Rozdział 6




Obudził ją jęk i nagłe poruszenie. Ranny próbował wstać. Zerwała się, napotykając rozgorączkowane, pełne zagubienia spojrzenie człowieka, który nie wie, gdzie jest i co się z nim dzieje.

Przykucnęła natychmiast, mimo protestu obolałych mięśni i ostrzegawczego zawrotu głowy.

– Nie ruszaj się. Leż, bo sobie zrobisz krzywdę.

Zareagował na anaho, wlepiając w nią zdumiony wzrok.

– Jesteś ciężko ranny. Nie próbuj mówić.

Nie posłuchał, spróbował, a oczy pociemniały mu z bólu i jęknął tak, że prawie stanęło jej serce.

– Mówiłam. Leż spokojnie, bo będzie gorzej. Wiem coś o tym.

Prześlizgnął się wzrokiem po jej sińcach i znieruchomiał.

– Dobrze. Staraj się oddychać płytko. – Nieśmiertelne w takich sytuacjach „wszystko będzie dobrze” nie chciało jej przejść przez gardło. – Możesz mówić w av’anaho?

Uniósł lekko prawą rękę.

„Mogę”. „Kim jesteś?”.

Dłoń mu drżała, ale znaki dawały się zrozumieć.

– Key’la. Key’la Kalevenh.

„Córka En’leyd”.

– Tak.

Wydawało się, że w jego oczach dostrzega rozbawienie.

„Ojciec się zdenerwował”. „Bracia też”. „Widziałem, jak walczą”.

Av’anaho nie było stworzone do długich opowieści, ale czasem kilka słów wystarczy. Jak walczą... Zamrugała.

– Żyją.

„Mocno żyją”. „Walczą mocno”. „Inni też”. „Kundle uciekają”. „Wygrywamy”.

Odwróciła wzrok, żeby nie wyczytał w jej twarzy niemego oskarżenia. Wygrywamy? To co tutaj robisz, wojowniku?

Domyślił się jednak, o co jej chodzi, bo najpierw delikatnie dotknął jej ręki, a potem, gdy spojrzała na jego dłoń, ta zatańczyła.

„Zrobiliśmy błąd”. „Za daleko pojechaliśmy”. „Było ciemno”. „Zasadzka”.

– Wiesz, kto cię schwytał?

Musiał wyczuć napięcie w jej głosie, bo zamarł.

„Nie”, padło po chwili.

– Glyndoi.

Dłoń zamarła i przez chwilę leżała nieruchomo. Przeniosła wzrok na jego twarz, zapuchnięte oczy wyglądały jak studnie.

– Oni już tu są razem z resztą Sahrendey. Będą mieli ze czterdzieści tysięcy konnych. Yawenyr podobno znajduje się ledwo dzień drogi stąd z całą swoją gwardią, Kaileo Hynu Lawyo jest jakieś trzy dni za nim. Zawyr Heru Lom też już tu spieszy. Oni wiedzą czekają na nasz obóz. Cofają się, żeby wciągnąć go w pułapkę. Między wzgórzami a rzeką nie będzie już gdzie uciekać. A potem zajmą się pozostałymi karawanami. Jedną po drugiej – powtórzyła to, co usłyszała od uzdrowicielki, najlepiej jak umiała. – Nie wygrywacie. Idziecie na rzeź.

Jego dłoń zadrżała i pokazała kilka znaków.

„Mordercy”. „Zdrajcy”. Potem był znak, którego nie rozpoznała, więc z pewnością należał do tych, których nie powinno się pokazywać małym dziewczynkom.

Wreszcie uspokoił się i widać było, że dużo by dał, żeby móc mówić. I że bardzo cierpi, fale bólu raz po raz mgliły mu wzrok. Ale nie rezygnował.

„Trzeba ostrzec”. „Muszę...”.

Key’la popatrzyła na niego z góry.

– Nic nie musisz, wojowniku. I niczego nie dasz rady zrobić, bo wkrótce umrzesz.

Zdumiała się, jak łatwo te słowa przeszły jej przez gardło. Umrzesz. Wiedziała, że ma rację, bo Tsaeran, uzdrowicielka, która przygarniała każdego psa w plemieniu, nie dała mu żadnych leków. Ani maści, ani wywarów. Najpewniej po dokładniejszym badaniu stwierdziła, że mężczyzna i tak skona.

– Jak chcesz kogokolwiek ostrzec, skoro ledwo możesz się ruszać?

Dłoń leżącego drżała, jakby targały nią bezwiedne skurcze. „Ty”. „Ty musisz”. Nawet te proste gesty były dziwnie niepewne.

– Tak. – Skinęła głową. – Ja muszę. Znaleźć konia i pojechać. Nie jestem już Verdanno, ale znam swoje obowiązki. Jednak mogę to zrobić dopiero po zmierzchu. Ukraść konia, mieć nadzieję, że mnie nie zrzuci, i pojechać na zachód, modląc się, by trafić na obóz.

Spojrzała mu w oczy. Patrzył przytomnie, zatrważająco przytomnie jak na kogoś, kto jedną nogą był już w drodze na sąd Białej Klaczy.

„Wybacz”.

– Nie ma czego. Do zmierzchu zostało trochę czasu. Zanim odejdziesz, opowiesz mi, co zrobili Sahrendey?

„Jesteś za młoda”.

Uśmiechnęła się i dotknęła palcem kilku sińców.

„Naprawdę, wojowniku?”.

Uciekł wzrokiem w bok, jakby nagle zrozumiał, że nie ma przed sobą zwykłej dziewczynki. „Wybacz”. „Opowiem”.

* * *

Umarł zaraz po tym, jak skończył opowiadać. Mowa niska, wyrosła z języka gestów, którymi woźnice przekazywali sobie wieści w czasie wędrówek gigantycznych karawan, nie nadawała się zbytnio do takich historii. Nabrzmiałych gniewem, nienawiścią i pogardą. Człowiek mówiący normalnie ma całą gamę narzędzi, żeby przekazać to, co naprawdę chce powiedzieć. Gesty, mimikę, intonację. Wypowiadane słowa mają często znaczenie drugorzędne. Ale w av’anaho, którym posługuje się ktoś ze zmiażdżoną twarzą, niemogący się na dodatek ruszać, są tylko słowa. Takie, które wypalają ci w sercu rany głębokie jak grzechy świata.

