Rozdział 1




Głębokie doliny mają to do siebie, że są pokrzywdzone, jeśli chodzi o światło. Cień zalega w nich jeszcze długo po tym, gdy równiny czy płaskowyże wygrzewają się już w promieniach słońca, a wilgoć po porannej rosie, która gdzie indziej znika w kilka chwil, tu potrafi utrzymać się przez wiele godzin. Zwłaszcza przy południowo-wschodnim krańcu takiej doliny, w pobliżu jednego z licznych w tej okolicy strumieni. Ubrania, choćby suszone przez cały dzień i schowane w natłuszczone sakwy, rankiem są wilgotne i drażnią człowieka nieprzyjemnym, lepkim chłodem. Trzeba nieustannie pilnować, by rzemienie, pancerze, buty, pochwy mieczy i szabel, pasy i inne skórzane części ekwipunku były należycie impregnowane, bo nie ma gorszej rzeczy niż kilkudniowy patrol w butach, które zaczynają cię ocierać.

Kenneth nigdy nie wybrałby dla swoich ludzi takiej okolicy na kwatery. Cztery szałasy, postawione chyba jeszcze przed ostatnią wojną z koczownikami, miały charakter aż nadto tymczasowego schronienia, na dodatek zbudowano je w miejscu, gdzie słońce zagląda tylko na kilka godzin w ciągu dnia, co odcisnęło na budowlach swój ślad. Pleśń, porosty i mchy dokonały radosnej inwazji na drewno, część desek znikła, a z podłogi – jeśli można tak nazwać ubitą glinę – kiełkowały tu i ówdzie chwasty. Gdy więc miesiąc temu żołnierze Szóstej Kompanii dostali rozkaz, by się tu przenieść, nie tyle naprawili, ile odbudowali szałasy, łatając dachy, ubijając na nowo klepiska i utrzymując dzień i noc ogień na paleniskach, by osuszyć ściany, najlepiej jak się dało.

Mimo wszystko wilgoć towarzyszyła im niemal przez cały czas.

I chłód. I irytacja.

Niebo zaczynało się delikatnie różowić, za godzinę szczyty na wschodnich krańcach doliny powinny posmakować słońca, a cały nieboskłon przybierze kolor zimnego błękitu, tak jasnego, jakby był półkulą wypolerowanej do połysku stali. Dopiero gdy słońce wynurzy się całkiem znad horyzontu, świat przywdzieje normalne barwy – biel śniegowych czap założonych przez szczyty, czernie i szarości skał pod nimi, ciemną zieleń iglastych lasów porastających niższe partie gór i nieśmiałą zieleń wczesnowiosennych traw w dolinach. Kolory dominujące w Olekadach dawały się zliczyć na palcach obu rąk.

Przynajmniej maskując się, nie trzeba zbytnio kombinować.

Kenneth powoli, nie wykonując gwałtowniejszych ruchów, spojrzał w lewo, potem w prawo, dał sygnał. Widział dwóch z trójki pozostałych wartowników, obaj unieśli dłonie w górę.

Wszystko w porządku.

Dowódca ostatni idzie spać, a pierwszy wstaje, ta reguła Górskiej Straży była jedną z tych niepisanych, odwiecznych i niewzruszonych, których przestrzegał konsekwentnie i bez żadnych ustępstw na rzecz zmęczenia czy wygody. Lecz miał i drugą, bardziej osobistą – dowódca trzyma wartę ze swoimi żołnierzami. To była jego zasada, od której ostatnio Varhenn i pozostali dziesiętnicy próbowali go odzwyczaić. Bo to zły nawyk jest – mówił zawsze jego najstarszy podoficer. Jeśli bowiem ktoś naprawdę spróbuje nas podejść nocą, to wartownicy mogą pierwsi dać gardła i kompania zostanie bez dowódcy. Więc Kenneth powinien spędzać noce w szałasie, prawda? Ale porucznik, zazwyczaj skłonny słuchać rad Velergorfa, tym razem przypomniał wszystkim, że ma w sobie trzy czwarte wessyrskiej krwi.

Uparł się.

Bo w Belenden, tysiąc mil na zachód stąd, żaden z jego żołnierzy nie pomyślałby nawet, żeby coś takiego zaproponować. Kenneth razem z nimi stawał na warcie, czaił się w zasadzkach, walczył w pierwszej linii. Z drugiej strony – ta myśl była trochę kwaśna – jak się ma trzydziestu dziewięciu ludzi, to się ma tylko pierwszą linię.

Wokół szałasów rosło trochę krzaków, kolczastych krzewów i małych drzewek. Nie kazał ich wykarczować, bo do ściany lasu mieli ledwo pięćdziesiąt jardów, więc lepiej nie ułatwiać sprawy potencjalnym strzelcom. Poza tym wartownicy mogli się wśród nich przyczaić, zastygnąć nieruchomo, rozpłynąć w tle. Tak jak on teraz, przykucnięty, w płaszczu obwieszonym gałązkami i obsypanym zeszłorocznymi liśćmi, w półmroku przedświtu praktycznie niewidoczny.

Polujemy, pomyślał. Sami nie wiemy na co, ale zastawiamy sidła, mając cichą nadzieję, że to, co się złapie, okaże się zającem, a nie niedźwiedziem. Bo to jest w naszej naturze: gdy nadchodzi niebezpieczeństwo, nie chowamy się w zamkach i za palisadami, jak tutejsza szlachta, tylko zastawiamy pułapkę. Bo na sarny polujesz z nagonką, a na górskiego lwa z przynętą. Bo...

Uniósł lewą dłoń.

Wszystko w porządku.

O nogę opierał mu się ciepły ciężar. Kenwa – drugi w hierarchii psów kompanii – wyglądał, jakby spał, lecz postawione uszy i lekkie drgnięcia mięśni świadczyły, że czuwa. Bergh Maws, odpowiedzialny za psy kompanii, potrafił je układać jak nikt. Zwierzęta były członkami oddziału niemal na takich samych prawach jak ludzie, ciągnęły sanie, tropiły, walczyły, stały na warcie, nawet pobierały żołd. Co miesiąc z kasy pułku kompania dostawała kilka orgów na dodatkową karmę. Kilka orgów to koszt połowy krowy, ale tuzin wielkich, ważących po sto pięćdziesiąt funtów psów poradzi sobie z taką ilością mięsa bez żadnych problemów. Lecz tylko głupiec – i to głupiec pozbawiony wyobraźni – próbowałby oszukiwać, oszczędzając na nich. Źle odżywiony i zaniedbany pies to pies chory. A chory pies to zwierzę ospałe, niemrawe i słabe. Psy Szóstej Kompanii należały do najbardziej zadbanych w pułku i odpłacały niewzruszoną wiernością i posłuszeństwem, co obecnie miało szczególne znaczenie.

Od trzech miesięcy w górach ginęli ludzie.

Zaczęło się w połowie zimy. Ktoś wyszedł z domu i nie wrócił, kilku kupców, którzy wybrali się saniami w krótką podróż po wioskach w północnej części Olekadów, przepadło bez wieści, trzech myśliwych zastawiających sidła na okryte zimowym futrem lisy nie pojawiło się w umówionym miejscu. Na początku nikt nie łączył tych spraw, w górach, w każdych górach, mogły się zdarzyć dziesiątki rzeczy, zdolne wysłać duszę człowieka do Domu Snu. Lawiny, bandyci, górskie lwy, lód na rzece, który nagle pęka pod stopami, pechowy upadek kończący się złamaniem karku. Nic niezwykłego.

Lecz potem znaleziono ludzi Saenoha.

Saenoh Czarna Gęba był jednym z nielicznych bandytów, którzy ośmielali się pokazywać bliżej niż trzydzieści mil od zamku Kehloren. Większość zbójów wobec zwiększenia liczebności Górskiej Straży w tych okolicach wyniosła się na północ lub południe, ale ten nie. Uparł się, i tyle. Jedni twierdzili, że miał w jednej z pobliskich wiosek kobietę i jakieś dzieci, których nie chciał zostawić w obawie przed zawistnymi sąsiadami, według innych był po prostu głupi. Tak czy inaczej, gdy ci zawistni sąsiedzi dali znać władzom, gdzie ukrywa się banda, do wskazanych jaskiń posłano dwie kompanie Straży.

Kenneth nie brał udziału w tej misji, jego oddział jako jeden z nowych ograniczał się do przepatrywania najbliższej okolicy, zapoznawania z terenem, odnajdywania i uczenia się na pamięć tajnych szlaków i ścieżek. Ale ci, którzy wrócili... plotki o tym, co znaleźli... o ludziach Saenoha, których ktoś ukrzyżował, przybijając do ścian jaskini żelaznymi hufnalami, wbitymi z taką siłą, że nie dało się ich wyjąć ze skały.

Czternastu bandytów. Podobno nie było śladów walki. Podobno dwóch jeszcze żyło. Podobno tropiciele stracili ślad zabójców po kilkudziesięciu krokach, a wojskowy czarodziej nie potrafił nic odczytać.

Plotki i mrożące krew w żyłach opowieści – tylko tyle zostało, bo obie kompanie biorące udział w tej akcji natychmiast wysłano na południe gór, do najbardziej oddalonej od zamku warowni. I podwojono liczbę patroli w okolicy.

Ale to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch miesięcy znikło pięć oddziałów Górskiej Straży, kolejnych pięć ostatnio. To nie były duże oddziały, najwyżej kilkunastoosobowe, wysłane w celu sprawdzania stanu górskich szlaków i kontaktowania się z odleglejszymi placówkami, ale w żaden sposób nie dało się wyjaśnić ich zniknięcia oraz faktu, że na razie nie odnaleziono żadnego ciała, choć wszyscy spodziewali się, że wiosenne roztopy wyjaśnią zagadkę.

