Rozdział 8
Koczownicy ruszyli z prawego wzniesienia, więc tam zapewne znajdował się ich główny obóz. Z początku wyglądali jak szarobrązowa fala mknąca w dół, lecz szybko rozdzielili się na kilka oddziałów. Co najmniej pięć Skrzydeł, ocenił Der’eko i obejrzał się. Jego Fala nadal jechała na czele karawany, zdążyli już wymienić ranne konie i uzupełnić straty, lecz tym razem, zgodnie z rozkazami En’leyd, nie wolno im było rzucać się na wroga.
En’leyd. Nie ojciec, tylko Oko Węża. To on dowodził karawaną w czasie wojennego marszu i nawet Awe’aweroh Mantoru, Lamerei wszystkich sześciu Fal, nie próbował z nim dyskutować. Tak powinno być w czasie wojny. A rozkazy dowódcy byty jasne, rydwanom nie wolno oddalać się bardziej niż na milę od Pancernego Węża. Najważniejszym celem jest dotarcie do rzeki. Przypomniał sobie żarcik, który krążył między załogami: „Dlaczego nasze oddziały noszą nazwę Struga, Strumień i Fala? Bo dwadzieścia zaprzęgów osuszy strużkę, dwieście małą rzeczkę, a sześćset wypije morze”.
To była prawda, podobnie jak to, że potrzebowali wody. Zapasów mieli na jeden dzień, potem... Niepojone zwierzęta nie pobiegną zbyt daleko.
Obejrzał się za siebie, szukając wzrokiem rydwanu Lamerei. Awe’aweroh Mantoru jechał z nimi na czele swojego przybocznego Strumienia, bo chciał osobiście dowodzić w nadchodzącym starciu.
Pochwyciwszy jego spojrzenie, dowódca Fal zamachał ręką.
„Stać!”. „Czekamy na resztę”.
Anaho’la przydawało się czasem w bitwie bardziej niż gwizdki i piszczałki.
Czekamy na resztę. Wiemy, że te pięć Skrzydeł to nie wszystko, co Se-kohlandczycy przygotowali. Oprócz sił Kyh Danu Kreda, który ma jeszcze co najmniej drugie tyle lekkiej jazdy, nie licząc Błyskawic, są tam przecież także Sahrendey. Piętnaście, dwadzieścia tysięcy konnych. Nie mógł ocenić, bo Se-kohlandczycy kryjący się za wzgórzami pozostawali dla nich niewidoczni.
Wzniesienie osłaniające nieckę po lewej stronie Der’eka należało do Wozaków. Jadący jego szczytem Strumień miał widok na całe pole bitwy oraz na to, co pozostawało niewidoczne dla głównych sił Verdanno. Ale prawej strony doliny nie udało im się zdobyć, koczownicy stawiali tam zdecydowany opór, nie dopuszczając rydwanów do własnych obozów. W krótkich starciach Wozacy stracili już kilkadziesiąt załóg. Mieli za mało sił, by zdobyć wzgórza po obu stronach niecki oraz rozsiadające się na nich obozy, lecz nie taki był ich główny cel. Gdy dotrą do rzeki, okopią się i zmienią w twierdzę. Zatrzymają tu koczowników dość długo, by pozostałe obozy zdążyły zejść z gór, a gdy za trzy, cztery dni na zachodzie pojawią się kolejne karawany, zmiażdżą najeźdźców i rozpędzą na cztery wiatry.
Na razie ich problemem było te parę tysięcy konnych.
W środku karawany, za potrójną linią wozów bojowych tworzących czoło Pancernego Węża, trwały przetasowania. Jej boczne ściany także się przygotowywały, w kilku miejscach pancerne wehikuły przerzedziły się i z trzech rzędów został jeden, a po ich wewnętrznej stronie gromadziły się rydwany. Oczywiście mądry En’leyd musiał zakładać, że koczownicy byli dowodzeni przez doświadczonego wodza, a więc takiego, który nie pcha się do bitwy na czele swojej hordy, lecz wykorzystując teren, stoi gdzieś na wzgórzu i obserwuje te wszystkie manewry. Ale nie mieli wyjścia i musieli się przegrupować.
Grzbiet prawego wzniesienia był dla Wozaków niedostępny i należało się spodziewać, że za nim właśnie Syn Wojny zgromadził swoje główne siły uderzeniowe, Jeźdźców Burzy i Źrebiarzy. Dlatego obóz New’harr odbijał stopniowo w lewo, zwiększając odległość od tego wzniesienia. Będą mieli więcej czasu na reakcję, gdy Kyh Danu Kredo przeprowadzi prawdziwy atak.
Bo ta konnica, którą widzieli, z pewnością nie miała rozbić karawany. To trochę tak, jakby próbować zatrzymać wolno sunącą, błotną lawinę za pomocą kilku garści kamyków. Nie, oni mieli ją spowolnić przy podejściu do brodu, dać czas tym na wzgórzach na umocnienie się, poszarpać boki, wyrwać z pancernych ścian tyle wozów, ile się da.
Przynajmniej tak by to wyglądało, gdyby nie było Fal. To rydwany miały stanowić ochronny kokon, wewnątrz którego będzie się poruszała reszta. Strzelcy wozów bojowych mogli upuścić trochę krwi jeździe, lecz to śmigłe rydwany są żywą tarczą obozu. Oraz ciała ich załóg. Der’eko rozejrzał się na boki, wymieniając spojrzenia ze swoimi ludźmi. Trzecia Fala, jako jedna z dwóch w obozie, nie miała ciężkich rydwanów przewożących piechotę, za to dostawała najlepsze konie i najsprawniejszych woźniców. Wszyscy wiedzieli, że jeśli przyjdzie szarżować na Błyskawice, to właśnie oni pójdą w pierwszej linii, i byli z tego cholernie dumni. W bezpośredniej walce zdobyli już ponad dwieście trofeów, a zawieszali na tyczkach hełmy tylko tych koczowników, których sami zabili. Niestety, nie wszyscy Se-kohlandczycy używali hełmów z dobrej stali, najczęściej mieli skórzane albo po prostu grubo pikowane czapy. Dlatego załogi Trzeciej Fali tak rwały się do walki z Jeźdźcami Burzy.
Albo Wilkami Sahrendey. Ci podobno używali dobrych, stalowych hełmów.
Zagradzająca im drogę jazda nadal się dzieliła, w tej chwili widzieli już kilkanaście oddziałów, każdy w sile co najmniej trzech a’keerów. Czyli, jak można było przewidzieć, zamierzali ich tylko poszarpać.
Odległość między Falą a koczownikami spadła do trzech czwartych mili.
Pierwsze grupy konnych, na oko nie więcej niż jedno Skrzydło, wyrywały się do przodu.
Gwizdki i piszczałki przyniosły kolejne rozkazy.
„Stać!”. „Czekać!”.
Obóz New’harr nadal kierował się na lewą stronę niecki, bliżej wzniesienia, które kontrolowali. Kiedy zajmą odpowiednią pozycję, każdy atakujący z prawej strony oddział będzie musiał najpierw przebyć jakieś trzy mile, w którym to czasie pozostanie widoczny jak na dłoni.
To był lepszy teren dla konnicy niż dla wozów. Wzgórza wokół niecki umożliwiały skryte obejścia i nagłe ataki z flanki. Jednak susza, która nawiedziła te okolice, dawała obrońcom szansę, że zdążą je wykryć, bo każda większa liczba konnych wzbiłaby w niebo taką kurzawę, że zdradziliby swoje zamiary na godzinę przed atakiem. Pani Stepów zdawała się sprzyjać Wozakom.
Pędzący z naprzeciwka konni łucznicy byli już ćwierć mili od rydwanów Trzeciej Fali i z galopu przechodzili w cwał. Skrzydło podzieliło się na kilka a’keerów, z których dwa wysforowały się do przodu, a po chwili płynnie skręciły i pędząc wzdłuż czoła karawany, zasypały ją strzałami.
„Czekać!”.
Z jakichś trzystu jardów koczownicy nie mogli zbyt wiele zdziałać, lekkie pociski nie miały dość mocy, by przebić grubo pikowane pledy chroniące grzbiety koni Verdanno ani zaszkodzić załogom rydwanów. Der’eko spod zmrużonych powiek obserwował nadlatujące strzały. I... już!
Pochylił głowę, nadstawiając czaszę hełmu w stronę pocisków, które mgnienie oka później zaświstały wokół, wbijając się w ziemię, pancerze koni, wiklinowe burty, ciała. Ktoś krzyknął, gdy dostał w twarz, głupiec, który gapił się śmierci w oczy o uderzenie serca za długo. Nawet wśród dobrych załóg zawsze znajdzie się ktoś taki. Jakiś koń zarżał, nie wiadomo – zraniony czy przestraszony, i koniec.
Kanewey rozejrzał się, linia jego oddziału nie zachwiała się nawet na stopę. Wciąż jechali na czele karawany, rozciągnięci na prawie ćwierć mili, po prawej stronie mając Pierwszą Falę. Pełne trzy Strumienie, jeden za drugim, w luźnym szyku, by nie ułatwiać roboty wrogim łucznikom.
A koczownicy zawracali już i pędzili z powrotem, ustępując miejsca kolejnemu oddziałowi. I znów, galop, cwał, a w odległości jakichś trzystu jardów – salwa. I znów piszczałki przekazujące rozkaz wzdłuż czoła karawany: „Czekać!”, i ponowne spoglądanie na nadlatujące pociski, by w ostatniej chwili pochylić głowę przed wyrokiem Pani Wojny.
I kolejne a’keery idące do ataku.
Nie było sensu wyrywać się do przodu ani marnować strzał. To Skrzydło Se-kohlandczyków chciało ich tylko zmęczyć i sprowokować do głupiego kontrataku. Jeśli koczownicy nie mają czegoś innego w ręku, to za jakieś trzy, cztery godziny karawana dotrze do rzeki, zdobędzie wzgórza wokół podejścia do brodu i rozsiądzie się na nich, zmieniając wzniesienia w twierdzę otoczoną potrójnym rzędem pancernych wozów ustawionych w Rogaty Gród albo inny trudny do złamania szyk. Takie ostrzeliwanie z dużej odległości nie było bardziej uciążliwe niż solidny deszcz, który zmieniłby ziemię w błocko i opóźnił wozy.
I... już!
Ktokolwiek dowodził Se-kohlandczykami, musiał dojść do tego samego wniosku, co i Der’eko, bo nagle atakujące oddziały – w sile jakichś pięciu a’keerów – nie zawróciły, lecz po oddaniu salwy runęły w ich stronę, szyjąc raz za razem, jakby łucznicy brali udział w zawodach polegających na jak najszybszym opróżnieniu kołczanów. Pięć, sześć strzał w dziesięć uderzeń serca, cztery, pięć pocisków jednocześnie w powietrzu. Grad śmierci pędzący naprzeciw rydwanom.
