Rozdział 4




Mokra słoma, nadgniłe liście, trawa i wilgotne gałęzie palą się wolno, dając imponującą ilość dymu. Tyle że gdy wiatr powiał w stronę gór, środek obozu utonął w siwych kłębach. Zjazd z rampy również.

Na dany znak w kilku miejscach dorzucono do ognia suszu, a płomienie najpierw przygasły, jakby zdziwione szczodrym darem, po czym wystrzeliły jęzorami wysokimi na trzydzieści stóp. To był fragment widowiska, koczownicy muszą zobaczyć żywy ogień, by uwierzyć, że ich ostrzał odniósł pożądany skutek.

Wszystko jest złudzeniem, pomyślała, siedząc na stopniach wozu bojowego braci. To jeden z elementów wojny, o którym mało kto wspomina, przynajmniej w pieśniach sławiących zwycięstwo nad wrogiem. Nabrać go, oszukać, przekonać, że to, co widzi, jest tym, czego pragnie. Że kilkadziesiąt wozów wypełnionych słomą, liśćmi i przywiezionymi zza gór świeżymi gałązkami to wielki pożar trawiący właśnie serce obozu nieprzyjaciół.

Eso’bar stwierdził, że całość będzie musiała się palić co najmniej godzinę, nim Se-kohlandczycy uwierzą, że im się udało. Verdanno byli na to przygotowani, zapas paliwa powinien wystarczyć na pół nocy.

Lecz rzecz jasna tylko ostatni głupiec pozwala hasać żywym płomieniom bez kontroli. Dla tych, którzy widzieli szalejące po stepie pożary, ogień to zbyt niesforne dziecko. Za linią wozów mieszkalnych wykopano kilka głębokich rowów, wypełniono je paliwem i podpalono zaraz po kolejnej salwie, by atakujący byli przekonani, że to ich dzieło.

O północy Eso’bar osobiście przyszedł ją obudzić, by – jak to ujął – „żaba mogła pogapić się na ogień, który roznieciła”. Zanim dotarli na miejsce, mogła się przypatrzeć, jak obóz szykuje się do bitwy, wszędzie widziała zbrojnych, w drodze na linię obrony minęli kilka oddziałów rydwanów wiozących ciężkozbrojną piechotę pod ścianę gór. Obsługa machin tkwiła na stanowiskach, przy części wozów stały okryte grubymi pledami konie. Nawet dziecko zorientowałoby się, co to znaczy.

– Czy to moja wina? – spytała, siadając na schodkach bojowego wozu.

– Co? – Brat spojrzał na nią z góry i niespodziewanie uśmiechnął się ciepło. – Wojna? Masz o sobie za wielkie mniemanie, Key. Musimy się wyrwać spod tych gór, a twój pomysł pozwoli nam odwrócić ich uwagę. Gdy zaatakują, zwiążemy ich walką, a reszta uderzy z boków. Dobrze, że są chmury i nie widać księżyca, zresztą dym dodatkowo ukryje nasze ruchy.

– Taką mamy nadzieję?

Spoważniał, po czym wyciągnął rękę i zmierzwił jej włosy.

– Czasem zapominam, że masz już dziewięć lat, a w czasie wojny to jak trzydzieści.

Popatrzyła na niego, policzyła.

– Nieźle się trzymasz jak na kogoś, kto widział już pięćdziesiąt wędrówek.

Uśmiechnął się znów i przez chwilę miała wrażenie, że wrócił dawny Eso’bar, kpiarz i żartowniś, a radość ponownie zagościła w jego oczach. Ale może to był tylko taniec płomieni w źrenicach.

– Czasem tak się czuję, Key’la – wyszeptał, a ona przeklęła swój głupi jęzor. – Jakbym był starszy od ojca. Jakbym wszystko miał już za sobą, a w ręku tylko garść popiołu.

Wyczuła jego pragnienie i przez chwilę aż dech jej zaparło.

– Jeśli dasz się głupio zabić, Es, będę musiała cię zastąpić w załodze wozu.

– Na pewno byłabyś dobra, siostrzyczko – powiedział cicho. – Jesteś najodważniejszym dzieckiem, jakie znam.

Parsknęła jak kot nadepnięty na ogon, wstała i złapała go za ramię. Spojrzał na nią zdziwiony.

– Nie tylko ty tęsknisz. Nie tylko w tobie jest dziura, którą trzeba zapełnić. Wszyscy płaczemy. Wszyscy... Ojciec od pół roku nie spojrzał na mnie inaczej niż jak na mebel...

Milczał, po czym nagle odwrócił się i wskoczył do wozu.

„Tak, uciekaj”. „Tchórzliwy piesek”.

Powiedziała to wszystko w anaho’la, więc oczywiście nie zobaczył, ale gdyby spróbowała wykrzyczeć te słowa w noc, głos na pewno by ją zawiódł.

Była zmęczona, niewyspana i przerażona. Stała tak przed wozem bojowym, widząc tylko swój rozmigotany cień na deskach, i zaciskała pięści z bezsilnego gniewu. Odważne dziecko? W wojennym obozie nie ma dzieci, a co do odwagi, tylko ona wiedziała, jak bardzo się boi. Eso’bar nie miał prawa z niej kpić tylko dlatego, że była mała i ledwo mogła udźwignąć tarczę.

Westchnęła. Starsi bracia tacy już są, wydaje im się, że to ich problemy są najważniejsze na świecie. Trzeba wracać do łóżka, bo Nee’wa dostanie szału, jak odkryje puste posłanie.

Odwróciła się i zrobiła ledwo dwa kroki, gdy coś wskoczyło jej na plecy, przewróciło i pociągnęło w stronę stojącego obok pojazdu. Pisnęła, a przez głowę przeleciała jej myśl, że gdyby bracia usłyszeli ten pisk, to naśmiewaliby się z niej do końca życia, i już była pod dnem wozu. Jego zewnętrzną burtę przedłużały deski uniemożliwiające prześliźnięcie się pod spodem, więc znalazła się w miejscu w miarę bezpiecznym, z...

Płomienie zatańczyły w niebieskich oczach, uzbrojona w pazury dłoń dotknęła ust w geście, który sama pokazywała mu wiele razy. Cicho...

Zaszumiały lecące pociski. Lecz teraz nie było tak, jak poprzednio, gdy ostrzeliwał ich pojedynczy a’keer. Teraz brzmiało to, jakby nad wozem przelatywał milion ptaków, a potem pac... pac, pac, pacpacpacpacpac... Zerknęła w lewo, w stronę obozu, gdzie ziemia wyglądała, jakby eksplodowała tysiącami wyrastających z niej drzewc, właściwie między pierwszą a drugą linią wozów nie znalazła miejsca, które w kilka chwil nie obrodziłoby strzałami. A ona właśnie tamtędy miała zamiar wracać.

Koczownicy nie używali płonących pocisków, żeby nie zdradzić swojej obecności, podeszli pod linię obrony i zasypali wnętrze obozu deszczem śmierci. Gdyby w środku naprawdę szalał pożar, z którym mieszkańcy walczyliby rozpaczliwie, zabitych i rannych liczono by w setkach. Chaos, śmierć i zamieszanie osłabiłyby obronę i...

Uuuuuaaaaa!!! Uuuuaaaa!!! Ag saye waraaaa!!!

Nie ostrzelali wozów bojowych, tylko od razu poszli do ataku. I to bez koni, jakby byli piechotą szturmującą zamek. Leżąc na ziemi, Key’la usłyszała tysiące stóp depczących ziemię – i tysiące gardeł wyrzucających z siebie dziki wrzask. Za wcześnie – zdążyła pomyśleć, nim pierwsi z nich dotarli do linii obrony. Miało się palić jeszcze przez godzinę albo dłużej.

I wtedy coś walnęło o burtę, i to tak, że cała konstrukcja zatrzeszczała jak uderzona pięścią olbrzyma. Raz, drugi, trzeci, spomiędzy desek, tworzących dno wozu, posypał się piasek, usłyszała krzyki załogi i stukot drabin opieranych o drewno. I zaraz szczęk żelaza. Coś... ktoś zawył i spadł, uderzył o ziemię ledwo stopę od niej, po drugiej stronie drewnianego fartucha chroniącego dół, i został tam, rzężąc i charcząc, a dla niej przez kilka uderzeń serca cały świat skurczył się do tego dźwięku, coraz cichszego i bardziej wilgotnego, i do drapania o drewno, jakby konający ostatkiem sił chciał dostać się do obozu. To nie oni... żaden z naszych... niemożliwe, żeby ktoś z załogi wypadł na zewnątrz...

Przez szczęk stali przebiło się kolejne głuche stuknięcie, jakby nad głową upadał jej wór mokrego piachu, i cichy szept w anaho, który jakimś cudem usłyszała.

– Mamooo...

Śmierć jest sprawiedliwa, obdarza łaską obie strony.

Ponad nią jakby rozpętał się huragan. Wozem szarpało, olbrzym walił w burtę raz za razem, a choć pojazd był tak potężny, że musiała go ciągnąć czwórka silnych koni, to wydawało się, że lada chwila rozpadnie się na kawałki. Uderzenia żelaza o żelazo, sapanie, wrzaski, tupot stóp przemieszczających się tam i z powrotem... Wdarli się, zrozumiała, jakimś cudem impet niespodziewanego ataku przeniósł ich przez wysoką burtę i teraz wewnątrz wozu trwa walka na śmierć i życie.

A w obozie strzały wciąż spadały nieprzerwanym gradem. Obróciła się na brzuch i popełzła na czworakach pod dnami wozów. Wszystkie trzęsły się i trzeszczały, atak poszedł wzdłuż całej łamanej linii. Lada moment koczownicy wedrą się do środka.

Minęła jeden i drugi pojazd, kierując się ku miejscu, gdzie wieczorem zostawiła wózek z zapasami.

Pomoc. Potrzebują pomocy.

Złapał ją za nogę, zatrzymał. Po raz pierwszy na twarzy chłopca pojawiło się tak wyraźne uczucie. Nie idź – prosił wzrokiem – nie idź.

Wóz, pod którym była, zatrząsł się nagle od zwycięskiego ryku.

Ag saye waraaaa!!! Waraaa!!!! Waraaa!

I zaraz rozległ się odgłos rąbanych toporami desek.

– Puść. – Szarpnęła się i, o dziwo, puścił od razu. – Muszę iść.