Pułki Pierwszy, Dziewiąty i Dwudziesty Szósty Górskiej Straży tworzyły tak zwany Regiment Wschodni, od lat oficjalnie nazywany Bękartami Czarnego, i w przeciwieństwie do pozostałych pułków Straży miały nieco inne metody działania. Olekady były długie, lecz stosunkowo wąskie, na mapach wyglądały jak zaciek na ścianie albo stalaktyt zwisający ze sklepienia. Nie dało się ich kontrolować tak, jak okolic Belenden – gdzie funkcjonował jeden pułk, jedna główna siedziba i patrole rozsyłane z niej we wszystkie strony.

Twierdza Kehloren znajdowała się niemal w połowie gór, a żeby mieć pieczę nad ich północnym i południowym krańcem, dowództwo utrzymywało w tamtych okolicach silne warowne obozy. Zimą między nimi a główną siedzibą regimentu krążyły patrole Straży, które najczęściej korzystały z psich zaprzęgów. Przenoszono rozkazy, wieści, leki, transportowano rannych i chorych, których nie dało się wyleczyć na miejscu. Kawer Monel, dowódca regimentu, uważał, że taka aktywność nawet w czasie najsroższej zimy utrzymuje ludzi i zwierzęta w dobrej formie i daje świadectwo, że Górska Straż czuwa.

Ostatnie trzy miesiące – strata ponad stu ludzi i prawie dwustu psów – udowodniły, że w Olekadach pojawiła się nowa siła, z którą należało się liczyć.

Potem nadeszły wieści, szybko potwierdzone, że ktoś wymordował załogi kilku wież strażniczych, którymi miejscowa szlachta tak chętnie ozdabiała granice swoich posiadłości. Obsadę posterunków znajdowano w większości martwą, a tych, którzy przeżyli, zostali straszliwie okaleczeni i zawsze próbowali później popełnić samobójstwo. Pojawiły się też plotki, że w niektórych wioskach i osadach zginęły całe rodziny.

Zniknięcia i mordy, mordy i zniknięcia. Nikt nie miał wątpliwości, że obie te sprawy łączą się, że stoi za nimi ta sama siła, i to nie byle jaka, bo żeby wyprowadzić w pole tropicieli Górskiej Straży, ich psy i wojskowych czarodziejów, trzeba było sporych umiejętności. Nawet miejscowe Szczury rozkładały ręce, choć – jak zaraz po przybyciu na miejsce wyjaśnił Kennethowi jeden z wyższych rangą oficerów – Wywiad Wewnętrzny miał tu zawsze mało ludzi. Okoliczną szlachtę uważano za tak wierną Cesarzowi, że Szczurza Nora nie widziała powodu, by utrzymywać w Olekadach większy garnizon. Wszyscy zatem byli skazani na plotki, podejrzenia i insynuacje. A te zamieniały całą okolicę w stodołę wypełnioną po dach sianem, czekającą na dziecko z krzesiwem.

Szczyty na wschodnim krańcu doliny zaróżowiły się, a niebo przybrało kolor stali z błękitnym połyskiem, znak, że czeka ich kolejny piękny dzień. Kenneth poruszył się lekko, odpowiedział na sygnał swoich ludzi, rozluźnił. Wyglądało na to, że znów nic się nie wydarzy. Sam nie wiedział, czy cieszy go to, czy martwi. Mimo iż mieli już okazję badać ślady napastników, nawet Wilk nie zdołał wiele z nich wyczytać. A czekanie na walkę z czymś, czego się nie zna, jest jedną z najgorszych rzeczy dla żołnierza. To dlatego, gdy miesiąc temu dostał rozkaz, by opuścić twierdzę i zakwaterować kompanię w tych opuszczonych szałasach, przyjął go niemal z ulgą. Miejsce było kiepskie, ale lepiej, że Szósta będzie działać, że spróbuje przejąć inicjatywę, choćby tylko zastawiając pułapkę z sobą w roli przynęty, niż gdyby miała tkwić w twierdzy i odliczać czas do zniknięcia kolejnego patrolu.

Leżący u stóp porucznika pies zastrzygł uszami i obnażył zęby, nie wydając jednak najmniejszego dźwięku. Zza najbliższego krzaczka wybiegł zając, zatrzymał się, stanął słupka, rozejrzał. Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Jeśli nawet zające nas nie wyczuwają, pomyślał, to znaczy, że nas tu nie ma. Że jesteśmy częścią tej polany, tak jak ziemia, krzaki i strumyk. I że jesteśmy cholerną Górską Strażą i żadne kropki na mapie tego nie zmienią.

Kropki na mapie. To był główny powód, dla którego kilkuset żołnierzy od miesiąca zajmowało pozycje wokół twierdzy. Przy każdej kropce – oznaczającej wymordowaną załogę wieży, rodzinę górali czy zaginiony patrol – znajdowała się data. Trzy miesiące temu; dwa; półtora; miesiąc. Im bliżej Kehlorenu postawiono kropkę, tym data była świeższa, a kropek więcej. Ostatnia, sprzed kilku dni, znajdowała się ledwo pięć mil od zamku. To była wieża strażnicza, pięciu ludzi utopionych w beczkach i szósty z wyłupionymi oczami i obciętym językiem. Pięć mil! Godzina szybkiego marszu, pół godziny truchtu. Pod samym nosem Czarnego Kapitana.

Kawer Monel prawie dostał szału, gdy się o tym dowiedział, i na litość Pani, Kenneth wcale mu się nie dziwił. To wyglądało prawie jak prowokacja, prztyczek w nos, tym bardziej że tego, który przeżył, odprowadzono pod wieżę i uwolniono. I rzecz jasna napastnicy nie zostawili żadnych śladów. Porucznik do tej pory pamiętał minę Wilka. Cawe Kaln miał świadomość swoich ograniczeń i przyjmował do wiadomości, że może zgubić trop, ale zawsze istniały ku temu konkretne powody. A to był już trzeci raz, gdy ślad rozpływał się w powietrzu, więc najlepszy tropiciel kompanii zaczynał chodzić sfrustrowany.

Oczywiście istniało proste i logiczne wyjaśnienie. Jeśli bez śladu ginie mniej więcej kompania Straży, jeśli odnalezione ofiary nie stawiały oporu, a napastników nie dało się wytropić, to wszystko wskazywało na używanie magii. A okrucieństwo mordów sugerowało kogoś opętanego przez Moc.

Szósta Kompania miała już do czynienia z szalonymi czarownikami, lecz to, co teraz się działo, wydawało się zbyt... wyrachowane. Nawet te kropki na mapie, gdyby je połączyć według dat, utworzyłyby coś w rodzaju spirali. A w jej centrum znajdował się zamek Kehloren.

Bardziej oczywistego rzucenia wyzwania Górskiej Straży nie można było sobie wyobrazić.

Szarak stał i rozglądał się oczyma jak czarne, szklane paciorki, po czym opadł na cztery łapy i pokicał dalej. Tak, Szósta była naprawdę dobra w przygotowywaniu zasadzek.

I o to właśnie zapytał Kennetha Kawer Monel, gdy miesiąc temu szukał oddziałów, które miałyby otoczyć twierdzę dodatkowym kordonem ochronnym – czy dacie sobie radę na zewnątrz? Spirala jeszcze się nie wyłoniła z kropek na mapie, lecz dowódca Regimentu Wschodniego zapewne już czuł, co się święci. Poza tym istniała stara wojskowa zasada, że jeśli nie wiadomo, co się dzieje, trzeba znaleźć ludziom cokolwiek do roboty, więc kilka kompanii szybko wylądowało w prymitywnych obozowiskach rozrzuconych na krańcach doliny, z bliżej nieokreślonym zadaniem, by „mieć wszystko na oku”.

Ten stary żołnierski żarcik, mówiący, że jak nie wiadomo, co robić, to się bawimy w „manie wszystkiego na oku”, śmieszył chyba tylko tych, którzy przez miesiąc nie musieli nocować w pasterskich szałasach, trzymając podwójne warty i robiąc z siebie przynętę. Kenneth sam nie wiedział, czy liczy na to, że tajemniczy zabójcy ośmielą się zaatakować jego kompanię i strażnicy będą wreszcie mogli spojrzeć im w oczy, czy też ma nadzieję, że kolejna noc upłynie spokojnie. Mordercy nigdy nie uderzyli na oddział większy niż tuzin żołnierzy, nigdy nie zaatakowali wieży z pełną obsadą ani silnie chronionej karawany kupieckiej. Ale, jak nieraz powtarzał Velergorf, nigdy trwa tylko do pierwszego razu.

Z tym że ten pierwszy raz, na który czekali kolejną noc, chyba nie wydarzy się dziś.

Świtało. Nad doliną poniósł się głęboki, dźwięczny głos rogu. Po chwili odpowiedziały mu kolejne. Goszczący w Olekadach Verdanno witali słońce na swój sposób.

Porucznik nie obejrzał się w stronę, skąd dobiegł dźwięk. Już to widział, ruch przypominający budzące się mrowisko. Dziesiątki tysięcy ludzi i zwierząt, karne czworoboki obozów, ze ścianami głębokimi na kilka rzędów pojazdów, olbrzymie tabuny koni wypełniające środek doliny. A to przecież nie wszyscy, ponoć miało do nich dojechać jeszcze kilka tysięcy wozów.