Za plecami usłyszał gwizdek Awe’aweroha Mantoru: „Pierwsza Fala!”, „Naprzód!”, „Naprzód!”, „Naprzód!”.
Tak, to wymagało odpowiedzi, nie mogli pozwolić, by koczownicy się rozzuchwalili.
Jadąca po jego prawej stronie Fala wyrwała przed karawanę, na spotkanie jazdy, która teraz wyraźnie próbowała obejść ich i uderzyć na flankę wędrującego obozu. Taka była rola rydwanów – nie dopuścić do ostrzeliwania boków karawany, nie pozwolić na ranienie koni ciągnących wozy bojowe. Potrójna linia ciężkich pojazdów była dość odporna na taki atak, ale nawet ona po jakimś czasie zaczęłaby się łamać. To był słaby punkt każdej karawany. Zwierzęta ciągnące przednie wozy, oprócz pikowanych pancerzy, miały także naczółki i końskie napierśniki, te z ariergardy były osłaniane przez wozy, natomiast najwrażliwsze na atak pozostawały właśnie konie zaprzęgnięte do bocznych pojazdów. Nie sposób założyć na zwierzę pancerza tak grubego, by chronił koński bok przed każdą strzałą, a jednocześnie wymagać od niego, by ciągnęło wielki wóz bojowy z całą załogą. Jednostka z poranionym zaprzęgiem musi zjechać na bok, by nie blokować drogi reszcie pojazdów. Wyrwę po niej zatyka wóz z drugiego albo trzeciego szeregu, a załoga unieruchomionego wozu ma radzić sobie sama. Najczęściej, jeśli sytuacja jest beznadziejna, porzuca wehikuł, wyprzęgając zdrowe konie, zabiera, co się da, a resztę oblewa olejem i podpala. Mówi się wtedy, że idąca bitewnym marszem karawana krwawi wozami.
Rydwany były właśnie po to, by nie dopuścić do takiego krwotoku.
Karawana jechała w swoim tempie, nawet wtedy gdy tumany kurzu zasłoniły wszystkim widok na pole starcia. Pierwsza Fala, całe sześćset rydwanów, nie powinna mieć problemów z kilkoma wyrywającymi się do przodu a’keerami.
Gdy karawana połknęła kolejne trzysta jardów, z tumanów kurzu wypadły ze dwie setki konnych i spróbowały obejść wędrujący obóz z lewej. Lamerei czuwał.
„Trzecia!”. „Naprzód!”.
Trzecia Fala mknęła już w stronę jazdy, szyjąc strzałami nie wolniej niż łucznicy koczowników. Der’eko wiedział, że w tej samej chwili w bocznych ścianach karawany utworzyły się przejścia, którymi wylewają się zza muru pancernych wozów kolejne Strumienie, mające za zadanie przechwycić tych koczowników, którzy przejadą przez jego wozy. Bo nie miał wątpliwości, że ten atak idzie na główny obóz, w końcu zatrzymanie karawany było podstawowym celem lekkiej konnicy. Dopiero gdy zmusi się ją do stanięcia i okopania się, będzie można zacząć regularne oblężenie.
Odległość między rydwanami a jazdą zmniejszała się błyskawicznie, strzały leciały po coraz bardziej płaskich parabolach, uderzały z coraz większym impetem, niektórzy woźnice już przełożyli lejce w jedną dłoń, drugą ujmując miotacze dzirytów, Der’eko włożył piszczałkę w usta.
„Pierwszy i Drugi!”.
„Grzebień!”.
Dwa pierwsze Strumienie wystrzeliły naprzód, w kilka chwil dzieląc się na poszczególne Strugi. Każdy pododdział wyciągnął się w kolumnę szeroką na dwa wozy, długą na dziesięć i – zachowując poczwórną szerokość zaprzęgu między sobą a sąsiadami – runął na wroga. Trzeci Strumień zwolnił nieco, wyciągając się w szeroką, równą linię.
W Imperium ćwiczyli to setki razy. „Grzebień” – grupa dwudziestu kolumn pędzących na przeciwnika, miał złamać, przeczesać jego szyk. Konie atakowanych koczowników zachowają się wtedy tak, jak zachowałoby się każde rozsądne stworzenie: wybiorą jedyną niezastawioną drogę, wjadą w puste przestrzenie między rydwanami, a tam już przewaga będzie po stronie tych, którzy są lepiej opancerzeni i uzbrojeni. Na końcu ci Se-kohlandczycy, którzy przeżyją, wpadną na ostatni Strumień, który zajmie się nimi do czasu, aż reszta rydwanów zrobi zwrot.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby koczownicy raczyli się zachować tak, jak powinni. Ale nie, widząc, jak atakująca Fala przyjmuje nieznany im szyk, błyskawicznie rozdzielili się na dwie grupy i zawrócili. W chwili, gdy rzucali się do ucieczki, od szarżujących rydwanów dzieliło ich ledwo pięćdziesiąt jardów, lecz Der’eko widział już, że nie zdążą, lekkie i zwinne koniki Se-kohlandczyków może i nie dorównywały wielkością i siłą koniom Verdanno, ale były naprawdę szybkie. Mimo wszystko odległość była idealna dla dzirytów. Woźnice kilku najbliższych Strug bez żadnego rozkazu posłali za uciekającymi równą salwę. Długie na prawie sześć stóp, giętkie pociski, przypominające trochę przerośnięte strzały, były z tej odległości skuteczniejsze od swoich mniejszych sióstr. Przykryty chmurą prawie stu dzirytów a’keer zakłębił się, złamał szyk i rozprysnął na wszystkie strony, zostawiając na ziemi kilkanaście ciał. Der’eko uśmiechnął się kwaśno i zagwizdał.
„Stać!”.
„Pozycja, równaj!”.
„Grzebień” zmienił się w linię, a ci, którzy gotowali się już do opuszczenia rydwanów po zdobyczne hełmy, zatrzymali się. Nie było czasu na szukanie trofeów, tym bardziej że kurz podniesiony kopytami tysięcy koni ograniczał widoczność do stu jardów. Der’eko ledwo dostrzegał krańce swojej Fali.
Rozejrzał się po najbliższych rydwanach. Starcie z koczownikami trwało kilkadziesiąt uderzeń serca, lecz miało swoją cenę. Pancerze niemal wszystkich koni ozdabiały strzały, także kosze rydwanów dorobiły się niezłej kolekcji podobnych prezentów. Spośród najbliższych załóg kilkunastu ludzi zostało trafionych, lecz w większości przypadków kolczugi ocaliły im skórę. Jak w poprzednim starciu stal wygrała z pikowanymi i skórzanymi pancerzami używanymi przez konnych.
„Naprzód!”.
„Pięść!”.
„Pięść” – zwarty szyk kolumnowy szerokości Strugi, używany głównie do szybkiego przemieszczania się, bo atakowanie w takiej formacji, gdy konie prawie wjeżdżają na poprzedzający je rydwan, równało się raczej samobójstwu. Jeden przewracający się zaprzęg mógł tu pociągnąć za sobą inne. Ale w ten sposób najlepiej dawało się szybko i sprawnie zająć nową pozycję, bez obawy, że szeroko rozłożona Fala zderzy się z inną.
Der’eko poprowadził swój oddział w lewo, na wzniesienie flankujące nieckę, skąd powinien mieć lepszy widok. Na razie nad polem bitwy nie rozległ się dźwięk rogów, którymi karawana wzywałaby swoje rydwany do bezpośredniej obrony, zresztą nie spodziewał się go, wewnątrz obozu były jeszcze cztery inne Fale dowodzone przez samego Lamerei, a Awe’aweroh Mantoru nie urodził się w kupie końskiego łajna. Popędził zaprzęg lekko pod górkę, czując, jak od strony rzeki zrywa się wiatr. Dobrze, będzie lepszy widok.
Zawrócili, ustawiając się w trzy luźne linie i porządkując szyk w chwili, gdy wiatr zakręcił tumanami kurzu unoszącymi się nad polem bitwy i pognał je w stronę karawany.
Pani Szarowłosa!
Piszczałka w usta.
„Naprzód!”.
„Trzy ostrza!”.
* * *
Strażnicy dali jej spokój, bez reszty zajęci oglądaniem widowiska rozgrywającego się w niecce. Także na granicy obozowiska Sahrendey zamarł ruch, setki koczowników wbijających pale w ziemię przerwało pracę i gapiło się w milczeniu na bitwę.
Najpierw na próbne ataki i ostrzeliwanie czoła wędrującego obozu, potem na kontratak rydwanów. Nawet gdy kurz podniesiony kopytami tysięcy koni przesłonił niemal całkowicie widok – tylko karawana, monstrualny czworobok, który właśnie zsunął się ze wzgórza, była wciąż rozpoznawalna – nie ruszyli się z miejsca. Lecz w kurzawie rozciągającej się dobrą milę od pierwszych wozów bojowych naprawdę niewiele dawało się dostrzec. Czasem na skraju pojawiały się cienie większych oddziałów, czasem pojedynczy jeźdźcy, gdzieniegdzie błysnęło żelazo. Raz, tylko raz Key’la dostrzegła wyraźnie oddział pędzących rydwanów, ciągnący za sobą, niczym skrzydła, wstęgi jedwabiu. I tyle.
W pewnej chwili, a od tego widoku serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, z chmury kurzu wyrwał się duży oddział konnicy, pędzący na złamanie karku w ich stronę. Ale nie, to nie była ucieczka, po chwili konni zatrzymali się, wyrównali szyk i zawrócili, szybko nabierając prędkości.
Potem z prawej strony wyjechała zwarta kolumna rydwanów, kierująca się na wzniesienie. Tam zatrzymała się i z budzącą podziw precyzją zawróciła, ustawiając się od razu w trzy szerokie linie. Prawie się uśmiechnęła na ten widok: koczownicy uciekają z pola bitwy cwałem i ledwo starczy im odwagi, by wrócić, a jej lud spokojnie i bez pośpiechu szykuje się do ataku, który zmiecie Se-kohlandczyków z powierzchni ziemi.
Poczuła łagodny podmuch na twarzy, wiatr przypomniał sobie, od czego jest.
Przez chwilę zapomniała o bólu. Haki, rany, to, że wisi jak kawał mięsa u rzeźnika, nie miało żadnego znaczenia, bo oto jej prześladowcy widzieli pełną potęgę gniewu Verdanno. Gniewu innego niż dotychczasowy, zimnego i bezwzględnego niczym rzeka lodu sunąca nieubłaganie przed siebie, gniewu, który zrodziła dawna wojna, upokorzenie, wygnanie z ziemi przodków, a przede wszystkim zbrodnia sprzed lat. To nie jakieś dzikusy wracają, by walczyć o plemienne terytorium, lecz prawi gospodarze łomocą do drzwi uzurpatorów, by wystawić im rachunek za krzywdy.
A potem wiatr przegnał kurz na zachód, a jej pierś ścisnął ból nowego rodzaju. Najpierw dłuższą chwilę patrzyła tylko nic nierozumiejącym wzrokiem na odległe o pół mili od sunącej karawany pobojowisko, a potem jęknęła cicho, cichuteńko, żeby nikt tego nie usłyszał.