Wózek czekał na nią jakieś piętnaście stóp od linii wozów bojowych, na szczęście już pusty, choć dorobił się własnej kolekcji opierzonych drzewc sterczących w kilkunastu miejscach. Lekka, czterokołowa konstrukcja z solidnym dnem i wysokimi burtami. Rzuciła się szczupakiem pod spód. Stojąc na czworakach, opierała się grzbietem o dno, akurat na tyle, by – gdy zacznie pełznąć – przesuwać pojazd ze sobą. Deski powinny wytrzymać spadającą strzałę.

Po kilku jardach zrozumiała, że nie będzie łatwo. Wózek był cięższy, niż na to wyglądał, właściwie nie dało się nim sterować, a strzały padały wokół jak letni deszcz. Stuk, stuk, stuk... Kolejne brzechwy ozdobiły dno i burty. W ten sposób zanim sprowadzi pomoc, koczownicy wyrżną wszystkich.

Głupi pomysł, głupi, głupi, głupi.

Wpadł pod wózek, bezceremonialnie przesuwając ją na bok. Rozejrzał się, na dwa uderzenia serca zastygł bez ruchu, jakby zapadł w sen z otwartymi oczyma, po czym złapał przednią oś i bez jednego stęknięcia uniósł ją w powietrze.

– Co...? Aaaaa...

Zrozumiała, uniesiona pod kątem konstrukcja nadal osłaniała ich przed strzałami, ale w tej pozycji, przygarbieni, niczym starcy niosący wiązkę chrustu, mogli poruszać się szybciej, ciągnąc po ziemi tylko tylne koła. Wsparła plecy o dno.

– Już!

To był dziwny bieg. Oś uwierała ich w plecy, uderzali piętami o deski, pociski padały wokół, stukały o dno i boki ich osłony, a te, które już wbiły się w ziemię, smagały ich po łydkach. Ale dali radę. To znaczy on dał radę, bo ona, prawdę mówiąc, nie podniosłaby wózka nawet na stopę.

Nie unosiła głowy, bo jedna i druga strzała pogłaskały ją po włosach, nie widziała dalej niż na kilka stóp przed sobą, więc prawie dała się zaskoczyć, gdy dotarli do drugiej linii wozów, też upstrzonej pociskami, i już byli w bezpiecznym miejscu.

Między wozami mieszkalnymi zostawiono kilka szczelin nie szerszych niż łokieć, które łatwo zastawić, ale w razie potrzeby to tędy przechodzą posiłki dla pierwszej linii wozów. Chłopak przepchnął ją przez najbliższą, a sam znikł pod dnem wozu. Wypadając po drugiej stronie, Key’la prawie odbiła się od tarczy ciężkozbrojnego piechura.

Dłoń w pancernej rękawicy złapała ją za ramię.

– Co tu robisz?! Wracaj do rodziny!

– Prze... przedarli się.

Puścił ją i pchnął lekko pod ścianę wozu. Rozejrzała się. Obrońców była tu jakaś setka. Większość nosiła długie kolczugi, wielkie tarcze, włócznie, rohatyny, zębate gizarmy, ciężkie topory i krótkie miecze. Powinni wystarczyć.

– Gdzie? – Ten, który ją złapał, pochylił się niżej. – Den’kaw!!!

Pojawił się potężny wojownik w hełmie ozdobionym rzędem cwałujących koni.

– Mów! Gdzie się wdarli?

– Tam. – Wskazała za plecy na pole wciąż zakwitające strzałami. – Zdobyli przynajmniej jeden wóz.

– Des?

Jeden z piechurów wyłonił się z sąsiedniej szczeliny.

– Nic. Linia się trzyma. Nadal tylko marnują strzały.

Dowódca piechurów spojrzał na nią z góry.

– Dziecko, atak idzie wzdłuż całego Rogatego Grodu. We wszystkich miejscach naraz. Konni szaleją próbują przewrócić wozy, nasi kąpią przedpole w ich krwi. A my czekamy na wypadek, gdyby gdzieś rzeczywiście udało im się wedrzeć. Wracaj do rodziców, to nie miejsce dla małych dziewczynek.

Złość uderzyła jej falą gorąca do głowy.

– Wdarli się, przynajmniej do jednego wozu, słyszałam. I rąbią zewnętrzne burty toporami... i uderzyli pieszo... Tam są moi bracia, i zaraz zginą przez takich tępych... głupich... wołów... którzy wolą się kryć za tarczami!

Anaho’la szarpało się jej w dłoniach w rytm słów, które zdawały się wyskakiwać z ust, jak gorące węgle z pieca. Wojownik poczerwieniał i sięgnął ku niej ręką. Nim jednak pancerna dłoń zdołała ją pochwycić, wślizgnęła się znów do szczeliny i wypadła na przedpole.

Wokół nadal świstały strzały. Pochyliła głowę i runęła przed siebie, ku łamiącej się jak zęby piły linii wozów bojowych, tam, gdzie rąbały topory.

Potrzebowali aż pięciu uderzeń serca, żeby za nią pobiec. Tępe woły w ciężkich zbrojach i z wielkimi tarczami. Mimo wszystko Verdanno nie zostawiają swoich dzieci na pewną śmierć.

Dogonili ją ledwo kilka kroków od najbliższego wozu. Trzech zbrojnych. Dwie tarcze znalazły się przed nią, jedna na górze. Stuk, stuk, stuk. Kolejna strzała uderzyła w żelazną krawędź tarczy z takim impetem, że drzewce poszło w drzazgi.

– Gdzie biegniesz, głupia?!

To był ten, z którym już rozmawiała. Tym razem jego uchwyt bolał, jakby mężczyzna chciał zmiażdżyć jej kości.

– Słuchaj! – Szarpnęła się, rozrywając rękaw. – Słuchaj!!!

Zza wozów bojowych dobiegał ryk, szczęk stali, wrzaski rannych i konających. Oraz odgłos wyłamywania desek, rąbania drewna.

Zastygli na mgnienie oka, wszyscy trzej.

– Tam nie ma konnych, atakują na piechotę! Z drabinami i czymś, co łamie burty wozów!

Wojownik trzymający tarczę nad ich głowami odwrócił się, zamachał coś jedną ręką w av’anaho. Szczeliny w drugiej linii wozów zaczęły wypluwać pancerną piechotę.

Za późno, zrozumiała to, gdy w najbliższym wozie ustał stuk toporów. Walka wciąż trwała, ryki i szczęk broni nie umilkły ani na chwilę, lecz ten wóz, ledwo kilka kroków przed nimi, zrobił się nagle bardzo, ale to bardzo cichy. I prawie w tej samej chwili deszcz strzał osłabł, a ona poczuła, jak ziemia drży. Ten, który ją trzymał, zbladł i wyszeptał:

– Idą.

Złapali ją za ramiona, poderwali się na nogi i rzucili do ucieczki.

Nie wiedziała, co oznacza takie drżenie, do chwili, gdy burta wozu opadła i klapnęła o ziemię, otwierając w szeregu pancernych pojazdów ogromne przejście. I to przejście zaczęło wypluwać konnych.

Wjeżdżali po czterech, pięciu naraz, łomotali kopytami o zakrwawione deski i frunęli w jej stronę. Trzy stopy to żadna wysokość dla dobrego wierzchowca. Widziała ich, jakby płynęli w powietrzu, jak w złym śnie – skórzane pancerze zwierząt, błysk kolczug, szpiczaste hełmy, okrągłe tarcze. Groty lanc wieńczące długie drzewca i szkarłatne proporce, tańczące wokół nich niczym płomienie.

Kopyta uderzyły o ziemię po tej stronie barykady i wszystko przyspieszyło.

Najechali na nich, przewracając i tratując, i cała czwórka poszła w rozsypkę. Ten, który miażdżył jej ramię w stalowym uścisku, gdzieś znikł, odrzucony na bok, i nagle leżała sama pośrodku pola śmierci, wokół pędziły konie, a ich kopyta waliły o ziemię z siłą kowalskich młotów. Ale żaden z jeźdźców nie pochylił lancy i żaden nie złamał szyku, by ją stratować. Czasem dobrze jest być kimś takim małym i nieważnym.

Pawęż zatoczyła krótki łuk i wylądowała obok. Złapała krawędź i nasunęła ją na siebie niczym ciężki koc, skuliła się, podciągając nogi pod szyję, pod wypukłym pancerzem było dość miejsca dla trzech takich chucher. Coś łupnęło z góry, raz i drugi, kopyto – zdążyła pomyśleć, tak walą podkute żelazem kopyta, a ten, który narzucił na nią tarczę, nie jest już chroniony przez warstwy drewna okutego metalem. I nagle do łoskotu kopyt dołączyły inne dźwięki, szczęk stali, krzyki ludzi, kwik ranionych koni... Obie strony dały się zaskoczyć. Verdanno szybkością ataku i sprawnością, z jaką koczownicy uderzyli na obóz, a Se-kohlandczycy tym, że za pierwszą linią obrony nie rozciąga się pogorzelisko, tylko mur z wozów mieszkalnych, skąd szyto do nich jak do słomianych tarcz i skąd wylewał się nieprzerwanie strumień ciężkiej piechoty. I to piechoty, która nie zamierzała uciekać ani opancerzać się tarczami, tylko atakowała zaciekle, dźgając włóczniami, ściągając konnych z siodeł hakami gizarm i rohatyn, tnąc wierzchowce po pęcinach i prując im brzuchy.

Odważyła się wysunąć głowę spod tarczy.

Nie dalej jak trzy kroki od niej leżał strzęp człowieka. Ręce i nogi rozrzucone pod dziwnym kątem, podziurawiona kolczuga, twarz zmiażdżona uderzeniem ciężkiego kopyta. Nie miał tarczy.

Odwróciła wzrok.

Walka trwała wzdłuż całej linii wozów mieszkalnych, lecz najwyraźniej koczownicy zorientowali się już, że ich atak się nie powiedzie, bo przez wyrwy w Rogatym Grodzie nie wlewały się kolejne fale jeźdźców. Część piechoty biła się z nimi na przedpolu, kłując, siekąc i dźgając. Z głębi obozu wciąż napływały posiłki, które tworzyły mur wzdłuż wozów mieszkalnych lub zajmowały pozycje na ich dachach. Kusze i łuki miały swoją chwilę.

