Rozdział 5




Komnaty, nie przesłyszała się, komnaty. Dokładnie trzy. Osobna sypialnia z łożem wielkości chłopskiego wozu, komnata gościnna z oddziałem sof, puf i szezlongów, usytuowanych frontem do olbrzymiego kominka, przed którym leżała gigantyczna niedźwiedzia skóra, i najmniejszy, choć wcale niemały, pokoik dla służby. Czyli dla niej.

Gdy tylko wniesiono ich kufry, Kailean odesłała ludzi hrabiego i wypakowała potrzebne im rzeczy.

– Niebieska czy bordowa suknia, księżniczko?

– Och, Inro, tyle razy ci mówiłam, żebyś mi nie księżniczkowała, gdy jesteśmy same. Od pół roku ze mną jeździsz, więc możesz mi mówić Gee’nero.

– Już o tym rozmawiałyśmy, księżniczko. To nie wypada. – Kailean, nie odrywając wzroku od Dagheny, lekko postukała się palcem w ucho.

„Słuchają?”.

Wzruszenie ramionami.

„Być może, uważaj”.

– My mamy inne pojęcie o tym, co wypada, a co nie. Jeśli jeździsz z kimś dłużej jednym zaprzęgiem, jeśli sypiacie w jednym wozie, to tytuły nie mają znaczenia. Mój woźnica mówi mi czasem po imieniu.

„Patrzą?”.

Właściwie była pewna, że nie, bo Daghena powinna to wyczuć i ostrzegłaby ją od razu. To, jak na nią spojrzała, potwierdziło jej przypuszczenia.

– Ale teraz nie jesteśmy w wozie, księżniczko. No i nie ma szans, bym została twoim woźnicą.

Dag zaśmiała się, bardzo naturalnie, i klapnęła na najbliższej sofie.

– Za to właśnie cię lubię. Zrobisz mi tę fryzurę z perłami?

– Oczywiście, księżniczko.

Jakby umiała robić jakieś inne.

– Ale najpierw bordowa suknia. Perły będą do niej pasować. Kiedy ma być ta kolacja?

– Hrabia der-Maleg powiedział tylko, że kogoś po waszą wysokość przyśle. Ja będę mogła nas rozpakować.

– Nie ma mowy. Idziesz ze mną.

– Ależ księżniczko...

I tak dalej. Ciągnęły rozmowę prowadzoną na użytek podsłuchiwaczy, taką, jaka powinna toczyć się między wozacką księżniczką a jej damą do towarzystwa. Kailean sama się zdziwiła, jak łatwo i szybko weszła w rolę ubogiej dziewczyny z prowincji, która stara się wpoić podstawy dobrych manier i obyczajów trochę dzikiej barbarzyńskiej arystokratce. Ale choć uważała, że ta gra jest nawet zabawna, to cały czas czuła pod skórą niepokój. Dag od razu uznała, że ktoś je podsłuchuje. A jeśli tak, to znaczyło, że hrabia nie jest tak do końca zachwycony ich wizytą albo – jeszcze gorzej – coś podejrzewa. Jeśli rzeczywiście on albo ktoś z jego zamku miał cokolwiek wspólnego z zabójstwami w górach, oczywiste było, że będzie się pilnował, lecz takie szpiegowanie już od pierwszej chwili nie wróżyło dobrze.

Ich komnaty znajdowały się na drugim piętrze głównego budynku, z okien widać było tylko dziedziniec i stajnie po jego przeciwnej stronie. Żadnych szans na ucieczkę, bo do tych pomieszczeń prowadziły tylko jedne drzwi, wychodzące na dodatek na labirynt korytarzy, w którym można się było zgubić. Właściwie hrabia nie potrzebował lochów, żeby je uwięzić. Wystarczyła demonstracyjna gościnność.

Pukanie do drzwi rozległo się, gdy kończyła układać włosy Dagheny.

– Pan hrabia ma zaszczyt zaprosić waszą wysokość na kolację.

W drzwiach stała młoda dziewczyna, na oko piętnastoletnia, w stroju, przy którym sukienki Kailean wyglądały jak szaty cesarzówny. Ciemna szarość, mankiety szerokości tasiemek i brak kołnierzyka. Fartuch nie różnił się odcieniem od reszty. Skromniejsze mogły być tylko stare worki z otworami na ręce i głowę.

– Doskonale, bo zgłodniałam. – Dag uśmiechnęła się do dziewczyny, ale ta nawet nie mrugnęła. – Nie powinnyśmy kazać gospodarzowi czekać. Tak, Inro, to dotyczy również i ciebie. Idziemy.

Dag zadziałała tak, jak to ustaliły po drodze, kiedy umówiły się, że nie pozwolą się rozdzielić przez pierwsze godziny. W paszczy niedźwiedzia lepiej znaleźć się we dwie.

Labirynt okazał się mniej straszny, niż im się początkowo wydawało, choć korytarzy było sporo. Jak uprzedzała je Besara, wszędzie wisiała broń. Miecze, topory, buzdygany i włócznie zasłaniały sporą część ścian, rozwieszone w ilościach sugerujących, że hrabia jest w każdej chwili gotów wystawić armię do walki z dowolnym wrogiem. Pancerzy też by nie zabrakło. Oraz tarcz i hełmów. Przy czym niektóre wyglądały, jakby ze starości przyrosły już do murów. Ród der-Maleg miał trzysta lat, by stworzyć taką kolekcję.

No i obrazy. Przy pierwszych trzech Daghena nawet zwolniła, zaciekawiona, ale następne – a po drodze minęły ich około dwudziestu – już zignorowała. Ileż można oglądać mężczyzn w zbrojach, stojących na tle stosów trupów? Sądząc po tych obrazach, przodkowie hrabiego nie tyle byli żołnierzami Imperium, ile własnymi rękami to Imperium zbudowali, osobiście wygrywając wszystkie ważniejsze bitwy.

Po kilku minutach i kilkunastu zakrętach stanęły przed jasnymi drzwiami.

– Hrabia czeka. – Służąca ukłoniła się i odeszła.

Daghena wyciągnęła rękę do klamki.

– Wasza wysokość – Kailean uprzedziła ją – pozwoli, że ja to zrobię.

Nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi i weszła do środka.

– Księżniczka Gee’nera z rodu Frenwelsów – oznajmiła, stając z boku.

Odpowiedziało jej szuranie krzeseł. Wokół stołu, mniejszego niż się spodziewała, lecz wystarczającego dla jakichś dwunastu osób, siedział hrabia z żoną, dwaj z jego trzech synów i jasnowłosa piękność. Teraz wszyscy wstawali, witając wchodzącą ukłonami i dygnięciami. Kailean rzuciła okiem na biały obrus, srebro i kryształy odbijające blask tuzina świec, kilkanaście półmisków, trudną do zliczenia ilość karafek i dzbanów. Kolacja zapowiadała się wystawnie. Przy stole znajdowało się jeszcze jedno wolne miejsce, nie sądziła jednak, by i ją uwzględniono przy kolacji. W najlepszym wypadku spędzi wieczór, stojąc za plecami „księżniczki”.

A ta wiedziała, jak zrobić wrażenie. Wyczekała chwilę, aż wszyscy wstaną, i dopiero wtedy pokazała się w drzwiach. Perty błyszczały w blasku świec, podkreślając czerń włosów i oczu, bordowa suknia eksponowała to, co dziewczyna powinna mieć wyeksponowane, a lekki ukłon, jakim odpowiedziała na powitanie, był pełen dumy i godności.

– Księżniczko. – Hrabia już szedł w ich stronę, a radosne iskierki tańczyły mu w oczach. – Widzę, że szlachetny naród Verdanno powierzył w moje ręce swój najcenniejszy klejnot.