Od jakiegoś czasu nawiedzała porucznika myśl, że Czarny kazał otoczyć dolinę kordonem dodatkowych posterunków także po to, by chronić swoich gości. Gdyby doszło do mordu na Wozakach... Kenneth obejrzał już sobie ich z bliska. Nie wyglądali na spokojnych i miłujących pokój pasterzy, jak to opisano w cesarskim rozkazie. Nie z tymi swoimi nożami noszonymi na plecach, z wozami o burtach jak zamkowe mury i całą tą bronią, którą zawsze trzymali pod ręką i na widoku. Pośrodku doliny zdążyli już wydeptać kilka okrągłych placów ćwiczebnych, po których dzień i noc pędziły rydwany, szalała ukryta z ciężkimi tarczami piechota, a udające ludzi bele słomy jeżyły się setkami strzał. I wszyscy ci ciemnowłosi, śniadzi przybysze z ledwo skrywaną niecierpliwością popatrywali na wschód. Plotki mówiły, że jedna z kompanii Bękartów znalazła szlak, którym można się dostać na Wyżynę Lytherańską wozem.

Najwyraźniej szaleństwo w tych górach było czymś normalnym.

Kenneth uniósł prawą dłoń i dał sygnał. Jeden z żołnierzy wstał, otrzepał płaszcz z maskowania i przeciągnął się demonstracyjnie. Ten po drugiej stronie szałasów robił w tej chwili to samo. Porucznik i ostatni z wartowników ani drgnęli. Opracowali tę taktykę dwa lata temu, po schwytaniu bandy Benca Wenha, byłego żołnierza i strażnika karawanowego, doświadczonego, odważnego i zadziornego. Znał północne rejony Nowego Rewendath jak własną kieszeń i przez wiele miesięcy wodził Górską Straż za nos, a Szósty Pułk miał za mało ludzi, żeby urządzić na niego prawdziwą obławę, więc trzydziestu wyrzutków, których Benc był hersztem, nie raz i nie dwa wymykało się z zasadzek. Jego banda najczęściej stosowała linię jawnych i ukrytych wartowników, dwóch czy trzech stało na widoku i okrzykiwało się przez noc, a kolejnych dwóch lub trzech maskowało się i trzymało straż w milczeniu. Jeśli komuś udałoby się podejść niespodziewanie i zaatakować pierwszych, ci drudzy mieli dość czasu, by wszcząć alarm.

W trakcie pierwszego starcia kompania dostała po nosie: ledwo zdjęli wartowników, rozległy się przenikliwe gwizdy i zamiast uderzyć na śpiących zbójów, Szóstki trafiły na mur włóczni i toporów. Odskoczyli wtedy, pozycja ludzi Benca nie nadawała się do frontalnego ataku, a Kenneth miał ze sobą tylko dwie dziesiątki. Miesiąc później, już w pełnym składzie, wytropili ich w jednej z jaskiń Wysokich Hal. I czekali do bladego świtu, gdy do trzech wartowników stojących przed kryjówką bandy dołączyło dwóch kolejnych, sprytnie ukrytych wśród pobliskich skał.

Zdjęli wszystkich salwą z kusz i uderzyli na resztę, nim oprzytomniała.

Od tamtego czasu kompania miała żelazną zasadę, że nigdy, przenigdy wszyscy wartownicy nie ujawniają swoich pozycji, dopóki cały oddział nie będzie na nogach.

Zawsze warto uczyć się na cudzych błędach.

Dwóch żołnierzy zaczęło chodzić między szałasami, łomocząc w ściany. Zaczynał się kolejny dzień.

* * *

Siedziba dowódcy regimentu znajdowała się oczywiście w zamku, choć to, że Kawer Monel wybrał sobie komnatę niemal na szczycie najwyższej wieży, zakrawało na kiepski żart. Sto dwadzieścia schodów powodowało, że człowiek docierał do generała zasapany i spocony, a stojąc przed nim, mógł tylko wysłuchać rozkazów i wydyszeć „tak jest”.

I być może właśnie o to chodziło.

Kenneth nauczył się nie spieszyć w drodze na górę. Oczywiście to, że każe czekać Czarnemu Kapitanowi trochę dłużej niż pozostali młodsi oficerowie, z pewnością zostało zauważone, ale generał nigdy nie dał po sobie poznać, że taka postawa mu się nie podoba. W ogóle, jak porucznik zdążył się przekonać, mimo wybuchowego charakteru dowódca Górskiej Straży w Olekadach w sprawach podległych mu oddziałów zawsze był konkretny i zasadniczy.

Mimo wszystko Kenneth dotarł na szczyt wieży lekko zdyszany. Wziął głęboki oddech i zapukał.

– Wejść!

Komnata była kwadratowa, z oknem pośrodku każdej ściany. Wąskie okna przypominały raczej strzelnice niż otwory wpuszczające światło, ściany straszyły byle jak obrobionymi kamieniami, które idealnie pasowały do poczerniałych ze starości desek podłogi. Jedyne wyposażenie stanowiło proste łóżko, kilka szaf, stół i krzesło. I żelazny kosz, stojący na żelaznej płycie i żarzący się węglami, choć aby porządnie ogrzać pomieszczenie, potrzeba by kominka szerokiego na dziesięć stóp. Chłód i wilgoć wręcz promieniowały z murów. Przy tym wnętrzu nawet szałasy nad strumieniem wydawały się przytulne. Cokolwiek mówić, Kawer Monel nie wymagał od swoich ludzi więcej niż od siebie.

– Jest pan, poruczniku.

Generał uniósł głowę znad rozłożonych na stole papierów i obrzucił go uważnym spojrzeniem. Kenneth zdążył się przyzwyczaić do tych spojrzeń, które wyglądały, jakby zaraz za nimi miała polecieć wiązanka na temat długości włosów, niechlujnej brody, niedostatecznego wypolerowania pancerza i butów, czyli wszystkich tych rzeczy, o które upierdliwy oficer mógł ochrzanić młodszego stopniem. Czarny Kapitan miał różne nieprzyjemne nawyki, ale upierdliwy nie był.

– Jak minęła kolejna noc?

– Spokojnie, panie generale.

– Widzę. – Papiery zostały odsunięte w róg stołu, Kawer Monel oparł brodę na dłoniach i uśmiechnął się lekko, co wyglądało, jakby bolał go ząb. – Wie pan, poruczniku, że w gruncie rzeczy nie jest pan najlepszym dowódcą.

Kenneth spojrzał na ścianę za jego plecami, przybrał obojętną minę.

– Obawiam się, że nie rozumiem, panie generale.

– Wydałem rozkaz, by pięć kompanii zajęło stanowiska wokół doliny i miało oko na wszystko. – Uśmiech poszerzył się. – Gdy byłem porucznikiem, też tak to nazywaliśmy. Ale do rzeczy. Cztery z tych kompanii okopały się w miejscach, gdzie kazałem im się zatrzymać. Otoczyły się kordonem wartowników i psów, palą ogniska, wywrzaskują hasła i odzewy dziesięć razy na godzinę i to tak, że aż tu je słyszę. Piąta natomiast wydaje się całe noce spędzać na zasłużonym odpoczynku, cicho i spokojnie. Potrafi pan to wyjaśnić?

– Nasz obóz jest równie dobrze strzeżony, jak pozostałe.

– Wiem o tym, panie poruczniku. Gdyby było inaczej, twoi ludzie robiliby właśnie sto okrążeń wokół zamku w pełnym rynsztunku, a ty siedziałbyś w lochu. – Generał wyprostował się i strzepnął jakiś paproch z blatu. – Wysłałem kilku zaufanych zwiadowców, by was sprawdzili. Niech pan nie robi takiej miny, poruczniku, nie mieliście szans ich dostrzec, to nasz teren. Sądzę, że w Nowym Rewendath wy moglibyście tak podejść moich chłopców, ale tutaj to my znamy wszystkie ścieżki i krzaczki. W każdym razie byli pełni podziwu. Inne kompanie odstraszają niebezpieczeństwo, wy je wabicie. Co byście zrobili, gdyby ci zabójcy złapali przynętę?

– Zabilibyśmy ich.

Kenneth wciąż gapił się w ścianę, ale czuł, jak spojrzenie dowódcy błądzi po jego twarzy.

– Tak. Szybka i zdecydowana odpowiedź, godna oficera Straży.

Kawer Monel wstał i podszedł do znajdującego się za stołem okna. Odwrócił się i przysiadł na wąskim parapecie.

– Właściwie powinienem pana pochwalić, gdyby nie to, że ma pan podkrążone oczy i sprawia wrażenie potwornie zmęczonego. A przemęczony oficer nie jest w stanie dowodzić w czasie walki. Nie potrafi szybko myśleć ani decydować. To źle. Widywałem już oddziały, które nieprzemyślany lub za późno wydany rozkaz posyłał na rzeź.

Porucznik oderwał wzrok od ściany i popatrzył na Czarnego Kapitana, który miał taką minę, jakby właśnie robił komuś żart. Nie patrzył w oczy Kennetha, co było tym bardziej denerwujące. Gdy ktoś taki jak Kawer Monel nie patrzy ci w oczy, to znaczy, że jest źle.

– Trzymanie warty wraz ze swoimi ludźmi czy chodzenie w szpicy na patrolu jest dobre w spokojnych i cywilizowanych prowincjach, jakie macie na zachodzie. Ale nie tu i nie teraz. Zbyt brakuje mi dobrych oficerów.