Zabrzmiały ostre gwizdy i jeźdźcy zaczęli zawracać konie, sprawnie i bez paniki, która zakorkowałaby wąskie przejścia masą uciekających. Po dwóch, trzech odrywali się od kąśliwej piechoty i rozpędzając wierzchowce do skoku, znikali w wyrwach po zdobytych wozach. Niektórzy zatrzymywali się po kilkunastu krokach, zawracali i przyjmowali na siebie impet kontrataku, żeby ich towarzysze mogli się wycofać. Na oczach Key’li jeden z koczowników rzucił się do szaleńczej szarży i padł przeszyty kilkoma strzałami, a inny zeskoczył z konia, by wesprzeć podnoszącego się z ziemi towarzysza i razem, ramię w ramię, pokuśtykali przez usłane trupami pole.

Kto powiedział, że odwaga ma być przymiotem tylko jednej ze stron?

I w tym momencie jej szczęście się skończyło.

Koń jednego z galopujących do zbawczego wyjścia Se-kohlandczyków zarżał nagle i zaszurał tylnymi nogami po ziemi, jeździec zdążył wyrzucić stopy ze strzemion i zeskoczyć z siodła, nim nieszczęsne zwierzę przewróciło się na bok. Koczownik nawet się nie obejrzał, przetoczył tylko przez ramię i złapał za pierwszą osłonę, która mogła ochronić go przed strzałami.

Tarczę, pod którą leżała.

Pisnęła i zacisnęła kurczowo dłonie na uchwycie, ale był silny jak wół. Poderwał ją razem z pawężą, przez czas krótszy niż machnięcie skrzydeł wróbla widziała jego oczy, ciemne i gniewne, a potem machnął ręką na odlew i uderzył ją otwartą dłonią. Czuła, że upada, a potem, że unosi się w powietrzu i płynie, w głowie miała tylko szum i szelest, lecz gdzieś w oddali, ponad kakofonią pobliskiej bitwy, usłyszała je, długie rogi bojowe prowadzące rydwany do szarży, i coraz bardziej naglące gwizdki koczowników.

Wrócili...

Wiedziałam, że wrócą.

Porywacz przeskoczył przez wóz i poniósł ją w ciemność.

* * *

Rankiem Rogaty Gród już nie istniał.

Wozy rozpinano całą noc, a w tym czasie dwadzieścia Fal spychało koczowników coraz dalej na wschód. Awe’aweroh Mantom przyprowadził z powrotem przeszło cztery tysiące rydwanów, w samą porę, by uderzyć na wycofujące się po nieudanym szturmie a’keery. Dołączyło do niego pięć tysięcy rydwanów pozostających w obozie i odwrót koczowników zamienił się w rzeź, zwłaszcza w tych miejscach, gdzie zaatakowali pieszo. Wozakom udało się nawet zamknąć w Jedwabnych Kręgach dwa wielkie, liczące po tysiąc koni oddziały, które wystrzelano do ostatniego człowieka.

Ale to był ich największy sukces tej nocy.

Obóz stracił ponad sto wozów bojowych. Załogi pozostałych były mniej lub bardziej poharatane. Nie udało się wyprowadzić z niego Pancernych Węży, by wspomóc walczące Fale. Nie udało się wystarczająco szybko zmiażdżyć obozowiska Syna Wojny. Se-kohlandczycy stawiali opór na tyle długo, by umknąć, a choć stracili połowę stad i część tabunów, większość ich sił uciekła i rozproszyła się po wyżynie. Wszyscy wiedzieli, że nie miną trzy dni, a Kyh Danu Kredo zbierze ich z powrotem.

Teraz załogi rydwanów naciskały na nich, spychając coraz dalej od gór, lecz unikając walnej bitwy. Syn Wojny nie zginął rozbity, a tylko głupcy wierzą w ucieczkę koczowników.

Emn’klewes Wergoreth stał na zewnątrz linii wozów, ustawianych właśnie w długą kolumnę, i patrzył. Pancerny Wąż podnosił się z leża jak olbrzymia, mityczna bestia, trochę poszarpana, lecz przez to bardziej wściekła i niebezpieczna. Jego obowiązki jako Boutanu właśnie się skończyły, teraz pora na Oko Węża.

Zerknął na stojącego kilka kroków dalej And’ewersa. En’leyd był przygarbiony, jakby ktoś zarzucił mu na plecy jego własne kowadło. Pięści zaciskał tak, aż wydawało się, że popęka mu skóra na kłykciach. Przyjacielu, pomyślał Emn’klewes, bo żadne słowa nie miały tu sensu, przyjacielu... Żaden z nas nie może być tarczą dla własnych dzieci od ich pierwszego do ostatniego oddechu.

Westchnął cicho i podszedł do kowala.

– Lis się uczy – mruknął. – I to szybciej, niż moglibyśmy tego sobie życzyć.

Przed nimi, na byłym przedpolu, leżał przewrócony taran. Cztery wysokie na dwadzieścia stóp belki powiązane ze sobą z jednej strony i rozstawione jak szkielet wielkiego namiotu. Oraz wiszący pod nimi poziomy drąg z łbem z brązu. Zamkowego muru nie można tym zarysować, ale tej nocy niejedna burta pękła pod ciosami takiej pięści. Na dodatek całość mogła być przenoszona przez zaledwie kilku mężczyzn, jedni niosą podstawę, a drudzy taran i w kilka chwili ustawiają je tam, gdzie chcą.

– Trzeba będzie kopać głębsze rowy. A pale wbijać na większą szerokość, żeby nie mogli do nas tak łatwo podejść. – Kowal nie odrywał wzroku od tarana. – Całość jest mało stabilna, gdyby zarzucić na szczyt linę i solidnie pociągnąć, przewróci się.

– Wiem. Też mam oczy.

– Gdyby nie zaatakowali nocą z takim impetem, nie udałoby się im, Emn.

Akurat on nie potrzebował pocieszenia.

– Nie zdobyli obozu – przypomniał łagodnie. – I nie zdobyliby go, nawet gdyby nasze rydwany nie wróciły.

– Wiem. Rogaty Gród to był jednak dobry pomysł. A co zrobisz z tym?

„To” było rodzajem długiej na trzydzieści stóp, zbitej z desek rampy zaopatrzonej z jednego końca w żelazne szpony, którą koczownicy podciągnęli w kilku miejscach do linii obrony, zarzucili na burty i dostali się po niej do środka. Wyjątkowo skuteczna metoda, tam, gdzie Se-kohlandczykom udało się podciągnąć rampę, zostawał wóz wypełniony trupami.

– Coś wymyślę. Jeż też się uczy. Już więcej nie uśpią naszej czujności.

Zamilkli na chwilę.

– Jeńcy mówią, że Amanewe Czerwony i jego Sahrendey ruszyli już na północ.

– Więc będzie miło ich spotkać. Mam nadzieję, że to my dotrzemy do nich pierwsi.

Tak. We wszystkich obozach wznoszono modły do Laal, by to właśnie ich obdarzyła tą łaską.

– Has rozmawiał z Orne. Nie wygląda na zadowolonego.

– Najwyższy czas, żeby wstał z łóżka. Jego pomocnicy nie na wiele się zdadzą, gdy pojawią się prawdziwi Źrebiarze.

Podszedł do nich goniec. Wyprężył się na meekhański sposób i nie patrząc And’ewersowi w oczy, zameldował:

– Ściana północna gotowa. Łeb też. Południowa porządkuje szyk.

– Niech się pospieszą. Obóz Aw’lerr nie będzie czekał.

– Rozkaz.

Obóz Aw’lerr miał zjechać na wyżynę zaraz po nich. Plany kolejny raz się zmieniły, musieli zrezygnować z utrzymania przyczółka pod rampą, a obozy miały przechodzić przez góry najszybciej, jak się da, i natychmiast ruszać na wschód. Po drugiej stronie skalnej ściany rosły niebotyczne stosy porzuconych rzeczy, z rodowych wozów wywalano stuletnie meble, porcelanowe zastawy sprowadzone za szczere złoto z odległych o tysiące mil królestw, żeliwne piece i ozdobne łóżka. Wszystko, co obciążało konie. Także każdy wóz, który nie był niezbędny, lądował na dnie przepaści. Pani Wiatrów i same Olekady nigdy nie zostały uczczone ofiarą z większego bogactwa. A koczownicy, jeśli to do nich uśmiechnie się Maycha, nie uszczkną z niego nic.

Tak... Plany się zmieniły. Obóz New’harr miał iść przodem i ściągnąć na siebie całą uwagę. Obóz Aw’lerr miał dołączyć do niego po dwóch dniach, lecz przez ten czas będą skazani na własne siły. Jeśli nadciągną pozostali Synowie Wojny, a same demony Mroku wiedzą, gdzie oni teraz są, będzie ciekawie.

– Coś jeszcze?

Posłaniec zmieszał się wyraźnie.

– Sar’weyro Biały pyta, co z bydłem.

Cały ranek o tym rozmawiali.

– Wybić. Ma czas do południa, potem nas dogoni.

Tak, wybić. Zdobyczne bydło obciążałoby Pancernego Węża. Dziesięć tysięcy sztuk pójdzie pod nóż, a stada padlinożerców wzniosą dziękczynne modły ku niebu. Sar’weyro Biały dowodził Falą, która miała być ariergardą karawany, i już na początek trafiło mu się paskudne zadanie.

Młody goniec wyprężył się jeszcze raz i nadal unikając wzroku kowala, potruchtał z powrotem.

Wszyscy już wiedzieli. Wieść, że En’leyd stracił najmłodszą córkę, rozniosła się po obozie, przeskakując między wozami jak pożar. Av’anaho, mowa gestów, pozwala krążyć plotkom z zastraszającą szybkością.

Tysiące Wozaków straciło tej nocy synów, ojców i braci, ale w historii małej dziewczynki, która biegając pod gradem strzał, sprowadziła posiłki w zagrożone miejsce, było coś, co z każdą chwilą obrastało legendą. Verdanno zawsze lubili takie opowieści, a anaho’la wręcz na nie czekał.

Lecz przy And’ewersie wszyscy zachowywali się z tym pełnym śmiertelnej powagi respektem, który opada człowiekowi na barki jak płaszcz przesiąknięty krwią.