Wyślizgnęła się z namiotu, ledwo zaszło słońce. Łucznik, którego imienia nie poznała, zmarł jakąś godzinę wcześniej, tak, jakby łaska Pani Stepów zstąpiła na niego. Po prostu zamknął oczy, westchnął i jego pierś już się nie poruszyła. Key’la zmówiła krótką modlitwę nad ciałem, przykryła zmasakrowaną twarz kawałkiem materiału i czekała. Uzdrowicielka nie pojawiała się. Może ta ciężarna zabroniła jej przychodzić, a może rannych w walce było tak wielu, że musiała się nimi cały czas zajmować. Dziewczynka miała nadzieję, że jest ich naprawdę wielu, a jeszcze więcej martwych i konających, których czarne dusze zostaną stratowane przez Klacz.

Mordercy.

Ubrała się w swoje rzeczy, a przeszukawszy kilka pak, znalazła wreszcie coś w rodzaju luźnej szaty, sięgającej do kolan i wyposażonej w kaptur. W obozie musiały być straże, jeśli ją zaczepią, odezwie się do nich po meekhańsku, może uznają ją za jedną z niewolnic. O bieganiu nie było mowy, opuchlizna na kolanie zmalała, lecz nogę nadal miała sztywną, a gdy próbowała ją zgiąć, odzywał się paskudny ból. Z resztą obrażeń nie było lepiej, kilka razy zakręciło jej się w głowie, a nagłe kłucie w dole pleców przypomniało, że ma nerki. Ale było coś, co działało jak najlepszy lek przeciwbólowy.

Nienawiść i gniew.

Mordercy i zdrajcy.

„Zawarliśmy przymierze”, mówił Wozak w av’anaho.

„Przed Krwawym Marszem”.

„Z nimi”.

„Wiedzieliśmy, że jesteśmy zbyt słabi”.

„Że potrzebujemy konnicy”.

„Wsparcie dla naszych kół”.

„Oni...”.

„Przed pierwszą wojną...”.

„Przed przybyciem Se-kohlandczyków”.

„Byliśmy przyjaciółmi”.

„Handlowaliśmy”.

„Razem świętowaliśmy”.

„Mieszaliśmy krew”.

„Przyjaciele”.

Niewiarygodne, ile pogardy można wyrazić samymi oczami.

Zanim wyszła z namiotu, z kilku rzeczy ułożyła na swoim posłaniu podłużny tłumok i przykryła go pledem. Może się uda, a może da jej to tylko kilka uderzeń serca więcej. Nieważne. Jeśli kiedyś jeszcze spotka uzdrowicielkę, wywarczy jej w twarz, co sądzi o „dobrych ludziach”.

Nocne powietrze było chłodne, orzeźwiające, kilka wdechów przegnało zawroty głowy i rozjaśniło myśli. Rozejrzała się i odetchnęła z ulgą. Ten namiot znajdował się niemal na skraju obozowiska. Tylko kilka innych dzieliło go od otwartego terenu.

Obóz Glyndoi znajdował się na krawędzi olbrzymiej niecki, o kształcie podłużnego naczynia, w którym mama często podawała pieczoną gęś. Na to wspomnienie zakłuło ją w piersi i jednocześnie zaburczało w brzuchu. Teren lekko opadał, przechodził w gładką równinę o średnicy kilku mil, a potem odbijał w górę linią pofałdowanych wzgórz, odcinających się czarnymi grzbietami od nocnego nieba. Odszukała wzrokiem kilka znajomych gwiazd, tak, wzgórza były na zachodzie. Tam musiała jechać.

Wzięła jeszcze głębszy oddech. Powietrze pachniało dymem, wilgotną skórą i końmi. Ciche parsknięcia dobiegały gdzieś z przodu, od strony otwartej przestrzeni. To w końcu oczywiste, nikt nie trzyma wierzchowców między namiotami. Przymknęła oczy, zbierając się na odwagę i łajając za własne tchórzostwo. Miała wrażenie, że zza każdego z okolicznych namiotów przypatrują jej się złe oczy.

No, już – ponagliła własne nogi – naprzód. I nie skradaj się, idź, jakbyś miała coś do załatwienia.

Opowieść umierającego wojownika parzyła ją w środku ponurym żarem. Gdy tylko przymykała oczy, widziała drżącą dłoń kreślącą w powietrzu kolejne znaki.

„Przyjaciele”.

„Ze wszystkich plemion konnych ufaliśmy najbardziej im”.

„Gdy Yawenyr...”.

„... atakował Imperium”.

„Powiedział”.

„Dajcie zakładników”.

„Gwarancję uległości”.

„Byliśmy pobici”.

„Pokonani nie... odmawiają”.

„Daliśmy”.

„Tylko prosiliśmy”.

„Niech zakładników...”.

„... wezmą Sahrendey”.

„Oni są blisko”.

„Myśleliśmy... przyjaciele”.

„Myśleliśmy... prawie bracia”.

„Wiele krwi... zmieszaliśmy przez lata”.

„Yawenyr podbił ich...”.

„... przyłączył do swojej hordy”.

„Ale... przyjaciele... zaufanie”.

Pierwszych kilka kroków zrobiła ostrożnie, jakby stąpała po cienkim lodzie. Potem poszło łatwiej. Minęła dwa namioty i kryjąc się pod ścianą ostatniego, obejrzała teren przed sobą. Wąski sierp księżyca wisiał na niebie, ale było dość światła, by mogła się zorientować w terenie. Niecka naprawdę była duża, Key’la nie umiała dokładnie ocenić odległości, ale do wzgórz było ładnych kilka mil. Bez konia kuśtykałaby tam do świtu.

Na szczęście parę sporych, ruchomych plam w ciemności wskazywało miejsca, gdzie koczownicy zgromadzili swoje tabuny. Jutro te konie wezmą udział w bitwie. Chyba że ktoś zawiadomi nadciągający obóz o pułapce.

„...zaufanie”.

„Osiem tysięcy dzieci”.

„Po jednym na ród”.

„Zamieszkało pod namiotami”.

„Miały dwa, trzy... sześć lat”.

„Wojna z Imperium...”.

„... pięć krwawych lat...”.

„... my czekaliśmy...”.

„Słuchaliśmy”.

„Wojownicy Sahrendey...”.

„... pojechali na zachód”.

„Walczyć za nie swoją sprawę”.

„A my mówiliśmy ich wodzom...”.

„Porzućcie koczowników...”.

„... wy i my, siodła, rydwany...”.

„... bojowe wozy”.

„Pokonamy ich, przepędzimy”.

„Oni słuchali chętnie”.

„Mówili: dobry plan”.

„Mówili: pojedziemy z wami”.

„Jak tylko nasze sokoły wrócą...”.

„... wypędzimy (nie znała tego znaku)”.

„Nie wrócili... Imperium...”.

„... usypało z ich kości wzgórze”.

„Yawenyr... usłyszał plotki o naszych planach”.

„Powiedział im... udowodnijcie wierność”.

„Zabijcie zakładników”.