– Nie mógł znaleźć lepszych w tych górach. – Daghena obdarzyła go uśmiechem, od którego wosk w świecach zdawał się topić. Gdyby ktoś teraz powiedział Kailean, że Dag jeszcze niedawno robiła sobie odciski na tyłku od siodła i szalała z łukiem po pograniczu, nazwałaby go kłamcą. Sama siebie też nazwałaby kłamczuchą, bo przecież byłą Inrą-lon-Weris, a jej rola sprowadzała się do pilnowania, by „księżniczka” potrafiła porozumiewać się w miarę poprawnie w meekhu i nie próbowała jeść palcami.

Powitania i ukłony trwały jeszcze chwilę i już nabrała przekonania, że zostanie całkowicie zignorowana i będzie musiała stać pod drzwiami przez resztę wieczoru.

– Panno lon-Weris. – Gospodarz przypomniał sobie także o niej. – Nie spodziewaliśmy się, że przyjdziesz.

– Jej wysokość nalegała, panie hrabio.

– Mój meekhański nie jest jeszcze aż tak dobry – akcent Dagheny nagle stał się bardzo wyraźny – i czasem potrzebuję pomocy przy rozmowie.

– Wasza wysokość doskonale posługuje się językiem Imperium. – Żona hrabiego wyrosła jakby spod ziemi obok męża.

– Dziękuję. – Kolejny uśmiech. – Ale, na przykład, nadal nie rozumiem wszystkich tutejszych powiedzonek.

– Powiedzonek?

– Na przykład gdy mówicie „poszedł do Bleawch”, to znaczy, że nie wiadomo, gdzie on jest, a nie, że trzeba go szukać na drodze do tego miasta. Które, jak słyszałam, i tak nie istnieje.

Narzeczona drugiego syna hrabiego uniosła brwi.

– To prawda, nigdy o tym nie myślałam w ten sposób. A jak mówią Verdanno?

– Koń na nim usiadł.

Blondynka zaśmiała się perliście.

– Och, no tak, ale myślałam, że konie nie siadają.

– Oczywiście, że nie. Ale może siadają w Bleawch, mieście, którego nie ma.

Tym razem zaśmiali się wszyscy. Nawet hrabina. Daghena rozejrzała się teatralnie i rzuciła:

– Myślałam, że Aeryh-der-Maleg dołączy do nas. Czy nie będzie go na kolacji?

– Będzie. – Hrabia skinął zdecydowanie głową. – Straże doniosły, że widać już jego orszak. Dlatego zaraz każę dostawić krzesło dla panny lon-Weris.

Zaklaskał, służący w szarościach i brązach oderwali się od ścian i zakrzątnęli przy stole, a po chwili na śnieżnobiałym obrusie znalazło się dodatkowe nakrycie.

– Zapraszam.

Usiedli, u szczytu owalnego stołu hrabia, po jego prawicy księżniczka i jej towarzyszka. Kailean musiała przyznać, że der-Maleg nie był małostkowy, jeśli już uznał, że obecność damy do towarzystwa i tłumaczki jest Gee’nerze niezbędna, nie próbował ich rozdzielić ani podkreślać niższego statusu służącej.

Czyli dostała ten sam przerażający komplet naczyń i sztućców, co Dag. Naliczyła przed sobą cztery łyżeczki, trzy szpikulce do mięs i trzy różne noże. Skromność i prostota najwyraźniej nie dotyczyła zastawy stołowej. Rozejrzała się. Po prawej miała puste miejsce, a na końcu usiadła Laiwa-son-Baren, potrząsając złotą falą włosów, której wymyślny nieład musiał być efektem wielu godzin pracy.

Po lewicy gospodarza zajęła miejsce jego żona, w dalszej kolejności synowie hrabiego.

Gdy tylko wszyscy zajęli miejsca, Kailean znalazła się pod obstrzałem szarych jak pochmurne niebo oczu. Jeszcze parę dni temu, gdyby ktoś tak się na nią gapił, zawarczałaby i błysnęła szablą. Teraz spuściła skromnie wzrok i zajęła się podziwianiem sreber.

Brzęknęło i jej kielich napełnił się ciemnym karminem.

Nie wiedziała, co ją bardziej zaskoczyło – dźwięk czy to, że hrabia osobiście napełniał jej naczynie. Nawet nie zauważyła, kiedy wstał.

– Starym obyczajem jest – zagaił, wciąż pochylony – aby gospodarz sam napełnił pierwszy kielich szczególnie dostojnym gościom. A przecież na tradycjach i zwyczajach winien opierać się każdy naród i każde państwo. Nieprawdaż?

– Oczywiście, hrabio. – Daghena uśmiechnęła się uroczo. – Człowiek, który nie wie, kim jest i skąd pochodzi, który nie zna obyczajów ani drogi swoich przodków, jest niczym liść pędzony wiatrem. Przeznaczony mu upadek i butwienie w zapomnieniu.

– Pięknie powiedziane. – Laiwa uniosła nieco swój kielich i pochyliła się, by lepiej widzieć rozmówczynię. – To o drodze ma jakieś szczególne znaczenie w ustach księżniczki Wozaków?

Daghena odpowiedziała uśmiechem.

– Nie pierwszy raz słyszę takie pytanie. Lecz o odpowiedź musiałaby pani, hrabianko, poprosić mojego stryja. Zawiłości i in... in...

– Interpretacje?

– Właśnie, i interpretacje mądrości różnych narodów to jego ulubiona rozrywka. Zresztą – machnęła ręką – znajdź pani dwóch mędrców i zapytaj ich o coś, a usłyszysz dwie różne odpowiedzi.

– Zwłaszcza jeśli trafisz na takich, co to za mędrców się mają.

– No tak. Raqa.

Hrabia skończył napełnianie kielicha hrabianki i wrócił na miejsce. Kailean spodziewała się, że teraz przyskoczy do nich zastęp służących, ale nie, ci nadal stali pod ścianami. Zamiast tego pierworodny sięgnął po karafkę z rżniętego szkła i ruszył wzdłuż stołu, nalewając najpierw ojcu i macosze, potem bratu, na końcu sobie. Nie siadając, uniósł kielich.

– Ojcze, czy uczynisz mi ten honor i pozwolisz pierwszemu wznieść toast za naszych gości?

Skinięcie głową wystarczyło za odpowiedź.

– Wznoszę toast za księżniczkę Gee’nerę z królewskiego rodu Frenwelsów, która rozświetliła nasz dom blaskiem swojej urody, i za jej towarzyszkę, pannę Inrę-lon-Weris, która daje nam żywy przykład, że odwaga nie znikła z serc córek Imperium. Bo odwagi trzeba, by porzucić dom rodzinny i udać się na wędrówkę w nieznane strony.

Kailean uniosła kryształ do ust, umoczyła wargi i po raz pierwszy zmierzyła się wzrokiem z Ewensem-der-Maleg. Wymienić jednym tchem kogoś królewskiej krwi i jakąś meekhańską sierotę to albo głupota, albo zamierzony policzek. Ten toast był obelgą. Obelgą dla księżniczki i w pewnym sensie także dla niej, bo sugerował, że jest zbyt głupia, by to pojąć. Odstawiła kielich.

– Inra rzeczywiście jest niezwykłą młodą damą – Daghena odezwała się pierwsza. – W porównaniu z nią moja poprzednia nauczycielka i dama do towarzystwa to blade widmo pozbawione temperamentu.

– Poprzednia? – Hrabia również odstawił kielich i skinął na służbę. Dopiero teraz wszczął się ruch. Zaszczękały pokrywki półmisków, zapachniało pieczystym i ciężkimi sosami.