Bo pół mili od karawany dogorywała cała Fala. Nawet takie dziecko jak ona rozumiało, co tam właśnie zaszło, że koczownicy wykorzystali tumany kurzu, by oślepić kontratakujących obrońców, a potem na Falę uderzyło cztery, pięć tysięcy konnych jednocześnie, miażdżąc ją w błyskawicznym ataku. Choćby nie wiedzieć jak dzielne i odważne były załogi rydwanów, to przy przewadze dziesięć do jednego musiały ulec. Nie widziała szczegółów, nie z takiej odległości, ale na polu zostało jeszcze kilkadziesiąt rydwanów, które nie tworzyły już Strumieni ani nawet Strug, tylko skupiały się w żałośnie nieliczne, kilkuzaprzęgowe grupki, próbujące jeszcze nawiązywać walkę z konnicą, która wyraźnie z nich drwiła. Z daleka wyglądało to tak, jakby rozproszone na sztuki stado bydła próbowało opierać się atakowi wielotysięcznej watahy. Wilki wtedy unikają bezpośrednich starć, uciekają przed rogami zdesperowanych krów i byków, ale raz za razem doskakują do boków przetrzebionego stada, szarpią za nogi, powalają kolejne zwierzęta.
Na jej oczach grupa kilkudziesięciu konnych dopadła sześć rydwanów, otoczyła je ze wszystkich stron, zasypała strzałami i zanim Verdanno zdążyli trzy razy napiąć łuki, odskoczyła. Z sześciu wozów został tylko jeden.
Starszy z jej strażników zaśmiał się gardłowo i poklepał młodszego po plecach. A potem spojrzał na nią i powoli, jakby się nad czymś zastanawiał, szturchnął ją trzonkiem włóczni. Uśmiechnął się szerzej i wyszeptał coś w swoim języku, wskazując pole bitwy.
Patrz – zdawał się mówić, patrz, co z was zostanie.
* * *
Gyr’konwes, zwany Tyczką, zatrzymał kulejący zaprzęg i wyskoczył z kosza. Nie musiał podchodzić do zwierząt, by wiedzieć, że już po nich. Konnica, która przed chwilą rozbiła jego Strugę, oddalała się, widocznie nikomu nie chciało się zawrócić wierzchowca, by zająć się załogą ostatniego rydwanu.
Koczownicy zmienili strategię i osiągnęli to, czego Wozacy się obawiali – przewagę liczebną. Pierwsza Fala spodziewała się, że jedzie przepłoszyć z drogi karawany kilka a’keerów, nie więcej niż tysiąc konnych, bo reszta będzie nadal czekać na okazję do bezpośredniego ataku na wędrujący obóz, lecz wpadła w sprytną pułapkę. Syn Wojny zignorował karawanę i wykorzystał kurz podniesiony tysiącami kopyt, by rzucić do walki resztę swoich jeźdźców przeciw rydwanom, a Verdanno nagle znaleźli się w kręgu pięciu tysięcy Se-kohlandczyków. Dowodzący Falą Ken’sor Gewalor rozkazał utworzyć Młyn z Brązu, olbrzymie, potrójne koło, w którym rydwany pędzą jeden za drugim z rozwiniętymi jedwabnymi proporcami, a łopot jedwabnych flag i łoskot tyrkaczy w szprychach odstraszają konnicę i powstrzymują ją od bezpośredniego ataku. Taki szyk pozwoliłby im przetrwać do czasu nadejścia posiłków.
Nie przewidzieli tylko, że kurzawa okaże się tak gęsta, iż skutecznie zasłoni ich przed wzrokiem karawany, oraz tego, że koczownicy zmienią nie tylko strategię w bitwie, ale i taktykę ataków.
Sucze syny strzelali do koni. Ale nie, jak dotychczas, z daleka, mierząc w cały rydwan, tylko wstrzymywali się z wypuszczeniem strzał do ostatniej chwili, nie odpowiadając nawet na pociski Verdanno, po czym dopadali poszczególne Strugi i zasypywali je strzałami, mierząc nisko, w końskie nogi. Mały cel, ale jak dziesięciu łuczników pośle po kilka pocisków w nogi jednego konia, to biedne zwierzę musi zostać trafione. Wydawałoby się, że bok, nawet chroniony pikowanym pancerzem, będzie lepszym celem, ale koczownicy nauczyli się już, że jedna strzała w nodze zatrzyma konia skuteczniej niż nawet tuzin w boku.
Była to taktyka, która pozbawiała ich zdobyczy, bo większość tak poranionych zwierząt nie nadawała się do niczego, ale za to taktyka wyjątkowo skuteczna. Tym bardziej że przy każdym ataku koczownicy koncentrowali się tylko na kilku rydwanach. Czwarta Struga straciła w pierwszym starciu trzy załogi, w drugim cztery, w trzecim kolejne trzy, a w czwartym już pięć, bo trzy rydwany zderzyły się w pełnym pędzie, tworząc kłębowisko końskich i ludzkich ciał, połamanego i zakrwawionego drewna i metalu. Se-kohlandczycy łuskali Młyn z Brązu warstwa po warstwie, jakby zdejmowali łupiny z cebuli, wyskakiwali z tumanów kurzu w pozorowanych atakach, by nagle skręcić i zniknąć, nie oddając jednego strzału, a wtedy kolejny a’keer uderzał z innego miejsca i wyrywał z szyku następne rydwany. Tym razem szybkość i zwrotność dawały przewagę koczownikom, a na dodatek sucze syny zachowywali się tak, jakby własne straty nie miały dla nich znaczenia.
Ktokolwiek nimi dowodził, musiał być naprawdę zdesperowany.
Tyczka podszedł do koni, ten z prawej strony zaprzęgu miał dwie strzały w przedniej nodze i trzy w tylnej. Groty koczowniczych strzał były szerokie, liściaste, zakończone zadziorami, a wystrzelone z bliska zadawały równie szerokie i paskudne obrażenia, jak noże z zębatymi ostrzami. Z jednej z ran wystawały kawałki kości. Koń patrzył na niego, nie odwracając łba, dysząc ciężko i drżąc. Wiedział.
– Tak, Koral. – Tyczka podszedł do zwierzęcia, przecinając po drodze uprząż, i delikatnie pogładził go po miękkich chrapach. – Ty i ja dziś jeszcze staniemy przed obliczem Klaczy o Białej Sierści. Powiedz jej, że Gyr’konwes, Drugi z rodu Damehortów, nazywany przez wszystkich Tyczką, idzie twoim śladem, by ucałować jej Kopyto.
Dźgnął nożem pod pikowany pancerz, tuż za przednią nogą, a koń stęknął, parsknął żałośnie i upadł. Drugie zwierzę, ranione tylko w jedną z przednich nóg, miało jeszcze szansę. Jeżeli można tak nazwać niewolę u koczowników. Ale jego los był w rękach Pani Stepów, Verdanno skracali męki tylko tym koniom, których nie dało się uratować.
Raz-dwa odciął go od rydwanu i pogonił klepnięciem w zad.
– Skończyłeś?
Ver’san nie ruszył się z miejsca, co było dość oczywiste, zważywszy, że strzała przebiła mu udo i przyszpiliła do burty. Gdy oba konie odcięto, kosz przechylił się mocno do przodu i łucznik miał kłopot z utrzymaniem równowagi. Rana tętniła jaskrawą czerwienią, mimo opaski założonej powyżej.
– Tak. Oba są wolne.
– Dobrze. – Twarz Ver’sana była blada, wargi zacisnął w wąską kreskę. Potem się uśmiechnął. – Pamiętasz Eso’nę?
– Widziałem ją dziś rano, głupcze.
Gyr’konwes szybko sprawdził kosz. Został im jeden dziryt, kilka strzał w kołczanie, miecz i toporek. No i kavayo, oczywiście. Wystarczy.
Gdzieś w tumanie kurzu mignęli konni.
– Byłem z nią... wczoraj. Prezent dla dzielnego łucznika. Może... może nie cały umrę.
– No tak, to, że za dziewięć miesięcy na świat przyjdzie jakieś strasznie brzydkie dziecko, ma mnie pocieszyć?
Tyczka szybko podniósł łuk i wbił przed sobą kilka strzał w ziemię. Obejrzał się, przewrócony kosz powinien częściowo osłonić mu plecy. Jego towarzysz półklęczał, trzymając oburącz drzewce wystające mu z uda. Szarpnął nagle, wyrywając grot z burty i krzycząc chrapliwie. Usiadł od razu na ziemi, opierając się o koło rydwanu.
– Zazdroś... cisz...
– Nie. Ale chyba masz rację, wizja niewinnego dziecka z twoją gębą sprawia, że człowiek woli umrzeć tu i teraz.
– He... he... hhhh...
Gyr’konwes obejrzał się, łucznik siedział na ziemi, plama szkarłatu rozlewała się wokół niego jak jedwabna peleryna w kolorze cesarskiej purpury.
„Żegnaj, przyjacielu”.
Rozejrzał się, kurz ograniczał widoczność do trzydziestu jardów. Może zdoła ze dwa razy wystrzelić.
Zobaczył, jak wiatr czesze trawę, a po chwili w jego polu widzenia znalazło się kilkudziesięciu jeźdźców.
Powinniśmy walczyć w siodłach, jak te sucze syny, pomyślał. Nałożyłaś na nas ciężkie brzemię, Pani Wszystkich Koni.
I napiął łuk.
* * *
Rogi zabrzmiały: krótko, długo, krótko, krótko, długo. „Pomocy!”.
To było wezwanie dla każdej Fali, Strumienia i Strugi, by bronić karawany. Cokolwiek robiłeś, jakiekolwiek zwycięstwo znajdowało się tuż przed twoim nosem, miałeś je porzucić i pędzić do obozu, bo obóz był w niebezpieczeństwie.
Albo w obozie dostrzeżono, że ty pakujesz się w kłopoty, z których nie wyniesiesz cało skóry.
Der’eko już po przejechaniu trzystu jardów widział, że prowadzi swoich ludzi do ataku na pięć tysięcy konnych. Pył i kurz wzbijane przez konie, jeśli były podarunkiem Pani Stepów, to podarunkiem dla obu stron: koczownicy nie mieli szans na skryte obejście karawany, lecz jednocześnie, gdy walka już rozgorzała, karawana stawała się ślepa na to, co działo się na polu bitwy.