„Oni... tchórzliwe psy...”.

„... łaszące się do nóg pana...”.

„Wykopali doły... wypełnili je...”.

„... ciałami naszych dzieci...”.

„Ośmioma tysiącami ciał”.

Dobrzy ludzie. Chciało jej się krzyczeć. Wrzeszczeć i płakać jednocześnie. Dobrzy ludzie... I ci, bezwiednie powtórzyła niezrozumiały gest w av’anaho, ośmielali się spluwać na wspomnienie Verdanno. Ale przecież tak to działa, wyrządzisz komuś straszliwą krzywdę, to starasz się odebrać mu godność i honor, bo wtedy łatwiej jest spojrzeć sobie w oczy.

Czekała, wpatrzona w ciemność. Wzrok przyzwyczaił się, rozróżniała już poszczególne zwierzęta w tabunach. Nigdzie jednak nie spostrzegła wartowników, więc albo Glyndoi czuli się bardzo pewnie, albo strażnicy znajdowali się za końmi. To by znaczyło, że musi wybrać naprawdę dobrego wierzchowca i liczyć na szczęście.

Kilkadziesiąt szybkich kroków wyniosło ją poza linię namiotów, kuśtykała kulawym truchtem, zaciskając zęby i powstrzymując jęki, gdy tylko stawała na lewą nogę. Konie powitały ją podenerwowanymi parsknięciami, więc stanęła na chwilę nieruchomo, by mogły poczuć jej zapach i ocenić, czy stanowi zagrożenie. Miała nadzieję, że noc i dzień w namiocie Glyndoi i ukradziona szata zmylą zwierzęta. Oceniała je, wszystkie wyglądały na dobrze odżywione i szybkie, na dodatek były duże, większe niż konie Se-kohlandczyków. Ale i Glyndoi są więksi niż zwykli koczownicy, być może miało z tym coś wspólnego mieszanie krwi, o którym wspomniał konający łucznik.

Tym większa była ich wina.

Odwróciła się, żeby rzucić okiem na obozowisko, i zaparło jej dech. Tysiące namiotów. Zajmowały całą krawędź niecki, rozciągając się na milę w obie strony i najpewniej ciągnąc się też za wzniesieniem. Naprawdę byli tu wszyscy Sahrendey. Co do jednego.

Gdyby miała jakąś magiczną moc, postarałaby się, by wszyscy już tu pozostali.

Ostrzegło ją to, że konie zaczęły parskać, mimo iż się nie poruszyła. Ale było już za późno. Ciemna ręka zakryła jej usta, a w uszy wgryzł się ponury szept:

– Tak myślałem, że jeśli ktokolwiek będzie próbował nocą uciec z obozu, to będziesz właśnie ty.

Mówiący miał okropny akcent, a jego głos słyszała pierwszy raz w życiu, ale w sposobie, w jaki to powiedział, było coś osobistego. Następne zdanie wyjaśniło wszystko.

– Syn mojego druha będzie utykał do końca życia, bo moja własna matka nie upilnowała niewolnicy. Ale jak już pokonamy wasz obóz, zdobędę dość koni i złota, by opłacić mu pomoc najlepszych czarowników.

Czyli jednak przegryzłam to ścięgno – zdążyła pomyśleć, zanim uderzył ją w głowę, i zapadła w ciemność.

* * *

Czekali aż do świtu, nim zaczęli, ale wtedy poświęcili jej mnóstwo czasu. Najpierw dali jej pić i nakarmili do syta, przemocą wlewając zimną polewkę i gorzko pachnącą wodę w usta. Starannie wybrali miejsce: na skraju obozowiska Sahrendey, na szczycie niewielkiego wzniesienia, z którego roztaczał się doskonały widok na całą dolinę. Starannie rozstawili stelaż. Trzy długie tyczki, związane z jednej strony i rozstawione w trójkąt niczym szkielet najprymitywniejszego namiotu. Tylko że teraz nie miały wisieć na nim zwierzęce skóry.

Key’la nie potrafiła rozpoznać przeznaczenia pęku rzemieni zakończonych hakami, który jej oprawcy wyciągnęli, gdy konstrukcja była już gotowa, i chyba trochę ich tym rozczarowała. Więc szybko rzucili ją twarzą do ziemi, przycisnęli, a potem... jeden z nich pochylił się i zaczął szybkimi, nadzwyczaj sprawnymi ruchami wbijać jej haki w plecy. Krzyknęła, zaskoczona, gdy pierwsze ostrze przebiło skórę i wyszło na zewnątrz, ale zaraz zacisnęła zęby. Nie. Nie będzie szlochać i płakać.

Wbili jej cztery ostrza w plecy, na wysokości łopatek, odwrócili i wbili następne cztery na piersi. Postawili ją na odwróconym cebrze pośrodku rusztowania, przerzucili pęk rzemieni przez szczyt tyczek i – a wtedy wiedziała już, co zrobią, choć wyobraźnia cofała się przed oczywistością – wykopali jej podporę spod stóp.

Szarpnięcie było miękkie, mniej bolesne, niż się spodziewała, a uczucie unoszenia się w powietrzu na tyle niezwykle, że prawie mogła zignorować ból.

Jeden z Se-kohlandczyków szturchnął ją, aż zakręciła się wokół własnej osi. Zacisnęła usta. Nie będzie krzyczeć.

Zaśmiali się tylko.

– Widzisz, sawenjo – odezwał się ten, który ją porwał. – Cała sztuczka polega na tym, żeby powiesić zwierzę tak, by jak najdłużej żyło. Widziałem raz, jak silny niewolnik dopiero po dziesięciu dniach przestał się ruszać, choć ptaki już po pięciu ucztowały na jego twarzy. Tobie daję trzy dni. Zostawię tu nawet ludzi, żebyś przedwcześnie nie nakarmiła wron swoimi oczami. Będziesz miała piękny widok.

Wskazał panoramę niecki. Grzbiety wzgórz, które miała teraz nieco po lewej, oświetlało już słońce, po prawej odległy o dwieście jardów obóz Sahrendey budził się do życia. Jeszcze jej nie zauważyli albo nie obchodziło ich, kogo Se-kohlandczycy wieszają o świcie. Dlaczego niby miałoby ich to obchodzić?

Za obozowiskiem koczowników niecka opadała łagodnie ku niebieszczącej się rzece. Szeroko rozlana, ciemna i spokojna.

– Twoi są już między wzgórzami, szli wczoraj przez cały dzień, potem rozbili obóz i wkrótce znów ruszą, prosto na ten bród. Bo to jedyny bród w okolicy, który przepuści taką karawanę. Już moglibyśmy ich zniszczyć, ale Ojciec Wojny przysłał rozkaz, by czekać z atakiem na jego przybycie. Chce osobiście dowodzić. Będziesz więc miała piękny widok na całą bitwę.

