Rozdział 7




Nie bolało tak bardzo, jak się spodziewała. Ból był, oczywiście, ale nie odbierał zmysłów ani nie paraliżował woli. Dawał się wytrzymać. Kilka miejsc – tam, gdzie wbito haki – pulsowało tępo, czuła, jak strużki krwi spływają jej po plecach i piersi, ale w gruncie rzeczy to było nic. Na dobrą sprawę mogła podnieść ręce i dotknąć tych ran. Mogłaby, gdyby była jedną z tych na wpół mitycznych bohaterek z opowieści Verdanno, złapać pęk rzemieni, na którym wisiała, i podciągnąć się w górę. Podciągnąć się jedną ręką, drugą wyciągnąć haki, opuścić się bezszelestnie na ziemię, udusić strażnika i uciec.

Tak.

Te myśli najdobitniej świadczyły o tym, że odpływa w obłęd, ale dzięki nim zrozumiała, na czym polega ta tortura.

Nie dało się uciec w ciemność, ból był, ale nie na tyle silny, by pozbawić przytomności, zabrać ofiarę w krainę spokoju. Stały, monotonny, jednolity... Lecz nie on stanowił główną torturę.

Oddychanie. Ostrza przebiły w kilku miejscach mięśnie i gdy nabierała mocniej powietrza, zagłębiały się bardziej, rozrywały ciało, a ból rósł. Więc oddychała płytko i powoli, jednak co jakiś czas musiała spróbować zaczerpnąć tchu głębiej, mimo iż kolejne strumyki krwi spływały po ciele.

Żeby o tym nie myśleć, rozglądała się na boki.

Gdy słońce wzeszło wyżej, zrozumiała, dlaczego zadali sobie tyle trudu i powiesili ją w tym miejscu. Nie tylko dlatego, by miała widok na całą nieckę i by podrażnić Sahrendey. Przede wszystkim jednak dlatego, by wszyscy, także koczownicy Danu Kreda, widzieli, co dzielny wojownik zrobił z krnąbrną niewolnicą i w jaki wspaniały sposób upokorzył nielubianych sprzymierzeńców.

Po prawej miała obóz Sahrendey. W świetle dziennym mogła w pełni ocenić jego wielkość, namioty ciągnęły się na przestrzeni co najmniej mili i znikały za grzbietem wzgórza. To było całe ruchome miasto. Gdzieś za nią znajdowało się obozowisko plemion Kyh Danu Kreda, nie mogła obrócić głowy, by mu się przyjrzeć, lecz sądząc po odgłosach i odległym gwarze, równie wielkie. Przed sobą widziała panoramę całej niecki, łącznie z fragmentem rzeki, i jeśli dobrze rozróżniała kierunki, karawana powinna pojawić się na wzgórzach po jej lewej stronie. Jakieś sześć, siedem mil równego terenu, na którym to Verdanno będą na dole, a koczownicy nieco wyżej.

Śmiertelna pułapka dla wozów i rydwanów.

Musiała zrobić głębszy wdech, zabolało.

Zagryzła wargi.

Nie będzie płakać.

Następną godzinę wytrzymała, obserwując zabawy wrogów. Niechęć między plemionami wywodzącymi się z rdzennych Se-kohlandczyków a tymi, które zostały przez nich podbite, była większa, niż sądziła. Obie strony spędziły poranek na prowokowaniu się i szukaniu zaczepki, jakby fakt, że zbliżają się jej rodacy, stanowił tylko drobną uciążliwość.

Dopiero teraz zauważyła, że obozowisko Sahrendey otacza szeroki na kilka stóp pas starannie skoszonej trawy, za którym wędrują uzbrojeni w łuki i włócznie strażnicy. Wojownicy Danu Kreda demonstracyjnie podjeżdżali do tego miejsca, niektórzy powoli, inni galopem, jakby mieli zamiar naruszyć teren Sahrendey. I w ostatnim momencie, gdy łuki strażników już się napinały, zawracali konie i z dzikim śmiechem cwałowali wzdłuż wyznaczonej przez ściętą trawę linii. Inni zatrzymywali konie tak, że ich przednie kopyta ryły w ziemi tuż przy zakreślonej granicy, wzbijając w powietrze kępy trawy. Cal dalej i poleje się krew.

Ale żaden nie ośmielił się posunąć o ten cal. Nie przy obozie zajmowanym przez Wilki. Zresztą sami Glyndoi nie pozostawali dłużni Se-kohlandczykom. Któryś ze strażników obozowiska „przypadkiem” wypuścił strzałę tak, że wbiła się piędź od kopyt jednego z koni koczowników, wierzchowiec spłoszył się i szarpnął w tył, drobiąc nogami i potrząsając łbem. Odpowiedzią była salwa śmiechu i wyzywające gwizdy spomiędzy namiotów. Jeździec spłoszonego zwierzęcia krzyknął coś rozgniewany, wyszarpnął szablę z pochwy i spiął konia, gotów do przekroczenia granicy. Śmiech i gwizdy momentalnie umilkły, łuki napięły się mocniej, twarze skamieniały.

Rozległ się krótki, przeszywający uszy gwizd, a koczownik w końcu ściągnął wodze i z warknięciem, które mogło być tylko przekleństwem, schował broń. Po kolejnych kilku gwizdach on i jego towarzysze zawrócili i znikli za grzbietem wzgórza.

Key’la odetchnęła. Nie mogła już wytrzymać, czuła, jak haki rozrywają ledwo zasklepione rany i gęsta krew znów płynie. Żeby nie jęknąć, mocniej zagryzła zęby.

Trzy dni? Nie wytrzyma do wieczora.

Lecz jedna rzecz Se-kohlandczykom z pewnością nie wyszła. Glyndoi zachowywali się, jakby nie istniała, jakby dwieście jardów od ich obozu wisiał zwykły kawałek mięsa. Nawet jeśli wśród jeźdźców, którzy na chwilę ukazali się pomiędzy namiotami, był jej wybawca, nie dał znaku, że jej los cokolwiek go obchodzi.