Rozległ się dźwięk rogów, oznajmiający, że środek obozowiska jest gotów do drogi. Pięć tysięcy wozów, w tym tysiąc bojowych, ustawiało się w olbrzymi prostokąt długi na milę, szeroki na ćwierć. Największy Pancerny Wąż w historii świata miał lada moment wyruszyć w wędrówkę.

– Jak daleko chcesz dziś dotrzeć?

– Do Kalero.

– Dwadzieścia mil? Nie za daleko jak na pierwszy dzień? Z dzieciakami, które nigdy nie jeździły w prawdziwej karawanie?

– To ich karawana i muszą się tego nauczyć. A jutro zrobimy dwadzieścia pięć i zatrzymamy się przed Sanawami. Chcę wjechać na wzgórza o świcie, bo nie mam zamiaru przebijać się przez nie nocą z koczownikami na karku, a pojutrze rano, najpóźniej koło południa, być nad rzeką. Za Lassą będzie łatwiej.

Za Lassą. Siedemdziesiąt mil stąd. O tej porze roku pęczniała wodami z topniejących w górach śniegów i przypominała wielką, szarobrązową żmiję, pełznącą leniwie przez wyżynę. Nie było sposobu, by ją ominąć, a najbliższy bród wystarczająco szeroki, by obóz New’harr nie ugrzązł przy nim na miesiąc, znajdował się dokładnie pośrodku wzgórz Sanawami.

Wszyscy liczyli się z tym, że właśnie tam wody Lassy zmienią kolor na czerwony. Bo w ciągu dwóch dni koczownicy zdążą się już zapewne pozbierać.

– Coś jeszcze? – Kowal odwrócił się nagle i spojrzał Emn’klewesowi w oczy. – Przyszedłeś w konkretnej sprawie, czy chciałeś tylko popatrzeć na starego głupca, który nie potrafi upilnować własnej rodziny?

Ten głos. Zardzewiałe żelazo i wypalone węgle. Nic dziwnego, że wszyscy chodzili na paluszkach. Boutanu odwzajemnił spojrzenie.

– Myliłeś się.

– Co?

– W sprawie rydwanów. Poradzili sobie i wrócili.

Pięści zatrzeszczały.

– Ona nie jest Falą rydwanów... a ja powinienem...

– Nie! – Przerwał mu krótko, ostro, jak chyba nikt od lat nie ośmielił się przerywać And’ewersowi. – Nie zaczynaj się użalać! En’leyd nie ma prawa tego robić. Być może będziesz musiał w czasie marszu zostawić kogoś na pewną śmierć albo posłać Falę do samobójczego ataku. To twój ciężar, twoja rola. Masz mieć serce z kamienia albo zwołam Radę Obozu i odbiorę ci dowództwo. Ci, co zostali, nie mogą czepiać się twoich kół.

Kowal zrobił krok w jego stronę, pochylił się, zawisł jak waląca się góra.

– Nie prosiłem o ten zaszczyt – wycedził powoli, akcentując każde słowo.

– Wiem. Byłem wśród tych, którzy założyli ci chomąto na szyję. Ale pamiętasz, dlaczego je przyjąłeś?

Twarz And’ewersa pociemniała.

– Bo nie było nikogo innego...

– Tak. Nikogo z twoim doświadczeniem. A twoje dzieci i tak by pojechały. Nie zatrzymałbyś ich. Moje też się wyrywały do drogi, cała szóstka. Zostawiłem w Imperium osiem warsztatów rymarskich, dwanaście sklepów i kontrakt na dziesięć tysięcy orgów na dostawę siodeł do Ósmego Pułku Kawalerii. – Uśmiechnął się nagle, wbrew sobie z pewnym rozrzewnieniem. – Mógłbym zarobić te dziesięć tysięcy, ale dla kogo? Dla durnego starca siedzącego przed wozem i zapijającego się na śmierć, którego spotkałbym w lustrze za kilkanaście lat? A poza tym...

Zawahał się, przykucnął i zagłębił dłonie między korzenie traw.

– Czujesz? – Podsunął kowalowi pod nos uwalane czernią palce. – Ona woła do moich kości. Gdy tylko stanąłem po tej stronie gór... Nie wrócę do sklepów i kontraktów z armią. To moja ziemia.

– Oni – And’ewers wyprostował się powoli i skinął głową na wschód – twierdzą co innego.

– A więc chodźmy i wyprowadźmy ich z błędu.

* * *

Niewola śmierdzi.

Nie strachem, bo strach ma swoje granice i w pewnym momencie zamienia się w mroczny stupor, w którym człowiek nie odczuwa już kolejnych uderzeń i kopnięć, a na widok odsłoniętego ostrza odchyla tylko gardło, czekając na cios.

Nie śmierdzi też krwią i – co jest bardziej upokarzające niż obrzydliwe – moczem. Spędziła połowę nocy i większość poranka przerzucona jak jakiś tobół przez koński grzbiet, twarzą do dołu, z nogami majtającymi w powietrzu i łękiem siodła wbijającym się w pęcherz. I w końcu popuściła. Odrobinę, ale jednak.

I nie śmierdzi wyprawioną skórą, końskim potem ani spoconą stopą w skórzanym bucie, która od czasu do czasu boleśnie zahaczała o jej głowę.

Nie, niewola śmierdzi wilgotną wełną, brudnym gałganem oderwanym od jakiejś szmaty, której przeznaczenia lepiej nie dociekać, i owiniętym na jej twarzy tak, że prawie się udusiła. Śmierdzi zaschniętym potem i brudem tak starym, że pamięta chyba chwilę, gdy Laal Szarowłosa otworzyła pierwszym Verdanno drogę na Wyżynę Lytherańską.

Jechali na wschód. Tyle mogła ustalić po kierunku, z jakiego słońce grzało jej plecy. Przez pierwsze godziny pędzili na zmianę galopem i cwałem, z paniką wczepioną w końskie grzywy jak młody kociak w kłębek wełny. Czuła tę panikę, panikę koni, która spływała na nie z jeźdźców, i mimo że była już martwa, serce w niej śpiewało. Wrócili. Der’eko i bliźniacy wrócili razem z resztą rydwanów i starli napastników z powierzchni ziemi. Obóz New’harr okazał się zbyt potężny nawet dla dziesiątków tysięcy koczowników.

Bała się, rzecz jasna, jak każdego małego tchórza strach łapał ją za gardło i tłumił dech, ale i tak miała ochotę śmiać się na głos. Wrócili.

I nieważne, że wcześniej porywacz, wrzeszcząc coś w swoim barbarzyńskim języku, rzucił ją z wściekłością na ziemię i kopnął kilka razy, aż trafiona nerka eksplodowała ogniem. Nieważne, że związał jej brutalnie ręce na plecach, zaciskając rzemienie z siłą zdolną połamać kości, a twarz omotał brudną szmatą. Nieważne, że rzucił ją w krąg swoich towarzyszy, w koło pełne uderzeń pięści, kopnięć i ostrzy, które cięły jej ubranie i skórę. I nieważne też, że umarła jako dziecko wozów, jako Verdanno, w chwili, gdy przerzucił ją przez koński grzbiet i sam wskoczył na siodło.

Ważne, że cokolwiek koczownicy zaplanowali dla Fal, nie udało się i teraz uciekali spod Olekadów jak stado zbitych psów.

W miarę jak noc kładła się spać, ustępując miejsca dniu, jechali coraz wolniej, za to w coraz liczniejszym towarzystwie. Mogła to ocenić po łoskocie kopyt i odległych nawoływaniach, gdy poszczególne grupy jeźdźców odnajdywały się na stepie. Wkrótce z kilkudziesięciu koni zrobiło się co najmniej kilkaset, a okrzyki przycichły do groźnych pomruków. Ojciec miał rację, koczowników można pokonać i rozbić, ale jeśli nie zdziesiątkuje się ich od razu, zbiorą się znów w kupę, jak krople wody ściekające po ściankach misy. Verdanno wygrali bitwę, lecz z pewnością nie wojnę.

Porywacz nie zwracał na nią większej uwagi, zupełnie jakby była zwykłym tłumokiem wypchanym śmieciami. Od czasu do czasu, gdy już niemal zsuwała się między kopyta, łapał ją brutalnie w pasie i poprawiał. Nie jęczała ani nie szlochała, co zdawało się go lekko irytować, bo przy okazji kilka razy boleśnie ją uszczypnął, a raz szarpnął za związane na plecach ręce, jakby chciał wyłamać barki.

Poza tym całkowicie ją ignorował.

Zatrzymali się, gdy słońce minęło już zenit. Nic nie widziała, kiedy nagle wybuchł wściekły gwar i ze wszystkich stron otoczyły ją gniewne, przekrzykujące się głosy, przerywane dzikimi wrzaskami. A potem, w chwili gdy wydawało jej się, że zaraz w ruch pójdą szable i topory, rozległy się ostre gwizdy i hałas umilkł jak ucięty nożem. Ktoś wziął koczowników w karby, szybko i skutecznie.

Jeździec zeskoczył z siodła i ściągnął ją na ziemię. Zakręciło jej się w głowie i gdyby miała czym, to by zwymiotowała, ale ustała na nogach. Se-kohlanczyk złapał ją za ramię i poprowadził. Słyszała setki, nie, tysiące koni, ale głosy ludzi ograniczyły się do cichego szmeru i rzadkich krótkich komend. Ktokolwiek narzucił im swoją wolę, nie znosił sprzeciwu.

Mężczyzna zatrzymał ją nagłym szarpnięciem, posadził na ziemi i przywiązał do wbitego w ziemię kołka. Po czym znikł. Westchnęła ostrożnie, obite o siodło żebra i brzuch bolały, lecz nacisk na pęcherz odrobinę zelżał, więc istniała szansa, że się nie zsika. Z jakiegoś powodu było to w tej chwili dla niej najważniejsze. Nie zsikać się, nie upokorzyć, mogą mnie zabić, ale nie zobaczą kałuży moczu na moim ubraniu.

Gwar wokół tętnił w swoim rytmie, ktoś krzątał się za jej plecami, najpierw jedna osoba, potem kilka, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Młoty waliły, wbijając w ziemię drewniane kołki, zaszeleścił materiał, zapachniało dymem. Obóz, zrozumiała, rozbijają obóz.

Ta świadomość ścisnęła jej serce. Obóz – spokój i poczucie bezpieczeństwa. Jeśli koczownicy zakładają obóz, to znaczy, że czują się bezpiecznie, że naszym nie udało się ich rozbić...