Koczownik mówił chrapliwie, zerkając co chwilę na obozowisko Sahrendey. Było jasne, że mógł wybrać sto innych miejsc, i że czeka na ich reakcję. Stała się zabawką, przedmiotem, który wyrywali sobie z rąk, byleby tylko dokuczyć pogardzanemu przeciwnikowi.

– Za to, co zrobiłaś jego synowi, mój druh chciałby cię zakopać żywcem w mrowisku. Nie mówię nie. – Uśmiechnął się oszczędnie, z wystudiowanym okrucieństwem. – Ale pomyślałem, że zrobimy to dopiero wtedy, gdy zostaniesz nad tą rzeką jako ostatnia ze swego parszywego plemienia, gdy już zobaczysz, jak spalimy wszystkie wasze wozy i zabijemy wszystkich twoich krewnych. Wtedy, jeśli będziesz jeszcze żyła, znajdziemy jakieś mrowisko.

Najwyraźniej bardzo, ale to bardzo chciał zobaczyć w jej oczach strach. Więc uśmiechnęła się tylko. Nee’wa uczyła ją od wielu lat, co to znaczy ostry język.

– Było dużo ochotników?

Zmarszczył brwi, zaskoczony.

– Oszalałaś ze strachu?

– Nie. – Pokręciła głową. – Pytam, czy do pilnowania mnie było wielu chętnych? Bo ci, którzy będą pilnować, nie pójdą do bitwy. I nie spotkają moich braci.

Przestał się uśmiechać, lecz ostrym warknięciem powstrzymał jednego ze swoich ludzi, który właśnie zamierzał się na nią rzemieniem.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Nim umrzesz, każę ci wyrwać język i nakarmię nim swojego psa. Może zacznie głośniej szczekać. A teraz czekaj. Nim minie południe, powinnaś zobaczyć pierwsze wozy. Wpuścimy je tu, pozwolimy zobaczyć rzekę, a potem wszystkie spalimy. I wtedy znajdę dla ciebie mrowisko.

Ruszył i znikł za jej plecami. Jeden z jego ludzi został, chwilę przypatrywał się dziewczynie z namysłem, po czym usiadł, oparł plecami o jedną z tyczek i zamknął oczy.

Słońce w pełnej chwale wyszło nad horyzont.

* * *

Ten „dzień” obfitował w niespodzianki. Najpierw w jednym z jarów znaleźli coś, co wyglądało jak ruiny. Szereg kwadratowych podestów, nie wyższych niż na stopę, wystawało z gruntu. Musieli zejść na dno, by to sprawdzić. Kwadraty miały boki o długości od dziesięciu do przeszło czterdziestu stóp. Zbudowano je z tego samego kamienia co i drogę, lecz jeśli kiedykolwiek coś na nich postawiono, nie został po tym żaden ślad. Po godzinnych oględzinach Kenneth zarządził kontynuowanie wędrówki.

Potem, w czasie pierwszego postoju, zauważyli ruch na niebie. Trzy ciemne punkty przemierzały przestworza tuż nad horyzontem, daleko przed nimi. Trudno było ocenić zarówno odległość, jak i rozmiar stworzeń. Równie dobrze mogły to być wielkie ptaki, jak i latające miasta.

Punkty robiły się coraz mniejsze, w miarę jak się od nich oddalały, po czym znikły w bladej szarości. Od tej chwili nakazał wszystkim obserwację nieboskłonu.

Następnie, tuż przed kolejnym dłuższym odpoczynkiem, znaleźli ciała.

Cała kompania zgromadziła się wokół czterech trupów, tkwiących w szczelinie pod skalnym nawisem, zastygłych na wieczność w dramatycznych pozach. Przegapiliby je, gdyby nie psy, lecz nawet one nie odważyły się podejść do zwłok, tylko zatrzymały dobre dwadzieścia kroków od szczeliny i skomląc, wskazały ją ludziom.

Cztery ciała. Całkowicie zmumifikowane, lecz poza tym zachowane w doskonałym stanie. Nie licząc połamanych kości, ran i broni, która nawet po śmierci tkwiła w tych ranach.

Trzy z ciał należały do ludzi, jeśliby ktoś się uparł, by tak nazywać tych szarych zabójców. Wilk, Nur i Azger jednogłośnie stwierdzili, że jeśli to nie bracia, to przynajmniej bliscy kuzyni morderców szalejących po Olekadach. Zwłoki były zbyt stare, by mieć całkowitą pewność, ale szare stroje i szare ostrza w dłoniach zdradzały przynależność do jednej bandy. Ale czwarty trup, ten, który zapłacił im za swoją śmierć tą samą monetą...

Porucznik kazał go wyciągnąć ze szczeliny, by mieć pewność, że oczy ich nie mylą. Zabity miał prawie siedem stóp wzrostu i z całą pewnością nie był człowiekiem. Po pierwsze twarz, szeroka, z dziwnie zwierzęcymi rysami, płaskim nosem, a raczej nozdrzami, szeroko rozstawionymi oczyma i mocno zarysowanymi szczękami, w których wyróżniały się masywne kły. Po drugie włosy, krótkie, sztywne i grube. Po trzecie ręce. Cztery ramiona, po dwa z każdej strony ciała, zakończone normalnymi, pięciopalczastymi dłońmi, choć kciuki były odrobinę za długie.

Kenneth kazał dokładnie obejrzeć ciało, szukając... psiakrew, śladów maskarady, jakiejś konstrukcji, która przytrzymywałaby sztuczne ręce przy tułowiu, albo czegoś w tym stylu. Nic z tego, musiał przełknąć fakt, że zabity miał więcej kończyn niż ludzie, choć ubierał się dość normalnie, nosił zwykłe spodnie, rodzaj luźnego kubraka bez rękawów i buty ze skórzaną podeszwą.

Przy pasie miał pochwy od dwóch długich szabel albo broni, która szable przypominała, bo ich pióra rozszerzały się na trzy cale, a rękojeści były zdecydowanie dwuręczne. Jedno z takich ostrzy tkwiło w czaszce napastnika, który wbił czterorękiemu nóż w brzuch, drugie leżało pod skalną ścianą, złamane wpół. Stworzenie zabił cios w pierś tak silny, że sztych długiego noża wyszedł mu plecami, choć sądząc po ułożeniu ciał, jego morderca skonał w tej samej chwili ze zmiażdżonym gardłem. Ostatni zabójca miał rozrąbany bok, co jasno mówiło, jak zginął.