– Tak, pani Emiwa-had-Laweris. Niestety, gdy dowiedziała się o cesarskim rozkazie, odeszła. Ma rodzinę na Wschodzie i nie chciała jej zostawiać.

– Więc panna lon-Weris służy u waszej wysokości...

– Pół roku. Ale żałuję, że nie poznałyśmy się wcześniej.

Najpierw podano zakąski, kawałki marynowanego mięsa, ostre owcze sery i płaty wędzonej ryby. Kailean nie spuszczała wzroku z pierworodnego. Ten odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się drwiąco, zerkając wymownie na Daghenę. Widzisz – mówiło jego spojrzenie – właśnie ją obraziłem, a ona nawet o tym nie wie. Dzikuska.

Na chwilę, dosłownie na mgnienie oka, zapomniała, kim teraz jest, Inrą-lon-Weris, sierotą po kupcu, która żeby nie popaść w nędzę, przyjęła pracę u Wozaków. A Inra nie patrzyłaby tak wyzywająco na potomka starego, hrabiowskiego rodu, bo choć była Meekhanką czystej krwi, to jednak jej ojciec w pas kłaniał się każdemu baronowi i hrabiemu.

Opuściła wzrok.

– Cesarski rozkaz dla wszystkich był zaskoczeniem. – Hrabia nabił na mały szpikulec kawałek mięsa i wymachiwał nim jak miniaturową buławą. – Czy naprawdę zagrożenie ze strony Se-kohlandczyków jest aż tak duże? Różne wieści tu do nas docierają. A to, że Yawenyr skonał, a to, że kona, a to znów, że cudownie wyzdrowiał i z wdzięczności Panu Burz ślubował znów poprowadzić swoje hordy na zachód.

– Gdyby rzeczywiście chodziło o kolejny najazd, ojcze, Cesarz nie nakazałby Verdanno zwinąć obozów i powędrować na północ – włączył się do rozmowy Ewens. – Podobno poddani jej wysokości nienawidzą koczowników jak jadowitych węży. Ród królewski z pewnością rozkazałby, żeby walczyli. Wszyscy spojrzeli na Daghenę. Nawet Laiwa-son-Baren wyciągnęła szyję, by lepiej widzieć. Dag pochyliła się ku Kailean.

– I co mam im powiedzieć? – szepnęła jej do ucha w ciężko akcentowanym anaho. – Jak tam właściwie u Wozaków jest?

Kailean ledwo ją zrozumiała, co było o tyle dobre, że nawet gdyby jakimś cudem znalazł się przy stole ktoś znający język Verdanno, to i tak nie mógłby podsłuchiwać.

– Księżniczka prosi, żebym tłumaczyła, bo nie jest pewna swojej znajomości meekhu. – Zignorowała uporczywe spojrzenie pierworodnego i zwróciła się wprost do jego ojca. – Verdanno nie są niczyimi poddanymi i nigdy nimi nie byli. Ród królewski to przede wszystkim sędziowie i strażnicy praw, więc nie ma takiej władzy, by komukolwiek rozkazywać.

– Dobrze... mów, co tam wiesz, a ja będę coś mamrotać. – Szept „księżniczki” przeszedł w prawdziwe mamrotanie. – Tylko szybko, bo mi się słowa kończą, a nie lubię się powtarzać.

– Ród królewski ma własne stada, wozy, własną straż, lecz rządził tylko w Królewskim Grodzie, największym obozie, jaki kiedykolwiek istniał. Poza nim większość plemiennych karawan wędrowała własnymi drogami.

– I dlatego już nie wędrują?

Za ton, jakim zadał to pytanie, Ewens powinien dostać w twarz. Daghena też tak to odebrała, bo przestała pomrukiwać bez sensu i zapytała towarzyszkę:

– Czy on próbuje mnie obrazić?

– Bez przerwy, wasza wysokość.

Kailean odpowiedziała w anaho wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli. I ciszej zaraz dodała:

– Poszepcz mi jeszcze trochę do ucha, a potem siedź i rób chmurną minę.

Odczekała stosowną chwilę.

– Księżniczka pragnie przypomnieć, że jej lud uległ armii, która później przez kilka lat bezkarnie łupiła połowę Imperium, mimo iż Imperium jest pięćdziesięciokroć rozleglejsze i ma dziesiątki tysięcy żołnierzy na każde zawołanie. Oraz że koczownicy do tej pory płaczą, wspominając wojnę z Verdanno.

Wygłosiła to, patrząc pustym wzrokiem między pierworodnego a jego macochę. Teraz nie była sobą, tylko głosem księżniczki.

Hrabia przyjął to po męsku. To znaczy najpierw lekko poczerwieniał, potem spojrzał na najstarszego syna i wreszcie wstał i skłonił się sztywno.

– Proszę waszą wysokość o wybaczenie. Mój syn nie chciał cię obrazić, ma po prostu zwyczaj skracać swoje myśli w sposób, który czasem sprawia, że jest opacznie rozumiany.

– A co właściwie miał na myśli? – Daghena tak się wczuła w rolę, że ani myślała odpuszczać.

Ewens wstał, pochylając się ciężko do przodu, a Kailean na mniej niż uderzenie serca zobaczyła to coś, co zagościło w głębi jego oczu.

I zrozumiała.

Pierworodny. Dziedzic tytułu i majątku. Ten, któremu należała się ręka najpiękniejszej okolicznej szlachcianki i którego syn miał zostać kolejnym hrabią der-Maleg. Przynajmniej do chwili wypadku sześć lat temu. Bo teraz, ponieważ jego rodzony ojciec hołduje jakimś prastarym przesądom, bzdurnym zwyczajom, jest nikim. To młodszy brat weźmie wszystko, a gdyby przypadkiem Aeryhowi coś się stało, jest jeszcze Ywron, bękart z innej matki, który jako trzeci syn powinien już dawno szukać swojego szczęścia gdzieś w świecie, a siedzi na ojcowiźnie jak sęp czekający na padlinę, ważniejszy teraz niż pierworodny.

Nienawiść. Paląca tak, że oczy mężczyzny z szarych zrobiły się niemal białe. Na mniej niż uderzenie serca.

A gdy już się wyprostował, znów był sobą. Spokojnym, opanowanym potomkiem arystokratycznego rodu, z lekko ironicznym uśmieszkiem przyklejonym do warg.

Tu nie chodzi o nas, zrozumiała jeszcze, tylko o hrabiego. To walka między nimi, ojcem a synem, a Ewens-der-Maleg nie ma nic do barbarzyńskiej księżniczki. Byłby tak samo nieuprzejmy dla każdego gościa, którego hrabia przyjmie w zamku.

– Proszę waszą wysokość o wybaczenie – zaczął z ukłonem. – Miałem na myśli to, że niezależność i swoboda, tak cenione przez wędrujące po stepach ludy, okazały się zgubne w obliczu najazdu wielkiej, zorganizowanej hordy barbarzyńców. Oraz to, że gdyby władza rodu królewskiego, do którego wasza wysokość należy, była silniejsza, nasz wspólny wróg nigdy nie pokonałby Verdanno, którzy słyną ze swej odwagi.

Kailean zauważyła ruch. To kruczowłosa żona hrabiego zabębniła palcami po stole, z wyraźnym znudzeniem wysłuchując przemowy pasierba. Najwyraźniej taka sytuacja nie była tu niczym nowym i pierworodny nieraz sprawdzał cierpliwość ojca.

Ale wybrnął dość zgrabnie.

Daghena pochyliła głowę, przyjmując przeprosiny.