Porucznik rzeczywiście musiał być zmęczony, dopiero po chwili bowiem jego niepokój wzrósł. Velergorf wspominał Monela jako zimnokrwistego, twardego jak krzemień sukinsyna, który gdy wszystko było w porządku, wrzeszczał na swoich ludzi, wyzywał i klął. Natomiast kiedy zaczynał chwalić, wszyscy chodzili na paluszkach, jakby ktoś włożył im w portki gniazdo os. A on, Kenneth-lyw-Darawyt, chyba właśnie usłyszał coś w rodzaju komplementu. Najwyraźniej Czarny Kapitan zamierzał mu podać rękę, trzymając w dłoni zatrutą igłę.

– Czytałem właśnie po raz kolejny raport pułkownika Gewanra na temat przebiegu służby pana i pańskiej kompanii. I gdybym nie słyszał o pułkowniku naprawdę dobrych rzeczy, zacząłbym sądzić, że mnie okłamuje. Wie pan dlaczego?

– Nie, panie generale.

– Bo zgodnie z tym raportem wysłał mi swój najlepszy oddział.

Cholera, drugi komplement.

– Nadal nie rozumiem, panie generale. Szósty Pułk ma kilka innych, równie zasłużonych kompanii, a my jesteśmy w nim najmłodszym oddziałem.

– I najbardziej znanym. Przynajmniej w okolicach Belenden. Rajdy na tereny aherów, zlikwidowanie grupy przeklętych czarowników, kilka rozbitych dużych band, schwytanie szpiega, odnalezienie zimą zaginionego hrabiego Hendera-sed-Falera, i to podczas zamieci, doszczętne zniszczenie trzystuosobowej bandy Nawera Ta’Klaw, nawet tutaj o tym usłyszałem. Do tego pochwały na piśmie dla większości żołnierzy, prawo noszenia własnego znaku, i tak dalej. W raporcie wasz dowódca opisywał kompanię, jakby była panną na wydaniu. Taką niezbyt urodziwą i z małym posagiem.

Kenneth potrzebował dłuższej chwili, by zrozumieć aluzję.

– Czyli uważa pan, panie generale, że kłamał?

– Oficer Straży innemu oficerowi Straży? – Uśmieszek błądzący na bladych wargach dowódcy pogłębił się. – Nigdy. Powiedzmy, że uważałem, iż nieco koloryzował.

Wygląd generała odpowiadał powszechnym wyobrażeniom o zimnokrwistych sukinsynach wszelkiego autoramentu. Blada cera, krótko ścięte włosy, gładko ogolona twarz, jasnoniebieskie, najczęściej zmrużone oczy. Dlatego gdy się uśmiechał, człowiek miał wrażenie, że zaraz dostanie nożem w bebechy.

– Jesienią wysłałem paru ludzi na zachód, żeby o was popytali i zadali kilka pytań pułkownikowi Gewanrowi. Nic specjalnego, wędrując wzdłuż gór, starali się zebrać informacje o większości kompanii, które mi dostano. W przypadku Szóstej w zasadzie potwierdzili wszystko, co było w raporcie. Miejscowi ciągle was dobrze wspominają.

Jeśli ten uśmiech miał być przyjazny, to Kenneth wolał nie wiedzieć, jak wygląda taki złośliwy.

– Pułkownik poszerzył nieco opis, który zawarł w oficjalnym raporcie. Podobno starliście się z bojową drużyną Szczurzej Nory.

– Przez pomyłkę, panie generale. Nie ujawnili się nam. A potem była nocna walka...

– ... w której każdy, kto nie nosi płaszcza, to wróg. Wiem. Ale to po ich stronie zostało kilku zabitych i rannych. I ktoś w Norze postanowił się na was odegrać?

– Tak słyszałem.

– Więc pułkownik wysłał was tu, żeby ochronić oddział? Zna pan to powiedzonko, ze strumienia do rzeki? Miejscowe. Zresztą nieważne. – Monel machnął ręką. – Żałuję, że więcej kompanii nie weszło w drogę Szczurom.

– Nie rozumiem – wyrwało się porucznikowi.

– Zeszłego lata wzdłuż gór poszedł rozkaz, że dla wzmocnienia Regimentu Wschodniego każdy pułk ma wysłać tutaj jedną kompanię. Zresztą tak powstała Szósta, nieprawdaż? Kawałek papieru, kilka dziesiątek z różnych miejsc, młody oficer bez konkretnego przydziału, pieczątka i mamy kompanię. Jakich ludzi pan dostał?

– Najlepszych.

O, teraz wyjaśniło się, jak wygląda złośliwy uśmiech Czarnego Kapitana. Ściany komnaty zdawały się pokrywać szronem.

– Andan-key-Treffer – trzykrotnie mianowany do stopnia dziesiętnika, dwa razy zdegradowany, w tym raz za obrazę oficera. Bergh Maws – podejrzenia o nadużycia, czyli kradzież zapasów z kuchni wojskowej. Cawe Kaln – nagana za lekceważący stosunek do przełożonych. Tenh-kea-Dynsah – podejrzenia o kontakty z lokalnymi bandami. Malawe Gryncel – nagana za zniszczenie mienia o znacznej wartości... – Generał zawiesił głos. – Mam wymieniać dalej? Poza tym na palcach obu rąk mogę policzyć tych, którzy mają za sobą więcej niż dziesięć lat służby. Dostał pan kiepski materiał i przekuł go w świetny oddział.

Jeszcze jeden komplement. Czarny Kapitan najwyraźniej zamierzał wysłać Szóstą na samo dno piekła.

Andan rzeczywiście miał paskudny charakter, ale jego poprzedni dowódca był po prostu upierdliwym gnojkiem, Bergh zbyt kochał psy, żeby pozwolić im głodować, zwłaszcza kiedy kwatermistrz w jego poprzednim pułku kantował na ich racjach. Fakt, że kwatermistrz ten trafił potem do lochu, nie wpłynął na wykreślenie nagan z kartoteki dziesiętnika. Tenh miał kilku kuzynów, których inni kuzyni podobno gdzieś zbójowali. Nic niezwykłego, bo właściwie w rodzinie każdego strażnika, gdyby zagłębić się dostatecznie w więzy pokrewieństwa, był ktoś taki, ale chłopak miał też za długi język i za bardzo się tym przechwalał. Malawe wpadł po pijaku do studni, a to, co tam zostawił, wymagało jej dokładnego wyczyszczenia. I tak dalej. Jeśli spojrzeć na każdy przypadek osobno, jego ludzie nie wypadali gorzej niż inni strażnicy. Lecz jeśli zebrać je do kupy, to Czerwone Szóstki miały najwyższą średnią wykroczeń i nagan w zachodniej części Ansar Kirreh. Generał patrzył na niego i już się nie uśmiechał.

– Dostał pan, poruczniku, odpadki z innych kompanii. Najgorsze, najbardziej krnąbrne dziesiątki. A teraz, jak pan sądzi, jaki materiał dostałem ja?

Kenneth przeniósł spojrzenie na ścianę.

– Nie wiem, panie generale.

– Dobry. – Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że Kawer Monel znów uśmiecha się złośliwie. – Szczerze mówiąc, lepszy, niż myślałem. Z dwudziestu trzech pułków Górskiej Straży wysłano do mnie dwadzieścia trzy kompanie. W większości w niepełnym składzie, więc zamiast ponad dwóch tysięcy ludzi, dostałem ich tysiąc pięciuset. Ale jak na Straż, to i tak spora siła. Tylko że – tak jak w przypadku Szóstej Kompanii – dowódcy oddziałów, którym nakazano się podzielić ludźmi, wybierali tych najmniej wartościowych. Krnąbrnych, mniej rozgarniętych, świeżo zaciągniętych i tak dalej. Ósmy pułk przysłał mi kompanię składającą się z samych rekrutów, osiemdziesięciu trzech młokosów, którzy normalnie powinni przynajmniej jeszcze rok albo dwa ćwiczyć szermierkę i strzelanie, zanim pozwoliłbym im wychodzić na patrole. Dowódca Ósmego po prostu zebrał wszystkich gołowąsów z pułku, utworzył z nich kompanię i wysłał na wschód. Porozmawiam z nim o tym przy najbliższej okazji.

Porucznik usłyszał szelest papierów.

– Mimo wszystko w takiej masie ludzi znalazło się kilku, z którymi nawet ja nie za bardzo wiem, co zrobić – w głosie Czarnego Kapitana nie można było usłyszeć niczego poza prawdziwym zakłopotaniem. – To znaczy, poruczniku lyw-Darawyt, gdybym miał więcej czasu, moje Bękarty zmieniłyby ich w żołnierzy najwyższej próby, ale teraz, gdy w górach giną ludzie, a na dodatek mamy na głowie gości... Proszę mi powiedzieć, dlaczego pełni pan warty z własną kompanią? – rzucił znienacka.

Proszę. W ich rozmowie po raz pierwszy padło „proszę”. Po raz pierwszy, odkąd Kenneth trafił pod dowództwo Czarnego. Najpierw seria komplementów, a teraz „proszę”. Już nie żyjemy, przemknęło mu przez głowę.

– Jest nas tylko czterdziestu – odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa, lecz po części zgodnie z prawdą. – Gdy każdy człowiek się liczy, dowódca nie może zajmować uprzywilejowanej pozycji.

