie tego podarunku byłoby obrazą córki Baelta’Mathran, obrazą dla gości i odrzuceniem małej fortuny. Rzecz jasna, i to stanowiło sedno żartu, istniała spora szansa, że arystokrata nie zorientuje się, co właściwie otrzymał, bo Laal w takiej postaci czcili niemal wyłącznie Verdanno. W Imperium znano ją bardziej jako Szarowłosą, Panią Stepów, Matkę Koni, Czarną Klacz Zmierzchu. W ten sposób, praktycznie podstępem, stepowa bogini zagarnie dla siebie kawałek miejsca pośrodku Olekadów.

Powiadano, że podstępy i fortele Laal uwielbiała ponad wszystko. Ten na pewno musiał się jej spodobać.

W miarę jak wjeżdżały wyżej, wiatr coraz mocniej napierał na ściany wozu. Kailean spojrzała na Daghenę.

– Lodowate powitanie.

– Nie jest gorzej, niż gdy zimą na Stepach zerwie się północny wicher. – Dag przeglądała się w małym lusterku. – Jak wyglądam?

– Jak verdańska księżniczka. Dzika i trochę próżna. Tak trzymaj.

– Nie o to pytam. Czy sprawiam wrażenie wystarczająco przejętej i oczarowanej wielkością i potęgą meekhańskiej arystokracji? – Otworzyła nieco usta i zamrugała powiekami. – Ojej, te domostwa to kamienne wozy bez kół, ojej, to ubranie to nie niewyprawiona skóra, a to ogień, który płonie wewnątrz domostwa, ojejej...

Kailean uśmiechnęła się do niej wymuszenie.

– Też jesteś zdenerwowana?

– Nie, skąd. Po prostu po raz pierwszy zaczynam się poważnie zastanawiać, co ja tu robię. Powinnam z Kocimiętką i resztą szukać drogi dla karawan, a potem walczyć z Se-kohlandczykami.

Wóz szarpnął i zatrzymał się. Zabrzmiała trąbka, a po chwili przeraźliwy, metaliczny grzechot łańcuchów. Krata w bramie.

– Mamy ostatnią szansę, żeby wyskoczyć i uciec, dziewczyno. Decyduj się, bo jak wjedziemy do środka, będziesz dla mnie tylko księżniczką Gee’nerą.

Wóz ruszył.

– Za późno, droga Inro. Zaczynamy zabawę.

Stukot kopyt po kamieniach, stłumione głosy na zewnątrz, coś jakby krótka kłótnia. Po chwili zapukano w drzwi wozu.

Kailean otworzyła je, wyszła na zewnątrz i skromnie stanęła z boku. Teraz swoją rolę miała odgrywać Daghena.

Dziewczyna stanęła w progu, rozejrzała się po dziedzińcu, uniosła głowę, podziwiając górującą nad nim wieżę. Po chwili spojrzała na witających ją ludzi.

Na ich czele stał starszy mężczyzna średniego wzrostu, w haftowanych złotem aksamitach, po prawej miał dwóch młodszych szlachciców, po lewej dwie kobiety. Między młodszymi mężczyznami nie było żadnego podobieństwa, jasnowłosy z szarymi oczami niemal o dłoń przewyższał drugiego, krępego i ciemnego. Kobiety też różniły się jak noc i dzień, starsza była ciemnowłosa, ciemnooka, smagła i miała w spojrzeniu tę ledwo skrywaną wyniosłość, charakterystyczną dla ludzi przywykłych do wydawania rozkazów. Za to młodsza... Kailean rzuciła na nią okiem, spojrzała na resztę witających i jakby kierowana przemożną siłą, zapatrzyła się znowu. Dziewczyna była skończoną pięknością. Banalne porównania o oczach jak letnie niebo, włosach jak fala złota i ustach jak płatki róż usilnie próbowały dojść do głosu. Jak można być tak... tak cholernie doskonałą? I ta figura, którą prosta w kroju sukienka jeszcze podkreślała. Już wiedziała, kogo będzie bardzo, ale to bardzo nie lubić przez najbliższe dni.

I wtedy dziewczyna spojrzała jej w oczy i uśmiechnęła się. Szczerze, bez śladu wyższości, jakby właśnie spotkała niewidzianą od lat przyjaciółkę. Paskudne uczucie, które nazywało się – tu Kailean musiała być ze sobą szczera – zawiść, znikło.