– To brzmi znacznie lepiej. Cieszę się, że rozumiemy się teraz... eee... dokładnie. Dzięki czemu mogę się cieszyć gościnnością tego domu.

Wzięła srebrny szpikulec, nabiła kawałek sera i zanim Kailean zdążyła ją ostrzec, włożyła do ust.

Kozi ser. Wędzony na różne sposoby, czasem o bardzo, ale to bardzo charakterystycznym smaku. Znakomita przekąska, która powodowała, że człowiek nabierał gwałtownej ochoty na coś do jedzenia. Cokolwiek, byle tylko o tym charakterystycznym smaku zapomnieć.

Daghena zachowała się dzielnie. Pogryzła, przełknęła, swobodnym gestem sięgnęła po wino.

– Od czego właściwie zaczęło się to nasze nieporozumienie?

– Zastanawialiśmy się – hrabia nie odrywał wzroku od Ewensa, póki ten z powrotem nie usiadł – co skłoniło Cesarza do wydania rozkazu przeniesienia Verdanno w nasze góry?

Skierował spojrzenie na Daghenę i uśmiechnął się uprzejmie.

– Cesarz nie wydał takiego rozkazu. – „Księżniczka” upiła jeszcze łyk wina, poruszyła kielichem, zapatrzona w taniec karminu na kryształowych ściankach. – Wyraził tylko uprzejmą prośbę, którą starszyzna obozów postanowiła spełnić. Bo, jak zapewne pan wie, hrabio, Verdanno nie otrzymali obywatelstwa Imperium, więc formalne rozkazy nas nie dotyczą.

Przy stole zapadła cisza. A Kailean musiała przyznać, że Dag była w tej grze niespodziewanie, i to w całkowicie wspaniały, niewiarygodny sposób, dobra.

– Rozumiem. – Cywras-der-Maleg chrząknął. – Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość, ale jestem po prostu ciekaw, co skłoniło Tron do wyrażenia takiej prośby. To wydarzenie bez precedensu, dziesiątki tysięcy wozów na wiele dni zablokowały jedną z głównych dróg handlowych Wschodu, a słyszałem, że jeszcze nie wszystkie wjechały do doliny. Kupcy ponoszą straty, a gdy kupcy ponoszą straty, stratne jest całe Imperium.

Ostrożne, wyważone zdania gładko wymykały się z ust arystokraty, a Kailean nagle odkryła zalety bycia kimś w rodzaju służącej. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy, łącznie z siedzącą dwa krzesła dalej Laiwą-son-Baren, wodzili wzrokiem od hrabiego do Dagheny.

– No i rzecz jasna – hrabia kontynuował – taka prośba osłabiła wschodnią granicę, bo jak słusznie zauważył mój syn, Verdanno słyną z nienawiści do Se-kohlandczyków, a ich obozy byłyby przez wiele dni niezdobytymi twierdzami.

– Tylko jak długo by się te twierdze utrzymały, hrabio? Obozy, które mieliśmy na południu, były zbyt duże i ludne, by ich skutecznie bronić. Zresztą dwa z nich zostały na miejscu. Derewn’lo i Kalear Większy. Zostały w nich kobiety z małymi dziećmi, starcy i trochę dorosłych wojowników, ktoś bowiem musi pilnować stad i tabunów, póki w Law-Onee nie wyrosną trawy.

Żona hrabiego wydęła wargi.

– Trzeba było je przypędzić razem z wozami.

– Pół miliona sztuk?

Ewens omal nie przelał kielicha, który właśnie napełniał, a hrabia zamarł na mgnienie oka z wpółotwartymi ustami.

– Pół miliona?

– Jesteśmy narodem pasterzy i hodowców, panie hrabio. – Daghena posłała mu łagodny uśmiech. – Bydło i konie są dla nas tym, czym dla meekhańskiej szlachty ziemia.

– Ale Law-Onee nie wykarmi tylu zwierząt. Tutejsze ziemie są ledwo w stanie utrzymać nasze kozy i owce.

– Dlatego też część zwierząt przepędzimy do Wermoh i dalej na zachód. Tamtejsze pastwiska są bardziej urodzajne, a starszyzna już omawiała kwestie związane z ich wydzierżawieniem. Zresztą spodziewamy się, że gdy minie zamieszanie na Stepach, Cesarz ber-Arlens pozwoli nam wrócić na wschodnie pogranicze.

– A do tego czasu banda starców i kobiet z małymi dziećmi będzie pilnować tego niewyobrażalnego bogactwa? – Ewens odstawił karafkę, ale nie sięgnął po napełniony kielich.

– Pomaga im meekhańska armia.

Och, właśnie powiedziała to, na co wszyscy czekali. Informacja, że meekhańscy żołnierze „strzegą” stad Verdanno, wyjaśniała, jakim kijem pognano Wozaków na północ. Przynajmniej to było proste i zrozumiałe dla wszystkich.

– Nadal jednak nie wiemy, dlaczego Cesarz wyraził taką... prośbę. – Hrabia nie ustępował.

– Och, czy to nie oczywiste, ojcze? – Pierworodny pociągnął z kielicha, po czym zakręcił nim, drwiąco parodiując Daghenę. – Ojciec Wojny zdycha gdzieś w swoim barłogu, nie pozostawiwszy, jeśli są mi znane barbarzyńskie obyczaje, prawego dziedzica. Synowie Wojny szykują się do walki o schedę po nim, więc ten kocioł, zwany Wielkimi Stepami, zacznie wkrótce wrzeć. Istnieje szansa, że będzie wrzał przez wiele lat i wygotuje się sam tak bardzo, że koczownicy przestaną stanowić ciągłe zagrożenie. Zostanie po nich tylko, wybaczcie banalne porównanie, osad na ściankach i trochę krwawej brei na dnie. Chyba że ktoś, wybaczcie kolejny banał, dźgnie ten kocioł włócznią. Wtedy może wybuchnąć nam prosto w twarz.

Daghena obdarzyła go pięknym i bardzo zimnym uśmiechem.

– Żeby dźgnąć coś włócznią, trzeba mieć dość siły i odwagi, by się nią posługiwać. Jedno mogę obiecać, Verdanno nie wjadą na Wielkie Stepy, by rzucić wyzwanie koczownikom, bo taka jest wola Cesarza, którego szanujemy, lecz jak to powiadacie... eee... Lepiej przysypać żar ziemią? Dobrze pamiętam powiedzonko? Lepiej być przezornym, żeby nie prowokować do wojny. Żeby jakieś gorące głowy nie podpaliły całej wschodniej granicy.

Hrabia wziął srebrny szpikulec i zaczął dźgać wyłożone przed nim przystawki. Jakby nabijał wrogów na pikę.

– Więc... proszę wybaczyć szczerość pytania, księżniczko, ale rozkazy ze stolicy były dość ogólnikowe, więc Wozacy nie zostali tu przesiedleni na stałe?

– Tu? – „Księżniczka” uniosła brwi. – W góry? Gdzie nie ma miejsca ani dla ludzi, ani dla zwierząt? Gdzie jedynymi w miarę płaskimi terenami są imperialne drogi, a reszta to tylko skały, drzewa, kamienie i mech? Poza tym, jak już mówiłam, my nie jesteśmy poddanymi meekhańskiego cesarza, by mógł nas przesiedlać wedle woli. My tylko spełniamy jego prośbę, by usunąć się znad granicy i nie prowokować nikogo do głupich czynów. Ale żeby być Verdanno, potrzebujemy otwartych przestrzeni.

Drzwi za plecami Kailean otworzyły się i jeden ze służących zaanonsował:

– Aeryh-der-Maleg, drugi syn Cywresa-der-Malega i Euherii-der-Maleg-seg-Wydram, dziedzic rodu der-Maleg, spadkobierca Wyższych Pól Wschodnich, Kalonwee, Czehran, Małopasu...