Zawrócili. Z bólem serca, bo mniej niż pół mili przed nimi szarobury koczowniczy potwór pożerał właśnie resztki Pierwszej Fali, a oni nie pragnęli niczego więcej, niż utoczyć mu krwi. Kilka a’keerów wyrwało się w ich stronę, jakby prowokując do ataku, ale dalsza walka byłaby szaleństwem. Nawet gdyby Lamerei rzucił do bitwy wszystko, co miał, dzięki czemu być może wyrównałby szanse i rozbił te pięć Skrzydeł, to Fale poniosłyby zbyt wielkie straty, a przecież rolą rydwanów nie było zwycięstwo w polu, tylko osłona ciężkich wozów, zdobycie czasu dla karawany, by ta mogła zamienić się w niezdobyty obóz. Być może trzydzieści lat temu, gdy do bitew stawały hordy dzikich wojowników, dla których nie liczyło się nic prócz wojennej chwały, załogi nie posłuchałyby rozkazu i runęły na wroga. Ale teraz Verdanno nie szli po chwałę, tylko po własną ziemię i należną im zemstę, a mieli dość czasu, by zrozumieć, że zemstą należy cieszyć się jak dobrze schłodzonym piwem, spokojnie i bez emocji. Pomknęli więc w stronę pancernych wozów, ostrzeliwując się tylko zawzięcie, choć Se-kohlandczycy nie naciskali ich zbyt gorliwie. Najwyraźniej zadowolili się zniszczeniem jednej Fali lub też, co równie prawdopodobne, kończyły im się strzały.
Tak czy inaczej w zaledwie kwadrans obóz New’harr stracił szóstą część swoich rydwanów.
Trzecia Fala zajęła pozycję na jego czele, rozciągnęła się szeroko, by uzupełnić lukę po Pierwszej. Der’eko zgrzytnął zębami w bezsilnej złości, obserwując pobojowisko, do którego się zbliżali. Pamiętał – choć nie powinien tego wspominać – jakie to uczucie, siedzieć w siodle, czuć pod sobą żywego konia, jego ciało,’ pracę mięśni, każde uderzenie kopyta o ziemię, każdy oddech. Czuć, jak wali mu serce i jak twoje własne dostosowuje się do tego rytmu, aż stajecie się jednością. Być może to ostatnie wspomnienie stanowiło tylko część snów, które go czasem nawiedzały, lecz były to sny wyjątkowo wyraźne i niosące jeden przekaz, krwawo teraz potwierdzony. Koła są gorsze od kopyt, a gdyby Wozacy zamiast trzech tysięcy rydwanów mieli sześć tysięcy jazdy, to starcie wyglądałoby inaczej.
Gwizdki przekazały rozkazy wzdłuż linii rydwanów.
„Równaj!”. „Czekać!”.
Koczownicy wycofywali się w kierunku własnego obozowiska, gdzie widać było kolejne oddziały szykujące się do walki. Jechali spokojnie, powoli, z arogancją tych, którzy opuszczają pole zwycięskiego starcia. Gorzki policzek dla dumy Verdanno.
Za jego rydwanem zatrzymał się kolejny pojazd, Lamerei skinął dłonią.
„Przeskakuj”.
Der’eko oddał lejce swojemu łucznikowi i zeskoczył na ziemię. Gdy tylko zamienili się z łucznikiem dowódcy, Awe’aweroh Mantoru zwolnił nieco, aż znaleźli się kilkadziesiąt kroków za Trzecią.
– Jakie straty?
Lamerei używał anaho, cedząc słowa półgębkiem. Oczywisty wybór, pozostałe języki dały się czytać oczami, a jasne było, że teraz wszystkie oczy wlepione są w ich rydwan.
– Trochę rannych. Wszystkie wozy przyprowadziłem z powrotem.
– Szczęście Pani Stepów było z tobą. Z Pierwszej wróciło trzydzieści załóg.
Trzydzieści! Było gorzej, niż się spodziewał.
– Okaleczają konie – głos starszego mężczyzny obniżył się jeszcze. – Strzelają w nogi, oczy, chrapy, czasem rzucają oszczepy w koła. Atakują ze wszystkich stron naraz, wybierają po kilka załóg, rozbijają szyk. Młyn rozwalili w mniej niż kwadrans.
– W poprzedniej wojnie...
– W poprzedniej wojnie nie było takich wielkich obozów, a my nie mieliśmy skrzydeł ani tak dobrze chronionych zaprzęgów. Ale wtedy oni starali się raczej zdobywać konie, niż je zabijać. Potrzebowali zwierząt i niewolników.
Tak. To się zmieniło. To oraz fakt, że jak na razie nie próbowali uderzać na karawanę. Der’eko obejrzał się, było coś uspokajającego w niewzruszonej pewności, z jaką ściana pancernych wozów sunęła przed siebie.
– Nie patrz tak na nie. – Awe’aweroh zdawał się czytać jego myśli. – Na razie przejechaliśmy ledwo milę, a siła wędrującego obozu jest złudna. Bez rydwanów oni rozbiją karawanę po kilku godzinach, ciężkie wozy są sto razy więcej warte, gdy tworzą zwartą ścianę, niż gdy wędrują. Dlatego zaczęli od oskrobania obozu z Fal. Jak nie będzie rydwanów, tysiąc konnych zmusi nas do zatrzymania się. Widzisz? Już idą następni.
Der’eko spojrzał we wskazanym kierunku. Od strony obozu koczowników zbliżała się kolejna szara horda. Nie, nie horda, poprawił się w myślach. Armia. Jadą zbyt równo, za spokojnie, bez problemu dzielą się na Skrzydła i a’keery, a wszystko w ruchu, kłusem. To jest cholerna armia konna, wyrosła na tysiącu potyczek i setkach bitew. Zlekceważyliśmy ich w poprzednim starciu, sądząc, że skoro mamy lepsze pancerze i większe konie, to po prostu po nich przejedziemy. Rozbiliśmy ich u podnóża gór, więc wydawało się nam, że już zawsze będą uciekać, gdy zobaczą nasze rydwany. Jak wiele innych ludów przed nami, pozwoliliśmy sobie na chwilę pogardy, widząc gromadę kurdupli w skórzanych pancerzach, wojłokowych kaftanach albo baranicach, dosiadających małych koników i władających małymi, śmiesznymi łukami. Nawet Imperium potrzebowało kilku lat i musiało wykorzystać wszystkie siły, by ich powstrzymać.
To były gorzkie myśli, zabarwione odrobiną ponurego rozbawienia, którego źródło tkwiło w świadomości, że Se-kohlandczycy kłaniali się Gallegowi, Panu Burz, a ludy, dla których ważniejsza była Pani Stepów, musiały zginać przed nimi kark. Władczyni Koni została upokorzona przez konną armię.
– Powinniśmy siedzieć w siodłach.
Wyrwało mu się to bezwiednie, jako zwieńczenie myśli tłukących się od dłuższego czasu po głowie. I zaraz rzucił okiem na dowódcę, spodziewając się potępiającego wzroku i oburzonej miny. Ale Lamerei nie odrywał spojrzenia od zajmujących pozycję koczowników.
– Są jakieś dwie mile od nas, ale nie dadzą nam spokoju... O, widzisz, ruszyli. Macie zakaz atakowania, choćby wjeżdżali wam między konie. Możecie strzelać, ale nie oddalajcie się dalej niż sto jardów od wozów. Na wszystkich są dodatkowi kusznicy, będą nas wspierać.
Taka taktyka nazywała się Atłasowa Koszula. Rydwany trzymały się karawany blisko, jak koszula ciała, i ostrzeliwały wroga wraz z załogami wozów bojowych. Traciły jednak w ten sposób swój główny atut, ruchliwość i szybkość. A przecież cały czas wbijano im do głowy, że wolny rydwan to martwy rydwan.
– Wiatr ustał. – Starszy mężczyzna mamrotał, nie patrząc na Dereka. – Nie pozwolę wam znikać w tumanach kurzu, bo już z nich nie wyjedziecie. Modlę się do Szarowłosej, by te chmury, które mamy nad głowami, pokropiły choć odrobinę, tyle, by pył przykleił się do ziemi, ale na razie nie raczyła mnie wysłuchać. Więc macie się trzymać blisko, nawet jeśli będziemy ponosić większe straty.
Zamilkł na chwilę, ruszając szczęką, jakby żuł kawał surowego mięsa.
– Jeżdżę rydwanem, odkąd skończyłem sześć lat i wyrosłem na tyle, by zobaczyć coś nad krawędzią kosza. Nigdy nie złamię Przysięgi. Ale dwadzieścia lat w Imperium, między jeźdźcami różnych ludów... gdyby Pani Stepów dała mi jakiś znak... wsadziłbym was wszystkich na konie... Gdyby dała znak. No... biegnij już. Trzecia czeka.
* * *
Kyh Danu Kredo zatrzymał spienionego konia przed namiotem Yawenyra. Kopuła z żółtego jedwabiu wyrastała kilka łokci ponad inne, będąc i tak – mimo swych rozmiarów – ledwo namiastką prawdziwego Złotego Namiotu. Ten prawdziwy stał w Koh Dalen, pośrodku Wielkich Stepów, w centrum królestwa Wolnych Plemion, miał trzysta jardów średnicy i składał się z wielu połączonych ze sobą namiotów, obleczonych milami najdroższych tkanin w kolorach od bladej żółci lipowego miodu, do ciemnego, agresywnego oranżu noszonego na głowie przez żmije stepowe. Konstrukcja tutaj wyglądała przy nim jak namiot niewolników.
Mimo to serce se-kohlandzkich plemion biło obecnie właśnie w tym miejscu.
Zeskoczył z siodła, zatrzymując się przed rozciągniętym na ziemi czerwonym sznurem.
– Kyh Danu Kredo prosi o posłuchanie u Ojca Wojny, Prawej Dłoni Gallega, Pana Burz.
Upokorzenie miało gorzki smak. On, jeden z pięciu najpotężniejszych ludzi Stepów, musi opowiadać się jak byle sługa i czekać, aż jeden z ponurych strażników wejdzie do środka i powiadomi Yawenyra o jego obecności. I wszystko to na oczach setek Jeźdźców Burzy, szykujących się wokół do bitwy. Żaden z nich nie spoglądał na niego otwarcie – zerkali szybko, kątem oka, ale i tak uśmiechali się lekko, jakby do własnych myśli, i ostentacyjnie przechodzili obok, rozmawiając półgłosem. Jeźdźcy wiedzieli, że łaska Ojca nie spowija już jego Syna, a że byli dumą Wolnych Plemion, pozwalali sobie na więcej niż inni.
Tak. Gorzki smak. Czuł go na języku i podniebieniu, zupełnie jakby ktoś poczęstował go nalewką z gorczycy.
Kula żółci podjechała mu do gardła, gdy z namiotu wyszła jasnowłosa niewolnica.
– Ile? – zapytała lekko, a on w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi, zajęty rozmyślaniem, jak wielu spośród otaczających go wojowników zauważyło, że Yawenyr wysłał do niego niewolnicę.
– Ile...? – I przypomniał sobie ostatnie polecenie starego pryka. – Jakieś pięćset. Stracili pięćset rydwanów.
Przez chwilę wyglądała, jakby się zastanawiała, jakby – na Garść Piorunów! – to od niej zależało, czy ta odpowiedź jest zadawalająca.
– Ojciec wysłucha twojej relacji. – Odsunęła się na bok.