– Poza tym dowódca nie zasypia, zanim jego żołnierze nie znajdą noclegu, pierwszy wstaje, ostatni idzie spać, nie je, dopóki jego ludzie są głodni, i tak dalej. Znam te zasady, poruczniku. Nie są ujęte w regulaminie armii, ale żaden oficer Straży nie może ich lekceważyć, jeśli chce wyjść ze swoimi ludźmi w teren i wrócić. – Papiery zaszeleściły ponownie. – Pan jednak poszerzył te zwyczaje, trzyma wartę, chodzi na szpicy, wyrywa się naprzód wtedy, gdy powinien zostać z tyłu. Odkąd objął pan dowództwo, Szósta straciła tylko kilku ludzi i mam wrażenie, że stara się pan utrzymać ten stan za wszelką cenę. Nawet ryzykując własne życie wtedy, gdy powinien ryzykować życie żołnierzy. Mam rację?

Szczerze mówiąc, Kenneth nigdy nie myślał o tym w ten sposób. Wychodził na szpicę, szedł w niebezpieczne miejsca, stawał w pierwszej linii, bo po prostu nie przyszło mu do głowy, że można inaczej. Uważał się za strażnika i tyle.

– Nie słyszę odpowiedzi.

Porucznik spojrzał wreszcie na dowódcę, w ostatniej chwili powstrzymując się od wzruszenia ramionami.

– Bo nie wiem co odpowiedzieć, panie generale.

– Rozumiem. Niech więc będzie, że ma pan za mało żołnierzy, poruczniku. Szczerze mówiąc, ja również uważam, że cztery dziesiątki to nie kompania. Dlatego postanowiłem przydzielić wam nowych ludzi. Tu jest rozkaz. – Kawer Monel pomachał trzymaną w ręku kartką. – Obejmie pan dowództwo nad Stajennymi. Trzydziestu czterech strażników. Powodzenia.

* * *

Poranne przeciąganie się to dla każdego swoisty rytuał, jakby wykonując te wszystkie ruchy, człowiek stawał się na chwilę kapłanem składającym hołd Opiekunce Snu. Problem z Dagheną polegał na tym, że w takich chwilach była wyjątkowo wierzącą i zaangażowaną kapłanką.

Kailean najpierw omal nie wypadła z łóżka, potem dostała łokciem po żebrach, wreszcie coś walnęło ją w twarz. I wszystko do wtóru przeciągłego „uuuuuch”.

– Czekaj – mruknęła, próbując owinąć się kocem. – Zaraz znajdę szablę i pogadamy.

– Oj, daj spokój – dobiegło z półmroku. – Zaczynamy kolejny piękny dzień. Zaraz przyjdzie tu ten przeklęty Szczur i będzie nas uczył. I poprawiał, i zmuszał do zapamiętywania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Pozwól na chwilę przyjemności swojej księżniczce. Uuuuch, ależ miałam sen.

W ostatnim zdaniu czaił się szelmowski, lekko rozmarzony uśmiech. Kailean mimo wszystko poczuła zainteresowanie.

– O naszym Szczurze?

– No co ty? O... Zresztą nie powiem ci.

– Czekaj no, ty... zarazo, o, już widzę. Wczoraj świetnie ją wyostrzyłam, słowo. To o kim?

– Nie powiem. A żeby mnie ciachnąć, musiałabyś wyleźć z łóżka. Już to widzę.

Miała rację, psiakrew. Każdego ranka wyjście spod koca było wyzwaniem. Kailean przywykła do noclegów w różnych miejscach, w szopach, stajniach, na gołej ziemi, i sądziła, że wie, co to wysysający każdą odrobinę ciepła ziąb, ale zamek Kehloren nauczył ją nowych rzeczy. Te mury były stare, miały prawie czterysta lat i chyba nigdy w swojej historii nie zostały należycie ogrzane.

Dla dziewczyn wybrano komnatę w jednej z przysadzistych, narożnych wież, gdzie dwie zewnętrzne ściany od stuleci pieściły się z wiatrem i deszczem, i chyba przez to przejęły część właściwości jednego i drugiego. Były lodowate i mokre niemal przez cały czas, a w jednym z narożników skraplająca się nocą woda tworzyła małą kałużę. Posadzka w dotyku przypominała zamarzniętą sadzawkę, a z sufitu potrafiła spaść za kołnierz podstępna kropla. Na dodatek wąskie okno wychodziło na północ, więc słońce nigdy tu nie zaglądało, a jedynym źródłem światła było kilka świec i mała lampka. Żadnego kominka, żadnego pieca, nawet kosza z żarem. Zła wentylacja – wyjaśnił Ekkenhard, gdy poprosiły o coś takiego.

Od kilku dni zastanawiały się, czy nie lepiej byłoby im w lochu.

Daghena przeciągnęła się jeszcze raz, znów łokciem trafiając Kailean w żebra. W komnacie znajdowały się dwa pojedyncze łóżka, ale po pierwszej nocy zsunęły je i spały razem, dzieląc się odrobiną ciepła. Sprawdzało się to nieźle, tylko poranki, składające się z poszturchiwania i prób zawładnięcia oboma kocami, były niezmiennie irytujące.

– To która wychodzi i zapala lampę? – Kailean nie zadała sobie trudu wysunięcia głowy spod przykrycia.

– Inra-lon-Weris oczywiście – obcy głos dochodził spod ściany. – Nie do przyjęcia jest, by księżniczka Gee’nera z rodu Frenwelsów wstawała pierwsza, podczas gdy jej dama do towarzystwa wyleguje się w łóżku.

Koce pofrunęły do góry, zanim padło słowo „księżniczka”, a przy słowie „towarzystwa” obie były już na nogach, jedna z szablą, druga z nożem i bransoletką z kilku kamyków powiązanych rzemykiem w rękach. Kobieta siedząca pod ścianą skończyła zdanie, mając przed twarzą dwa ostrza i błyszczący dziwacznie talizman. Nawet nie mrugnęła.

– Ekkenhard uprzedził mnie, że czegoś takiego mogę się spodziewać, ale muszę stwierdzić, że i tak mnie zaskoczyłyście. Noclegi pod gołym niebem z nieprzyjaciółmi mogącymi czaić się gdzieś w ciemnościach, nieprawdaż moje drogie? Warty na wrogim terenie, gdy od was zależy życie towarzyszy. Broń zawsze pod ręką i ciągła czujność, mam rację?

Obca siedziała na krześle z taką godnością, jakby to był tron. Wyprostowana, z siwiejącymi włosami zaczesanymi w malutki kok, w czarnej sukni złamanej tylko bielą kołnierzyka i mankietów. Dłonie złożyła na podołku. W bladej twarzy zwracały uwagę ciemne przenikliwe oczy.

Kailean opuściła szablę.

– A mimo to weszłaś tutaj, a my cię nie usłyszałyśmy. Kim jesteś? Zawodową skrytobójczynią?

Kobieta potrząsnęła głową.

– Nie, moja droga. Jestem kimś groźniejszym, kimś, kto może podejść do ciebie o każdej porze dnia i nocy. Kimś, kto może cię ubierać i rozbierać, dotykać nagą, grzebać w bieliźnie, sprawdzać listy, podać truciznę w jadle i napoju, wykraść każde dokumenty, odkryć każdy sekret. Kimś, kogo nie dostrzegasz, kto porusza się jak cień na samym skraju widzenia, lecz zawsze jest pod ręką. – Uśmiechnęła się, niespodziewanie ładnie i życzliwie. – Jestem zawodową służącą od trzydziestu lat.

Machnęła dłonią w stronę Dagheny.

– Twój nóż, skarbie. Byłabyś tak uprzejma? I to, co trzymasz w drugiej ręce też.

Daghena zawahała się, po czym opuściła broń.

– Dobrze. Muszę wspomnieć Ekkenhardowi, że warunki, jakie wam zapewnił, są bardziej niż skandaliczne. Zimno, ciemno i wilgotno. Pewnie stąd wasze stroje, jak mniemam?

Spojrzały na siebie. Grube koszule, wełniane portki i skarpety. O co jej chodzi?

Ubrana na czarno kobieta wykonała ruch, jakby zamierzała wstać, i zamarła ze sztychem szabli przy piersi.

– Nie przedstawiłaś się... moja droga. – Kailean pozwoliła sobie na złośliwość, ale dla podkreślenia powagi delikatnie poruszyła bronią. – Rzucenie imieniem Szczura to za mało. Zbyt wielu go zna. Weszłaś tu bez zaproszenia, a u nas, na Wschodzie, można dostać za to szablą po łbie. Powiedz mi coś więcej albo zwiążemy cię i poczekamy na naszego opiekuna.

Kobieta opadła na krzesło, ponownie splotła palce na podołku i uśmiechnęła się samymi oczami.

– Ekkenhard chyba was nie docenia. – Przekrzywiła głowę, uważnie mierząc Kailean wzrokiem. – Wspominał coś o dwóch gąskach z prowincji, które idą na rzeź, ale nie jesteście takie naiwne, jak sądzi. Mam rację?

Szabla delikatnie oparła się o jej mostek.

– Dobrze. – Uśmiech z oczu nie zniknął. – Ty jesteś Kailean-ann-Alewan, przybrana córka Wozaków Verdanno, a ona to Daghena Oanyter z rodu Weghein, z plemienia Hearysów. Obie macie za zadanie wcielić się w wozacką księżniczkę i jej towarzyszkę i udać do zamku hrabiego Cywrasa-der-Malega. Waszym zadaniem będzie sprawdzenie, dlaczego większość mordów i zaginięć w Olekadach ma miejsce w pobliżu jego ziem. Ty, drogie dziecko – spojrzała na Daghenę – masz być barbarzyńską księżniczką, bo twoja uroda, całkiem interesująca zresztą, pasuje do tego, jak miejscowi wyobrażają sobie taką osobę. Kailean ma odgrywać Inrę-lon-Weris, Meekhankę czystej krwi, którą księżniczka wynajmuje jako towarzyszkę i nauczycielkę języka. Ponieważ ostatnia wielka karawana ma przybyć dopiero za kilka dni, a Wozacy nie zgodziliby się, by ich księżniczka opuściła obóz, nim wszystko zostanie należycie przygotowane, mamy jeszcze trochę czasu, by nauczyć was ról. Przekonałam cię?