Widocznie zgodnie z lokalnym obyczajem przybycie dziedzica wymagało odpowiedniej oprawy, a słuchając długiej listy miasteczek i wsi, Kailean musiała przyznać, że majątek hrabiego jest całkiem spory, choć jak pamiętała, wioska, w której się urodziła, składała się z pięciu chałup i trzech szop. Zapewne kryształowy kielich, który przed nią stał, był wart więcej niż roczny dochód z większości wymienianych właśnie podobnych wioseczek. Ale ich liczba była imponująca.

Spojrzała na pierworodnego. Uśmiechał się uprzejmie, w oczach miał tylko szczere rozbawienie, a dłonie, w których trzymał kielich, nie drżały. Lecz patrząc, jak zaciskał szczęki, mogła się założyć, że gdyby włożyć mu między zęby podkowę, przegryzłby ją na pół.

Daghena obróciła się do wchodzącego. Kailean poszła w jej ślady. Aeryh miał włosy ciut jaśniejsze niż starszy brat, za to oczy odrobinę ciemniejsze. Prosty jak strzała, wysoki, szeroki w ramionach. Mógłby pozować do następnego obrazu w kolekcji hrabiego, jako meekhański zdobywca świata. Choć pewnie już to zrobił.

I nawet był w stosownym stroju. Wysokie buty do jazdy konnej, ciemne spodnie, skórzana przeszywanica, pas obciążony mieczem i okazałym sztyletem. Wszystko znoszone i zakurzone, jakby wszedł do sali wprost z siodła. Kailean przyłapała się na tym, że zerknęła za drzwi, spodziewając się konia w korytarzu. Prawdziwy dziedzic wojowniczej arystokracji, szkolony od dziecka na żołnierza.

– Wasza wysokość – przerwał służącemu litanię wyliczeń i ukłonił się w pas. – Ojcze, matko, najdroższa Laiwo, bracie, bracie. – Kłaniał się każdemu z osobna, lecz już nie tak uniżenie. – Panno...

Zawiesił na niej wzrok.

– Inra-lon-Weris. – Kailean wstała i dygnęła. – Towarzyszka i tłumaczka jej wysokości.

– Zajeździłem dwa konie, spiesząc się na to spotkanie, ale i tak będę żałował każdej chwili, która mnie ominęła. Więc wybaczcie mi, proszę, podróżny strój.

Zaakcentował to „zajeździłem” i trzasnął po wojskowemu obcasami, aż zabrzęczały stalowe gwiazdki przy główkach ostróg. Kailean przeniosła spojrzenie na jego buty. Gwiazdki były krwistoczerwone.

Wbiła obcas w stopę Dagheny, aż ta podskoczyła i zerwała się z miejsca. I natychmiast nachyliła się do ucha „tłumaczki”.

– Co się stało? – syknęła w anaho.

Przy stole już wszczęło się zamieszanie, hrabia również poderwał się z krzesła, podobnie hrabina, oboje patrzyli na swojego gościa, jakby nagle wyrosła mu druga głowa.

Kailean szepnęła tylko:

– Obraził cię.

Dag zareagowała prawidłowo, bez wahania odsunęła krzesło i nie patrząc na nikogo, skierowała się do drzwi. Aeryha minęła z taką miną, jakby był kupą łajna pokrytą warstwą larw.

– Wasza wysokość! Wasza wysokość! – Cywras-der-Maleg próbował za nią pobiec, ale Kailean bezceremonialnie stanęła mu na drodze.

– Proszę o wybaczenie, hrabio – dygnęła – ale gdy księżniczka jest w takim nastroju, lepiej jej nie przeszkadzać. Spróbuję ją jakoś ułagodzić.

I wyszła, zostawiając wszystkich w bezbrzeżnym zdumieniu.

* * *

Gdy tylko dotarły do swoich komnat, Daghena znieruchomiała, jakby nasłuchując.

– No dobrze, powiesz mi, o co właściwie chodzi? Jeśli hrabia poczuje się urażony...

Kailean znów stuknęła palcem w ucho. Jej towarzyszka parsknęła.

– Nie, tym razem na pewno nie. Mam swoje sposoby. Babka i tego mnie uczyła. Więc: dlaczego ryzykujemy wyrzucenie z zamku?

– Bo jej książęca wysokość Gee’nera z rodu Frenwelsów na samą wzmiankę o zajeżdżeniu dwóch koni chlusnęłaby Aeryhowi winem w twarz. A po zademonstrowaniu okrwawionej szpicruty i ostróg rozbiłaby mu kielich na głowie. Dag zmiękła.

– O tym nie pomyślałam... – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Czyli wychodzi na to, że w domu hrabiego obrażono mnie, i to śmiertelnie. Więc co, czekamy na przeprosiny?

– Nie możemy czekać, bo Cywras-der-Maleg prawdopodobnie nie bardzo wie, o co ci chodzi. Za kilka chwil pójdę do hrabiego z twoim żądaniem, by wysłał gońca i zawrócił nasz wóz albo przygotował na rano własny.

– A jeśli się zgodzi?

Kailean pokręciła głową.

– Nie. On hołduje, albo bardzo stara się sprawiać takie wrażenie, starym meekhańskim obyczajom, a nie ma większej hańby niż obrażony gość. Będzie chciał nas zatrzymać. Każe synowi przepraszać, i takie tam. A my damy się przeprosić. Ale dopiero jutro. Na razie grasz wściekłą dzikuskę. Rozbij lustro, potrzaskaj meble, potnij obicia na sofach.

Daghena skrzywiła się ze zniecierpliwieniem.

– A potem?

– Grasz gościa, który ledwo dał się przeprosić i który nie zawsze ma ochotę na towarzystwo gospodarza. To nam da więcej swobody. Mamy jeszcze trzy dni i lepiej ich nie zmarnujmy.

Kwadrans później Kailean wyszła na korytarz, złapała pierwszego napotkanego służącego za rękaw i kazała się prowadzić do Cywrasa-der-Malega.

Najwyraźniej kolacja się skończyła, bo hrabia był już w innej komnacie, pomieszczeniu pełnym półek z księgami i stojącym pośrodku olbrzymim biurkiem z czarnego drewna. Wyglądał tak, jakby się jej nie spodziewał, stojąc twarzą do wąskiego okna, zapatrzony w noc. Na odgłos otwieranych drzwi obrócił się powoli, a widząc, kto wchodzi, uniósł brwi.

– Panno lon-Weris. Co się tam, na imię Jasnej Pani, stało?

Krótko, zwięźle wyjaśniła, o co poszło.

– Więc chodzi o konie? O to, że Aeryh przyznał się, że zajeździł dwa?

– Dla księżniczki to bardzo poważna sprawa. Konie dla Wozaków to...

– Wiem, wiem. – Machnął ręką. – Słyszałem o tym, ale sądziłem, że dwadzieścia lat życia na ziemiach Imperium pozwoliło im nieco złagodzić obyczaje. Czyż nie handlują swoimi końmi? Nie wiedzą, że niektóre z nich trafiają do brutalnych, okrutnych albo bezmyślnych ludzi?

– Wiedzą, panie hrabio. Ale na Wschodzie żaden okrutny albo bezmyślny człowiek nie jest tak głupi, by w obecności Verdanno chwalić się, że katuje swoje konie. Bardzo szybko wszystkich tego nauczyli.

Zmierzył ją uważnie wzrokiem i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że wypadła z roli, a Inra została zastąpiona przez Kailean. Zdradził ją ton i sposób, w jaki odezwała się do arystokraty. Inra nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła, ale dziewczyna, której kha-darem był sam Laskolnyk, już tak.