Naszym... Nie ma już naszych. Ta myśl była jak garść zimnego błota, którą ktoś wrzucił jej za kołnierz, spływała w dół, mrożąc kolejne partie ciała. Jechała na koniu, wbrew własnej woli, ale z pewnością nie zrobiła wszystkiego, żeby tego uniknąć. Mogła walczyć i dać się zabić, a nie pozwolić, by wrzucili ją na siodło.

Der’eko też – napłynęła myśl – też jechał konno, a przecież nie został wykluczony z rodziny. Ale Pierwszy to Kanewey Fali, dowodzi pięcioma setkami rydwanów i jakikolwiek grzech by wziął na barki, zmaże go krwią wrogów. A co ona może zrobić? Wypleść więcej wiklinowych płotków?

Gdzieś z boku wybuchł zgiełk, z początku groźny, potem – co ścisnęło jej serce – coraz bardziej radosny. Okrzyki i śmiechy zbliżały się i nagle ktoś podszedł i zdarł jej szmatę z głowy. Pobrużdżona wiatrami, przecięta krzywo zszytą blizną twarz znalazła się tuż przed nią. Wąskie oczy zmrużyły się.

– No, mała sawenjo, patrz. Patrz, co zostaje z głupców, którzy myślą, że koła są lepsze od nóg i kopyt.

Key’la nie zerknęła we wskazanym kierunku, całą uwagę poświęcając mówiącej. Bo to była kobieta, obcisły skórzany strój nie zostawiał co do tego żadnych wątpliwości; stara, z siwymi kudłami zaplecionymi w kilka lichych warkoczyków. Mówiła w meekhu, języku Imperium, choć z potwornym akcentem i dziwacznie przeciągając zgłoski.

– Wiem, że mnie rozumiesz, wy wszyscy mówicie teraz po meekhańsku. Tam. – Kobieta złapała ją za ucho i szarpiąc, zmusiła do obrócenia się we wskazaną stronę. – Jeśli nie popatrzysz, wytnę ci powieki.

Nie żartowała, wąski nóż zaświecił Key’li w oczy. Ale i tak by ich nie zamknęła.

Szeroką uliczką, utworzoną między rozbitymi namiotami, jechały rydwany. A raczej to, co z nich zostało. Konie ciągnęły rozbite burty albo szły same, a złamane dyszle orały ziemię. Czasem rydwan miał tylko jedno koło, a czasem został z niego sam zakrwawiony kosz. Zwierzęta też nie wyglądały lepiej, ich pikowane pancerze jeżyły się drzewcami strzał, niektóre ledwo dreptały, znacząc ziemię krwawymi plamami. Nie trzeba było zdolności jasnowidza, by wiedzieć, że nie dożyją nocy. Duma i szczęście Verdanno konały właśnie w se-kohlandzkim obozie.

Najwięcej radości sprawiały koczownikom dwa ostatnie rydwany, na jednym – przyszpilony dzirytem do wiklinowej burty – siedział młody woźnica. Gdyby nie głowa kołysząca się z boku na bok i olbrzymia plama czerwieni na piersi, można by pomyśleć, że uciął sobie drzemkę. Drugi zaprzęg ciągnął za sobą coś, co jeszcze kilka mil wcześniej musiało być ludzkim ciałem. Rydwan rozpadł się na kawałki, lecz zaplątany w rzemienie Wozak przejechał chyba przez połowę równiny. Na oczach Key’li kilku wyrostków doskoczyło do trupa i zaczęło okładać go kijami, przy wtórze wrzasków podnieconej tłuszczy.

Tak, zrozumiała, rozglądając się po obozie, właśnie tłuszczy. W pobliżu było niewielu wojowników, otaczający zdobyczne rydwany tłum tworzyły głównie kobiety i dzieci w różnym wieku oraz grupki starców o twarzach jak garbowana, źle natłuszczona skóra. Wojownicy, w tym i jej porywacz, byli w polu, walcząc – jak widać skutecznie – z wozackimi Falami. Eso’bar miał rację, rydwany nigdy nie pokonają jazdy.

Nie oderwała wzroku od ostatniej pary koni i czegoś, co musiało być kiedyś jej rodakiem, może nawet widziała go w czasie ćwiczeń, jak szczęśliwy niczym dziecko ciska oszczep w belę słomy. Z pewnością nie tak to sobie wyobrażałeś, prawda?

Jej spojrzenie musiało przyciągnąć uwagę wyrostków okładających ciało, bo nagle jeden, po nim drugi, a po chwili reszta oderwała się od tego zajęcia i zamarła w pół ruchu, wpatrując się w nią wzrokiem młodych wilków, którym pod nos podsunięto związaną kozę. Kolumna zdobycznych rydwanów oddaliła się w głąb obozu, wywołując kolejne fale radości. Nie ma to jak dowody zwycięstwa.

Ciężki kij pofrunął w powietrzu i uderzył ją w ramię. Chłopcy zaśmiali się krótko, szczekliwie i obrzucili pytającym wzrokiem siwowłosą kobietę. Ta przez chwilę miała minę, jakby coś rozważała. Oceniła wyrostków, gromadzący się za ich plecami tłumek, wartość więźnia. Wreszcie splunęła siarczyście na ziemię i mruknęła:

– Trudno. Gdybyś była parę lat starsza, pewnie mój syn miałby pretensje, że mu łupu nie upilnowałam, ale wtedy nie przywiązałby cię w tym miejscu. Jak nie będziesz się za bardzo rzucać i piszczeć, szybko się znudzą i raz-dwa skończą. Baw się dobrze, mała sawenjo.

I znikła w namiocie.

Key’la została sama.

Chłopcy stali i patrzyli na nią, uśmiechając się szeroko. Pięciu, policzyła, a każdy na oko trzy-cztery lata starszy od niej. Za młodzi, by walczyć w siodle, ale za rok albo dwa z pewnością znajdzie się dla nich miejsce w jakimś a’keerze. Dobrze, żeby wcześniej posmakowali krwi.

Ruszyli, poszturchując się okrwawionymi kijami i dodając sobie nawzajem odwagi. Okładanie trupa wleczonego przez zaprzęg, bogowie wiedzą ile mil po stepie, a zatłuczenie żywej dziewczynki to jednak dwie różne sprawy. Pałki kołysały się jakby niepewnie, twarze wykrzywiały w zbyt sztucznych uśmiechach. Wystarczyło jednak, że spojrzała im w oczy, by zrozumieć, że nic ich nie powstrzyma. Tu chodziło właśnie o odwagę, a żaden nie miał jej wystarczająco, by zrezygnować. Nie można okazać wahania przed własnymi współplemieńcami.

Patrzyła na nich spokojnie, zdumiona własną obojętnością. Stara kobieta miała rację, jak szybko się znudzą, użyją noży, które mieli przy pasach, i będzie po wszystkim. Siedziała na ziemi, rzemień, którym ją przywiązano do kołka, miał najwyżej stopę luzu, za mało, by się poderwać czy unikać ciosów. Przesunęła się tylko nieco, żeby kołek nie wbił się jej w kręgosłup, głupia ostrożność, ale cóż, jak się jest małym tchórzem, to boi się nawet odrobiny bólu. Przynajmniej nogi miała wolne. W sumie, dlaczego nie? Jak się ma gromadę starszych braci, to dziewczyna uczy się kilku sztuczek. A rozzłoszczeni... Podobno ostrze wnikające w serce jest jak lodowy pocałunek przynoszący ukojenie. Zacisnęła zęby.

Najmłodszy z nich wysunął się przed resztę, uśmiechając się szeroko. Tak. To zazwyczaj są najmłodsi, ci, którzy muszą się wykazać. Skoczył nagle do przodu z dzikim okrzykiem, próbując kopnąć ją w pierś. Przewróciła się na plecy, podciągając kolana pod brodę, a chłopak wylądował nad nią niemal okrakiem. Przez czas, w jaki spadająca kropla pokonuje w locie swoją długość, widziała w jego oczach przerażanie. Wiedział, co będzie.

Kopnęła obiema nogami w górę z taką siłą, że aż stopy poderwały mu się z ziemi. Trafiła idealnie, tam, gdzie żaden chłopak nigdy nie chciałby zostać trafiony, a efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Napastnik kwiknął, obrócił się w powietrzu i gruchnął na ziemię już zwinięty w kłębek, wydając z siebie coś pomiędzy skomleniem a zdławionym szlochem.

Usiadła z powrotem i w tej samej chwili spadły na nią ciosy. Pozostała czwórka nie bawiła się w popisowe kopnięcia i wyskoki. Po prostu otoczyli ją ze wszystkich stron i zaczęli okładać pałkami. Łup, łup, łup, łup... Dostała w ramię, w łopatkę, w bark, w udo i w drugie udo, a każdy z ciosów był jak kopnięcie konia. Uderzenie i rozchodząca się fala bólu, która zawsze, nie wiedzieć czemu, wędrowała w kierunku żołądka. Przewróciła się na bok, podkuliła nogi, szarpnęła rzemień w daremnej próbie osłonięcia głowy. Nie zakrzyczy.

Tylko że oni – nie wiedzieć czy nauczeni krwawym doświadczeniem, czy przypadkowo – nie bili po głowie. Za to po chwili opanowali gniew i uderzali powoli, z namysłem, bardzo precyzyjnie, a każdemu razowi towarzyszyły pochwalne okrzyki gapiów. Łup – ramię, łup – goleń, łup – łokieć... Fale gorąca pulsowały po każdym trafieniu, nagle któryś z ciosów trafił w nerkę, a wtedy wyrwały się na zewnątrz krótkim, strasznym krzykiem, którego nie była w stanie kontrolować. Jakby to nie ona krzyknęła. I zaraz zadławiła się kwaśną flegmą, bo żołądek szarpnął się ostrym skurczem i zwymiotowała.

Jak przez grubą warstwę wełny usłyszała okrzyki i śmiechy, ktoś nadepnął jej na głowę i wepchnął w to, co przed chwilą wyrzuciła z siebie. Śmiech.

Po chwili chłopak zdjął nogę i postawił przed jej twarzą. Wciąż się śmiejąc, usiłował zgarnąć piętą wymiociny i wepchnąć jej w usta. Skórzany mokasyn, przykrótkie spodnie, goła łydka.

Błąd.