Och... przeklęci mordercy. Jak ktoś ma na rękach krew ośmiu tysięcy dzieci, to śmierć kolejnego jest dla niego równie nieważna jak zeszłoroczny deszcz. Ale i tak wiele by dała, żeby spojrzeć mu w oczy, a potem... O czym to wspominała uzdrowicielka? Splunąć pod nogi i rozetrzeć plwocinę stopą? Teraz byłoby trudno, ale nawet samo splunięcie powinien zrozumieć. Po co wróciliście, pytali. Teraz rozumiała, co czaiło się w głębi ich oczu. I jego, i tej szalonej kobiety.

Strach.

Strach przed sprawiedliwą zemstą i karą.

Oddech i ból. Krew w ustach.

* * *

Nie brakowało jej rozrywek. Przed południem pojawiło się kilku chłopców, w tym jeden z jej prześladowców. Chciała zapytać, jak tam noga jego towarzysza, lecz zabrakło jej tchu.

Chłopcy stali i patrzyli, spróbował trącić ją kijem, lecz strażnik osadził go na miejscu krótkim warknięciem. Tym razem nie miała być rozrywką dla nudzących się młokosów. Stali więc tylko i patrzyli, aż wreszcie nad obozem Se-kohlandczyków zabrzmiała kakofonia piszczałek, trąb i małych bębenków. Z początku nie zrozumiała, o co chodzi, nie pomógł jej nawet widok pilnującego jej koczownika, który poderwał się na nogi i oddał trzy głębokie ukłony w stronę obozu. Dopiero gdy przegalopował przed nią oddział konnicy w błyszczących kolczugach, z hełmami ozdobionymi kitami z końskiego włosia i tarczami, na których oprócz znaku błyskawicy widoczny był czarny jastrząb, pojęła. To byli Jeźdźcy Burzy należący do samego Yawenyra. Więc uzdrowicielka nie kłamała, Ojciec Wojny przybył, by osobiście dowodzić w bitwie przeciw pierwszemu z obozów Verdanno.

Strażnik musiał dostrzec coś na jej twarzy, bo zaśmiał się i rzucił kilka słów w swoim języku, przejeżdżając wymownym ruchem palcem po gardle.

Wdech.

* * *

Ból.

Ból przy każdym oddechu, przy każdym poruszeniu. Ból, gdy zrywał się wiatr i nią kołysał, i gdy wiatru nie było. Ból, gdy strażnik opierał się nagłym ruchem o tyczkę, i gdy wstawał, by rozprostować kości.

Najbardziej bała się, że nie wytrzyma i zacznie szlochać, błagać o litość. To znaczy była to ostatnia myśl, która trzymała ją po tej stronie, jedyna, której się uczepiła i która nie pozwalała jej poddać się do reszty. Już wkrótce... nadjadą wozy... wielkie jak domy wozy bojowe i szybkie jak śmierć rydwany, i koczownicy zrozumieją, że łaska Pani Stepów jest po stronie tych, którzy przychodzą mścić swoje dzieci. A ona zobaczy ciała czarnobrodych morderców zaścielające całą okolicę i ich namioty stratowane kopytami i zmiażdżone kołami...

Tak będzie...

Tak właśnie będzie...

Ból.

* * *

Krzyki. Mimo wszystko musiała na chwilę stracić przytomność, bo krzyk ją zaskoczył. Odetchnęła głębiej i jęknęła, wbrew obietnicy, ale strażnik nie zwrócił na to uwagi. Zbyt był zajęty przypatrywaniem się wściekłej awanturze, jaka wybuchła przy granicy obozowiska Sahrendey.

Stała tam spora grupa koczowników, a na ziemi leżały trzy ciała. Naprzeciw nich tkwił ten, który wcześniej ją wyratował. Kto inny wyrastałby o głowę nad koczowników i miał przy sobie niską, jasnowłosą niewolnicę? Se-kohlandczycy krzyczeli coś i wygrażali rękami, lecz czarnobrody olbrzym pozostał niewzruszony. Być może pewności siebie dodawał mu fakt, że za plecami, na skraju namiotów, tkwiło kilkunastu łuczników, którzy wyglądali, jakby strzały parzyły ich w palce. Wysłuchiwał przez chwilę wrzasków, po czym zwrócił się z jakimś pytaniem do uzdrowicielki. Ta wzruszyła ramionami i wymownym ruchem popukała się w skroń.

Oboje odwrócili się bez słowa i ruszyli między namioty, a łuki ubezpieczających ich wartowników zaczęły się napinać, bo za nimi ruszyli Se-kohlandczycy. W tym momencie w grupę koczowników wjechało kilku jeźdźców w długich kolczugach, ze znakami Ojca Wojny na tarczach. Wystarczyło jedno warknięcie i jeden gest, a wszyscy spokornieli i znikli, zabierając ciała.

Pozostał tylko ten, który ruszył w jej stronę.

– Wygodnie ci? – zapytał, gdy dotarł na miejsce.

Jej porywacz i kat. Tym razem nosił skórzany pancerz i hełm z kolczym nakarczkiem. Patrzył na nią z ciekawością, jak na nieznane zwierzę.

– Próbowałem ich przekonać, że to głupie. Że nie miałaś dość czasu, by się mścić. Ale niektórym nie da się przemówić do głowy.

Nie zrozumiała.

– Jakąś... godzinę temu znaleźliśmy pierwsze ciało. Zaczęliśmy szukać innych i trafiliśmy na jeszcze dwa. To ci chłopcy, których już spotkałaś. Szaman stwierdził, że ich dusze wyrwano z ciał wczoraj przed północą, czyli zanim cię schwytałem. Ale ty weszłaś między konie od strony obozu tych gabealeo, więc nie miałabyś dość czasu, by zabić. Szaman nie potrafił jednak znaleźć zabójcy, więc rodziny chłopców poszły do tamtych – skinął głową w stronę namiotów Sahrendey – oskarżając ich o tę krew. Głupie to, bo nawet Glyndoi nie zabijają w ten sposób. Jednemu z chłopców wyrwano serce, drugiemu obcięto głowę, trzeciego uduszono. Wpatrywał się w jej twarz, czekając na reakcję, więc nabrała głębiej powietrza i uciekła w ból. Czasem się przydaje. Parsknął.