Yawenyr poświęcił mu kilka minut, siedząc na wilczej skórze rzuconej wprost na ziemię. Co oznaczało, że on, Kyh Danu Kredo, musiał przed nim klęczeć, półzgięty, gdyż w czasie posłuchania głowa Syna nie może znajdować się wyżej niż głowa Ojca.
Istnieją setki sposobów, by zgiąć niepokorny kark, a on miał wrażenie, że żaden nie zostanie mu oszczędzony.
– Dobrze. Ale drugi raz nie uda ci się tak łatwo odciągnąć rydwanów od karawany. Teraz będziesz musiał stoczyć bitwę przy ścianie pancernych wozów, pod gradem strzał i bełtów. Posłałeś już ludzi do ataku?
– Tak, Ojcze. Następne pięć Skrzydeł.
– Dobrze. Jak szybko idzie obóz?
– Nie szybciej niż maszerujący człowiek.
– Dużo ich, prawda? To dobrze. Zbyt wiele wozów, za mało doświadczonych woźniców. Nie mogą jechać szybciej, bo tak wielką karawanę trudno kontrolować i chronić jednocześnie. Gdy jeden bok zwolni, drugi pójdzie naprzód i szyk się rozerwie.
– Rozumiem, Ojcze.
– To dobrze. – Wódz Wolnych Plemion skinął z namysłem głową. – Moi Źrebiarze mówią, że dziś nie spadnie deszcz. Kurz cały czas będzie zasłaniał pole bitwy.
– Tak, Ojcze. Wydam rozkazy.
Yawenyr pokiwał głową.
– Dobrze. Do zachodu słońca zostały ci jakieś trzy godziny. Masz do zniszczenia jeszcze pięćset rydwanów – powiedział cicho, uśmiechając się ze zwodniczą łagodnością. – Spiesz się, mój Synu.
* * *
Boliboliboli...
Oddychanie staje się męką ponad siły, haki zmieniają się w rozpalone do białości kły dzikich bestii, wczepionych w pierś i plecy, próbujących rozerwać ją na strzępy. Każdy oddech jeszcze je rozdrażnia, prowokuje do kolejnych ataków. Każde drgnienie mięśni, spazmatyczny, czasem bezwiedny ruch, odzywa się ogniem w ranach, szarpie trzewia, wbija rozpalone ostrza między połamane żebra.
Key’la ma zamknięte oczy, zagryzione z całej siły zęby, dłonie zaciśnięte w pięści tak mocno, że paznokcie chyba przebiły skórę.
Nie będzie krzyczeć.
Nie będzie patrzeć.
Nie na te kilkanaście okrągłych kształtów, rozrzuconych wokół jej trójnogu jak piłki zostawione przez niesforne dzieci.
Mimo zaciśniętych powiek wciąż miała przed oczami jeźdźców wracających z pierwszej bitwy. Zwycięskich, uśmiechających się, żartujących. Nawet ci z nich, którzy brocząc krwią, chwiali się w siodłach, mieli zadowolone miny. Za nimi, na przedpolu karawany zostało kilkaset rydwanów, rozbitych, połamanych, pozbawionych zaprzęgów. Fala, która próbowała kontratakować, zawróciła nagle i pomknęła w stronę pancernych wozów, jakby szukając ochrony w ich cieniu. Na ten widok w obozie za jej plecami wybuchły krzyki i śmiechy, które paliły jej duszę niczym krople wrzącej smoły. Plemiona Kyh Danu Kreda brały odwet za nocną bitwę przy rampie, a gdy zaskoczenie nie stało po stronie Verdanno, konnica zwyciężała ich z łatwością.
Ostatnia grupa konnych zatrzymała się i cisnęła w jej stronę jakieś okrągłe rzeczy. Wiedziała, co to jest, oczywiście że wiedziała, lecz świadomość wzbraniała się przed nazwaniem ich, jakby nadanie tym kształtom nazwy mogło jeszcze coś zmienić. Wyłowiła wśród jeźdźców swojego „właściciela”, tego, który ją tu powiesił. Uśmiechnął się tylko i rzucił jej pod nogi jeszcze jedną głowę. Nie spojrzała w dół, choć warkocz musnął jej kostki. I tak wiedziała, że do końca życia nie zapomni wyrazu cierpienia, który zastygł na twarzy widzianej w ruchu, przez mgnienie oka.
Do końca życia, czyli do wieczora.
Może do świtu.
Może on wreszcie przyjdzie i... i da jej odpocząć.
Widziała coraz gorzej, krawędzie przedmiotów rozmywały się, zasnuwały czerwoną mgiełką, uciekały w szarość.
Dlatego zamknęła oczy.
Niczego nie pragnęła bardziej niż tego, by odpłynąć w ciemność.
Krzyknęła, krótko, zaraz zagryzając wargi. Uderzenie trafiło ją w splot słoneczny, zmuszając do nagłego szarpnięcia, wypuszczenia powietrza i próby gwałtownego nabrania tchu.
Starszy ze strażników wpatrywał się w nią, marszcząc czoło w zabawnym grymasie. Widząc, że otworzyła oczy, warknął coś i szturchnął ją raz jeszcze, trafiając precyzyjnie w jeden z haków, aż ogień rozszedł się po całym ciele. Krzyknęła, niech Pani o Szarych Włosach jej wybaczy, krzyknęła, bo to było tak, jakby rozpalony pręt przebił jej serce. A strażnik pokiwał głową i wskazał nieckę, wypluwając kilka słów w swoim języku. Nie potrzebowała tłumacza, gest był jasny. „Patrz!”. Masz patrzeć, bo inaczej znów uderzę.
Więc uniosła głowę i spojrzała.
Wnętrze niecki tonęło w kurzu. O ile wcześniejsze starcie wznieciło tuman pyłu o średnicy może mili, o tyle teraz miało się wrażenie, że burzowa chmura opadła nad ziemię, by poczochrać swój brzuch o trawy. Nie było widać nic dalej niż na kilkadziesiąt kroków, na jej oczach kolumna może dwudziestu konnych wjechała w kurzawę i nim zanurzył się w niej ostatni jeździec, pierwszy już znikł. Wyglądało na to, że koczownicy postanowili stoczyć bitwę na ślepo, tylko oni raczej nie musieli się martwić, iż zgubią wroga, nie można przecież zgubić czegoś wielkości miasta.
Och, nigdy tak naprawdę nie wędrowała taką karawaną, ale łatwo mogła sobie wyobrazić, co dzieje się wewnątrz. Konie się boczą, woźnice próbują utrzymać szyk, widząc tylko trzy wozy przed i trzy za sobą, załogi wozów bojowych wpatrują się w szarą ścianę, usiłując dostrzec koczowników, nim ci wyskoczą nagle przed nimi, zasypią strzałami i znikną. Największa przewaga, jaką mieli kusznicy – zdolność do rażenia wroga z dużej odległości, nim zdoła on podjechać na tyle blisko, by ranić konie – przepadła. Rydwany... Obserwowała kilka razy ćwiczenia Strumieni i Fal, tuż przed tym, zanim wyruszyli na północ, i wiedziała, jak wiele miejsca potrzebuje duży oddział rydwanów, by skutecznie walczyć. O wiele więcej niż podobnej liczebności oddział jazdy. Jako dziecko wyrosłe w przygranicznym miasteczku, pełnym konnych zabijaków, potrafiła łatwo dostrzec różnicę. Żadna Fala nie zdoła też walczyć, nie widząc wroga, Der’eko powiedział jej kiedyś, że najważniejsze dla dowódcy rydwanów są oczy, bo nie ma nic gorszego niż wozy, które zderzają się ze sobą, zamiast wykonywać manewr.
A koczownicy wyłupili im te oczy. I to w najprostszy z możliwych sposobów, o czym przekonała się, gdy z kurzu wyjechała galopem grupka dziesięciu jeźdźców ciągnących za sobą sterty powiązanych gałęzi. Zatoczyli koło, wzniecając chmurę pyłu, i znikli.
Och... Pani Stepów, ześlij im deszcz.
* * *
Karawana krwawiła. Tylko że zamiast wozami bojowymi, krwawiła rydwanami. Tracili konie i ludzi. A najgorsze było to, że nic nie mogli zrobić. Der’eko nie wiedział nawet, ile ma jeszcze załóg, bo Trzecia Fala rozciągnęła się wzdłuż prawego boku Pancernego Węża na długość prawie mili, w trzech kolumnach, mających odgrodzić koczowników od obozu. Zewnętrzną linię wozów bojowych miał jakieś pięćdziesiąt jardów po lewej, a i tak ledwo dostrzegał zarysy potężnych pojazdów. Jego oddział musiał dostosować się do tempa całego obozu, tempa, które coraz bardziej spadało, teraz całość robiła ledwo pół mili na godzinę, szarpanym rytmem, w trakcie którego wozy czasem po prostu stawały, by się nie zderzać, woźnice krzyczeli, a zwierzęta coraz bardziej się denerwowały.
Se-kohlandczycy zdominowali pole bitwy. Atakowali z różnych stron, w różnej liczbie i z różną częstotliwością. Na dodatek znów zmienili taktykę. Tym razem strzelali nie tylko do koni, ale także do ludzi i wielu Wozaków przekonało się, że strzała wypuszczona z trzydziestu kroków całkiem nieźle radzi sobie z kolczugą. Skutek był taki, że załogi zaczęły szyć z łuków do wszystkiego, co tylko pojawiło się w zasięgu wzroku. Najczęściej do własnych przywidzeń.
A koczownicy nie odpuszczali, pojawiali się po kilkunastu, zasypywali rydwany strzałami i znikali. Czasem zresztą tylko się pojawiali, na mgnienie oka, by po chwili odskoczyć, zniknąć jak duchy. A czasem... tak jak kilka minut temu, rzucali się do frontalnego ataku, wjeżdżając między rydwany, siekąc konie szablami po łbach i dźgając włóczniami po odsłoniętych nogach, ścierając się twarzą w twarz z załogami wozów, zanim łucznicy Verdanno zdążą sięgnąć po inną broń. Tylko dlatego, że Fala tworzyła trzy linie, które mogły się wspierać, nie przedarli się wtedy przez nich, ale to krótkie starcie kosztowało ich prawie całą Strugę. Ten, kto stwierdził, że nieruchomy rydwan to martwy rydwan, miał rację. Jeszcze kilka takich bezpośrednich ataków, a koczownicy dobiorą się do wozów bojowych i karawana nie zyska nic, poza utratą większości rydwanów.
Długo, długo, krótko.
Dźwięk rogów brzmiał jak łkanie, jak przyznanie się do klęski. Długo, długo, krótko. „Stajemy!”.