– Tak. – Kailean cofnęła szablę. – Co teraz?

– Teraz wrócicie do łóżka, zanim się przeziębicie.

Usiadły na łóżku, chowając przemarznięte stopy pod kocami, ale wciąż trzymając broń na widoku. Kobieta wydawała się nie zwracać na to uwagi.

– Mam na imię Besara i to musi wam wystarczyć. Możecie do mnie mówić pani Besaro i od tej chwili będę waszą nauczycielką etykiety. Musicie ją poznać w takim stopniu, by wasza... misja nie zakończyła się zaraz za bramą zamku hrabiego.

– Ale...

– Cisza! Ja mówię, wy słuchacie. To lekcja pierwsza i dotyczy ona zwłaszcza ciebie, panno Inro. Jesteś damą do towarzystwa wynajmowaną za pieniądze. Takie osoby nie pyskują, nie odzywają się niepytane i nie rzucają ponurych spojrzeń spode łba. Tak jak ty teraz. Wyprostuj się!

Kailean uniosła głowę.

– Dobrze. Musisz zrozumieć, że wyda się podejrzane, jeśli towarzyszka księżniczki nie będzie miała choć odrobiny ogłady. Nikt nie uwierzy, że członkini królewskiego rodu wynajęła dziewuchę zgarniętą z pastwiska. Nie dokonam cudu i nie zamienię cię w zawodową damę do towarzystwa, mówiącą kilkoma językami, grającą na kilkunastu instrumentach, cytującą filozofów i poetów. Ale mogę cię przygotować do odegrania twojej rólki: Inry-lon-Weris, trzeciej córki kupca, który stracił większość majątku, bo źle zainwestował. Pieniędzy wystarczyło na posagi jedynie dla starszych sióstr, które wydały się już i mają dzieci. Niespodziewanie w zeszłym roku wasz ojciec umarł i zostałaś sama. Siostry niezbyt chętnie przyjęłyby cię pod swój dach, zresztą tobie się do tego nie spieszyło. Zamiast tego pracowałaś jako guwernantka, ucząc dzieci byłego wspólnika ojca. Ekkenhard wspominał, że umiesz czytać i pisać. Miał rację?

– Tak.

– Doskonale. To mały szczegół, ale ważny, jako dama do towarzystwa musisz to umieć. Gdy twój pracodawca zaczął poświęcać ci więcej uwagi, niż powinien, uciekłaś i przyjęłaś propozycję księżniczki. Wozaków znasz dość dobrze, bo dorastałaś w pobliżu Mandellen, a twój ojciec handlował z nimi przez lata. Dlatego gdy księżniczka Gee’nera zaczęła szukać nowej damy do towarzystwa, bo poprzednia nie zdecydowała się na podróż na północ, przyjęłaś tę pracę. Jako sierota bez majątku nie miałaś nic do stracenia, a księżniczka płaci wystarczająco dobrze, byś w kilka miesięcy odłożyła na solidny posag. Nadążasz, czy mówię za szybko?

– Nadążam. – Kailean poprawiła się na łóżku. – Ale po co mi to?

– Bo w zamku hrabiego będziesz miała niezbyt jasny status. Coś między służącą a damą do towarzystwa. Niewykluczone, że część czasu spędzisz z dala od księżniczki. Wolałabym tego uniknąć, ale są spotkania, na które po prostu nie zaprasza się kogoś spoza arystokracji. Wtedy będziesz miała okazję pokręcić się po zamku, a służba zawsze lubi plotki i opowieści. Tak naprawdę – spojrzenie czarnych oczu zrobiło się bardzo poważne – twoja rola jest trudniejsza niż jej. Wozacy są dla tutejszych ludzi całkowitą zagadką, bandą barbarzyńców ze wschodnich stepów. Nawet w czasach gdy karawany Verdanno jeździły jeszcze po Wyżynie Lytherańskiej, nie utrzymywano z nimi bliższych kontaktów, Olekady to prawdziwy mur graniczny. Gdyby Gee’nera zaczęła nagle jeść, trzymając łyżkę palcami stóp, nawet się nie skrzywią, bo wiadomo, że wszyscy barbarzyńcy tak jedzą. Ale dziewczyna z meekhańskiej rodziny to co innego. To ciebie będą podpytywać o księżniczkę, i to zarówno służący, jak i lepiej urodzeni. Z pewnością zostaniesz przedstawiona hrabiemu i niewykluczone, że zechce on porozmawiać z tobą na osobności. Twoja historia musi być prosta, krótka, niemal banalna. Ale masz ją zapamiętać w najdrobniejszych szczegółach, bo pewnie niejeden raz będziesz musiała ją powtórzyć. Każdy błąd może być dla was ostatnim. Jakieś pytania?

– Dlaczego okolice Mandellen?

– Bo stamtąd, jak słyszałam, pochodzicie. To ułatwia sprawę, nie musisz się uczyć nazw wszystkich miasteczek i wiosek, nie musisz zapamiętywać nowych szczegółów. Poza tym mimo wszystko tutejsi czasem ruszają się z gór. Hrabia wysyła ludzi, by kupowali dla niego końskie uprzęże, skóry czy bydło, bo tak jest taniej, niż korzystać z pośrednictwa kupców. Bratanek hrabiego chętnie jeździ na południe, by na Stepach polować na dropie, wilki i inną zwierzynę. Istnieje cień szansy, że on sam – albo ktoś z jego orszaku – widział cię kiedyś w innych okolicznościach. Pamięć ludzka działa wybiórczo, ktoś może zapamiętać twarz, ale nie przypomni sobie, skąd ją zna. Jeśli wspomnisz, że mieszkałaś w okolicach Mandellen, umysł tego kogoś – Besara postukała palcem w skroń – sam dopowie sobie resztę. Nagle zacznie pamiętać, że widział cię na jakiejś ulicy, gdzie towarzyszyłaś ojcu. Tak to działa.

– A jak wyjaśnimy to?

Kailean podniosła prawą dłoń, pokazując zgrubienia od cięciwy na palcach.

– Łucznictwo to żaden problem. Nawet wśród miejscowych dziewcząt to popularna rozrywka, a tutaj niektórzy sądzą, że na Wschodzie każdy musi zabić co najmniej trzech Se-kohlandczyków, i to zanim będzie mógł usiąść do obiadu. Uczyłaś się strzelać od najmłodszych lat, tak jak twoje siostry, bo takie jest życie na pograniczu. Gorzej wygląda sprawa blizn.

– Blizn?

Cienki palec wskazał na Daghenę.

– Ty masz bliznę po szabli na lewym barku, coś, co wygląda jak ślad po strzale, która przeszyła ci łydkę, i poszarpaną bliznę tuż nad prawym biodrem. Ona – wskazała na Kailean – bliznę na lewym ramieniu, na łydce coś, co wygląda jak rana zadana widłami, na plecach dwa ślady w okolicach prawej nerki oraz bliznę po długim, ale na szczęście płytkim cięciu biegnącym przez prawe udo. Ładnie się zrosła ta rana, i to nawet bez szwów.

Przez chwilę milczały, skonsternowane.

– Wczorajsza kąpiel – Daghena była szybsza. – Ten szczurzy pomiot...

– Obiecał, że nie będzie was podglądał żaden mężczyzna, i dotrzymał słowa. A dzięki temu nie musicie się teraz rozbierać, żebym mogła was obejrzeć.

Przez chwilę mierzyły się wzrokiem i Kailean nagle nabrała pewności, że gdyby ta niewysoka przecież, drobna kobieta w skromnej sukni kazała, to rzeczywiście stałyby teraz z Dagheną gołe i pozwalały się oglądać jak klacze na targu.

Bo tak kazał Laskolnyk.

– Macie blizny jak zawodowi żołnierze. Dla jednej czy dwóch mogłabym wymyślić jakąś bajeczkę, o napadzie sprzed lat czy upadku z konia wprost na sterczący z ogrodzenia gwóźdź, ale takiej kolekcji nie zatuszuje żadna wiarygodna historia. Wprowadzimy zatem verdański obyczaj, zgodnie z którym nikt poza najbliższym otoczeniem nie ma prawa zobaczyć księżniczki krwi bez ubrania. Nie wiem, kto z wami pojedzie, Ekkenhard wciąż się jeszcze nad tym zastanawia, ale z pewnością nie będzie to duży orszak, więc hrabia zaproponuje wam kilka służących do posług. Trzymajcie je na dystans, uważajcie, co przy nich mówicie, i nie pozwólcie, by zobaczyły was nago. Kąpiel tylko w towarzystwie Inry, pod osłoną jakichś parawanów. To samo dotyczy ciebie, choć tu ścisłej prywatności nie da się tak łatwo usprawiedliwić, możesz korzystać z wody po kąpieli jej książęcej wysokości. Zrozumiałyście?

Przytaknęły.