– Gdyby prawdą było, że to Wilki weszły do naszego obozu i wyszły stamtąd żywe, wszyscy wartownicy zawiśliby obok ciebie. Ale dlaczego oni mieliby zabijać tych młokosów? Żeby cię mścić? Gardzą wami. Nienawidzą chyba bardziej niż nas. Nie. To coś innego, ale teraz nie mam czasu na przyjemności... Za godzinę albo dwie będą tu wasze wozy. Jeśli jednak przeżyjesz do końca bitwy, porozmawiamy. Ja i rodziny tych chłopców musimy ci zadać kilka pytań.

Uśmiechnął się. Jakby wściekły pies obnażał zęby.

– A żebyś się nie czuła samotna, wieczorem przyślę tu jeszcze jednego strażnika. Dwóch doświadczonych wojowników to nie to samo co samotny chłopak, prawda?

Zignorowała go, koncentrując się na hakach. Tylko na nich. Jeszcze raz nabrała powietrza, a świeża krew popłynęła w dół.

Dwóch doświadczonych wojowników? Nawet czterech albo ośmiu może nie wystarczyć.

Wiedziała już, oczywiście że tak, wiedziała, kto po nią idzie.

Widziała już, jak on walczy, i to nawet wtedy, gdy jest ranny. A teraz? Ile mil przebiegłeś po wyżynie? Ile trupów zostawiłeś za sobą? Trupów, których nikt nie zliczył, bo ostatnio ludzie zabijają się wszędzie. Mam nadzieję, że wiedziałeś, iż nie należy zabijać tych, którzy jeżdżą rydwanami.

Och... braciszku, powinieneś wrócić w góry, tam, gdzie twój dom.

Zamknęła oczy i nie otwierała ich, póki nie usłyszała, jak mężczyzna odchodzi.

* * *

Powiedział dwie godziny, lecz wydawało się, że nie minęła nawet jedna, gdy zobaczyła pierwsze wozy. Daleko po lewej, nad wzgórzami pojawiła się chmura kurzu. Najpierw niewielka, urosła w kilka chwil i wypluła z siebie rydwany.

Z tej odległości wyglądały jak zabawki, ledwo punkty na tle nieba, ale to musiały być rydwany, bo żadne inne wozy nie zdołałyby się poruszać z taką prędkością. Pomknęły w dół, ciągnąc za sobą rosnące w niebo smugi kurzawy, i zatrzymały się w połowie drogi. Gdy kurz opadł, Key’la mogła je policzyć; około trzydziestu pojazdów, ustawionych w równiuteńką linię, wyglądało wyjątkowo mizernie wobec rozległości niecki. Ale nie, na szczycie wzgórza zaczęły się pojawiać następne, po dwa, trzy, pięć, dumne wozy z proporcami powiewającymi na wietrze.

Coś chwyciło ją za gardło. Czy za chwilę zostaną z nich żałosne resztki, pokazywane w obozach koczowników ku uciesze gawiedzi? Jak wspaniale rydwany wyglądały w czasie ćwiczeń przy obozach w Imperium. Ale teraz? Nawet takie dziecko jak ona wie, że to nie jest najlepszy wybór. Koła przeciw kopytom. Opancerzone burty i pikowane pancerze na końskich grzbietach przeciw szybkości i zwrotności oraz tysiącom strzał. Mogą się opierać przez jakiś czas, lecz w końcu pociski powalą je, jeden po drugim.

Powinniśmy złamać przysięgę i jeździć konno, pomyślała nagle. Jak Se-kohlandczycy, jak Meekhańczycy, jak Sahrendey i sama Szarowłosa wie ile jeszcze innych ludów. Oni mogą i Pani Stepów traktuje ich jak własne dzieci, przyjmuje ofiary i wysłuchuje modlitw. A przecież konie po to zostały stworzone, by jeździli na nich ludzie. Laal Szarowłosa, która podarowała ludziom te zwierzęta, sama kiedyś, pod postacią Białej Klaczy, pozwoliła dosiąść się zwykłemu człowiekowi. Odrzucając rolę, jaką wyznaczyła bogini koniom, obrażamy ją i okazujemy lekceważenie.

Te myśli były dziwnie jasne i spokojne, jakby nie należały’ do niej. Czy to znaczyło, że umiera? Odetchnęła głębiej – bolało, krew płynęła, więc chyba jeszcze żyła.

Nie płacz!

Rydwany stały na wzgórzu, jakby czekając na ruch koczowników. Ktokolwiek dowodził wozami, czy to Felano, czy Kanewey, musiał mieć piękny widok na pole przyszłej bitwy. Owalna niecka otoczona niewielkimi wzniesieniami, zamknięta linią rzeki, tylko namioty koczowników szpeciły oddalone wzgórza niczym pleśń na chlebie. Dowódca tego oddziału nie mógł widzieć ich wszystkich, ale jeśli nie był głupcem, musiał zakładać, że za wzniesieniami, ukryte przed jego oczyma, znajdują się większe siły.

Mimo to wydał rozkaz i rydwany ruszyły.

Utworzyły szyk bojowy, zwany Pestką w Wiśni, twardy, zwarty rdzeń osłaniany po bokach przez dwie luźne kolumny. Och, bardzo lubiła patrzeć, jak Eso’bar ćwiczy ze swoimi rydwanami wszystkie możliwe szyki, zarówno dla małych grupek, jak i dla całej Fali. Sądząc po liczbie wozów, przed sobą miała Strumień, dwieście rydwanów, w sam raz na silny zwiad.

Nad wzniesieniami po przeciwnej stronie niecki pojawiły się kolejne tumany kurzu, z których po chwili wyłoniły się następne rydwany. Przybywało ich z każdą chwilą. Czyli jechała tu cała Fala, około sześciuset pojazdów. A to by znaczyło...

Wiatr zakołysał nią nagle, haki wbiły się głębiej. Boli, boli, boli!

Nie! Skup się! Nie płacz...

To... by znaczyło... że karawana jest blisko... Jak to tłumaczył jej Eso’bar? Strumień lub mniej to siły obmacujące, sprawdzające. Fala to siła łamiąca, młot karawany. Nie wysyła się Fali na zwiad.