– Odważne słowa, panno Inro. Więc mój syn jest leniwy, okrutny albo bezmyślny?

Nie uciekła spojrzeniem w bok, nie zarumieniła się i nie zemdlała. W końcu panna Inra rzuciła siedzenie na garnuszku u rodziny i zdecydowała się powędrować na kraj świata w towarzystwie jeżdżących wozami barbarzyńców. To zobowiązywało.

– Nie, panie hrabio. Sądzę, że pański syn miał dobre intencje, ale źle trafił.

Gospodarz pokiwał głową.

– Może pani uspokoić jej wysokość. Mój syn nie zajeździł żadnego konia na śmierć. Nie mam tylu koni. Proszę wytłumaczyć księżniczce, że to tylko takie miejscowe powiedzenie. Gdy ktoś spóźnia się na ważne spotkanie, to chcąc zmazać złe wrażenie, mówi „Spiesząc tutaj, zajeździłem jednego, dwa czy tuzin koni”. Gdyby Aeryh rzeczywiście zajeżdżał jakiegoś wierzchowca za każdym razem, gdy się spóźnia, moje stajnie od dawna świeciłyby pustkami.

– A ostrogi?

– Co ostrogi? Aaa... wiem. Powiedz, że będę bardziej niż szczęśliwy, mogąc podarować to nieszczęsne zwierzę księżniczce, by w jej służbie nigdy nie zaznało już wędzidła ani siodła. Tylko w ten sposób mogę wynagrodzić jej bezmyślne zachowanie mojego syna. Czy to wystarczy?

To była hojna propozycja, bo Aeryh nie wyglądał na kogoś, kto zadowala się jazdą na koniu innym niż bojowy kaneya czystej krwi.

Dygnęła.

– Spróbuję wytłumaczyć wszystko jej wysokości.

– Dobrze. Wina?

– Ja... raczej nie powinnam.

– Ja też nie. – Hrabia uśmiechnął się lekko, kładąc rękę na żołądku. – Zwłaszcza gdy przerwałem kolację w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Niestrawność nie da mi zasnąć. Ale jakoś zaryzykuję.

Sięgnął do biurka i wyciągnął niewielki gąsiorek i dwa skórzane kubki.

– Kryształ i srebra są dobre w czasie wykwintnych przyjęć, lecz dla starego żołnierza nie ma jak wino pite tak, jak piliśmy je w czasie wojny.

– Służył pan w armii, panie hrabio? Mój ojciec również.

– O? A gdzie, jeśli można spytać?

– Był młodszym porucznikiem Pierwszej Chorągwi Czwartego Pułku Lotnego.

Arystokrata wręczył jej kubek, wino pachniało żywicą i kwiatami. Było mocne.

– Meekhanka czystej krwi i córka oficera. Znakomite połączenie. Ojciec mówił, dlaczego nie został w wojsku?

– Po wojnie pułk rozwiązano, a on wolał zająć się handlem niż zbójowaniem. No i podobno matka nalegała. Wolała, żeby parał się czymś spokojniejszym.

– I pewnie miała rację. Ja służyłem w Dwunastym Pułku Pieszym. Brałem udział w bitwie o Wielką Bramę, a potem w marszu na południowy wschód, gdy odbijaliśmy miasta i zamki, które Yawenyr obsadził swoimi ludźmi. Trzy bitwy w polu, osiemnaście potyczek, pięć szturmów na mury. Dosłużyłem się młodszego kapitana, ale po wojnie wróciłem do domu. Mój starszy brat poległ i zostałem głową rodu. A w domu czekało mnie to. – Zatoczył łuk ręką. – To nie księgi magiczne ani poezje, ani bohaterskie eposy, lecz księgi zarządcze. Każde miasteczko i wieś, każde stado owiec i kóz, każda droga i wieża strażnicza, każdy młyn i tartak. Niektóre z tych ksiąg mają ponad trzysta lat, odziedziczyliśmy je po Świątyni Dress, ale większość założyliśmy sami.

Kailean rozejrzała się, przytłoczona liczbą woluminów. Było ich ze trzy setki. Hrabia pochwycił jej spojrzenie i roześmiał się nadspodziewanie ciepło.

– Nie, nie muszę zajmować się wszystkimi. Są tu takie, które dotyczą miejsc już bezludnych, wiosek zniszczonych przez wojnę, powódź albo pożar, zerwanych mostów, których nie opłaciło się odbudowywać, stad wybitych przez zarazę albo na mięso. Inne zapełniły się całe, więc historie pewnych miejsc kontynuuję w nowych. W tej chwili używam mniej niż dwudziestu z nich. – Wskazał na półkę najbliżej biurka. – I to nie częściej niż kilka razy w roku, na przykład w czasie strzyży albo wiosną, gdy przychodzą wieści, ilu ludzi zmarło w danej wiosce, ile dzieci się urodziło, i tak dalej. Wiosenne zapisy już uzupełniłem, więc do lata mam spokój z księgami.

– To dużo pracy, panie hrabio.

– Tak. I powinienem mieć do tego zarządcę, ale nie lubię zdawać się w takich sprawach na innych. Tym bardziej nie chciałbym zakładać nowych rejestrów. Mnóstwa nowych... – przerwał, najwyraźniej uznając, że dziewczyna powinna się już wszystkiego domyślić.

Kailean nie zamierzała mu jednak niczego ułatwiać. Zrobiła zdziwioną minę i zamrugała, jakby była czymś niezmiernie zakłopotana.

– Nie bardzo rozumiem, hrabio...

– Och. – Machnął ręką wylewając nieco trunku. – Nie graj przede mną prostej dziewuchy. Proste dziewuchy żebrzą u rodziny o posag, po czym wychodzą za pierwszego, który je z tym posagiem weźmie. Ty złapałaś życie we własne ręce, zatrudniłaś się u dzikusów, nie zawahałaś się, wyjeżdżając setki mil od domu. To takie dziewczyny jak ty pomagały stworzyć Meekhan taki, jaki jest dzisiaj. Nie te mdłe, głupio rozchichotane idiotki, których teraz pełno w szlacheckich rodach, ale twarde, zaradne i odważne kobiety. Ile Gee’nera ci płaci?

– Dwadzieścia orgów miesięcznie.

Tym razem to on wyglądał na zdziwionego.

– Dwadzieścia orgów? Za to można kupić kilka sztuk bydła.

– Owszem. Ale poprzednia towarzyszka zarabiała dziesięć i nie zdecydowała się towarzyszyć księżniczce w wędrówce.

– Więc na dodatek umiesz się targować, droga Inro.

– Raczej znam swoją wartość, panie hrabio.

Uśmiechnął się.

– No, jak nie robisz miny upośledzonej na umyśle prostaczki, wyglądasz lepiej. Nie będę cię prowadził w mgłę. Mam nadzieję, że sprawa z księżniczką zostanie załatwiona jak należy i nie rozstaniemy się w gniewie, ale teraz chodzi mi o Wozaków. Czy będę musiał zakładać dla nich nowe księgi? Czy zamieszkają w pobliżu moich ziem na dłużej, czy też, jak mówi jej wysokość, za kilka miesięcy, najpóźniej w przyszłym roku, spróbują wrócić na Stepy? – Hrabia zaczął się przechadzać wokół biurka, niemal na nią nie patrząc. – Rozkazy cesarskie były krótkie i proste, „Przyjąć Verdanno w Olekadach, pozwolić założyć obozy, nie przeszkadzać”. Tylko tyle. Aż tyle. Nie wiem, czy w stolicy ktoś o tym pomyślał, ale ich jest... ilu? Sto pięćdziesiąt? Dwieście tysięcy? To cały naród. W Olekadach żyje teraz może ze dwa razy więcej ludzi, wiem to, bo jak widzisz – zatrzymał się i wskazał na księgi – staramy się dokładnie znać wartość naszych majątków, a ludzie są ich nieodłączną częścią. Zwiększenie o połowę tej liczby, tu, w górach, to będzie katastrofa. Te ziemie nie napełnią tylu brzuchów, a nawet gdyby napełniły... Znów zawiesił głos i spojrzał na nią uważnie.