Wystrzeliła głową do przodu i zacisnęła zęby na śniadej skórze. Z całej siły, jakby była wygłodzoną kuną dopadającą kury. Poczuła opór i nagle usta wypełniło jej słone ciepło.

Młody koczownik zawył, walnął ją na oślep kijem, ale tylko szarpnęła się mocniej i głębiej wbiła zęby. Śmiech ucichł i przez chwilę wyglądało na to, że nikt nie wie, co zrobić. A potem poczuła uderzenie w głowę i świat eksplodował wszystkimi gwiazdami. I kolejne, w potylicę, po którym bezwiednie otworzyła usta, a ugryziony chłopak odkuśtykał poza zasięg jej zębów, pojękując przy każdym kroku. Wtedy ciosy zaczęły spadać jak grad, jakby znalazła się w kręgu nie trzech, lecz trzydziestu prześladowców, którzy na dodatek mieli po kilka kończyn. Nogi, ręce, brzuch, pierś. Tym razem byle jak, byle szybciej i mocniej. I głowa. I jeszcze raz głowa.

Po kolejnym uderzeniu ogarnęło ją dziwaczne uczucie, jakby leciała w powietrzu, rzucona ręką olbrzyma.

Tak, pomyślała wraz z uciekającą świadomością. To teraz.

I nagle ziemia zadrżała, a otaczający ją tłum zakrzyczał dziko, ale już nie triumfalnie. Coś ogromnego wpadło na chłopców, którzy rozpierzchli się jak stado kuropatw, bat rozwinął się i trzasnął, raz, drugi, trzeci, a każdemu trzaśnięciu towarzyszył okrzyk bólu.

A potem świsnęła stal i nie była już przywiązana do wbitego w ziemię kołka, co nie miało znaczenia, bo i tak nie czuła własnego ciała. A raczej czuła, ale tak, jakby ktoś urwał jej głowę i przyszył do worka wypełnionego kawałkami mięsa i kości.

Podniesiono ją za ramię i znów znalazła się na końskim grzbiecie. Z tej pozycji trudno coś zauważyć, zwłaszcza kiedy wzrok ucieka i wszystko rozmywa się w szare plamy, lecz gdy go skupiała, widziała wyraźnie gniew, wrogość i pogardę na twarzach otaczających ją ludzi. Nikt jednak nie patrzył na nią, celem tych spojrzeń był jeździec, który ją uwolnił.

W niektórych dłoniach pojawiła się broń, oszczepy, noże, toporki. Nieartykułowane okrzyki zamieniły się w wyraźne groźby, nie rozumiała języka, ale słowa dały się rozróżnić. Jeździec parsknął coś, odwarknął i zakręcił koniem, trzaskając batem w powietrzu. Jego koń... Pani Stepów, dopiero teraz zauważyła, jaki był wielki, w porównaniu z nim poprzedni wydawał się mułem, a jego właściciel – rozmazany wzrok zaczepił o stopę w zdobionym srebrem strzemieniu – był równie ogromny. To stąd ten strach, zrozumiała.

Bo choć na twarzach tłuszczy była nienawiść i pogarda, to w oczach większości czaił się lęk. Tuż obok niej ktoś zakrzyczał z bólu. Przekręciła głowę, wierzchowiec, czarny jak najciemniejsza noc, ucapił zębami za ramię jednego z jej prześladowców i wyglądało to tak, jakby wilczyca trzymała w pysku młode. Jedno zaciśnięcie szczęk, a chłopak zostanie kaleką do końca życia. Jeździec zaśmiał się i rzucił kilka słów, a koń potrząsnął łbem i puścił swoją ofiarę. Nie widziała, dokąd chłopak uciekł.

I znów zaczęli się kręcić w kółko, znów było trzaskanie z bata i pogardliwe warknięcia. Prowokował ich, zrozumiała, sam w tłumie, tylko z batem w ręce, prowokował ich do ataku, a oni nie mieli odwagi...

Zza najbliższego namiotu wyjechało kolejne zwierzę. Siwek, równie ogromny co ten kary. Gdyby miała porównywać, powiedziałaby, że był o piędź wyższy w kłębie od koni, które Verdanno zaprzęgali do rydwanów. A jego jeździec... Gdyby zsiadł, przenosiłby wszystkich koczowników o głowę. Nawet na tym koniu wyglądał jak dorosły dosiadający kuca. Miał ciemną cerę, skośne oczy i twarz przeciętą kilkoma białymi smugami. Włosy strzygł krótko, a czarna broda i wąsy nadawały jego obliczu dziki wygląd. Spod skórzanego pancerza wystawała pikowana przeszywanica, nie miał hełmu ani żadnej broni. Tyle zdążyła zauważyć, ogarnięta dziwną jasnością umysłu. Jej ciało znajdowało się gdzieś daleko, pulsujący tępym bólem tobół połamanych kości, za to myśli galopowały dziko przed siebie.

Białe smugi na twarzy... Wróg, przy którym Se-kohlandczycy są niemal dobrymi sąsiadami. Podsłuchane nocne rozmowy, gniew ojca, ból w głosie mamy... Opowieści, którymi straszyli ją bliźniacy, zanim ojciec nie dowiedział się o tym i nie sprał ich. Amanewe Czerwony... jego rzeźnicy ozdabiają twarze w ten sposób...

Puść mnie! Puść mnie! Puuuuść!!!

Gdyby jej ciało nie było tak rozpaczliwie, boleśnie odległe, mogłaby szarpnąć się i spaść z konia.

Potem pojawiło się jeszcze trzech konnych, wszyscy wielcy i umalowani jak do bitwy. Wymienili kilka zdań, jej jeździec jakby się tłumaczył, wreszcie ten na siwym ogierze machnął ręką i nagle rozwinęły się jeszcze cztery baty. Nawet nie musieli nimi trzaskać, a tłum umilkł i wycofał się między namioty.

Pięciu konnych sformowało luźny klin i wywiozło ją z obozu.

* * *

Wodę wyczuły konie. Nie psy, lecz konie właśnie, i to w chwili, gdy zapadła już decyzja, że na najbliższym postoju pod nóż pójdzie pociągowy. Zwierzę męczyło się strasznie, być może miało to związek z tym, że wokół panował wciąż ten sam upał, a ono miało zimową okrywę. Pół dnia wcześniej, albo coś koło tego, zdjęty z niego siodło i przesadziły hrabiankę na kuca, ale niewiele to pomogło. Koń szedł resztką sił.

Grunt ciągle był taki sam, czarna skała pokryta – jeśli ktoś się dobrze przyjrzał – warstewką pyłu. Nawet pochodzący z gór strażnicy nie potrafili powiedzieć, jaki to kamień, ale tak naprawdę nie miało to znaczenia. Wzgórza, przez które wędrowali, zmieniły się, nabrały charakteru, skacząc w niebo coraz bardziej stromymi ścianami, odgradzając się od sąsiadów coraz głębszymi żlebami i wąwozami, co zmuszało ich do wybierania drogi dostępnej dla koni. Ze spojrzeń, jakimi żołnierze obrzucali zwierzęta, widać było, że uważają je raczej za przeszkodę niż pomoc w szybkiej wędrówce.

Wędrówce – dokąd? To było pytanie, którego nikt nie zadawał. Rudy porucznik od czasu do czasu zwoływał swoich podoficerów, naradzał się krótko i wskazywał kierunek. I tyle. Kailean obawiała się, że jak to czasem zdarzało się ludziom wędrującym po Stepach, mogą zacząć krążyć w kółko. Tu nie było żadnych znaków orientacyjnych, słońca, gwiazd, widniejących na horyzoncie innych szczytów, nic. Szli i szukali śladów zaginionych żołnierzy lub innych ludzi, którzy mogli tędy kiedyś wędrować. Od jakiegoś czasu kompania posuwała się coraz szerszym frontem, czujki po bokach oddaliły się już na dobre dwieście jardów, strażnicy czesali okolicę w nadziei znalezienia czegokolwiek, co powie im, gdzie są.

Oraz wody, oczywiście.

I właśnie wtedy, gdy Kenneth dał rozkaz do zatrzymania się na kolejny odpoczynek, szerokogrzbiety koń pociągowy parsknął, zarżał krótko i wyrwał do przodu. Dwóch żołnierzy próbowało zagrodzić mu drogę, roztrącił ich masywną piersią i pobiegł ciężkim kłusem, kierując się w głąb szczeliny w skale, która ciemniała kilkadziesiąt jardów przed nimi. Najpewniej przegapiliby ją, gdyby nie reakcja zwierzęcia. Kuc, z którego właśnie ściągnęły szlachciankę, wciągnął głośno powietrze i ruszył za towarzyszem. A Kailean już wiedziała, co znaczy ta nagła energia.

– Zostawcie je! – wrzasnęła, biegnąc za koniem. – Pewnie znalazły wodę.

Znalazły. Sto kroków w głębi szczeliny, w ciemnościach tak absolutnych, że człowiek nie widział nawet własnego palca przytkniętego do nosa, szemrał strumień. W świetle pochodni skalna ściana płakała wilgocią. Woda spływała gdzieś z góry, sączyła się po kamieniu i zalewała dno jaskini kilkucalową warstewką. Oba konie stały w niej i piły długimi tykami.

Kailean podeszła do sadzawki, zanurzyła dłoń i uniosła mały łyk do ust. Opowieść porucznika nabierała cech prawdopodobieństwa, woda miała lekki posmak siarki i była obrzydliwie ciepła. Ale nadawała się do picia.

Rozłożyli obóz wokół wejścia do jaskini. Ludzie i zwierzęta ugasili pragnienie, żołnierze solidarnie zrobili zrzutkę dla obu koni. Kilka funtów pokruszonych sucharów to najlepszy posiłek, jaki jadły przez ostatnie dni.

Oficer podszedł do dziewczyn z dziwnym błyskiem w oczach.

– Bergh jest rozczarowany. Gotów był się założyć, że to jego psy znajdą dla nas wodę.

Kailean westchnęła dramatycznie.

– Ale nie zrobi niczego głupiego? Nie ma sensu podcinać sobie żył z powodu takiego drobnego niepowodzenia.

Porucznik spojrzał pytająco na Daghenę.

– Wozackie poczucie humoru. Zawsze tak reaguje, gdy jest szczęśliwa. Konie jeszcze nam potowarzyszą.