Przekręciła głowę w lewo, nad wzgórzami wciąż unosiła się chmura kurzu. Byli tam! Byli...

Złowiła spojrzenie swojego strażnika i zadrżała. W oczach koczownika rozsiadło się ponure, syte zadowolenie. Se-kohlandczycy wiedzieli, że obóz Verdanno musi tędy przejechać, a Ojciec Wojny był już na miejscu ze swoją gwardią. Wszystko wyglądało tak, jak to sobie zaplanowali; stado stepowych wilków śliniło się na widok przyszłego łupu.

Opuściła wzrok, a on zaśmiał się krótko, gardłowo i wykonał jakiś gest, którego oczywista obelżywość była jasna nawet dla niej. Potem trącił ją trzonkiem oszczepu, a gdy zakołysała się, zagryzając zęby, wskazał na zachód, rzucił kilka słów i znów szturchnął ją drzewcem. Sens był jasny – wkrótce wszyscy będziecie tak wisieć.

Spojrzała we wskazanym kierunku. Pierwsze wozy bojowe, tworzące czoło Pancernego Węża, pojawiły się właśnie na szczytach. Szły szeroko, bardzo szeroko, linią długą na ponad pół mili. A potem zaczęła wyjeżdżać karawana.

Wóz za wozem, karne jak na paradzie kolumny pojazdów mieszkalnych i transportowych, szerokie aleje między nimi wypełnione rydwanami i tabunami zapasowych koni. Z tej odległości wszystko wyglądało jak armia żuków i mrówek, ale ta ilość! Gdy wędrowali w Olekady, a potem przez góry czy w obozie u ich stóp, nawet nie wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać taki przemarsz. Tysiące wozów, dziesiątki tysięcy koni i ludzi!

W kilka minut pojazdy zapełniły połowę największego wzgórza, a wciąż nie było widać drugiego końca karawany. Zza szczytu wyjeżdżały kolejne kolumny, flankowane potrójnym szeregiem wielkich jak domy wozów bojowych i osłaniane kolejnymi setkami rydwanów. To było prawdziwe, olbrzymie wędrowne miasto i wydawało się, że nawet bogowie go nie powstrzymają. Że jeśli Verdarrno zechcą, pojadą po prostu przed siebie, miażdżąc wszelki opór samą masą.

Koczownik zamarł na kilka chwil z na wpół otwartymi ustami. Zaśmiałaby się, gdyby tak nie bolało. Tego się nie spodziewałeś, prawda? Zanim będziecie mogli nas wieszać na hakach, usypiemy z waszych trupów całe góry.

Na sygnał, którego nie usłyszała, zza wzniesienia po jej lewej wypadła jazda. Pięciuset? Ośmiuset? Tysiąc konnych? Trudno było to ocenić, zwłaszcza że szli galopem w dość luźnym szyku. Żadnych kolczug i lanc, tylko skórzane albo pikowane pancerze, łuki i krótkie oszczepy. Lekkozbrojni, którzy mieli za zadanie spowolnić karawanę i upuścić jej pierwszej krwi.

Jej strażnik parsknął wściekle i wskazując obóz Sahrendey, wywarczał kilka słów.

Oczywiście. Dlaczego nie oni?

* * *

Stali na szczycie wzniesienia – kilkudziesięciu mężczyzn, szczelnie owiniętych szarymi płaszczami, by nie zdradził ich błysk kolczug, otaczało luźnym kordonem starca pośrodku. Wszyscy patrzyli na nadciągającą karawanę. Była olbrzymia, gigantyczna. Tylko ci, którzy pamiętali pierwszą wojnę z Wozakami, mogli znaleźć dla niej porównanie, choć nawet wtedy obozy wroga nie były tak karne i zdyscyplinowane. Lecz takich weteranów było mało, większość zginęła na ziemiach Imperium.

Kyh Danu Kredo czekał. Rozkazy wydano i były jasne, a teraz, niczym najnędzniejszy z niewolników, musiał pokornie tkwić na zewnątrz kręgu gwardzistów, dopóki Ojciec nie przypomni sobie o jego istnieniu. Więc czekał, patrząc, jak jego lekkozbrojni idą do pierwszego ataku. Nie miał już nikogo więcej, w chwili pojawienia się Yawenyra Jeźdźcy Burzy spod jego komendy przeszli do oddziałów Ojca Wojny. Ich a’keery rozdzielano właśnie między Skrzydła, najwyraźniej stary śmierdziel nie ufał Błyskawicom, które przez ostatnie lata były utrzymywane przez jego Syna.

Uśmiechnął się w myślach. Sam zrobiłby podobnie, dodatkowo wyznaczając nowych dowódców, a starych umieszczając pod strażą na tyłach. Yawenyr mógł być wiekowy jak świat, mógł od wielu miesięcy, jak opowiadali ludzie, być na wpół trupem, ale umysł miał wciąż żywy. Jeszcze nikomu nie udało się przewidzieć, jaki wykona następny ruch.

Wieść o tym, źe nadciąga osobiście, była jak kubeł lodowatej wody. Wszyscy spodziewali się, że wyśle swoich Jeźdźców Burzy na północ pod dowództwem Kaileo Hynu Lawyo, bo temu z Synów ponoć ufał najbardziej, ale nie, on zjawia się osobiście. I to nie niesiony w lektyce, lecz siedząc w siodle, na czele kolumny pancernych, jak za czasów wojny z Imperium. Podobno też wszędzie woził ze sobą młodą niewolnicę, która ogrzewała mu łoże. Jakże by inaczej, Kyh Danu Kredo uśmiechnął się kwaśno w myślach. Tylko w myślach.

Na zewnątrz zachowywał spokój. Jak do tej pory Ojciec nie spotkał się z nim osobiście, przysłał tylko gońca z rozkazami, które właśnie wykonywano. Dlatego Skrzydło lekkiej jazdy Danu Kreda, tysiąc jeźdźców, pędziło teraz na spotkanie tych parszywych, śmierdzących, zawszonych miłośników koni. I tyle. „Pomacajcie ich, Pan Wielkich Stepów, Władca Złotego Namiotu, chce zobaczyć, czego się nauczyli”. Tyle usłyszał od posłańców, Ojciec przemówił. Takie traktowanie nie wróżyło dobrze, ale żeby Kyh Danu Kredo, Biały Sokół, Władca Ośmiu Plemion, Syn Wojny znany na całych Stepach miał okazywać niepokój? Prędzej rozbierze się do naga i pokaże Taniec Młodej Nałożnicy.