– Od teraz wprowadzamy też kilka nowych zasad. Po pierwsze Kailean i Daghena nie istnieją. W tej komnacie przebywają tylko Inra i Gee’nera. Tak macie się do siebie zwracać i tylko na te imiona reagować. Przy czym ty, Inro, masz zachowywać w stosunku do księżniczki pełen szacunku dystans. Może to być szacunek podszyty sympatią, ale żadnego poszturchiwania, przeklinania i głupich odzywek. Ona płaci ci sporo pieniędzy, a jeśli stracisz tę pracę, nie będziesz miała gdzie się podziać, bo jesteś tylko ubogą sierotą. Myśl w ten sposób, bo jeden błąd i możecie zginąć. Pamiętajcie, po co tam idziecie. Jeśli podejrzenia Szczurzej Nory są prawdziwe, wasze życie zależy od jednego niewłaściwego grymasu i uśmiechu. Rozumiecie?

Cholera, Kailean poprawiła się na łóżku, na pewno jesteśmy od niej silniejsze i na dodatek mamy broń, ale to ona tu rządzi. To nie gra żelaza i stali, ale podstępów i sekretów. Zacisnęła dłonie.

To nie nasz świat.

Przytaknęła.

– Po drugie od teraz ubieracie się w – Besara uśmiechnęła się uroczo – odpowiednie stroje. Chodziłyście kiedyś w sukienkach, prawda? Nie, nie... to tylko żarcik, ale koniec z portkami i szytymi na męską modłę koszulami. Dla ciebie, Inro, mam kilka sukienek, skromnych, ale w dobrym guście, dla księżniczki kilka tradycyjnych verdańskich ubiorów, całkiem ładnych. Do tego pończochy, bielizna, trochę kosmetyków. Żadnych szabel, noży, sztyletów.

– Mamy wejść z gołymi rękami między wilki?

– Zdziwisz się, dziecko, ile broni może mieć przy sobie skromna dama do towarzystwa i co można zrobić człowiekowi za pomocą zwykłego lusterka z polerowanej stali. Pokażę wam. Po trzecie – zaklaskała energicznie – koniec z chłodem i wilgocią.

Drzwi otworzyły się i wszedł Ekkenhard z jeszcze jednym mężczyzną. Taszczyli zawieszony na drągu żelazny kosz wypełniony po brzegi wielkimi otoczakami. Nawet siedząc na łóżku, dało się wyczuć bijące od nich gorąco.

– Przyniosą jeszcze jeden i będą je wymieniać kilka razy dziennie. W takich warunkach, jakie mamy tutaj, człowiek wolno myśli i ile zapamiętuje ważne rzeczy. A to bardzo niedobrze, mam rację?

Obie popatrzyły na kosz, czerwonego z wysiłku Szczura i uśmiechnęły się szeroko. Dzień chyba skończy się lepiej niż wszystkie poprzednie.

– Ma pani oczywiście rację, pani Besaro.

* * *

Key’la myknęła w krzaki i przylgnęła do ziemi. Ostra górska trawa drapała nieprzyjemnie nagie ramiona, ale ona nie zwracała na to uwagi. Nee’wa była już blisko i lada moment mogła ją zauważyć. Nigdy jej nie znajdą. Nigdy, nigdy, nigdy!

Wtuliła twarz w kępkę mchu i wstrzymała oddech.

Nigdy!

Siostra wyszła zza drzewa, rozejrzała się z nieco przestraszoną miną, otworzyła usta, lecz po chwili zrezygnowała z nawoływania. Nie ma sensu nawoływać kogoś, kto ucieka, wykrzykując, że już NIGDY nie wróci. Przynajmniej dopóki ten ktoś nie ochłonie i sam nie będzie chciał zostać odnaleziony.

No i oczywiście pozostawała jeszcze sprawa lasu. Drzew, krzaków, kęp trawy wyglądających jak sierść jakichś przyczajonych bestii, cieni, dziwnych szelestów, tajemniczych odgłosów i tego, że grunt – zamiast jak bogowie kazali leżeć płasko – wznosił się, coraz większą stromizną, a drzewa, tylko dzięki jakimś magicznym sztuczkom, rosły pionowo. I tego, że zwyczajnie dyszała po przebiegnięciu ledwo połowy mili, bo nogi nie przywykły do wspinaczki.

Przerażające miejsce.

Key’la patrzyła, jak Nee’wa mija jej kryjówkę i idzie dalej. Nie odezwała się, nawet nie drgnęła, mimo że i twarz siostry, i cała sylwetka wyrażały niemą prośbę. Znajdź się, znajdź się, proszę! Przepraszam!

Nie! Nigdy jej nie wybaczy tego, co powiedziała! Nigdy! I nigdy nie wróci do domu!

Wszystko zaczęło się dziś rano. Obozowiska wciąż się rozrastały, kolejne wozy wjeżdżały do doliny nieprzerwanym strumieniem i zajmowały wyznaczone miejsca. Powstało już osiem wielkich czworoboków, a miały się pojawić jeszcze dwa. Czterdzieści tysięcy wozów, największe zgromadzenie Verdanno w historii. I oby nie ostatnie, powtarzał ojciec, a jego posępna twarz marszczyła się wtedy gniewnie.

Key’la nie bardzo orientowała się w tym wszystkim.

Mieli jechać na wschód, tak wszyscy mówili, a wyruszyli na północ; mieli odebrać Se-kohlandczykom ziemię przodków, piękną, wielką wyżynę, po której wozy Verdanno jeździły przez tysiąc lat, a wjechali między wysokie, strome niczym mury zamku szczyty, które wyglądały, jakby były gotowe zmiażdżyć ich swoim ciężarem. Wielkie wozy bojowe, wydałoby się niezwyciężone na Stepach, tutaj, w obliczu tych gór, stawały się nagle takie... takie kruche. Ludzie w obozach starali się nie patrzeć na otaczające ich wierzchołki, omijali je wzrokiem, skupiali uwagę na najbliższym otoczeniu, sprzątaniu, gotowaniu posiłków, dbaniu o zwierzęta, ćwiczeniach. A wieczorami, gdy słońce chowało się za granie, szybko zamykali się w wozach i szli spać.

Tylko nie Nee’wa. Średnia siostra wymykała się wieczorami na jakieś tajemnicze spotkania, niezauważona, bo Ana’we spędzała te chwile w gronie dorosłych już kobiet i panien na wydaniu, pikując grube, skórzane maty, które miały chronić grzbiety i boki koni w czasie walki, opierzając drzewce strzał, warząc lecznicze maści i driakwie. W trakcie tych spotkań dostojne matrony obserwowały dyskretnie urodę dziewcząt, ich zręczność w pracy, ogładę, grzeczność i skromność. Choć ojciec kręcił na to nosem i powtarzał, że te stare kobyły patrzą raczej na ich stroje i na to, ile złota i srebra dziewczyna na siebie założy; jakby i tak wszyscy nie wiedzieli, jaki majątek mają sąsiedzi.

Mimo wszystko jasne było, że najstarsza z sióstr wystawia się na sprzedaż. Liczba młodych mężczyzn, którzy ostatnio przychodzili do kuźni z byle drobiazgiem do naprawy, była imponująca. Ich sąsiedzi w obozie śmiali się, że córka napędza And’ewersowi klientów. I jako panna na wydaniu sypiała ona teraz na wozie ojca, w specjalnie dla niej przeznaczonej części z osobnym wejściem.

A Nee’wa, korzystając z tego, że w wozie sypialnym zostały we dwie, wymykała się wieczorami i wracała dopiero nad ranem, rozgrzana, zarumieniona i zdyszana. Key’la wreszcie nie wytrzymała i powiedziała jej, że wie o tych nocnych wycieczkach i że jeśli Nee’wa nie zabierze jej ze sobą, wszystko powie ojcu.

„Ty mały szpiclu”. Starsza siostra wysyczała jej to w twarz z taką miną, że przez chwilę myślała, że Druga ją uderzy. „Wołałabym, żebyś to ty umarła, a nie mama!”.

Key’la wypadła wtedy z sypialnego, wymknęła się przez przejście w murze wozów bojowych i pomknęła w stronę lasu. Smyrgnęła między pnie, słysząc, jak siostra biegnie za nią, ale to nie miało znaczenia.

Jak ona mogła?! Jak mogła?!

Zanim się zorientowała, biegła pod górę, wspinając się między drzewami, czepiając korzeni i kęp trawy, coraz wyżej i wyżej. Na ostrym źdźble rozcięła palec, rozdarła tunikę na jakiejś gałęzi, przeciskając się przez krzaki, zostawiła na nich garść włosów. Nieważne.

Jak mogła?! Jak?!

Dopiero teraz, gdy leżała na ziemi – wdychając zapach poszycia, mchu, mokrej ziemi, rozkładających się igieł i liści – poczuła, jak wstrząsa nią szloch. Nee’wa!

Jak mogła?

Key’la zapłakała bezgłośnie, tak jak nauczyła się tego przez długie miesiące po śmierci mamy, jakby obok spała czujnym snem któraś z sióstr.

Ja też bym wolała umrzeć, żeby tylko mama żyła.

Nigdy nie wróci! Nigdy, nigdy!

Z tej części lasu, gdzie zniknęła Nee’wa, dobiegł ją nagle trzask gałęzi i coś jakby stłumiony okrzyk. Dziewczynka przestała płakać, wsłuchała się w nagłą ciszę. Jej siostra pewnie się przewróciła, pomyślała mściwie, dobrze jej tak. Zaraz będzie wracać, brudna i w potarganym ubraniu. I dobrze! A jak ją ojciec tak zobaczy, to będzie miała karę!