– Z tego, co wiem – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa – Wozacy ani myślą zostawać w górach na dłużej. Stada i tabuny są podstawą ich majątku i dobrobytu, a tu nie ma miejsca, żeby je wypasać.

– Mogą je sprzedać.

– Jestem córką kupca, panie hrabio, i wiem, że jeśli rozejdzie się wieść, że Verdanno muszą sprzedać swoje bydło i konie, to cena zwykłej krowy z pięciu orgów spadnie do jednego. Będą zrujnowani. No i oczywiście chodzi o konie. – Uśmiechnęła się. – Oni nie zrezygnują z hodowli koni, bo to tak, jakby mieli sprzedać własne dzieci. Prędzej przestaną mieszkać w wozach i osiądą gdzieś na stałe.

– Ale niektóre z ich wozów wyglądają tak, jakby byli na to przygotowani.

– Obawiam się, że nie rozumiem...

– Wiozą cedrowe i dębowe pnie, deski, beczki smoły, tysiące długich gwoździ, narzędzia ciesielskie. Zupełnie jakby byli gotowi stanąć w szczerym polu i wybudować tam całe miasto.

Ojej... ojejej... Myśl dziewczyno, myśl.

– Widziałam wozy załadowane tymi belkami. – Najlepsze kłamstwo to takie, które zawiera najwięcej prawdy. – I widziałam, jak ich używają, jeszcze w czasie drogi przez Stepy. Gdy karawana trafi na grunt, którego nie może pokonać, Verdanno budują z tych belek drogę. Tak zrobili, gdy wylała jedna z rzeczek i musieliby objeżdżać podmokły teren. Ułożyli pnie na ziemi, przejechali i zabrali je ze sobą. Zaoszczędzili dobre trzy dni drogi. Deski, smoła i narzędzia służą do naprawiania uszkodzonych wozów, karawana tej wielkości zużywa mnóstwo drewna.

Mierzył ją wzrokiem, czujnie, mrużąc oczy.

– To rozsądne wyjaśnienie – wycedził. – Rozsądne i logiczne. Bardzo przemyślane – dodał cicho.

Przyszła pora, by się oburzyć. Zmarszczyła brwi.

– Proszę o wybaczenie, panie hrabio, ale nie rozumiem. Dla mnie to nie do wyobrażenia, by Verdanno mieli nie wrócić na Stepy. Dla kogoś, kto wychował się na równinie, gdzie wiatr pędzi przez setki mil, nie napotykając nawet małego wzniesienia, tutejsze góry są... przytłaczające. Czarne i szare kamienne ściany, które chcą człowieka zgnieść, zmiażdżyć, odbierają wzrokowi ostrość spojrzenia, a piersiom dech. Trzeba albo się tu urodzić, albo być szaleńcem, żeby chcieć w nich mieszkać.

Ostro, za ostro jak na prostą dziewczynę.

– Mocne słowa, panno Inro. – Jej rozmówca w mgnieniu oka był na powrót hrabią der-Maleg, arystokratą od piętnastu pokoleń. Wyprostował się i jakby nieco oddalił, wszystko bez zrobienia nawet małego kroku.

– Ojciec zawsze mi mówił, że nawet przed cesarzem trzeba mówić prawdę. A raczej, że zwłaszcza przed cesarzem trzeba mówić prawdę.

– Córka oficera, prawie zapomniałem. – Skinął głową. – No dobrze, nie wspominajmy już o tym. Więc sądzisz, że nasi goście czują się przytłoczeni górami?

– Nie sądzę, tylko wiem. Byłam z nimi, gdy w nie wjeżdżali. Gdyby nie rozkazy starszyzny, większość wozów zawróciłaby po kilku milach. Verdanno nie są stworzeni do gór, a góry nie są stworzone dla nich. No i jeszcze ci żołnierze... ta Górska Straż... – Zrobiła zachmurzoną minę.

– Górska Straż?

– Zachowują się w dolinie, jakby mieli Wozaków pilnować. Zablokowali wszystkie drogi, zabraniają wychodzenia z obozów nawet po chrust do lasu, zupełnie jakby Verdanno byli więźniami. To dodatkowo ich drażni. A to źle, panie hrabio. W obozach jest mnóstwo młodych, którym nie w smak takie ograniczenia, a ludzie mieszkający na Stepach nie przywykli do zamknięcia. Ktoś może zrobić coś głupiego...

Przerwała, przykładając dłoń do ust jak ktoś, kto właśnie jest o krok od wypaplania wielkiej tajemnicy. Przez chwilę bała się, że robi to nazbyt teatralnie i hrabia przejrzy jej grę.

Zerknęła w jego stronę i trafiła na spokojne, wyrachowane i bardzo uważne spojrzenie. Wpatrywał się w nią długo, wystarczająco długo, by zdążyła się zarumienić i chyba właśnie to była reakqa, na którą czekał.

– Wozacy są niechętni Straży? – zapytał cicho.

Pokręciła głową.

– Nic takiego nie powiedziałam, panie hrabio. Po prostu nie rozumieją, dlaczego żołnierze trzymają ich w dolinie jak w jakiejś pułapce.

Nawet nie mrugnął.

– Nie znam wszystkich rozkazów z Meekhanu, być może generał Monel otrzymał jakieś dodatkowe polecenia, ale powinien uważać. Straż to tylko cztery tysiące ludzi i jeśli Verdanno zechcą siłą dochodzić swoich krzywd, najpewniej nie da rady ich powstrzymać. Jednak na razie nikomu się krzywda nie dzieje, prawda?

– No... nie, panie hrabio.

– Więc może to tylko zwykła nadgorliwość, może generał nie chce, żeby komuś cokolwiek się stało, bo w Olekadach nie wszyscy patrzą przychylnie na Wozaków.

– Mimo cesarskich rozkazów?

Westchnął ciężko i posłał jej wyrozumiały uśmiech.

– Cesarz jest daleko, a ojcowizna blisko. Gdyby na Stepach, w pobliżu obozów Wozaków, pojawiło się nagle jakieś inne plemię koczowników, to czy sądzisz, drogie dziecko, że zostałoby przyjęte z otwartymi ramionami? Natury ludzkiej nie zmienisz, obcy, jeśli jest ich niewielu, mogą być potraktowani przyjaźnie, przyjęci mięsem i chlebem, ugoszczeni. Ci sami przybysze, gdy zjawią się w wielkiej liczbie, zastaną zamknięte bramy i napięte kusze. Bo ludzie tu – dotknął mostka – w sercach, zawsze dzielą świat na znane i nieznane, na swoich i obcych, na przyjazne i wrogie. A jak widzisz, w tym podziale obce i wrogie znaczy to samo.

Znów ruszył w wędrówkę wzdłuż biurka.