Wszyscy nosili ślady zażartej walki, każdy z trupów odniósł w niej przynajmniej kilka ran, co świadczyło o tym, że najpewniej bardzo chcieli się pozabijać. Nie wiadomo było tylko, czy wynik starcia ich usatysfakcjonował.

Sprawdzali ciała przez dłuższy czas, ale nawet połączone siły najlepszych tropicieli kompanii nie mogły zdziałać cudów. Na przykład odpowiedzieć, kim był ten czwororęki olbrzym i kiedy zginął. Te trupy mogły tu leżeć całe wieki. Dwie rzeczy były pewne: to, że martwa kraina miała swoich gospodarzy i była kiedyś polem bitwy, a rozpętane w czasie tego starcia Moce obróciły ją w pustynię. I to, że szarzy zabójcy byli jakoś z nią związani.

Kenneth nabrał co do tego pewności, gdy pokazali ciała dziewczynom.

Kailean tylko wzruszyła ramionami, a Daghena wyglądała, jakby próbowała sobie coś przypomnieć, ale po chwili machnęła ręką. Lecz ich więzień... Na początku Laiwa nie podnosiła w ogóle wzroku, zamknięta w klatce obojętności, ale kiedy postawili ją tuż przed rozciągniętym na ziemi ciałem, zamarła. Porucznik pierwszy raz w życiu widział, żeby ktoś tak całkowicie skamieniał. Jakby zamieniono ją w posąg.

A kiedy się odezwała, z jej ust popłynęła modlitwa. To nie był meekh ani żaden język, który potrafiłby zidentyfikować, ale jeśli to nie była modlitwa, Kenneth gotów był zjeść własną tarczę. Tylko modlitwy mają taką rytmikę, i to niezależnie od tego, w jakim języku są wznoszone. Tylko w modlitwie, szczerej modlitwie, potrafią się tak pochylać ramiona i skłaniać głowy, i tylko takiej modlitwie mogą towarzyszyć łzy. Nikt nie będzie płakał, recytując poezję erotyczną albo przeklinając.

Potem, tak samo nagle, jak się ożywiła, Laiwa znikła. Po prostu. Ukryła się we własnej głowie tak głęboko, że na powierzchni nie pozostał nawet ślad. Jakby w siodle siedział trup. Gdyby nie pozostałości łez na policzkach, można by całe zajście wziąć za wymysł, halucynację przemęczonego umysłu.

Od dwóch dni... dwóch umownych dni, nie udało im się też znaleźć kolejnego źródła wody.

Dzień wcześniej zabili drugiego konia.

Na następnym postoju będą musieli zabić kuca.

Droga, której starali się trzymać, zdawała się wieść donikąd.

* * *

Kocimiętka westchnął, zaklął i otarł pot z czoła. Sanawami. Właściwie powinien spodziewać się, jak te wzgórza będą wyglądać. Verdanno opisywali je dość dokładnie, opowiadając o nich jako o grzbietach wielkich ryb, płynących tuż pod powierzchnią wody. I mniej więcej tak właśnie wyglądały.

Olbrzymie, długie na dwie, czasem trzy i szerokie na pół mili wzniesienia, przecinające Wyżynę Lytherańską z północy na południe. Nie były wysokie, miały po sto, sto pięćdziesiąt jardów, jednak w tej dość płaskiej krainie i tak prezentowały się okazale. Nie stanowiły żadnej przeszkody dla wozów, konie radziły sobie z łatwością, lecz wymusiły zmianę szyku. Pancerny Wąż rozciągnął się na boki, skurczył, podciągnął tyły, zmieniając niemal w kwadrat. To oczywiście miało swój sens, gdyby karawana pozostawała rozciągniętą na milę kolumną, jej czoło – chowając się za wzgórzami – traciłoby co chwilę kontakt z zadkiem. Teraz on sam mógł przynajmniej, stojąc na szczycie wzgórza, ocenić ogrom przedsięwzięcia, którego podjęli się ci szaleńcy. Pięć tysięcy wozów, jakieś trzydzieści tysięcy ludzi i tyle samo koni. I wszystko to w wędrówce przez środek tej przeklętej wyżyny, prosto na hordę koczowników.

Stanął w strzemionach i rozejrzał się. Pojazdy płynęły leniwą rzeką, trzymając całkiem nieźle szyk, choć And’ewers ciągle wyglądał na niezadowolonego. Kocimiętka uważał, że jeśli uwzględnić, iż ledwo co piąty woźnica ma doświadczenie w powożeniu w karawanie, to i tak radzą sobie doskonale. Wbrew temu, co sobie wyobrażał, wewnątrz ochronnego kordonu, utworzonego z wozów bojowych, nie było wcale tak ciasno. Wozy mieszkalne i transportowe podróżowały w liczących około stu pojazdów grupach, mających własnego dowódcę i ścisłe miejsce w formacji. Każda taka grupa jechała w kolumnie szerokiej na pięć i długiej na dwadzieścia pojazdów, a jej woźnice mieli za zadanie tylko trzymać się swoich. Pomiędzy tymi mniejszymi karawanami pozostawało dużo miejsca, szerokimi alejami jeździły rydwany, czasem pojedynczo, czasem w sporych grupach, choć zdecydowana ich większość tworzyła kilkumilowy kordon ochronny wokół wędrującego obozu. Ten szyk zapewniał całości ruchliwość i zdolność do błyskawicznego okopywania się. Tak jak wczoraj wieczorem, gdy w ledwo dwa kwadranse pochód zamienił się z gigantycznej karawany w olbrzymi warowny obóz. Zewnętrzne ściany, składające się z trzech szeregów pancernych wozów, ścieśniły szyk, tworząc mur, mniejsze grupy wozów utworzyły własne ochronne formacje, w których wnętrzu znaleźli schronienie zarówno ludzie, jak i zwierzęta. Całość wyglądała jak miasto, z dzielnicami i oddzielającymi je ulicami. Bardzo porządnie i po wojskowemu.

Rankiem w mniej niż dwa kwadranse wszyscy zwinęli się i byli gotowi do drogi, Kocimiętka uznał, że taka sprawność zawstydziłaby nawet meekhańską armię.

A And’ewers i tak wyglądał na niezadowolonego.

Minął ich oddział rydwanów, wracający – sądząc po stanie, w jakim znajdowały się konie – z dalekiego zwiadu. Woźnice pozdrowili go, unosząc dłonie, któryś zagwizdał. Odmachnął im, pokazując jeden z obelżywych gestów, których się ostatnio nauczył. Odpowiedziały mu gwizdy i śmiechy. Szczeniaki. Mają za sobą jedną bitwę i kilka starć, ale to nadal banda dzieciaków bawiących się w wojnę.