Kazali mu przyjść bez broni i stanąć w takim miejscu, by każdy widział pustą pochwę szabli i miejsce przy pasie, w którym powinien wisieć sztylet. On mógł tak potraktować posłańców od psożernych Sahrendey, ale żeby jemu kazać czekać jak ostatniemu niewolnikowi?! Dla wszystkich w obozie będzie jasne, że Ojciec Wojny nie spogląda już łaskawie na Kyh Danu Kreda. Już widział płomyki, które zapalają się w oczach Sale Mozo Leury czy Certa z Białej Owcy. Ich klany były najsilniejsze i każdy z osobna uważał, że to on powinien uklęknąć przed Yawenyrem i odebrać od niego Synowski Pas.

Gdyby mógł, wyszczerzyłby się jak wilk. Jeszcze nie dziś, sucze pomioty. Gdyby chciał mojej głowy, tkwiłaby już na szczycie lancy.

Jeden z gwardzistów skinął na niego dłonią. Skinął! Jakby wzywał najprostszego pastucha.

Stłumił gniew.

– Mój Synu. Cieszę się ze spotkania.

Ten głos. Ostatni raz widzieli się cztery lata temu, cztery lata wypełnione układaniem planów, knuciem i szukaniem sojuszy na czas, gdy Yawenyr już odejdzie, by stanąć przed obliczem Pana Burz. Cztery lata... Ojciec Wojny zachowywał się wtedy jak starzec, który ledwo potrafi wyszeptać kilka słów, trzęsie się jak w febrze i ślini, wlepiając zamglony wzrok w przestrzeń. Przez te cztery lata Danu Kredo regularnie płacił daninę na rzecz Złotego Namiotu, choć ostatnie trzy razy pozwolił sobie na sprawdzenie jego siły, przysyłając coraz mniej złota, koni i niewolników. Brak reakcji był odpowiedzią, jakiej potrzebował.

Lecz gdyby wtedy usłyszał taki głos, podwoiłby podarki.

To nie był głos mężczyzny mającego już ponad dziewięćdziesiąt lat, tylko kogoś o połowę młodszego. W szarych oczach nie widniał nawet ślad tego zagubienia, które pojawia się u starców, próbujących sobie przypomnieć, kim są i co robią.

Przez ostatnie lata ten... przekleństwo umknęło spomiędzy myśli, by stojący przed nim mężczyzna niczego nie wyczuł. Przez ostatnie lata Ojciec Wojny oszukiwał wszystkich. I dzięki temu miał spokój, bo żaden z Synów nie posłał mu w podarunku zatrutego mięsa ani niewolnicy wyszkolonej w sztuce skrytobójstwa, gdyż wszyscy oczekiwali, że lada dzień nad Złotym Namiotem pojawi się Złamana Strzała.

Kyh Danu Kredo mimowolnie poczuł podziw. Olbrzymi i przygniatający do ziemi, bardziej niż to uważne spojrzenie.

Przyklęknął i pochylił głowę.

– Ojcze. To radość widzieć cię w tak dobrym zdrowiu.

– Galleg postanowił, że nim wezwie mnie przed swoje oblicze, muszę jeszcze dokończyć kilka spraw. Jedną z nich są oni. – Starzec wskazał odległą karawanę, do której zbliżało się właśnie Skrzydło konnych łuczników. – Trzeba pilnować, by na tym świecie nie zostawiać ważnych rzeczy, bo inaczej dusza nie zazna spokoju w Domu Snu.

„Ważne rzeczy”. To zabrzmiało jak groźba.

– Wstań.

Syn Wojny podniósł się, po raz pierwszy patrząc otwarcie na Yawenyra. Starcza twarz, przeorana nieskończoną liczbą zmarszczek, siwe włosy podtrzymywane wytartą wełnianą opaską, prosta kolczuga, której ciężar powinien łamać kruche kości. A jednak w ruchach i spojrzeniu władcy wszystkich se-kohlandzkich ludów nie było kruchości.

– Plemiona, które ci powierzyłem, poniosły spore straty. Jak to się stało?

„Które ci powierzyłem...”. Bogowie.

Danu Kredo zdał krótką relację ze swojego marszu na północ, pułapki, jaką zastawił, by wyciągnąć z obozu Verdanno i zniszczyć rydwany, oraz oblężenia. Bez zbędnych słów i bez kłamstw, bo ci, którzy próbowali okłamywać Ojca Wojny, kończyli, wisząc na hakach, a kruki i wrony wydziobywały im języki z ust. Yawenyr przerywał tylko po to, by zadawać krótkie pytania.

– Jesteś pewien, że sami podpalili coś, by zmusić cię do głównego szturmu?

– Tak. Ci, którzy wyszli z obozu, mówią, że za pierwszą linią wozów znajdowała się druga. Umocniona. I mnóstwo piechoty. To był podstęp. A potem z południa wróciły rydwany, a z obozu wyjechały następne.

– Jaka piechota?

– Ciężkozbrojna, wielkie pawęże, piki, rohatyny, ciężkie kolczugi. Jak imperialna.

– Pułapki? Rowy, pale?

– Były, oczywiście, ale... – zająknął się, bo coraz bardziej przypominało to żałosne tłumaczenie i szukanie wymówek. – Oni... piechota wyszła z obozu pod osłoną ciężkich wozów i przygotowała drogi, którymi rydwany...

– Wiem... widzę to. Nauczyli się sporo od Meekhańczyków. Poprzednio prawie w ogóle nie używali piechoty w otwartym polu. Rydwany?

– Szybkie, dobrze dowodzone, robią dużo hałasu.

– Jak?