– Jakiś czas. A ona – wskazał na Laiwę – coś mówiła?

– Nie, milczy. Zaraz spróbujemy dać jej pić. Wiecie już, że ta jaskinia została zrobiona przez ludzi?

– Wiemy – potwierdził. – Dno za równe, ściana, po której spływa woda, gładziutka, w głębi coś, co wygląda jak zawalony tunel.

– Spróbujecie go odblokować?

– Nie. Może zawał ma kilka stóp, a może kilka mil. Nie zostanę tu na miesiąc, żeby się o tym przekonać. Musimy iść dalej.

– To znaczy gdzie? Prosto, aż zatoczymy krąg i znajdziemy własne ślady? Albo zgubimy drogę i nie znajdując innego źródła, umrzemy z pragnienia?

Kenneth obdarzył Kailean spokojnym spojrzeniem.

– To są wzgórza, a nie równina. Utrzymujemy kierunek, obserwując kształty i położenie szczytów. Liczymy je, zapisujemy, notujemy ilość żlebów, wąwozów, grani. Robimy mapę. Nie idziemy w koło i zawsze będziemy mogli tu wrócić. A jak robicie to na Stepach?

– Patrzymy na słońce, gwiazdy i skąd nadlatują strzały.

– Też dobry sposób. Dajcie jej pić, zanim padnie.

Kailean napełniła po brzegi kubek i przyłożyła go do warg szlachcianki. Ta odsunęła gwałtownie głowę, gapiąc się w naczynie. Po czym wyciągnęła palec, zamoczyła w wodzie i patrzyła, jak krople powoli skapują do środka.

– Gdy jest pełny, kropla spada, inna wypływa... nie wierzyłyśmy w to... to jakaś przenośnia... mówiła... Potem stałam pod niebem jak oczy i wiedziałam... ktoś odszedł, bo my weszliśmy... musi być równowaga... tylko ci, którzy nie mają duszy w ciele, mogą bez przeszkód przejść obie granice...

– Ona...

– Cicho – Daghena przerwała porucznikowi gniewnym syknięciem i pochyliła się ku hrabiance. – Ilu was przeszło? Ilu na tę stronę?

– Dwustu siedemnastu. Z mego Domu wszyscy, którzy uwierzyli. Czy dobrze zrobiliśmy, matko? – Laiwa, uwięziona we wspomnieniach, nie odrywała wzroku od palca zawieszonego nad kubkiem. – To była jedyna szansa, powiedziała Sainha, guon-we zatrząsł się i pękł, teraz albo nigdy... Rozrzuciło nas, ale sądziliśmy, że tak będzie lepiej. Zgodziłam się, by moi wezure’h żyli jak prawdziwi ludzie... wolni... mogli wybierać... mieć dzieci... a przecież wysłałaś za nami pościg... czy nasz grzech był tak wielki? Powinnam go zabić, gdy odchodziłam, małego kanaloo... znał mój... nasz zapach... znał ślady naszego se’guon... tropił jednego po drugim... coraz bliżej... Za późno go zabiłam.

Plemienna czarownica odezwała się ochrypłym szeptem.

– Z ciałem, prawda? Przechodziliście z ciałami. Dusza za duszę. Młodzi i zdrowi, więc młodzi i zdrowi odchodzili. Dlaczego?

Nieobecny uśmiech wykrzywił usta Laiwy.

– Marzenie, matko. Mieliśmy marzenie... Myślałaś, że wszyscy zapomnieli? O niebie jak jasne oczy, o prawie do własnego ciała, spojrzeniu, które nie grzęźnie we mgle.

– Matka cię kocha.

Szlachcianka wzdrygnęła się.

– Wiem... dlatego kazałaś zabić Moahi, bo brakowało mu pół cala na ścianie piękna... Kazałaś przebić srebrną szpilą brzuch Laery, bo nasienie posiał w nim ktoś spoza Domu. Chciałaś, żebym spółkowała z Derenem, chciałaś, żeby Sainha przeszła do Domu Traw... chciałaś, żeby mój kanaloo nauczył się zabijać, zanim skończy cztery lata. Pamiętasz?

Przez cały czas, gdy mówiła, jej wzrok nie odrywał się od palca i zawieszonej na nim kropli wody. Daghena nie przerywała maskarady.

– To wszystko z miłości.

– Miłości... wierzyłam w twoją miłość... Ocalone Dzieci powinny być ci zawsze wdzięczne za tę miłość, prawda? Ale nie wiesz, że my też mamy marzenia... własne legendy... szeptane nocą pod przykryciem... Nawet jeśli karzesz tych, których przyłapiesz na ich opowiadaniu... I wiesz co... one okazały się prawdą... to miejsce istnieje, żyłam w nim... patrzyłam na tych ludzi... śmiałam się i płakałam z nimi... bój się ich... bój się ludzi, którzy widzą...

– Strach nie ma znaczenia, córko. Liczy się prawda. Co zrobiłaś ze swoim bratem?

– Zabiłam. Gdy był blisko, zwabiłam go na wieżę i wbiłam nóż w plecy. Ale wcześniej... ci strażnicy... Sainha mówiła, że nie było wyboru. Oni nie zeszliby z góry, a kanaloo musiał zginąć, to było jedyne miejsce, gdzie mogłam go spotkać bez świadków. Ależ się ucieszył. Widziałam to w jego oczach... lecz musiał umrzeć. Przecież prowadził ewelunrech i weh’zaav naszym śladem. Od jednego wezure’h do następnego, coraz bliżej. Powinnam uciekać, ale sądziłam, że w zamku będziemy bezpieczne. Że mury i zbrojni nas obronią. Dlatego Sainha... ja... my... ona była taka młoda... ale nie miałyśmy czasu... i myślę teraz, matko, że w ogóle się od ciebie nie różnię. Porucznik otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać.

– Naprawdę, córko? – Daghena gestem nakazała mu ciszę. – A co ja bym, według ciebie, zrobiła?

– Nie... nie wiem... ja, my... czar był gotowy... od wielu miesięcy, a gdy ona przyjechała... nowi ludzie w zamku, nowe twarze... zaburzenie... pomyślałam... hrabia będzie lepiej strzegł przyszłej synowej niż zwykłej służącej. Zamieniłam się z nią... wystarczyło podmienić twarze we wspomnieniach... przykro mi... Ty byś się nie zawahała, matko.

– Za długo siedziałaś w jednym miejscu.

– Przeszło pięć lat... to długo? Niektórzy z nas założyli rodziny i dochowali się dzieci. A ty... dobry czas wybrałaś na polowanie... zima... Zanim wieści się rozniosły, połowa już nie żyła. Ale gdybym wiedziała, że poślesz weh’zaav... uciekłabym.

Zacięła się.

– Ja... przepraszam... czy... czy mi wybaczysz... ja znów będę dobrą córką... obiecuję... wybaczysz mi... proszę... wybaczysz...? Proszę... Ja...

Kropla oderwała się od palca i spadła do kubka.

Laiwa westchnęła, ukryła twarz w dłoniach i zapłakała. Daghena wstała i ruchem głowy kazała im odejść na bok.

Stanęli w pełnym napięcia trójkącie. Porucznik mierzył je takim wzrokiem, jakby był przekonany, że ukrywają przed nim wielkie sekrety, z kluczem do opuszczenia tej krainy na czele. Ale milczał.

Kailean też milczała, bo Daghena miała taką minę, jakby właśnie zawzięcie biła się z myślami. Gapiła się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt na ziemi i przygryzała wargi.

– Jest taka magia... – zaczęła wreszcie z wahaniem. – Takie czary, babka niewiele o nich wie, słyszała od swojej babki, która słyszała od swojej, i tak dalej... znacie ten łańcuch. Gdy naczynie jest pełne, to jeśli wpadnie do niego jedna kropla, inna musi wypłynąć. U nas w plemieniu mówiło się bukłak i wino albo kubek i krew. Nikt nie wie, skąd się właściwie wzięło to powiedzonko, sądzimy, że odnosi się do pewnej równowagi i do tego, że nadmiar jest szkodliwy. W każdym razie w czarach chodzi o to, że jeśli w jednym miejscu pojawia się jakieś ciało, to inne musi je opuścić, zamieniają się miejscami... jak wiesz kto, Kailean.

– Wiem.

Oficer chrząknął.

– Ja nie wiem, ale za to wiem, że niektórzy czarodzieje potrafią przenosić się na wielkie odległości i nikt stamtąd nie znika.

Czarnowłosa uśmiechnęła się enigmatycznie.

– Bo są w tym samym miejscu Wszechrzeczy. W tym samym królestwie. Jak przenosisz się dalej, musi być równowaga. Ciało za ciało. Ale musi też być zgoda... Rozumiesz, Kailean? Musi być zgoda obu stron. On nie dałby rady zamieniać się z lwem, gdyby lew nie akceptował tego na swój sposób. Ale ciało to nic w porównaniu z duszą, to ona nas kotwiczy w świecie. Myślę, że dałoby się przenieść ciało bez wymiany z innym, lecz duszę... Babka zawsze mówiła, że ciało jest jak pchła, a duch jak ogier. Taka różnica. Co innego, gdy umieramy, wtedy łańcuch łączący nas ze światem pęka i dusza może powędrować za Mrok, do Domu Snu. Ale żeby przenieść z innego miejsca Wszechrzeczy jakąś duszę w ciele, trzeba zapłacić śmiercią, zabrać duszę stamtąd, wyrwać ją z ciała, to działa jak... jak żuraw przy studni... jedno idzie w górę, drugie w dół, zamieniają się miejscami. Sześć lat temu wyszarpnięto dusze z dwustu siedemnastu osób z terenu, na który trafili oni, uciekinierzy z innego miejsca, innego królestwa. Ta zaraza sprzed kilku lat... pamiętasz? W okolicach zamku umarło więcej ludzi niż zwykle. Panowała normalna zimowa grypa albo inne choróbsko... ludzie umierali i tak... jednego dnia umarło dwieście siedemnaście osób, ale w wielu miastach, miasteczkach i wioskach jednocześnie, więc to się rozłożyło, mało kto zwrócił uwagę. Była wczesna wiosna, szlaki w Olekadach jeszcze nieprzejezdne, wieści rozchodziły się z opóźnieniem. Zanim wszystkie dotarły do hrabiego, epidemia już wygasła, nikt zresztą zapewne nie podawał dokładnej daty tych śmierci. Zaczyna się wiosna, pora wypędzania owiec na pastwiska, orania i siania. Zmarłych pogrzebano, życie toczyło się dalej... Kenneth też wyglądał, jakby coś sobie układał w głowie.