Po nocnej eskapadzie na południe, kiedy on i reszta czaardanu zapobiegli masakrze, stali się w obozie czymś w rodzaju honorowych gości albo maskotek. Każdy wóz stał przed nimi otworem, mężczyźni pozdrawiali ich jak równych sobie, a młode kobiety uśmiechały się zalotnie i pokazywały, gdzie będą nocować. Niiar, Landeh, Janne, zresztą na kopyta Laal, on sam, przyjęli niejedno zaproszenie. Dlaczegóż by nie? Co robiły Lea i Veria, nie wiedział, ale nie wyglądały na niezadowolone. Dlaczegóż by więc – powtarzał sobie w duchu – dlaczegóż do cholery, nie? W końcu jedziemy przez te cholerne wzgórza ku tej cholernej bitwie. Mamy trzy tysiące rydwanów, tysiąc wozów bojowych i trzydzieści tysięcy ludzi, a przeciw nam stanie... Oprócz sił Kyh Danu Kreda, który już pewnie zebrał większość swoich rzeźników, pewnie będą tam też Sahrendey.

Zeszłego wieczoru Verdanno starli się z kilkoma podjazdami, w których walczyli brodaci barbarzyńcy o twarzach pomalowanych w białe smugi. Podobno zaczęli się tak ozdabiać do bitwy dopiero ostatnimi laty, ale na Wschodzie nikt nie miał wątpliwości, kim byli. Białe Wilki, elita Sahrendey. Wieść o tym już się rozeszła i w całym obozie dawało się wyczuć paskudne napięcie.

Kocimiętka nie miał pojęcia, o co w tym chodzi, po prostu na wspomnienie o plemionach Amanewe Czerwonego w oczach Verdanno pojawiał się dziwny błysk. Był na wojnie i widział już coś takiego w spojrzeniach ludzi, dla których nie liczyło się nic poza zemstą i cudzą śmiercią. Wiedział też, że dobrze mieć w oddziale kilku takich desperatów, którzy bez wahania rzucą się do najbardziej szaleńczego ataku albo z radością zostaną na straconej pozycji, byleby tylko ujrzeć jeszcze raz krew wroga na własnym ostrzu. Ale cała armia z takim wzrokiem to zapowiedź nie bitwy, lecz rzezi. Nie będzie brania jeńców ani paktowania, nie będzie szansy na rozejm czy zawieszenie broni. Nie, żeby na coś takiego liczył, ale jak dowodzić, gdy twoi ludzie chcą tylko poczuć smak cudzej krwi w ustach? Na wieść, że Wilki są w pobliżu, kilka oddziałów rydwanów wbrew rozkazom wyrwało się do przodu i już nie wróciło. Nikt nie miał wątpliwości, jaki los je spotkał, ale to nie był największy problem. Jeśli już teraz Verdanno mieli kłopot z utrzymaniem dyscypliny, to co stanie się później? Gdy zobaczą szeregi znienawidzonych wrogów, wrzeszczących i prowokujących ich, czy się oprą? Gdy zobaczą, jak wróg zawraca i ucieka, nawet jeśli dla każdego, kto zachowa zimny umysł, będzie jasne, że to pułapka, czy posłuchają rozkazów i zostaną na miejscu? Nienawiść i pogarda dla wroga jest dobra w pieśniach i eposach, ale na polu bitwy to obosieczna broń. Wojnę należy toczyć tak, jak nauczyli tego wszystkich swoich sąsiadów Meekhańczycy, na zimno i z wyrachowaniem, kalkulując każdy krok i nie pozwalając, by o wyniku walki decydował bojowy szał. A później niech już sobie poeci dopisują, co chcą. A teraz to, co płonęło w oczach Wozaków, wróżyło źle. Ktokolwiek będzie nimi dowodził, będzie miał kłopot.

Dowodzenie też go zresztą martwiło. Jako były oficer lubił proste i konkretne struktury, jeden dowódca, jego zastępcy, a pod nimi coraz szersze szeregi podwładnych. Trójkąt, na którego szczycie jest wódz – generał, herszt, Ojciec Wojny, jak zwał, tak zwał – a na dole ciury czyszczące koniom kopyta. Tu było trzech dowódców, jeden od marszu, drugi od obrony i trzeci, od rydwanów, o niezbyt jasnej pozycji. Co zrobią, gdy wróg uderzy w chwili, gdy obóz będzie w trakcie okopywania? Kto w takiej chwili dowodzi?

Źle jest komplikować sobie życie nad miarę.

Zgrzytnął zębami.

Na dodatek And’ewers nie wypuszczał ich na zewnątrz. A wewnątrz karawany nie bardzo mogli pomóc. Janne wspominał o wielkiej masie ludzi, koni i namiotów gdzieś nad rzeką za wzgórzami, lecz jego talent miał swoje ograniczenia i nie pozwalał na sięgnięcie do umysłów ptaków oddalonych dalej niż kilka mil. Podobnie Lea, potwierdzała, że obóz wędruje w stronę wroga, ale z takiej odległości nie potrafiła określić, czy jest tam pięć, dziesięć czy pięćdziesiąt tysięcy konnych. Jego ludzie powinni pojechać naprzód, godzina, dwie szybkiej jazdy i zbliżyliby się na tyle, by dowiedzieć się więcej. Podjazdów koczowników nie obawiał się zbytnio, nie pierwszy raz w kilka koni bawiłby się z nimi w kotka i myszkę. Ale kowal pozostawał nieugięty. Jeśli pojedziecie, mówił bardzo rozsądnie, będę musiał przekazać wszystkim patrolom, że wyjechaliście na zewnątrz. Teraz sprawa jest jasna, widzą konnych, strzelają i szarżują, ale gdy wy opuścicie karawanę, moi woźnice i łucznicy zaczną się wahać. A to kosztuje. Będę niepotrzebnie tracił ludzi.

Niepotrzebnie. To było słowo, które mówiło wszystko. And’ewersa nie obchodziło, kto jest przed nim. Nie potrzebował tych wieści; choćby nad tą rzeką czekał na niego Ojciec Wojny ze wszystkimi siłami wolnych plemion, En’leyd nie zawróci ani nie zwolni. Być może nie miał wyjścia, karawana tej wielkości mogła się tu przeprawić tylko przez jeden dostatecznie rozległy bród, innymi przeciskałaby się pewnie przez miesiąc, a być może chodziło o coś innego.

Key’la.