– Wtykają metalową listwę między szprychy. Ten dźwięk jest... jeden wóz jest głośny, ale setkę słychać na milę. Ich konie są przyzwyczajone, nasze nie. Niektóre się płoszą, trudno utrzymać szyk. I te proporce. Rozwijają za sobą jedwabne wstęgi, czerwone, żółte, niebieskie. A potem one łopoczą w czasie galopu, rydwan wydaje się większy, konie nie chcą szarżować...

– Strzały grzęzną.

– Tak, Ojcze. Grzęzną.

– Sprytne. Choć drogie. Widzisz, chłopcze, oni znają konie. Znają jak nikt na świecie. Wiedzą, że konie są mądre, a mądre zwierzęta boją się rzeczy nowych, nieznanych. Ale i nasze wierzchowce szybko przyzwyczają się do tych sztuczek, więc to nie problem. Problemem są ludzie. Jacy byli?

Zamrugał, zaskoczony.

– W walce, jacy byli w walce? – powtórzył Yawenyr. – W czasie pierwszej wojny byli dzicy i odważni, ale niezbyt zdyscyplinowani. Ich rydwany dawały się odciągać od obozów i tam ginęły. Ich wojownicy bardziej cenili popisy i pojedynki niż utrzymanie szyku. A teraz?

Spojrzenie szarych oczu przewiercało go na wylot.

– Teraz nie, Ojcze. Walczą jak imperialna armia.

Pomarszczone wargi rozciągnęły się w uśmiechu, który wyglądał jak pęknięcie w spieczonej ziemi.

– Nowe pokolenie. W Meekhanie wszyscy są jak gąbki, szybko nasiąkają imperialnymi zwyczajami i sposobem myślenia. Ale to się da zmienić, wystarczy ich dostatecznie rozwścieczyć.

Kyh Danu Kredo dostrzegł swoją szansę.

– Można to łatwo zrobić, Ojcze. Są tu Sahrendey, a po tym, co zrobili z zakładnikami, Verdanno rzucą im się do gardła...

Przerwał, bo Yawenyr popatrzył na niego wzrokiem wilka obserwującego zdechłą mysz.

– Synu mój... – znów ten ton – ... czyżbyś traktował mnie jak ślepca, niedostrzegającego, że trawa jest zielona? Pchałeś się do walki z nimi, wbrew moim rozkazom. Nie pozwoliłem atakować ich u podnóża gór. Mogli się wystraszyć i zawrócić, a ja chcę ich mieć tutaj wszystkich, co do ostatniego. Czy liczyłeś na to, że obłowisz się najlepszymi łupami, a potem wycofasz?

Jak odpowiedzieć na to pytanie, by nie zamajtać nogami w powietrzu?

– Panie mój, czyżbyś nie pragnął, by twoi Synowie byli silni, odważni i chciwi zwycięstw?

Kyh Danu Kredo nie zauważył jej. Nie wiedział, kiedy podeszła, a teraz włączyła się do rozmowy. Miała bladą, owalną twarz okoloną jasnymi lokami i oczy w kolorze wieczornego nieba, największe, jakie widział. Usta czerwone jak krew. Mimo wszystko poczuł mrowienie w lędźwiach. Więc Yawenyr naprawdę trzymał piękne niewolnice.

Takie, którym wolno wtrącić się do rozmowy między nim a jednym z jego Synów. Czyżbym tak nisko upadł?

– Oczywiście, najmilsza. – Yawenyr znów się uśmiechnął, lecz inaczej. – Lecz nieposłuszne dzieci należy karać. Jednak kara nie będzie dotkliwa, bo mój syn, Kyh Danu Kredo, zachował się tak, jak ja sam bym kiedyś postąpił.

Nadzieja miała smak młodego wina, uderzała do głowy i burzyła krew.

– Dlatego też odstępuję mu zaszczyt pierwszego ataku na tę karawanę. Ma dość sił, by ją zatrzymać, a ja będę patrzył. Może Verdanno zaskoczą nas jeszcze kilkoma sztuczkami, kto wie? Lepiej sprawdzić. I nie korzystaj ze Źrebiarzy, niech oni pierwsi zdradzą, co potrafią ich czarownicy.

Wino zmieniło się w ocet. Pierwszy atak... Posyła nas do pierwszego ataku, wiedząc, że już mamy duże straty. Bez Jeźdźców Burzy i szamanów, tylko lekka jazda przeciw pancernym wozom. Nim dzień się skończy, stracę połowę zbrojnych. A potem co? Wsadzić na konie pastuchów i kobiety?

Koczownik spojrzał w oczy Ojca Wojny i pojął, że tak. Jeśli będzie trzeba, do ataku pójdą wszyscy, którzy w jego obozie są zdolni napiąć łuk.

– Sahrendey zaatakują po was, jutro rano, gdy Wozacy będą już zmęczeni. Zmęczeni ludzie łatwiej poddają się gniewowi. I jutro zdobędziemy ten obóz, a potem zniszczymy pozostałe. Jeden po drugim. A teraz popatrzmy, co potrafią nasi goście.

Kilka mil od nich od karawany oderwał się oddział rydwanów i pomknął na spotkanie lekkiej jazdy.

* * *

Koczownicy zaczęli strzelać z odległości ponad trzystu jardów, a ich pociski pomknęły ku nim deszczem, tysiąc posłańców śmierci na szarych piórach. A po salwie natychmiast zawrócili. Tak jak Verdanno się spodziewali, była to lekka jazda, szybka i zwrotna. I nieźle wyszkolona, sądząc po sprawności, z jaką zrobili zwrot.

Fala przyjęła strzały spokojnie, z tej odległości pikowane pancerze koni, kolczugi załóg i solidne burty rydwanów minimalizowały straty. Sami odpowiedzieli ostrzałem, też nie spodziewając się większych rezultatów. Mimo wszystko kilkanaście se-kohlandzkich koni zarżało i spróbowało się wyłamać z szyku, a paru jeźdźców zachwiało się w siodłach. Tyle, co nic, ale konni poszli nagle w rozsypkę i zaczęli uciekać.

Der’eko włożył piszczałkę w usta.

„Wolniej!”. „Równaj!”.

Dowódcy Strug i Strumieni powtórzyli sygnał. Rydwany zwolniły i wyrównały. Po chwili od konnych dzieliło ich już ponad ćwierć mili.