Pancerne wozy zatrzymują się, załogi wyskakują i wyprzęgają konie, te z wewnętrznych linii wjeżdżają w luki po zaprzęgach, na ostatnim odcinku przepychając swoje wozy ręcznie. W kilka minut powstaje linia niemal całkowicie szczelna, bo dobry En’leyd nie zapomni przecież o swoich rydwanach. Co kilkanaście wozów jest szczelina, blokowana na razie przez pawężników. Trzecia Fala czeka na sygnał, wzywający do powrotu, schronienia się wewnątrz obozu, ale ustawienie Pancernego Muru trwa dłużej niż w czasie spokojnej wędrówki. Ludzie i zwierzęta są nerwowi, w niektórych miejscach linia rozciąga się za bardzo, w innych jest za szeroka. To dlatego karawan nigdy nie prowadzi się nocą, ślepota wprowadza większy chaos niż atak całej wrogiej armii.
Wreszcie jest – krótko, krótko, krótko – „Rydwany do obozu!”.
Koczownicy tylko w dwóch miejscach zaatakowali wycofujące się Strugi, ale przyjąwszy salwę z wozów bojowych, znikli od razu z pola widzenia i Der’eko nie mógł się pozbvć wrażenia, że po prostu pozwolili im się schować wewnątrz karawany. W końcu osiągnęli sukces, zatrzymali największego Pancernego Węża na świecie i to nie stalą czy ogniem, lecz stepowym pyłem.
Laal musiała się uśmiechać wyjątkowo kwaśno.
– Dowódcy Fal do En’leyd! – Wzdłuż linii wozów przegalopował rydwan posłańca. – Dowódcy Fal do En’leyd!
Der’eko skierował się ku centralnej części obozu.
Przed wozem And’ewersa było dość tłoczno. Gdy przybył, stali tam już dowódcy pozostałych Fal, Lamerei, Has, Orne, Dem i Kaa, czwórka najpotężniejszych czarowników Obozu New’harr, i Vam’owez Bawerah, dowodzący całą piechotą, jaką mieli.
I to on właśnie odezwał się pierwszy.
– Czy to nie Boutanu powinien teraz przemawiać?
Kowal zmierzył go spojrzeniem z góry na dół.
– Emn’klewes sprawdza północną ścianę. Rozciągnęła się za bardzo. Jak nie widzimy, gdzie jedziemy, nie sposób utrzymać porządku. Nie zakładamy obozu, tylko szukamy wyjścia z pułapki. Teraz możemy wyrównać wozy, wyprostować ściany, potem wypuścić rydwany na zewnątrz i pod ich osłoną zrobić kolejne ćwierć, może pół mili. A potem znów zatrzymać się, by poprawić szyki. Ile ujedziemy, zanim stracimy wszystkie Fale? Dem mówi, że dziś nie spadnie deszcz, jutro i pojutrze też nie.
Ubrany na czarno czarownik pokiwał głową. Gdzieś z lewej dobiegły ich odgłosy bitwy, krzyki, szczęk broni, świst strzał. Po kilku chwilach wszystko ucichło.
– Sprawdzają nas – skwitował to krótko And’ewers. – już wiedzą, że stoimy, ale nie wiedzą, na jak długo. Będą potrzebowali godziny, by podjąć decyzję, co dalej: pozwolić nam ruszyć, by szarpać konnicą, czy zacząć oblężenie.
– Nie możemy dać się zamknąć w oblężeniu. – Lamerei poruszył się niespokojnie, dla dowódcy rydwanów oblężenie oznaczało koniec walki. Mógłby co najwyżej spieszyć załogi i używać ich do łatania dziur w obronie.
– I nie zamierzamy. Za dzień będziemy tu zdychać z pragnienia, za dwa zaczniemy pić własne szczyny. My w ten sposób pociągniemy jeszcze trochę, ale konie nie. Musimy dotrzeć do rzeki. To jakieś pięć mil.
Nikt się nie odezwał, nikt nie parsknął kpiąco. Pięć mil. W tym tempie to dziesięć godzin, pod warunkiem, że koczownicy nie zaczną bardziej naciskać. Der’eko chrząknął.
– A wy, czarownicy, co powiecie? Dacie radę ściągnąć deszcz? Przywołać wiatr? Zrobić cokolwiek?
Has, wciąż blady i słaby, wymienił spojrzenie z siostrą. Byli najstarszymi i najpotężniejszymi szamanami, jakich miał obóz New’harr, jednymi z najbardziej doświadczonych wśród Verdanno. Należeli do tych nielicznych, którzy przeżyli masakrę, jaką Ojciec Wojny zgotował wozackim czarownikom po podboju Wyżyny Lytherańskiej. Reszta szamanów wywodziła się z młodzieży kształconej potajemnie w obozach na pograniczu Imperium. Teraz jednak rodzeństwo pokręciło głowami.
– Żeby wywołać deszcz z nieba, które nie chce płakać, musiałbyś mieć dziesięciu albo dwudziestu takich jak ja. A i tak większość pewnie zapłaciłaby za tę próbę życiem. Poza tym... – Stary czarownik wyglądał na zakłopotanego. – Nasze umiejętności... nasze duchy, będą jeszcze potrzebne. Tam – machnął ręką w stronę obozowiska koczowników – gromadzi się Moc.
– Źrebiarze – prychnął dowódca piechoty. – Wiemy, że ich mają.
– To nie Źrebiarze. Oni potrafią wyrwać ducha z ciała i okiełznać przez niego Moc, ale sami nie są zbyt wrażliwi na duchy, które są wokół. Natomiast tam... Sahrendey – Has splunął na ziemię – ciągną za sobą duchy przodków, tych, którzy nie odeszli do Domu Snu, i budują z nich kordon ochronny wokół swojego obozowiska. Tylko że coś się zmieniło, coś się zbiera... Och, na Białe Kopyto, jakbym rozmawiał z dżdżownicą o kolorach!
– Wystarczy.
En’leyd – gdy And’ewers robił taką minę, Der’eko miał kłopoty, by nawet w myślach nazywać go ojcem – chrząknął i założył ręce na piersi. Wszyscy znali już tę postawę, zaraz padną rozkazy.
– Na razie atakują nas tylko konni Kyh Danu Kreda. Te zawszone bękarty Amanewe Czerwonego nawet się nie pokazały. Nie wiemy dlaczego, ale tym lepiej. Koczownicy zrobili błąd, lekceważąc nas, ale to się zemści. Cały czas odbijaliśmy w lewo i jesteśmy już jakąś milę od tego wzniesienia, które trzymają nasze rydwany. Ich dowódca przysłał mi wieść, że wyżej wiatr rozwiewa całkowicie kurzawę i wszystko widać na setki jardów. Skręcamy. Obrócimy się w lewo i idziemy naprzód, by zająć to wzniesienie.
Zapadła cisza. Obrócić się w lewo. Tak po prostu, cały cholerny, liczący kilka tysięcy wozów obóz. Ćwiczyli to kiedyś, w Meekhanie, na dany rozkaz wozy stają i obracają się w tę samą stronę, a karawana może zmienić trasę wędrówki albo nawet zawrócić, nie ruszając się z miejsca. Ale kilka tysięcy wozów, w tej przeklętej kurzawie i z koczownikami na karku?
Lamerei pierwszy zrozumiał, co to znaczy.
– Kiedy uderzamy?
Kowal spojrzał na niego, wykrzywił usta w dziwnym grymasie.
– Nie uderzacie. Nie stracę tysiąca rydwanów, by dać nam kwadrans albo i mniej. Osłoni nas piechota.
Vam’owez Bawerah poprawił hełm, uśmiechnął się, jakby zakłopotany.
– Tak jak rozmawialiśmy?
– Tak. Wydałeś rozkazy?
– Oczywiście. Kompanie są gotowe.
Awe’aweroh Mantoru wodził wzrokiem od jednego do drugiego z taką miną, jakby nie do końca rozumiał język, którym się posługiwali.
– O czym wy...?
– Zostawimy za sobą piechotę, dwa czworoboki po tysiąc dwustu ludzi. Opancerzone tarczami, najeżone pikami i szyjące z kusz. Tak jak robią to Meekhańczycy.
Lamerei sapnął, pochylił głowę i przez chwilę wyglądał jak byk szykujący się do szarży.
– Zapytaj ich lepiej, ilu żołnierzy stracili, nim zrozumieli, że konnica robi z takiej piechoty tarcze dla swoich strzał.
– Tylko wtedy, gdy próbuje się piechotą wygrać całą bitwę. A my przecież chcemy tylko trochę spowolnić wroga, tak, żebyśmy zdążyli wykonać zwrot i wyrównać szyk. Potem zabierzemy ich z powrotem. Jak będziemy wyżej, spuszczę ze smyczy twoje rydwany. Dlatego Fale mają być w pogotowiu. I wy, czarownicy, również. Zaczynamy na cztery krótkie. Zrobili błąd, że nas zlekceważyli.
* * *
– Lekceważenie. To najgorszy grzech na polu bitwy. Zmusiłeś ich do zatrzymania się, mój Synu, lecz najwyraźniej nadal nas lekceważą.
Siwowłosy starzec rozsiadł się na rzeźbionym z ciemnego drewna krześle i spod zmrużonych powiek patrzył na wypełniającą dno doliny chmurę kurzu. Minę miał taką, jakby był zdolny przeniknąć wzrokiem mglisty tuman, który nadal przesłaniał okolicę, mimo że oddziały jeźdźców „czeszących” wyschniętą trawę przerwały pracę. Kilka ataków, które rozbiły się na ścianie pancernych wozów, wystarczyło, by ostudzić zapał co gorętszych głów. Teraz wojownicy Wolnych Plemion potrzebowali zmiany taktyki.
– Nie zdobędziemy obozu lekką jazdą, Ojcze. Strzały i oszczepy nie wy... starczą...
Kyh Danu Kredo zająknął się, bo Yawenyr, Ojciec Wojny, niech sparszywiałe sępy pożrą jego cuchnące ścierwo, wpatrywał się w niego z tym swoim dziwacznym uśmieszkiem, jakby wysłuchiwał rewelacji irytującego pięciolatka.
– Ile rydwanów im zabrałeś?
To było dobre pytanie, na które sam próbował sobie odpowiedzieć. Siedem? Osiem setek? Yawenyr nie łamał danego słowa. Jeśli powiedział „daj mi to, albo zabiorę ci tamto”, należało zrobić wszystko, by „to” zdobyć.
– Jakieś siedem i pół setki.
– Więc jesteś już blisko. Jak sądzisz, co teraz zrobią?
– Pojadą dalej naprzód. Odkąd wyruszyli spod Olekadów, nie trafili na żadne źródło, rzeczkę czy studnię. Muszą dotrzeć do wody.
– Tak, Synu. Lecz do wody prowadzi niejeden szlak. Dlaczego kazałem ci odebrać im wzrok?
Odpowiedź na to pytanie spłynęła na niego niczym objawienie.
– By poszli inną drogą?