– W górach, także na moich ziemiach, przybycie Verdanno poprzedzały brzydkie plotki. O rugowaniu z ojcowizny, o przymusowych wysiedleniach całych wsi i wyznaczaniu nowych granic dla naszych posiadłości. Nie uwierzyłem w ani jedną z nich, więc pod groźbą ciemnicy zakazałem ich rozpowszechniania. To był mój błąd, bo równie dobrze można próbować zatrzymać pożar, stawiając zaporę ze słomianych bel. Dlatego też ucieszyłem się, gdy księżniczka Gee’nera wyraziła chęć odwiedzenia mojego zamku. To mi pozwoli przynajmniej częściowo dać tym plotkom odpór. Będę mógł ogłosić, że sama wozacka księżniczka zapewniła mnie, iż jej lud nie ma zamiaru się tu osiedlać. Niektórzy i tak będą wiedzieć swoje, ale wiele gorących głów ostygnie. Jest wiosna, chłopi powinni siać, wypędzać stada na hale i robić porządki w chałupach, a nie... – Machnął ręką.

– Ostrzyć siekiery?

– Aż tak źle na razie nie jest. Skąd te przypuszczenia?

– Z tego, że dowódca Górskiej Straży nie pozwolił, by księżniczce towarzyszyła jej własna straż, oraz z tego, że posłał z nami całą kompanię, jakbyśmy wędrowały przez dziki kraj. No i miałyśmy okazję poobserwować żołnierzy. Czy często się zdarza, by wędrowali z napiętymi kuszami, panie hrabio?

Musiał wyczuć w jej głosie ironię, bo spojrzał na nią zimno i znów w mgnieniu oka wyrósł między nimi mur. Znów był hrabią pełną gębą, a ona sierotą bez majątku i przyszłości. Te wszystkie dyrdymały o Meekhance czystej krwi, córce oficera i kobietach, które budowały Imperium, były tak naprawdę kupą nawozu. Bo gdyby nie potrzebował jej do swoich planów – zrozumiała w nagłym przebłysku – nie traciłby czasu na granie roli „ludzkiego hrabiego”. No i, co najważniejsze, sukinsyn nawet nie zająknął się o tym, że w górach giną ludzie.

– Nie podoba mi się twój ton, dziewczyno. Sugerujesz, że kłamię?

– Nie, panie hrabio. Raczej że Górska Straż inaczej ocenia sytuację.

– Być może. – Złagodniał nagle, ale tym razem nie dała się nabrać. – Choć ja osobiście sądzę, że nie są pewni własnych sił. Nigdy nie mieli do czynienia z takim... kłopotem, więc starają się dmuchać na zimne. Pewnie gdyby ich przycisnąć, zaczną opowiadać niestworzone historie o niebezpieczeństwach czających się w górach. Jednak ich... nadgorliwość nie rozwiązuje mojego głównego problemu. Jaka tak naprawdę jest księżniczka Gee’nera?

Teraz to ona pozwoliła, by w jej głosie pojawił się chłód.

– To znaczy, panie hrabio?

– Och, dziecko. – Machnął ręką z jowialnym uśmiechem na ustach. – Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Jesteś z nią od pół roku, większość czasu spędzacie razem, a ona traktuje cię bardziej jak przyjaciółkę niż wynajętą damę do towarzystwa. Mam oczy. To młoda, piękna dziewczyna, zapewne przez wzgląd na swoją pozycję samotna, więc potrzebuje kogoś, komu mogłaby się zwierzyć, wypłakać, porozmawiać. Wydaje mi się, że znalazła w tobie powierniczkę i...

Przerywanie w pół zdania i wymowne spojrzenia najwyraźniej były ulubionym sposobem komunikowania się Cywrasa-der-Malega. Bardzo wygodnym, bo zawsze mógł powiedzieć, że przecież on o nic nie pytał.

– Skoro o tym mowa, to chyba powinnam już wracać do księżniczki, panie hrabio. – Wyprostowała się z godnością. – Na pewno zadaje sobie pytanie, co też mnie zatrzymało. Takie opóźnienie może uznać za dodatkową obelgę.

– Duma i lojalność. Miałem co do ciebie rację, moja droga. Przynosisz zaszczyt wszystkim dzielnym, meekhańskim kobietom. Ale nie zrozum mnie źle, nie chcę, żebyś mi zdradzała tajemnice alkowy księżniczki. Pragnę tylko, by między moimi ludźmi a Wozakami obyło się bez niepotrzebnych zatargów. Dlatego muszę wiedzieć, jakie są wśród nich nastroje, co myśli starszyzna, co zwykli Verdanno, jakie są ich plany. Dlatego pytam o księżniczkę. Kawer Monel robi błąd, izolując ich od reszty mieszkańców gór. Obcy nieznany, to obcy budzący dwa razy większy lęk.

Tak, a obcy znany przestaje być obcym. Ile jeszcze banałów będzie musiała wysłuchać, zanim szlachcic złoży jej konkretną propozycję?

Dygnęła głęboko.

– Za pozwoleniem, panie hrabio, udam się już do jej wysokości i przekażę pańskie przeprosiny. Możliwe, że jutro nie opuścimy zamku.

Zrobił kilka szybkich kroków i złapał ją za rękę. Niezbyt mocno, lecz stanowczo. Przez chwilę Kailean walczyła z Inrą. Ta pierwsza wyrwałaby się z uścisku, rozbiła mu nos i być może złamała to i owo. Ta druga spojrzała tylko z lekko przerażoną miną.

– Proszę mnie puścić, panie hrabio.

– Najpierw mnie wysłuchaj, dziewczyno. Muszę wiedzieć, co księżniczka wie o prawdziwych planach swojej starszyzny. Wiem, że rodzina królewska nie rządzi u Wozaków, ale z pewnością cieszy się sporym poważaniem. Oni mają jakieś plany, muszą mieć, bo inaczej nie pozwoliliby się zapędzić w pułapkę, jaką jest ta dolina. Przynoszą tu nie tylko tysiące żołądków do napełnienia, ale też własną wiarę, własną magię. Sądzisz, że nie wiem, jak to jest na Wschodzie? Że dzicy szamani i czarownicy igrają tam z siłami, których ludzie nie powinni tykać? Wozacy nie używają aspektowanych czarów, ale potrafią posługiwać się Mocą.

Mówił coraz szybciej, gorączkowym szeptem kogoś, kto dzieli się swoimi obsesjami.

– Ja wiem, że oni nie są głupi, że codziennie ćwiczą, ich rydwany wyjeździły już kilka kręgów pośrodku doliny, łucznicy, tarczownicy, oszczepnicy zamienili okolicę obozów w plac wojskowy. To demonstracja, prawda? Chcą nam pokazać, że są gotowi do walki. Ale to dym w oczy, bo walka już się zaczęła, mam rację? Już wykonali pierwsze ruchy? Ale to nie będzie walka na miecze i topory... Mroczne siły zawisły nad górami, a wszystko zaczęło się tuż przed tym, nim przyszły rozkazy z Meekhanu. Dlatego muszę wiedzieć, czy oni mają z tym coś wspólnego.

Zacisnął palce na jej ręce aż do bólu. Może nieświadomie, a może licząc na to, że dziewczyna zdjęta strachem wyjawi wszystko, co wie. Tylko że Inra niewiele wiedziała.

Kailean pisnęła, wyszarpnęła się z uchwytu i po chwili stała pod drzwiami. Nie ruszył za nią.

– Potrafię być... Będę wdzięczny komuś, kto pomoże mi rozwikłać tę zagadkę. Bardzo wdzięczny, trzysta orgów... pięćset... Tylko wymień sumę.

Sięgnęła do klamki, nie spuszczając go z oczu.

– Nie wiem, o czym pan mówi, hrabio, ale przekażę księżniczce przeprosiny i jutro rano jej odpowiedź. Na wszelki wypadek jednak proszę o przygotowanie powozu do drogi. Oraz o zawiadomienie kapitana Kohra, że będzie nam potrzebna eskorta.

Wyszła.

Загрузка...