Nie znaleziono ciała, choć szukano dokładnie, i wszyscy wiedzieli, że została porwana i najpewniej już nie żyje. Wśród Wozaków krążyły fantastyczne opowieści na jej temat i Kocimiętka wcale im się nie dziwił, ludzie potrzebują symboli, bo choć w czasie obrony poległy setki wojowników, to opowieść o małej dziewczynce, która ocaliła obóz i zapłaciła za to najwyższą cenę, chwytała za serca, a dłoniom kazała szukać broni. Podobno na ochotnika zgłosiła się do roznoszenia zapasów wzdłuż pierwszej linii obrony i biegała pod gradem strzał, mając za osłonę tylko małą tarczę; podobno została ranna, ale nie zrezygnowała z obowiązków; podobno to ona wymyśliła sztuczkę z fałszywym pożarem i podobno w czasie szturmu przebiegła przez pole śmierci, a łaska Pani Stepów uchroniła ją przed wrogimi pociskami. Podobno zmusiła dowódcę piechoty, by złamał rozkazy i rzucił ludzi do kontrataku. A, do cholery, minęły tylko dwa dni. Za pięć dziewczynka stanie się awenderi samej Laal, wcieleniem kawałka duszy bogini, która osobiście interweniowała, by ocalić wiernych wyznawców.

Skrzywił się i ruszył naprzód, zjeżdżając ze wzgórza. To prawda, takie opowieści są dobre dla armii, rozgrzewają krew i każą zapomnieć o własnym strachu. I, na Czarnogrzywą, on sam przyłapywał się na tym, że gdy ich słuchał, coś łapało go za gardło. Jak każdy z czaardanu znał rodzinę And’ewersa z Lithrew, nieraz podkuwał u niego konia, niejeden gąsiorek osuszył z jego starszymi synami i samym kowalem. Czasem nawet przyniósł małej kilka ciastek albo jakiś drobiażdżek, bo jak na dziecko w swoim wieku była bystra i dawała się lubić. Ale jeśli nawet taki stary, cyniczny sukinsyn jak Sarden Waedronyk, zwany Kocimiętką, pozwala sobie na wzruszenie, to co można powiedzieć o tych tysiącach gołowąsów idących do bitwy?

Der’eko, jeden z jej braci, wyprowadzał swoje rydwany dalej niż jakikolwiek inny Kanewey i wracał z tuzinami se-kohlandzkich trupów przywiązanymi za wozami. Wymieniał tylko zranione konie, wyrywał strzały z burt rydwanów i wracał polować dalej. Na tyczce przymocowanej do burty zatknął pęk zdobycznych hełmów, bogowie wiedzą, skąd mu to przyszło do głowy, inni to skopiowali, a teraz jego Fala, idąc do ataku, do łoskotu kopyt dokładała wściekły brzęk obijającego się o siebie żelaza. Wykuwał własną legendę i widać już było, że jego woźnice pojadą za nim w ogień.

Co zresztą powiedzieć o samym En’leyd, którego wszyscy synowie wykpili się jak na razie kilkoma powierzchownymi ranami, a najmłodsza córka została porwana i zakatowana przez odwiecznego wroga? Kto ich prowadził do bitwy, doświadczony dowódca czy ojciec szukający zemsty i odkupienia?

I gdzie, do ciężkiej cholery, był Laskolnyk?

* * *

Mimo wszystko wędrówka dała im w kość. Niektóre wozy odpadły, złamały osie lub uszkodziły koła, a w takich wypadkach And’ewers był bezwzględny. Konie wyprzęgano, niezbędne rzeczy przenoszono na inne pojazdy, a resztę palono, choćby to był najpiękniejszy z rodowych wehikułów o ścianach z rzeźbionego drewna i szybach z kryształu. Jeśli jakiś koń doznał w walce kontuzji lub rany, która go spowalniała, odprawiano krótki obrzęd i powierzano go „łasce Laal”, czyli zostawiano na pastwę losu. Tu Wozacy okazywali się pragmatyczni, skoro Pani Stepów dopuszczała, by na jej ziemiach żyły wilki, lisy, a czasem nawet górskie lwy, to znaczy, że taki był jej zamiar i jeśli porzucone zwierzę padnie ofiarą drapieżników, to z jej woli. Kocimiętka podziwiał ich też za to, że mimo własnych zwyczajów, walcząc z konnicą, nie wahali się. Ich strzały i oszczepy położyły już tysiące wierzchowców koczowników, a jedyną reakcją były krótkie modlitwy odmawiane co wieczór po zatrzymaniu się.

Tak jak wczoraj wieczorem, gdy rozbijano obóz między wzgórzami. Główna karawana rozsiadła się na szczycie największego z nich, zalegając tam niczym zmęczony, dyszący ciężko zwierz, a na grzbietach sąsiednich wzniesień rozstawiono mniejsze obozy, które miały strzec głównych sił przed niespodziewanym atakiem. Kocimiętka uważał, że to zbytek ostrożności, jeśli koczownicy wpuścili ich tak głęboko, to nie po to, by ryzykować starcie w terenie, na którym łatwiejsza jest obrona niż atak. Obozowisko na szczycie wzgórza trzeba atakować pod górkę, przyjmując grad pocisków i kontrataki rydwanów. Nie, jeśli teren, ku któremu zmierzali, był taki, jakim go opisywano, czyli stanowił szeroką na kilka mil nieckę, zamkniętą z trzech stron wzgórzami, a z czwartej rzeką, gdzie wszystko widać jak na dłoni, to dowódca se-kohlandzkiej jazdy powinien przyjąć bitwę właśnie tam.

Poza tym... O tym nikt głośno nie mówił, ale każdy, kto miał oczy i rozum, widział, że beczki z wodą wysychały w tempie błyskawicznym. To dlatego tak wielkie karawany nigdy wcześniej nie poruszały się po Wyżynie. Między Olekadami a Lassą nie było strumyków, studni ani źródeł, które mogłyby zapewnić im dość wody. Trzydzieści tysięcy ludzi, trzydzieści tysięcy zwierząt, trudna wędrówka, ciągłe potyczki i starcia, w których zwierzęta dają z siebie wszystko. Konie Verdanno należały do bardzo odpornych na głód i pragnienie, ale to znaczyło jedynie tyle, że mogły wytrzymać nieco więcej niż zwykłe, zwłaszcza że pracowały ciężej niż zwykłe. Każdy wypijał od ośmiu do piętnastu galonów wody dziennie, szczególnie konie bojowe, zaprzęgane do rydwanów i odbywające dalekie rajdy. Sześćdziesięciogalonową beczkę zaprzęg rydwanu osuszał w dwa dni. A takich zaprzęgów były tysiące. Tak wielkie karawany muszą się poruszać małymi skokami, od wodopoju do wodopoju, narzucając bezwzględny reżim w sprawie wody, można nieco przedłużyć ich życie, ale tylko o kilka dni. Coś za coś, siła w zamian za uzależnienie od pragnienia.