– Właśnie. W miejscu, gdzie są teraz, można wykopać studnie. Wiele studni, które szybko się wypełnią, bo dno tej niecki jest poniżej dna rzeki. Może o tym nie wiedzą, bo nigdy nie byli zmuszeni do kopania studni dla takiej ilości koni i ludzi, a może są zbyt pewni siebie i wierzą, że dotrą do rzeki bez względu na wszystko. To bez znaczenia, ważne jest tylko to, że teraz skierują się na lewo i my im w tym nie przeszkodzimy. Niech zajmą pozycję na wzgórzu, gdzie choćby wykopali tysiąc studni, nie dotrą do kropli wody.
Przez chwilę patrzył na starca, Ojca Wojny, serce i duszę Wolnych Plemion. Nienawiść i pogarda, którą czuł, gdy Yawenyr kazał mu raz za razem rzucać do ataku swoich najlepszych ludzi, znikła. Ten suczy syn... Niech lepiej zdechnie ze starości i niech wszyscy bogowie, z samym Gallegiem na czele, bronią mnie, bym miał kiedyś stanąć przeciw niemu na polu bitwy.
– Co teraz, Ojcze? Pozwolimy im się wycofać?
– O tak, choć nie bezkarnie. Spójrz. – Kurz już powoli opadał, a pierwsze, co się z niego wyłoniło, to były szerokie na dwieście jardów czworoboki piechoty. – Osłaniają plecy tarczami piechurów.
Starzec uśmiechnął się niemal dobrotliwie.
– Zabij tylu, ilu zdołasz.
* * *
Wokół trójnoga zaczął się gromadzić tłumek. Koczownicy podchodzili, oglądali leżące w pyle głowy, śmiali się i żartowali. Nikt nie próbował się do niej zbliżać, kilku najbardziej ciekawskich przepędziło krótkie warknięcie jednego ze strażników. Miała żyć tak długo, by nasycić żądzę zemsty swojego właściciela. Czerwona mgła, zasnuwająca krawędzie jej pola widzenia, rozrosła się, owinęła ją kokonem obojętności.
Liczyło się tylko jedno.
Powolny wdech.
Powolny wydech.
Ból.
Nie oddychać, nie płakać, nie skarżyć się.
I pamiętać, by co jakiś czas unieść nieco głowę i spojrzeć w stronę niecki, tam, gdzie z chmury pyłu wyłania się właśnie potężne, ruchome miasto, wędrujące mozolnie pod górkę. Bo jeśli zbyt długo wisiała z głową opuszczoną na piersi, starszy ze strażników trącał ją trzonkiem włóczni, aż zaczynała się kołysać jak zakrwawione wahadło, a tłumek wokół wybuchał krótkim rechotem. Hak, w który trafił poprzednio, rozerwał ciało i niemal wypadł z rany, gorąca krew spływała po skórze i tworzyła u jej stóp czarną kałużę.
Nawet gdyby chciała, nie miałaby już chyba sił, by zapłakać.
Kilku wyrostków biegało wokół trójnoga, pokrzykując i kopiąc jedną z głów, która straciła już jakiekolwiek podobieństwo do części ludzkiego ciała. Reszta – głównie kobiety i starsi mężczyźni – gapiła się na nieckę, wspinający się pod górę obóz i kłęby kurzu wznoszące się za jego plecami. Trudno było cokolwiek dostrzec, czasem przemknął jakiś oddział jazdy, czasem błysnęło żelazo. Najwyraźniej jednak Se-kohlandczycy nie mogli się zbliżyć do karawany.
Boliboliboliboli...
To nie miało znaczenia. Żadne bohaterstwo, poświęcenie ani szalona odwaga nie ocalą tych wozów. Do tej pory Verdanno zmierzyli się tylko z jednym Synem Wojny, i to osłabionym, a i tak nieustannie się cofają. A przecież Sahrendey mają dwa razy tyle jazdy, co Kyh Danu Kredo, i jest jeszcze Yawenyr i jego Błyskawice... Ten obóz zginie, a po nim pozostałe. Nie powinni tu wracać.
Kopnięta głowa potoczyła się po ziemi i zatrzymała tuż pod jej stopami, w czarnej kałuży, patrząc na nią jednym okiem. Z półotwartych ust wysuwał się opuchnięty język.
Warknięcie strażnika zatrzymało chłopaka, który próbował do niej podbiec. Cała gromadka gapiła się na leżącą głowę, potem któryś z nich zaśmiał się i zaczął kopać następną.
Oderwała wzrok od poobijanej twarzy i spojrzała na pole bitwy. Od rzeki właśnie powiał wiatr, zakręcił szarym tumanem, potargał go i pognał na zachód. Z kurzawy wyłoniły się dwa potężne, osłonięte murem z tarcz czworoboki piechoty, otoczone pierścieniem konnych. A w zasadzie półpierścieniem, bo piechota cofała się powoli, jakimś cudem utrzymując szyk i nie dopuszczając, by odległość między nią a zamykającymi karawanę wozami była większa niż pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt jardów. Każdy oddział jazdy, który znalazłby się w tej przestrzeni, zostałby naszpikowany strzałami, więc koczownicy atakowali czworoboki tylko z trzech stron, szyjąc z łuków i ciskając oszczepy, lecz nie próbując przejść do bezpośredniego ataku. Pawęże piechoty miały prawie sześć stóp wysokości i wycięcie z prawej strony, umożliwiające strzelanie z kuszy, więc oddziały pieszych ostrzeliwały się ostro, trzymając koczowników na dystans. Za linią tarcz widniał las gotowych do użycia pik, rohatyn i gizarm.
Lecz na razie nie zanosiło się, by rychło były koniecznie. Konnica, mimo że liczna, nie atakowała wprost, zadowalając się wystrzeliwaniem tysięcy strzał, które wznosiły się w górę, jak chmury szarego ptactwa, i spadały do wnętrza czworoboku. Linia stojących za pawężnikami pikinierów chwiała się od czasu do czasu, lecz utrzymywała formację. Podobnie jak cały czworobok, cofający się powoli, krok za krokiem w ślad za karawaną. Wyglądało na to, że żadna ze stron nie uzyska przewagi – ani piechota nie zmusi jazdy do ucieczki, ani jazda nie złamie jej szyku i nie wyrżnie uciekających bezładnie Wozaków.
Tylko że koczownicy nie pierwszy raz walczyli z taką piechotą.
Zobaczyła, co szykowane jest nieco z boku, tam, gdzie niedawno zmasakrowano rydwany, i mimowolnie uśmiechnęła się gorzko.
Nie powinniśmy tu wracać.
Wdech...
Boli...
Zastanawiała się, czy Ruk’hert i Det’mon są wśród tych piechurów i czy ich duchy zaczekają na nią na drodze do Domu Snu. Bardzo nie chciałaby iść tam sama.
Opuściła wzrok, próbując nie patrzeć na to, co nadejdzie. Krew ściekająca po jej nodze skapywała wprost na obciętą głowę.
Otwarte oko mrugnęło powoli.
* * *
Tarcza robiła się coraz cięższa, dziesiątki wbitych w nią strzał miało swoją wagę. Den’kaw biegał truchtem wzdłuż linii i wrzeszczał:
– Trzymać! Równaj! I...!
Zaprzeć się nogami, oburącz złapać uchwyty.
– ... teraz!!!
Szarpnąć w górę, aż w oczach pociemnieje, bo ostrogi wbiły się głębiej, niż Ruk’hert sądził, i podnieść to cholerstwo.
– Dobra! I trzy kroki w tył! Raz! Dwa! Trzy! Równaj!!!
Tarcze opadły, żelazne zęby wgryzły się w ziemię. Kusznicy doskoczyli szczelin, przymierzyli, posłali koczownikom garść bełtów. Wiatr ustał, więc kurz znów gęstniał, za kilka chwil widoczność spadnie tak, że ledwo będą mogli dojrzeć cofającą się karawanę. Niech Pani Stepów pod postacią Białej Klaczy stanie nad nimi i nasra na ich głowy! Mieli nas już zabrać! Gdzie sygnał „Piechota do domu”?!
Ruk’hert zaparł się mocniej, czując drżenie gruntu pod stopami. Idą! Oddział jazdy wyłonił się z kurzu i przemknął wzdłuż ściany tarcz, szyjąc z łuków w takim tempie, jakby im za to płacili. Część pocisków leciała wysoko, by spaść na Wozaków w głębi formacji, resztę wystrzeliwano na wprost. Pawęż zatrzęsła się od kilku uderzeń, jakaś strzała śmignęła przez szczelinę strzelniczą i ktoś za jego plecami zakrztusił się urwanym krzykiem.
Dowódca oddziału piechoty rozdarł się znów:
– Równaj! Trzymaj! Teraz!
Zaprzeć się, unieść to cholerstwo, trzy kroki w tył, opuścić.
Cofali się skokami, po trzy kroki, na chwilę tylko rozluźniając szyk i odpłacając koczownikom salwami z kusz. Czworobok rozciągnął się w prostokąt – szeroki na dwustu pięćdziesięciu ludzi, głęboki na zaledwie czterdziestu – by osłaniać jak największy fragment karawany, lecz chyba było to zbędne, bo koczownicy z jakichś powodów nie próbowali przedostać się do wozów. Zamiast tego skupili się tylko na nich, powolutku wykrwawiając oddział. Verdanno mieli dobre kolczugi i hełmy, ale dobre nie znaczyło, że nie do przebicia.
Dlaczego, do przeklętej, ciężkiej, zawszonej, parszywej jak zdechły sęp cholery, nie ma jeszcze sygnału „Piechota do domu”?!
Wystarczyłoby, że wozy zatrzymają się na chwilę, pancerne czworoboki przytulą do nich i piechota wsiąknie do środka, osłaniana przez łuczników i kuszników.
Gdzie sygnał?
Ruk’hert miał nadzieję, że walczący w sąsiednim oddziale Det’mon trafił lepiej. Po krótkiej naradzie postanowili, że się rozdzielą, bliźniacy mogą sobie walczyć wspólnie, i tak nie sposób ich rozdzielić, ale nie byłoby dobrze, gdyby ród stracił dwóch starszych synów od jednego ciosu lancy.
Drżenie ziemi. Zaprzeć się, pochylić, wyrównać tarczę, by poza szczeliną strzelniczą nie było innej szpary.
Uderzenie, raz, drugi, trzeci... I kolejne. Kusznicy dopadają do tarcz, posyłają koczownikom salwę, rżenie koni miesza się z gardłowymi krzykami ludzi, ale nawała pocisków nie ustaje.
Kilka kroków po prawej jeden ze strzelców padł na ziemię, z twarzy sterczało mu ciemne drzewce, a Ruk’hertowi wydało się nagle, że po drugiej stronie rozszalał się grad, miotający o pawęż lodowe kule wielkości pięści.
Co się dzieje?
Wyjrzał przez szczelinę. Konnica stała ledwo czterdzieści kroków od nich i wypuszczała w ich kierunku strzałę za strzałą, przygotowując się, żeby...?
Zobaczył to w chwili, gdy szereg jeźdźców pękł, tworząc szeroką na kilka jardów szczelinę. W szczelinie pokazało się... W pierwszej chwili Ruk’hert nie wiedział, co to, a gdy zrozumiał, wrzasnął na całe gardło:
– Łańcuch!!!