Może nie będzie tak źle.

Przez kilka uderzeń serca trwała cisza, coraz bardziej niezręczna. Najwyraźniej to, co zaszło, zanim otworzyły drzwi, miało większe znaczenie. Kailean odszukała wzrokiem dowódcę ich eskorty. Kapitan stał z boku, usta w wąską kreskę, wściekle zmrużone oczy, kamienna twarz. Musiało dojść do jakiegoś starcia między nim a witającymi, bo cała piątka demonstracyjnie go ignorowała.

Wreszcie najstarszy mężczyzna poruszył się lekko.

– Jestem hrabia Cywras-der-Maleg. Zaszczyt to dla mojego domu gościć szlachetną księżniczkę Gee’nerę z rodu Frenwelsów. – Ukłonił się, nieznacznie, formalnie i sztywno. – Rzadko odwiedzają nas goście tak znamienitej krwi.

Za nim powtórzyli ukłon młodsi mężczyźni. Kobiety dygnęły. Kailean rzuciła okiem na oficera, wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Czekał.

Daghena, wciąż stojąc w progu, również dygnęła, i to z taką gracją, że Kailean poczuła dumę.

– To ja czuję się zaszczycona, że mogę być gościem tak świetnego rodu, którego sława sięga daleko poza te góry. Mam tylko nadzieję, że moja prośba nie sprawiła panu, hrabio, zbytnich kłopotów.

Mówiła z lekkim, wschodnim akcentem, starannie wymawiając słowa, a na zakończenie uśmiechnęła się uroczo. Besara też byłaby z niej dumna.

Hrabia oddał uśmiech, i to na dodatek wyglądający szczerze.

– Niewielu mamy gości, my mieszkańcy tych srogich okolic, więc każdy jest darem Pani. Niewiele rzeczy sprawiło mi taką radość jak to, że wasza wysokość wyraziła zainteresowanie moim skromnym domem.

Kailean rzuciła okiem na kapitana. Oficer Straży nawet nie mrugnął, widocznie płaskie komplementy i wyćwiczone grzeczności to nie to, na co czekał. I wyglądało na to, że ma zamiar czekać, aż zamek nie rozpadnie się ze starości.

Starszy szlachcic rzucił mu poirytowane spojrzenie.

– Czy wasza wysokość uczyni mi zaszczyt i nazwie mój dom swoim domem – zaczął wreszcie – mój ogień swoim ogniem, mój honor swoim honorem?

Meekhańskie powitanie gościa. Kailean pamiętała je z dzieciństwa, choć prości dzierżawcy, wśród których się wychowała, w takich sytuacjach mówili tylko „wejdź do domu, ogrzej się przy ogniu, śpij spokojnie”. Jak widać szlachta lubiła pompę, lecz dowódca ich eskorty najwyraźniej na to właśnie czekał, bo dopiero teraz huknął pięścią o lewą pierś, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę bramy.

Uśmiechnęła się w myślach. Oczywiście te słowa nie miały żadnej mocy, żadnej władzy nad tym, kto je wypowiadał. Jeśli hrabia postanowi wtrącić je do lochu albo zrzucić w przepaść, zrobi to. Ale teraz, jeśli do tego dojdzie, kapitan Górskiej Straży będzie mógł zaświadczyć, że złamano odwieczne zwyczaje.

– Zaszczytem dla mnie będzie dzielić z tobą dom, ogień i honor, panie. – Daghena dobrze odrobiła lekcję, co zostało nagrodzone kilkoma uśmiechami. Nawet czarnowłosa złagodniała.

– Górska Straż... – Hrabia spojrzał na znikającego w bramie oficera. – Ci ludzie nie mają żadnego pojęcia o manierach.

– Nie rozmawiałam z kapitanem zbyt wiele. – Daghena zrobiła krok i znalazła się na dziedzińcu. – Ale sprawiał wrażenie doświadczonego żołnierza.

– Doświadczonego, wasza wysokość? Pewnie tak. – Arystokrata wykrzywił się dziwnie. – Strażnicy to zazwyczaj ludzie z gminu, prości górale, pasterze, chłopi, czasem nawet zbóje, służbą w armii ratują się od stryczka. Więc i doświadczenia mają własne, czasem bardzo ciekawe. No i oczywiście, jak większość Wessyrczyków, są uparci i nie okazują szacunku nikomu. Nawet moi zbrojni muszą się im tłumaczyć, gdy wędrują po moich własnych ziemiach. Ale nie rozmawiajmy już o tych nieprzyjemnych rzeczach.