Czekała, nasłuchując kroków wracającej siostry, nieruchoma jak przyczajone zwierzątko. Nic. Cisza. Cisza absolutna, umilkły wszelkie ptaki i drobne stworzenia, i nawet wiatr przestał szeleścić w koronach drzew. Las zamarł.

KeyTa nagle zorientowała się, że sama stara się nie drgnąć i niemal nie oddycha, jakby ten niewidzialny całun ciszy, który spowił okolicę, i jej spętał członki. Coś się stało, coś złego, co odebrało głos wszelkim żywym stworzeniom. Wyobraźnia podsunęła jej obraz siostry leżącej z rozbitą głową w jakiejś jamie czy wykrocie, i z tym obrazem złość i gniew gdzieś się ulotniły. Trzeba biec po pomoc... Poderwała się, zrobiła dwa kroki w stronę obozu i stanęła, porażona jedną myślą. Nie znajdzie już tego miejsca. Nawet jeśli sprowadzi pomoc, nie odnajdzie tego fragmentu lasu, tych drzew i krzewów. Las jest wszędzie taki sam. A Nee’wa będzie tam leżeć w jakiejś dziurze, póki nie umrze.

Jak mama.

Key’la odetchnęła głęboko, otrzepała tunikę i ruszyła w ślad za siostrą. Krzyk rozległ się ledwo kilka chwil po tym, jak straciła ją z oczu, nie mogła odejść daleko. Byleby nie wpaść do tej samej jamy. Przeszła przez zarośla i znalazła się na niewielkiej polance, pośrodku której rosła potężna sosna.

To nie jama, zrozumiała.

Było ich trzech, ubranych dziwacznie, w kapturach rzucających głębokie cienie na twarz. Jeden trzymał Nee’wę za ręce, drugi siedział na nogach dziewczyny i wodził dłońmi po jej ciele: piersiach, brzuchu, szyi. Szeptał coś, zbyt cicho, by rozpoznać słowa. Ostatni przyglądał się temu z boku; ręce założone na piersi, nogi szeroko rozstawione. Ten właśnie ją spostrzegł, nie zdziwił się, nie krzyknął ostrzegawczo, tylko oczy błysnęły mu spod kaptura i wykonał krótki gest, a nogi Key’li nagle poderwały się w powietrze, przeleciała w powietrzu dobre dziesięć stóp i walnęła na ziemię obok siostry. Coś spadło jej na plecy, unieruchomiło.

Patrzyła, bo tylko to mogła zrobić, jak ten, który dotykał Nee’wę, sięga pod ubranie i wyciąga nóż. Długi, szary i bez wątpienia ostry. Odwrócił się ku przywódcy i zamarł. Key’la nigdy nie widziała tak nijakiej, bezbarwnej twarzy. Jakby coś spłukało z niej wszystkie kolory. I te oczy, martwe jak u śniętej ryby.

Nagle coś dotknęło jej szyi i poczuła chłód. Nóż, zrozumiała w jednej, przerażająco krótkiej chwili. Taki sam, jaki gładził teraz skórę jej siostry. Zabiją nas – świadomość tego, co zaraz się stanie, paraliżowała jak trucizna krążąca w żyłach. Zabiją, a potem pójdą sobie, jakby nic się nie stało. W szarych oczach stojącego pod drzewem mężczyzny rozsiadła się lodowata obojętność. Wydawał się znudzony tym, co robi, i tym, gdzie jest. Key’la wiedziała, jakiś szósty zmysł podpowiadał jej, że w chwili, gdy odwróci się do nich plecami, znikną z jego pamięci. Tak niewiele znaczyły.

– Przeszkadzacie.

To, że się odezwał, było tak zaskakujące, że z początku nie zrozumiała, co mówi, mimo iż posługiwał się meekhem.

– Jesteśmy blisko, ale wy przeszkadzacie. Ucieknie nam. Ale możemy dokonać wyboru. Jedna umrze, druga nie. Która?

Nee’wa szarpnęła się, zapiszczała. Key’lę ogarnęło paraliżujące odrętwienie. Jak to: umrze? Czym innym jest spodziewać się, a czym innym usłyszeć wyrok, wypowiedziany beznamiętnym, obojętnym tonem.

A potem kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.

Wężowy splot wyskoczył znad krzewów otaczających polankę, spadł na głowę tego, który się odezwał, i pociągnął go w tył. Mężczyzna nawet nie jęknął, sapnął tylko, zacharczał, wczepił się palcami w dławiącą gardło pętlę, a wtedy coś wyskoczyło zza krzaków, wysoko, jakby wyrzucone katapultą, spadło mu na plecy i szarpnęło pazurami, a gardło zaatakowanego zmieniło się w plujący krwią krater.

Mężczyźni przytrzymujący siostry na ziemi poderwali się, sięgnęli po broń. A stworzenie, które ich zaatakowało, już było między nimi.

Ten, który siedział na plecach Key’li, zachłysnął się nagle, zaświstał dziwacznie, zatoczył do tyłu. Drugi wydał zdumione, pełne niedowierzania stęknięcie, coś wypadło mu z dłoni wprost przed twarz Key’li, nie, to była jego dłoń, odcięta w nadgarstku, palce wolno prostowały się, uwalniając rękojeść długiego noża. Dziewczynka widziała to wyraźnie, dłoń była blada, o długich palcach i równo przyciętych paznokciach, takie szczegóły uderzały w nią, jakby groza filtrowała to, co dzieje się wokół, nie potrafiłaby powiedzieć, jakie ten mężczyzna miał spodnie i ile zrobił kroków, lecz dłoń o równo przyciętych paznokciach zapamięta do końca życia. W następnej chwili obcy zagulgotał, złapał się drugą ręką za szyję i znikł w krzakach.

Ostatni z napastników odskoczył pod stojące pośrodku polanki drzewo, oparł się plecami o pień, jakby zmalał, zwarł w sobie. W obu rękach trzymał noże.

A ten... to, co ich zaatakowało, przepadło. Key’la ośmieliła się unieść głowę, rozejrzeć – nic. Dwa trupy, trzeci napastnik jak wrośnięty w drzewo, cisza. Nie, nie cisza, szelest z lewej, potem z prawej, trzask gałązki, odgłos roztrącanych liści. Mężczyzna pod drzewem sięgnął do kaptura, odrzucił go na plecy. Miał jasne, niemal blade oczy, szare, jakby szpakowate włosy, zwykłą twarz. Nic nadzwyczajnego. A jednak... Key’la może i minęłaby go na jakiejś ulicy, nie oglądając się ani razu, lecz teraz odkryła, że nie może oderwać wzroku. W mężczyźnie było coś nieludzkiego, trzymające broń ręce nawet nie drgnęły, pierś zdawała się nie poruszać, oczy nie strzelały na boki. Tkwił nieruchomo, jak spętany zaklęciem, jakby trupy plamiące krwią ziemię nie miały z nim nic wspólnego.

A potem odezwał się, a ona nic nie zrozumiała. To było krótkie zdanie, ledwo parę słów rzuconych obojętnym, jakby znudzonym tonem, i to z pewnością nie w meekhu. Ani w żadnym innym języku, z którym Key’la zetknęła się, żyjąc w tym wieloplemiennym kotle, jakim była wschodnia granica.

I nadeszła odpowiedź. Coś śmignęło wokół pnia na wysokości szyi mężczyzny, owinęło się wokół niej, a jego samego przycisnęło do drzewa. Oba noże skoczyły ku pętli, ostrza wślizgnęły się pod linkę, próbowały ją przeciąć, widać było, jak prężą się mięśnie, jak mężczyzna wkłada wszystkie siły w próbę powstrzymania nieuniknionego. A linka przesunęła się nagle w prawo i zaraz w lewo, nabrzmiała czerwienią, pijąc krew z rozciętych tętnic, i nie bacząc na ostrza noży, cięła dalej.

Mężczyzna zacharczał, pochylił się tak mocno w przód, że oderwał szyję od pnia, ale po chwili rzęził już tylko i dygotał, szarpał się, orał butami wilgotną od krwi ziemię. Oba noże wypadły mu z rąk, a on sam zawisł w półprzysiadzie. A linka piłowała dalej, ocierając się o kręgi. A potem z wilgotnym mlaśnięciem jeden jej koniec znikł za drzewem i niedoszły morderca upadł między korzenie.

Cisza.

Taka, jak przed mniej więcej kwadransem. Ani jeden ptak, ani jedno zwierzę nie dawało znaku życia. Las wstrzymał oddech.

Siostry leżały na ziemi, obok nich trzy trupy, po tajemniczym napastniku ani śladu. I nagle gdzieś zaćwierkał ptak, dzięcioł wystukał szybki rytm na korze pobliskiego drzewa. Cisza odeszła.

– Nee’wa...

Siostra spojrzała na nią błędnym wzrokiem, oczy miała jak spodki.

– Key... Key, znalazłam cię.

– Tak... znalazłaś... Dlaczego szepczesz?

– A ty?

– Nie wiem... Chodźmy do obozu...

Wstały powoli, nie patrząc na trupy, wzięły się za ręce. Dłoń Nee’wy była zimna jak lód.

– Wiesz, gdzie jest obóz?

– Wystarczy, że będziemy szły w dół.

– Kto...?

– Nie wiem, Nee. Ale cieszę się, że przyszedł. Chodź. Chodź za mną.

Ruszyły w dół, nie oglądając się za siebie. Gdy tylko wydostały się z polanki, a krzewy odcięły je od widoku okropności, przyspieszyły. Key’la jednak zatrzymała się nagle, odwróciła, szybkim ruchem dotknęła ust i serca.

„Dziękuję”.

Загрузка...