Uniósł prawą krawędź tarczy, tę zachodzącą na pawęż wojownika stojącego obok, i zaczepił stalowy pierścień zamocowany do tarczy o hak wystający z tarczy towarzysza. To był wozacki koncept wywodzący się wprost z idei łączenia wozów bojowych łańcuchami. Stalowy pierścień z prawej i hak z lewej strony pawęży pozwalał w mgnieniu oka wzmocnić linię tarcz, utrudniając jej rozerwanie bezpośrednim atakiem. Takim jak ten, który właśnie nadchodził.
A właściwie nadjeżdżał, turkocząc kołami po suchej ziemi. Se-kohlandczycy użyli kilku zdobycznych rydwanów. Na każdy załadowali trupy, po kilka, kilkanaście, aż osie wyginały się w łuk, i pchali je przed sobą, trzymając za dyszle. Taka masa, nawet jeśli nie pędzi z prędkością cwałującego konia, potrafi rozbić każdy szyk.
Najbliższy rydwan, wypełniony makabryczną zawartością, pędził wprost na niego.
– Trzymać!!!
Towarzyszący mu kusznik doskoczył, wsparł tarczę ramieniem, zaraz za nim poszło kolejnych kilku ludzi, reszta cofnęła się i pochyliła piki.
– Uwaga!!!
Rąbnęło; linia tarcz wygięła się w kilku miejscach, haki i pierścienie szczęknęły metalicznie, ale wytrzymały. Po jego stronie tarczy uderzenie przypominało spotkanie z rozpędzonym wozem, wewnętrzna część pawęży uderzyła go w głowę, hełm przechylił się na bok i zasłonił oko, ale plecy natychmiast podparli mu ci z tyłu. Cała ściana przez chwilę siłowała się w milczeniu, kilka szeregów mężczyzn z jednej strony przeciw masie prącej z drugiej.
Za bardzo się rozciągnęliśmy, pomyślał, zaciskając zęby i zapierając się mocniej.
A potem wszystko się załamało.
W środek formacji uderzyły najpierw dwa rydwany, a później, gdy wydawało się już, że utrzymają szyk – jeszcze trzy albo cztery, jeden przy drugim, i nagle linia połączonych ze sobą pawęży pękła, szereg podtrzymujących ją piechurów przewrócił się, niektóre haki wyskoczyły z pierścieni, inne wytrzymały, pociągając w dół sąsiednie tarcze, i powstała wyrwa.
Natychmiast wpadli w nią jeźdźcy z szablami w dłoniach, tratując leżących na ziemi Wozaków i rzucając się od razu na ostatnią linię obrony.
Błąd. Gdyby do ataku szli noszący kolczugi i dosiadający opancerzonych wierzchowców Jeźdźcy Burzy albo gdyby ta piechota była inną piechotą mniej zdeterminowaną czworobok rozsypałby się na wszystkie strony, a konni wyrżnęliby uciekających w kilka chwil.
Ale to byli lekkozbrojni łucznicy, chronieni przez pikowane kaftany albo co najwyżej lekkie skórzane pancerze i hełmy, a naprzeciw nich wciąż stała ściana żelaza i stali. Kilkaset pik, rohatyn i gizarm pochyliło się i potworny, opancerzony jeż ruszył do ataku, kłując, dźgając, ściągając jeźdźców z siodeł. Przez moment ledwo kilku najzuchwalszych koczowników dotrzymało Wozakom pola, siekąc szablami po drzewcach, ale nim człowiek zdążyłby przebiec sto kroków, uciekli albo zostali zabici.
Odsłaniając szeroką na trzydzieści jardów wyrwę w linii.
I trzystu konnych łuczników, stojących karnie ze strzałami na cięciwach ledwo sto stóp od Verdanno.
Strzelili. Od razu, jak tylko ostatni ze szturmujących uciekł w bok, wypuścili trzysta strzał, które leciały bardzo płasko i bardzo szybko. Z takiej odległości nawet dobra kolczuga wzmocniona nałożonym na nią pikowanym kaftanem nie zawsze pomoże, tym bardziej że strzały leciały jedna za drugą co uderzenie, dwa uderzenia serca, nieustającym, morderczym gradem.
Gdzieś z boku dowódca piechoty darł się wściekle:
– Tarcze! Podnosić tarcze! Ruszać się, bękarty!
Ruk’hert patrzył, jak pawężnicy zaczynają się podnosić, tak, jak ich nauczono: „Jeśli konnica rozerwie wasz szyk i cię przewróci, skul się pod tarczą i czekaj, aż reszta załatwi sprawę, a potem wstawaj i twórz linię”. Ale wszystko to trwało za wolno, jakby oszołomieni ludzie poruszali się w gęstym syropie, a może to jemu tak się wydawało, bo strzały dalej wpadały w wyrwę szumiącą, potężną chmurą, a wszystko wokół zdawało się zamierać. Szereg pikinierów niechronionych tarczami słaniał się i padał, i zanim odtworzono linię, zanim kusznicy doskoczyli do szczelin i odwdzięczyli się koczownikom gradem własnych pocisków, prawie pod połową Wozaków ugięły się nogi i upuścili broń.
W dziesięć, dwanaście uderzeń serca czworobok miał stu zabitych i ciężko rannych, a jego linia chwiała się i drżała. Na dodatek zatrzymali się na dłuższą chwilę i wozy znikły już w kurzawie.
Zostali sami.
Ziemia zaczęła drżeć.
– Koło! Koło! Posrańcy! Szybciej!!! Ranni do środka!
Linia tarcz zaczęła się wyginać, tworząc olbrzymie koło.
– Skracać! Podwójne! Dwie linie mówię! Usypiecie sobie kurhan z ich trupów!!! Łańcuch!
Dwie linie pawęży na zewnątrz i wyposażona w długie drzewce piechota pośrodku. Twierdza, której złamanie może kosztować mnóstwo czasu i krwi. Twierdza, która nie może się ruszyć z miejsca.
Rzeczywiście, usypanie kurhanu z se-kohlandzkich trupów było jedyną rzeczą, jaka im pozostała.
Łoskot kopyt narastał i nagle z kurzawy za nimi wyłoniły się rydwany gnające pełnym cwałem z rozwianymi kolorowymi wstęgami mocowanymi do burt. Najbliższy skręcił i zatrzymał się tuż przy towarzyszach Ruk’herta.
– Zabierać się stąd! Damy wam czas!
* * *
– Ile?
– Tysiąc, Ojcze...
Cisza. Kyh Danu Kredo przykląkł z pochyloną głową przed Yawenyrem. Nie podnosił twarzy, wystarczył mu widok siwowłosego starca siedzącego niedbale na rzeźbionym krześle i jasnowłosej niewolnicy stojącej obok, z dłonią położoną w poufałym geście na jego ramieniu. Było w tym coś niewłaściwego. Niewolnicy powinni pełzać u stóp władcy Wolnych Plemion.
Danu Kredo wpatrywał się uparcie w swoje kolano, droga skóra spodni była brudna i zachlapana krwią. Musiał osobiście dowodzić, musiał na czele przybocznych pędzić od a’keeru do a’keeru, wykrzykiwać rozkazy, podnosić na duchu, wspierać wahających się. Nie potrafił ocenić, ilu zabitych i rannych kosztowało go to trzygodzinne starcie, szaleńcze ataki na rydwany i opancerzone niczym jakaś mityczna bestia czworoboki piechoty. Dwa, trzy tysiące? Może za kilka godzin dowie się tego dokładnie. W obozie miał już dziesiątki namiotów pełnych rannych i konających wojowników, a ostatnie, trwające niespełna dwa kwadranse starcie z kontratakującymi rydwanami, wypełniło kolejne. Nie spodziewał się, że Wozacy wyprowadzą je poza karawanę i że będą tak wściekle zawzięci. Przez chwilę wśród walczących zapanował kompletny chaos i wydawało się, że rydwany zepchną ich o milę w tył, rozbiją i popędzą ku obozowisku.
Gdyby osobiście nie interweniował, mogłoby się tak stać.
Ale Verdanno nie zależało na szaleńczej szarży, zadowolili się ocaleniem własnej piechoty, choć kosztowało ich to kolejne dwieście albo trzysta załóg.
Mógł przynajmniej pochwalić się, że wykonał rozkaz. Te śmierdzące, ciemnoskóre bękarty straciły tysiąc rydwanów, nim zaszło słońce.
– Dobrze. Bardzo dobrze, mój Synu. Ja też sądzę, że stracili tysiąc rydwanów, i to tylko w starciu z lekką jazdą. Ale oczywiście wiesz, że to nie jest ich główna siła?
– Tak, Ojcze. – Uniósł głowę, spojrzeniem starannie omijając niewolnicę. – Ich siła to wozy bojowe.
– Tak. Rydwany mają tylko zatrzymać nas do czasu, aż wozy bojowe staną w szyku. Więc zmusimy ich do zatrzymania się tam, gdzie ja tego chcę. Na szczycie tamtego wzniesienia.
– Będziemy atakować pod górkę – wyrwało mu się.
– To nieduża górka, pierwszy z rodu Danu Kredo. Niewielka. A oni nie będą mieli tam kropli wody, łagodny wiatr zaś roznieci każdą iskrę w pożar. Będą musieli zużywać resztki swoich zapasów do gaszenia ognia, a ognia im nie pożałujemy. Usmażę ich w płomieniach własnych wozów.
Przez chwilę Ojciec Wojny wszystkich Wolnych Plemion uśmiechał się lekko. Jakby mówił o jakiejś drobnostce, opowiadał żart.
– Spójrz tam. – Wskazał przeciwległy kraniec niecki, gdzie karawana rozsiadła się wreszcie na szczycie wzniesienia. – Tam mają zostać i umrzeć.
Kyh Danu Kredo obejrzał się; mimo że od Verdanno dzieliły ich jakieś trzy mile, obóz sprawiał imponujące wrażenie. Szeroka na dwa tysiące kroków ściana wozów kryła – teraz widział dobrze – niezliczone szeregi pojazdów. Zobaczyli, jak całość robi zwrot na prawo, by powędrować szczytem wzniesienia ku rzece. Przed wozami krążyły rydwany, wyżej wiatr rozwiewał kurz i potęga Wozaków ujawniła się jak na dłoni.
Nagle dotarło do niego, że nie udało im się wyrwać z tej ściany ani jednego pancernego wozu, a w jego plemionach zostało już tylko z dziesięć tysięcy wojowników. Dwa razy tyle, jeśli posadzi na konie kobiety i wyrostków.
– Jak... – Przełknął ślinę. – Jak zmusimy ich, żeby tam zostali?
Uśmiech starca poszerzył się nieco.
– To proste, mój Synu. Przerazimy ich na śmierć. Uniósł kościstą dłoń i gdzieś za jego plecami w górę wystrzelił kłąb żółtego dymu.