Najwyraźniej przypomniał sobie o obowiązkach gospodarza.

– To moi synowie, pierworodny Ewens i trzeci Ywron.

Pierwszy ukłonił się ten jasnowłosy, a Kailean – pamiętając informacje przekazane przez Besarę – rzuciła okiem na jego stopy, ale luźne spodnie i para identycznych butów skutecznie maskowały kalectwo. Jego brat z twarzy i karnacji był podobny do czarnowłosej, więc ona musiała być drugą żoną hrabiego.

– Moja żona, Euheria-der-Maleg – kobieta jeszcze raz dygnęła – i hrabianka Laiwa-son-Baren, stryjeczna kuzynka trzeciego stopnia, a wkrótce, mam nadzieję, również szczęśliwa małżonka mojego drugiego syna, Aeryha, który niestety nie mógł teraz powitać waszej wysokości.

Daghena obracała się lekko, kłaniała i uśmiechała. Istna księżniczka, psiakrew.

– A więc będę z niecierpliwością czekać na spotkanie z nim, hrabio. I proszę, bez waszych wysokości. Wystarczy księżniczko. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Chciałabym jeszcze przedstawić moją towarzyszkę, pannę Inrę-lon-Weris, dzięki której poznałam tak dobrze meekh.

Niech to szlag, co ona znowu wymyśliła?

Kailean dygnęła niziutko, obrzucana kilkoma ciekawskimi spojrzeniami. Nie tak to planowały, to Daghena miała rzucać się w oczy, aby Kailean mogła mieć większą swobodę ruchu.

– Szlachcianka?

Widać było, że hrabia nie oczekuje twierdzącej odpowiedzi. W jego świecie nie było miejsca na meekhańskie szlachcianki wysługujące się barbarzyńskim księżniczkom.

– Nie, panie hrabio. Wolna Meekhanka czystej krwi, lecz bez tytułu.

Patrzył na nią przez chwilę.

– Co sprawiło, moje dziecko, że taka młoda i ładna dziewczyna znalazła sobie takie zajęcie?

Starał się, pewnie przez wzgląd na księżniczkę, być jowialnym i przyjacielskim, lecz wychodziło to protekcjonalnie i denerwująco. Jesteś Inra-lon-Weris, córka kupca zbierająca na posag, Kailean musiała sobie to powtórzyć, żeby nie odpowiedzieć złośliwym grymasem i jakąś uszczypliwością.

– Mój ojciec znał stryja księżniczki Gee’nery, a kiedy umarł, ja... nie chciałam być dla nikogo ciężarem, więc postanowiłam sama o siebie zadbać.

Chyba udzieliła najlepszej z możliwych odpowiedzi, bo szlachcic ledwo zauważalnie się rozpromienił.

– Prawdziwy meekhański kwiat. Z wierzchu wydaje się taki kruchy, lecz wewnątrz tkwi dumna stal. To takie kobiety jak ona towarzyszyły swoim mężom, gdy ci budowali Imperium.

Skinął jej jeszcze raz głową i nie czekając, aż się ukłoni, przeniósł spojrzenie na Daghenę, Kailean zaś musiała użyć wszystkich sił, by nie skrzywić się z irytacją. Besara miała rację, kiepskie komplementy więcej mówią o ludziach niż otwarte obelgi.

– Czy wasza... przepraszam, czy pani, księżniczko Gee’nero, uczyni nam zaszczyt i zasiądzie z nami do kolacji? Proszę się nie martwić o wóz, służba zaraz go rozładuje.

Służba. Kailean dopiero teraz dostrzegła, że na dziedzińcu byli inni ludzie. Ubrani w proste stroje, niemal idealnie stapiali się z tłem. W kilka chwil naliczyła sześciu służących. Jeśli stali tam od samego początku, to musieli być mistrzami w nierzucaniu się w oczy.

– Oczywiście, panie hrabio. Chciałabym jednak odświeżyć się po podróży.

– Rzecz jasna. Komnaty czekają.

Загрузка...