„Stać!”.

Zatrzymali się. Dziewięć szeregów rydwanów, trzy, przerwa, trzy, przerwa i ostatnie trzy. Trzy Strumienie po dwieście wozów każdy. Szyk szeroki na trzysta jardów, głęboki na sto pięćdziesiąt. Der’eko rozejrzał się na boki, między skrajnymi końmi pierwszego szeregu można by przeciągnąć napiętą linę, a żaden zaprzęg nie wysunąłby się przed nią o pół łba. Jego Fala.

Konnica odsadziła się na prawie pół mili, a dowodzący koczownikami zorientował się już, że podstęp nie wyszedł, bo jego oddział też zwolnił i stanął. Młody Kanewey rozejrzał się. Dolina – jeśli mógł to miejsce tak nazwać – w której mieli stoczyć bitwę, miała dobrze ponad cztery mile szerokości, a od rzeki, majaczącej daleko przed nimi szarą wstęgą, dzieliło ich jakieś siedem mil. Podejście do Lassy było szerokie i łagodne, lecz flankowały je wzniesienia, upstrzone namiotami Se-kohlandczyków, niczym padła krowa muszymi larwami. Jak wszyscy się spodziewali, drogę do brodu trzeba będzie wycinać przez ciała wrogów.

W końcu po to tutaj przyjechali.

Złapał przymocowaną do burty tyczkę i potrząsnął. Kilka stalowych hełmów zabrzęczało głośno. Brzęk powtórzył się wzdłuż szeregów, a choć jeszcze nie wszystkie wozy mogły poszczycić się takim trofeum, to i tak hałas był imponujący. Brzmiał jak wyzwanie. Chodźcie i spróbujcie nam je zabrać!

Konni zawrócili i pomknęli naprzód, tym razem formując półksiężyc. Sztuczka dla naiwnych.

„Naprzód!”. „Szeroko!”.

Ruszyli, rozluźniając szyk pierwszego szeregu. Po chwili szli galopem.

„Pierwszy skrzydła!”.

„Objęcie!”.

Łucznicy szarpnęli za linki mocujące proporce i kolorowe wstęgi rozwinęły się za czołowymi rydwanami. W tej chwili szerokość Fali wynosiła dobre czterysta jardów i stale się zwiększała, w miarę jak odstępy między wozami rosły. Po chwili jednak rydwany z drugiego i trzeciego rzędu wypełniły je i naprzeciw atakującym koczownikom sunęła już prawdziwa fala koni i rydwanów, ciągnących za sobą łopoczące i turkoczące w powietrzu wstęgi jedwabiu. A półksiężyc jeźdźców, jeśli rzeczywiście chciał ją otoczyć, musiał rozciągnąć się jeszcze bardziej, zmieniając w żałośnie cienki półokrąg. Do tego dochodziła różnica wielkości, konie Verdanno były masywniejsze, hodowane od pokoleń ze względu na siłę i szybkość, koczownicy zaś, poza najlepszymi oddziałami, dosiadali stepowych koników, odpornych i wytrzymałych, ale wyglądających trochę jak przerośnięte muły. Se-kohlandczykom musiało się wydawać, że suną na ruchomą ścianę kopyt, szerokich piersi i spienionych pysków.

Nie wytrzymali. Wystrzelili, raz, drugi i trzeci, i rozdzielając się na dwie części, spróbowali okrążyć Falę, by zasypać ją strzałami z flanki. Jednak w chwili, gdy ich pierwsze konie minęły czoło nacierających i skręciły, by zamknąć Wozaków w potrzasku, uderzyły w nich dwa młoty. Dwa pozostałe Strumienie, ukryte do tej pory za ścianą rydwanów i łopoczących proporców, przeformowały się w zwarte kolumny o szerokości czterech wozów i wpadły wprost na jadących w luźnym szyku koczowników.

To było krótkie i brutalne starcie, gdy strzelano do siebie z odległości mniejszej niż kilka kroków, a wygrywał ten, kto szybciej wyceluje. Tyle że Verdanno byli na nie lepiej przygotowani. Ich łucznicy mieli na cięciwach ciężkie strzały przeznaczone do przebijania pancerzy, a woźnice trzymali dziryty założone na miotacze. Ta krótka wymiana pocisków zdziesiątkowała czoło nacierających koczowników, zmiatając ludzi z siodeł i powalając konie.

Ale nie udało im się otoczyć i zamknąć jeźdźców w Jedwabnym Kręgu. W chwili, gdy czoło ataku się załamało, wszyscy pozostali poszli w rozsypkę. Prysnęli na boki, puszczając konie w cwał i rozpraszając się maksymalnie, nie przestawali przy tym szyć z łuków. Der’eko zagwizdał.

„Stać!”.

Załogi rydwanów, gotowe już puścić się w pogoń, wstrzymały konie. Pościg nie miał sensu, konie zawsze będą szybsze niż koła. Można mieć w bliskim starciu przewagę opancerzenia i siły, lecz nie doścignie się lekkiej jazdy. Jeszcze tylko łucznicy wysłali za uciekającymi po kilka strzał, po czym zeskoczyli z wozów i spokojnie zajęli się rannymi wrogami. Kavayo posmakowały świeżej krwi, a tyczki przy niektórych rydwanach wzbogaciły się o nowe ozdoby.

Kanewey patrzył, jak koczownicy opuszczają pole starcia, nie wyglądało na to, by mieli zamiar wrócić. Rozejrzał się, na oko miał kilkunastu zabitych ludzi oraz kilka zniszczonych rydwanów, złamane osie i ciężko ranne konie wykluczały je z dalszej walki. Se-kohlandczycy zostawili na ziemi około osiemdziesięciu ciał, a zapewne drugie tyle odjechało rannych. Bez wątpienia w tym starciu wygrały lepsze pancerze i fakt, że udało im się zaskoczyć konnicę. Oraz to – obejrzał się przez ramię – że karawana niestrudzenie podążała przed siebie i była już jakieś pół mili za nimi. Nie miał złudzeń, że czekają ich walki, w których konnica pokaże swoją prawdziwą wartość. Na miejscu dowódcy jazdy też wolałby się teraz wycofać i nie ryzykować poważnego starcia tuż pod bokiem głównych sił nieprzyjaciela.