– A oni? Ci nowi? Nie znają języka, obyczajów, są dziwnie ubrani... – zapytał wreszcie.

Daghena wzruszyła ramionami.

– Gdyby ktoś taki pojawił się w Lithrew, uznalibyśmy go za przybysza z dalekich stron, któremu przytrafiło się nieszczęście. Może napadli go bandyci, może pomieszało mu się w głowie, może dotknęła go Pani Losu? Tak czy inaczej nikt by go nie skrzywdził. A jak to jest w górach?

Porucznik uśmiechnął się kwaśno.

– Zajęlibyśmy się nim. Dostałby jedzenie i kąt do spania. Gość, nieważne jak dziwny, to rzecz święta.

– Właśnie, nawet u arystokracji. Ponoć ta niby zaraza zabiła kilku ludzi z najbliższej służby hrabiego. Czyli niektórzy z uciekinierów trafili w pobliże zamku. Cudna piękność ze służącą, mówiąca w obcym języku, szlochająca pod bramą... Kto by nie wpuścił? No chyba żeby piękność była brudną, paskudną wieśniaczką z gromadą bachorów uczepionych spódnicy. – Kailean też się skrzywiła. – Przyjęli ją, trochę z litości, a może trochę z ciekawości, dali dach nad głową i pozwolili zostać. A jej służąca plotła swoje czary. W zamku nie było czarodzieja ani kapłana, nikogo, kto by się zorientował, co się dzieje. Po kilku dniach już wszyscy mieszkańcy uważali, że nieznajome powinny zostać pod ich opieką, aż nauczą się języka i będą mogły opowiedzieć swoją historię. Po miesiącu zostały częścią służby, po pół roku zapomniano o ich dziwnym pojawieniu się i sądzono, że przyjęto je do pracy w miejsce tych, którzy umarli.

– Częścią służby? Nie narzeczoną syna hrabiego?

– Nie – zaprzeczyła Dag. – Ile mogła wtedy mieć lat? Czternaście, piętnaście? Aeryh też był zbyt młody. Zresztą, jak mogłaby podszyć się pod prawdziwą hrabiankę? Jak oszukać sąsiadów, dalszą rodzinę, innych arystokratów? Tu cała szlachta się zna. Jej opiekunka musiałaby rzucić czar na połowę gór, nawet bogowie tego nie potrafią. Natomiast dwoma służącymi, które przyjechały z innej prowincji, nikt się nie zainteresował.

Porucznik nie wyglądał na przekonanego.

– Ale zarządca ziem powinien zauważyć, że nagle pojawiło się więcej ludzi. Dwieście głów znikąd. Sama mówiłaś, że hrabia był bardzo drobiazgowy w tych sprawach.

– Poręczne – mruknęła Kailean.

– Co?

– Poręczne. Podatek od każdej dorosłej pary rąk w chałupie. Płacony od wszystkich, którzy ukończyli dwanaście lat. Że niby ma nie być darmozjadów i każdy musi na siebie zapracować. Ludziom jest on nie w smak, bo jak masz w rodzinie stuletnią ślepą babkę, to musisz albo za nią płacić, albo posłać do lasu między wilki. Zresztą jak znam życie, wójtowie i starostowie wiosek nie zawsze mówią prawdę zarządcom baronów. Jeśli w małej osadzie pojawił się jakiś nieznający języka włóczęga, to niekoniecznie od razu to zgłaszano. Bo poręczne trzeba zapłacić nawet od kogoś, z kogo nie ma żadnego pożytku. Więc hrabia nie musiał wiedzieć wszystkiego o swoich ziemiach i ludziach. Potem, po roku albo dwóch, gdy nowi przyuczyli się języka i jakiejś pożytecznej roboty, może i ich zgłaszano. Ludzie z innych prowincji szukają też swojego szczęścia w Olekadach, nikogo tam nie dziwi pojawienie się jakiegoś parobka czy dziewczyny chodzącej za służbą. A potem... zaczęły się zabójstwa. Ktoś zaczął polować na tych uciekinierów.

Kenneth przypatrywał jej się uważnie.

– Zginęło lub przepadło więcej ludzi niż dwie setki.

– W zamku też nie wszyscy byli obcy, a ci szarzy mordercy zabijali jak popadnie. Strażników, służbę, konie. – Kailean podrapała się po głowie, przygryzła wargę. – Myślę, że jeśli napotkali swoją ofiarę w towarzystwie innych ludzi, to wyrzynali wszystkich, jak leci. Bo lubią, bo po to ich stworzono, bo wszystko im jedno, mężczyzna, kobieta w ciąży, dziecko, koń, pies... Ale zabijali tylko wtedy, gdy sądzili, że ci ludzie są jakoś związani z celem ich łowów. Dlatego wyrżnęli bandę zbójów, bo ich herszt przyjął do siebie jednego z nowych, dlatego w wiosce wchodzili tylko do jednej chałupy, bo któryś z uciekinierów wżenił się w miejscową rodzinę, albo zabili tylko jednego kupca na drodze, mimo iż tego dnia przejeżdżało nią kilku innych. Wiedzieli. I cały czas zbliżali się do zamku, po spirali, coraz bardziej zacieśniając pętlę. Szukali. Zapewne umiejętności jej służącej pozwalały jakoś zmylić tropy...

– Tej, która zginęła w zamku?

– Tak, poruczniku, tej samej. Na czym skończyłam? Ona potrafiła jakoś je ukryć, ale i tak czuły, co się święci. Nie uciekły, co było głupie, może uważały, że ucieczka nic nie da, może wiedziały więcej o tym, co naprawdę potrafią ich wrogowie, lecz zdecydowały się na desperacki krok. Podszyły się pod narzeczoną syna hrabiego, przejęły jej... skórę, że tak powiem. Namieszały w głowie hrabiemu, jego rodzinie i służbie, w końcu trzymały ich pod czarem wiele lat... Może liczyły, że tak będzie bezpieczniej? Nie wiem.

Oficer przestał wreszcie przypatrywać się dziewczynom takim wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy nie przypiec im pięt.

– To się zgadza z tym, o czym wam wspomniałem – odezwał się w końcu. – W górach ginęły patrole Straży, ale nie znajdywano żadnych ciał. Czyli szarzy unikali walki, jeśli w pobliżu nie było tych, których ścigali. Jeśli jednak jakiś oddział zanadto się zbliżył, wrzucali go tutaj.

– A żaden z obcych nie mógł wstąpić do Straży?

– Nie. Jeśli sytuacja nie jest wyjątkowa, zawsze sprawdza się ochotnika na wszystkie strony. Skąd pochodzi, gdzie ma rodzinę, czy nie jest... jakby to ująć, zgniłym jajem. No i chodzi o to, żeby rekrutować ludzi z miejscowych, znających okolicę. Ktoś, kto mieszkał w górach dopiero od kilku lat, nie miał szans na pobór, chyba żeby wybuchła wojna. Są też jeszcze wojskowi czarownicy. Może nie najlepsi, ale wyczuleni na dziwne rzeczy. Pewnie tamci woleli ich unikać.

– Mam! – Daghena uśmiechnęła się szeroko. – Wiem, czemu mieszały w głowie hrabiemu tak, że nie wiedział o morderstwach w górach. Ha! Najprostsze rzeczy najtrudniej zauważyć.

Kailean i porucznik spojrzeli na nią jednocześnie.

– Magia – rzuciła, jakby to wszystko wyjaśniało. – No co tak patrzycie? Co robi przestraszony, ale dość bogaty człowiek, gdy wokół zaczyna dochodzić do dziwnych zabójstw związanych z Mocą? Wzywa kogoś, kto się na tym zna, wysyła posłańców do najbliższej gildii albo ściąga pomoc ze świątyni. Pewnie się baty, że gdyby w zamku pojawił się ktoś z tytułem mistrza magii – lub jakiś wysokiej rangi kapłan – to ta ich maskarada od razu by się wydała. Nawet gdyby nadal ukrywały się jako służące. Więc podszyły się pod hrabiankę, żeby lepiej o nie dbano, bo w razie ataku hrabia wszystkimi siłami broniłby przecież swojej przyszłej synowej, a nie jakichś służek, i jednocześnie musiały mu zamieszać w pamięci, by nie ściągnął do zamku czarownika albo kapłana.

– A wszyscy w okolicy zapewne podziwiali spokój i opanowanie Cywrasa-der-Malega, który ani słowem się nie zająknął o zabójstwach, za to spokojnie objeżdżał swoje posiadłości i jakby nigdy nic, szykował je na początek wiosny. Prawdziwy meekhański arystokrata o charakterze wykutym ze stali. – Kailean pokiwała głową.

– A prawdziwa hrabianka?

– Cóż, ona wspomniała coś, że jest jej przykro, poruczniku. Więc prawdziwa Laiwa-son-Baren zapewne nie żyje.

Zapadła cisza. Oficer spojrzał na ich jeńca beznamiętnie i z zaskakującym spokojem. Kailean czasem widywała takie spojrzenie u Laskolnyka, a ludzie, na których tak patrzył, nie mieli łatwego życia.

– Ci, którzy ją ścigali, zadali sobie sporo trudu, prawda?

– Tak.

– I zapewne nadal będą chcieli ją schwytać, nie sądzicie?

Kailean wymieniła spojrzenie z Dagheną. O tym nie pomyślały. Nikt nie powiedział, że ci zabójcy, którzy zginęli, gdy ich tu wciągnięto, byli jedynymi w górach.

– Możliwe. – Dag zgodziła się ostrożnie.

– To dobrze.

Zaskoczył obie, salutując im krótko.

– Ktokolwiek was uczył, powinien być dumny. Gdyby Szczury miały więcej takich kobiet, Imperium byłoby bezpieczne. Cholera. – Uśmiechnął się nagle z zakłopotaniem. – Jak to zabrzmiało?

– Okropnie – wyszczerzyła się Daghena.

– Paskudnie – zgodziła się z nią Kailean. – Ale możemy to dostać na piśmie? Dla jednej takiej służącej, która może to przeczyta, zanim każe obedrzeć nas ze skóry.

Загрузка...