Spojrzał na niebo. Słońca nie było widać, ale do zmroku zostało jeszcze dobrych kilka godzin. Powinno im się udać dotrzeć do rzeki.

* * *

Starzec na wzgórzu uśmiechnął się i pokiwał głową. Wyglądał na zadowolonego, jakby klęska własnego oddziału była czymś, na co liczył.

– Zdyscyplinowani, lepiej opancerzeni niż ostatnio, lepiej wyszkoleni. I walczą jak armia, a nie jak plemię. Widziałeś?

Kyh Danu Kredo nie odrywał wzroku od ciał leżących na ziemi. Z tej odległości wyglądały jak ciemne kropki na jasnozielonym kobiercu. Nadciągająca karawana połknęła je, a żaden z wozów nie zwolnił ani nie spróbował zmienić drogi.

– Widziałem, Ojcze.

– A jakie mają słabości?

– Są wolniejsi niż my, mniej zwrotni. Mają mniej strzelców.

– Dobrze, mój Synu. Coś jeszcze?

Zmyślanie byłoby jak kłamstwo, a na końcu każdego kłamstwa tkwił pęk rzemieni zakończony hakami.

– Nie wiem.

– Nie byłeś Synem Wojny trzydzieści lat temu, więc możesz nie widzieć. Koń ze zranioną jedną nogą nie pobiegnie. A rydwan jest jak żywe stworzenie o ośmiu nogach i dwóch kołach. Zrań jedną z kończyn, a będziesz miał kalekie zwierzę. To się nie zmieniło. Nawet oni – Yawenyr wskazał na nadciągające wozy – mimo że mieli tysiąc lat na doskonalenie swoich rydwanów, nie zrobią z nich nic więcej. Nie użyją pełnych kół, bo te są za ciężkie, ani nie założą koniom dłuższych i grubszych pancerzy, bo zwierzęta padłyby ze zmęczenia po mili galopu.

Uśmiechnął się nagle zimno.

– Trzydzieści lat temu okazałem im łaskę, a oni odpłacili mi buntem i zdradą, a potem uciekli, chowając się za plecami meekhańskich żołnierzy. A teraz wrócili, pewni, że jestem słaby, a wierność moich Synów się chwieje. I okazują mi lekceważenie, licząc na to, że pokonają nas rydwanami i murem z wozów. – Błysnął zębami w dzikim grymasie. – Mają teraz jakieś trzy, może trzy i pół tysiąca rydwanów. Widzisz?

– Tak, Ojcze.

– Nim zapadnie zmrok, mają stracić ich tysiąc. Jesteś za to osobiście odpowiedzialny. Jeśli tak się nie stanie, jutro rano będę miał nowego Syna. Rozumiesz?

– Tak, Ojcze.

– Ruszaj. I nie pozwól, by doszli do rzeki.

Yawenyr zawinął się w płaszcz i ruszył w stronę swojego obozu.

* * *

Och! To było piękne. Pięknem tańca śmierci oglądanego z daleka, pięknem wspaniale tkanego gobelinu, który można by powiesić w wozie, ku zazdrości sąsiadów. Manewry jazdy i rydwanów, wymiana strzał, odwrót, który miał oderwać Falę od karawany, szybki atak, zakończony zmiażdżeniem skrzydeł konnicy i rozproszeniem oddziału... Z tej odległości wyglądało to jak jakiś obrzęd, misterium ku czci Maychy, w którym ranni i zabici dobrowolnie przelewają krew, by oddać cześć Pani Wojny. Key’la przez chwilę zapomniała o bólu.

Przypomniało jej go brutalne uderzenie w plecy, od którego aż się zakręciła. Rzemienie napięły się, krzyknęła zaskoczona.

Ktoś zaśmiał się krótko i uderzył jeszcze raz. Mocniej. Tym razem wytrzymała, zaciskając zęby. Siła ciosu obróciła nią tak, że zobaczyła to, co miała teraz za sobą. Namioty. Tysiące namiotów, a między nimi szerokie przejścia wypełnione wsiadającymi na koń koczownikami. Wszyscy w pełnym uzbrojeniu. Obozowisko plemion Kyh Danu Kreda szykowało się do bitwy.

Ten, który ją uderzył, poczuł się urażony tym, że to nie na niego patrzy, bo walnął ją na odlew, aż zakręciła się wokół osi w drugą stronę i znów znalazła naprzeciw mężczyzny i namiotów.

Mimo że zaciskała szczęki z całej siły, krzyknęła.

Ocalenie nadeszło z najmniej oczekiwanej strony. Jej strażnik, gapiący się jak zahipnotyzowany na pole bitwy, zorientował się w końcu, co się dzieje, doskoczył do prześladowcy, odepchnął go i warknął coś krótko. Odepchnięty zarechotał i wyszczerzył pieńki zębów. Był stary, ale uzbrojony po zęby – we włócznię, topór i kilka długich noży. Na skórzany pancerz narzucił cuchnącą baranicę.

Nie wyglądał na urażonego atakiem, wskazał tylko na Key’lę i wypluł z siebie kilka słów, a potem podszedł do jednej z tyczek i usiadł, opierając się z takim impetem, że wyraźnie poczuła ten wstrząs. Tym razem nie jęknęła.

Drugi strażnik. To musiał być drugi strażnik, który miał ją pilnować na wypadek ataku tajemniczego mordercy.

Oby przyszedł jak najprędzej.

Ból i cierpienie musiały jakoś wpłynąć na jej umysł, bo przez chwilę wydawało jej się, że w oczach pierwszego z koczowników dostrzega cień współczucia. Chyba nawet Se-kohlandczycy nie wieszali tak dzieci. Ale chwila minęła, a strażnik wrócił na swoje miejsce, nie patrząc na nią więcej i zupełnie ignorując swojego towarzysza.

Za nią rozległ się świergot metalowych gwizdków i kilka tysięcy koczowników pomknęło w dół, na spotkanie nadciągającej karawany. Bitwa dopiero się zaczynała.

Загрузка...