Tak naprawdę przebicie się do rzeki było dla Wozaków sprawą życia lub śmierci, obliczyli zapasy wody tak, że albo uzupełnią je nad Lassą, albo zginą. I nawet jeśli koczownicy nie dysponowali tak szczegółową wiedzą, to mieli przecież rozum i doświadczenie. Wiedzieli, że ich zadaniem jest tylko nie dopuścić wozów do wody. Nawet nie musieliby staczać bitwy, wystarczyło przetrzymać Verdanno kilka dni w oblężeniu.

Kocimiętka siedział już na koniu razem z resztą swoich. Nie, pomyślał, obserwując zwijanie obozowiska i ustawianie się w szyku. Ta bitwa się odbędzie. Za bardzo wszyscy jej pragną. Czują, że to już wkrótce, i nie mogą się doczekać.

Zeszłego wieczoru potwierdziło się ostatecznie, że z koczownikami Danu Kreda są Sahrendey, więc obóz będzie musiał walczyć z dwoma Synami Wojny naraz. Ale to zupełnie im nie przeszkadzało, co więcej, pragnęli tego. Część rydwanów pojechała już naprzód i znikła za grzbietem najbliższych wzgórz, część rozciągnęła się w linię chroniącą karawanę, lecz większość zajęła pozycję wewnątrz Pancernego Węża. Głębokie kolumny ustawiały się między wozami mieszkalnymi, gotowe do nagłego wypadu.

Szykowano się do bitwy i niech Laal spojrzy na nich łaskawym okiem.

Popędził konia w stronę wozu And’ewersa. En’leyd kazał go wezwać z samego rana, a wezwaniom dowódcy karawany się nie odmawia. Poza tym oficjalnie płacił im za usługi, nieprawdaż? Niiar, Landeh, Janne, Lea i Veria pokłusowali za Kocimiętką. Nie musiał wydawać żadnych rozkazów, wszyscy uzbroili się jak do bitwy, pancerze, hełmy, miecze, szable, topory i łuki. Całą piątka wiedziała równie dobrze jak on, że jeszcze dziś czeka ich prawdziwa walka.

Kowal przyjął go w jadącym wozie, gdzie naradzał się jeszcze z Awe’awerohem Mantoru, który na widok Kocimiętki skinął lekko głową i posłał mu coś na kształt uśmiechu. Lamerei był w pełnym bojowym rynsztunku, nie zdjął nawet hełmu, a co najdziwniejsze, przyjmował rozkazy And’ewersa, potakując co chwila i rzucając po kilka słów. To był uspokajający widok, najwyraźniej przed bitwą hierarchia dowodzenia przyjmowała odpowiedni kształt.

Po chwili dowódca Fal skłonił się lekko i opuścił toczący się wóz, niemal od razu wskakując na jadący obok rydwan. Woźnica strzelił lejcami i znikli w tumanie kurzu.

– Gorąco i sucho – skwitował ten widok kowal, wskazując Kocimiętce miejsce naprzeciw siebie. – Dawniej wiosny były tutaj bardzie mokre.

And’ewers przeszedł na meekh tak naturalnie, jakby kontynuował przerwaną przed chwilą rozmowę.

– Zeszłego roku mieliśmy długie lato i gorącą jesień, teraz mamy wczesną i upalną wiosnę, zdarza się. – Jeździec przytaknął. – Po co nas wezwałeś?

Zmierzyli się wzrokiem. Kocimiętka lubił kowala, bo chłop potrafił wypić, a jak przyszło komuś w mordę dać, to nieszczęśnik od razu nakrywał się nogami. Ale teraz siedział przed nim En’leyd, Oko Węża, jak mówili Verdanno, ktoś, kto miał na głowie całą armię. W byłym bandycie budził się żołnierz i oficer. Przyjął mniej swobodną postawę.

– Podziękowałem wam już za wykrycie pułapki? – zapytał kowal.

– Pewnie tak. Nie wracajmy do tego.

– Dobrze. Nie wracajmy. – And’ewers pokiwał głową. – Wiesz, gdzie jest Laskolnyk?

To pytanie go zaskoczyło. Nie wypowiadał swoich obaw głośno, ale do tej pory miał cichą nadzieję, że przynajmniej dowódcy karawany orientują się w planach kha-dara. W końcu zaufali mu na tyle, że wzięli udział w tym całym szaleństwie.

– Nie. A wy? Też nie?

– Nie. Od miesiąca nie dał znaku życia. Ale robimy, co musimy. Więc dzisiaj stanę przeciw dwóm Synom Wojny i będę próbował ich powstrzymać. Powstrzymać, nie pokonać, bo nie wierzę w możliwość pokonania ich tym, co mam.

Po raz pierwszy powiedział to głośno.

– Nie pokonam ich – kontynuował po chwili – ale mogę zatrzymać.

– Ile czasu?

– Kilka dni... może dłużej. Wystarczająco, by reszta zdążyła zejść z gór. Plany się zmieniły...

Tak. Tak bywa na wojnie. Możesz mieć najpiękniejsze plany kampanii, ale przeciwnik nigdy nie robi tego, czego oczekujesz. Kocimiętka pamiętał to z czasów wojny, bitwy o Meekhan, a nawet Długiego Pościgu. Sytuacja na polu bitwy zmieniała się wtedy z godziny na godzinę, wroga nigdy nie było tam, gdzie się go spodziewano, własne oddziały spóźniały się lub przybywały za wcześnie, jeden zerwany most mógł przesądzić o wyniku całego starcia. Jedynie ci, którzy znali wojnę tylko z opasłych ksiąg poświęconych wojskowości, uważali ją za coś, co można zaplanować i kontrolować. Rzecz jasna, jak się pisało księgi po wojnie, to każdą decyzję dowódców dawało się uzasadnić, wyjaśnić i umotywować.

Uśmiechnął się tylko.

– Jak długo planujemy się utrzymać?

– Kilka dni. Dłużej, jeśli przebijemy się do rzeki. Nie zaryzykuję przeprawy z koczownikami na karku, ale Lassa powinna osłonić nas choć z jednej strony.

– I dostarczyć wody?

– Tak. I dostarczyć wody.

Wymienili spojrzenia. Obaj byli zbyt starzy, żeby się oszukiwać.

– A jak nie dotrzecie do rzeki?

– Trzy dni. Jeśli będziemy oszczędzać, pięć. Koniom, które nie będą musiały ciągnąć wozów, zmniejszymy racje. A ludzie wytrzymają dłużej niż zwierzęta. Obóz Aw’lerr powinien już zejść z gór, za dwa dni na Wyżynie będzie Saro’deh, za pięć, sześć reszta. Musimy się utrzymać do tej pory.

Choć ten plan wyglądał na rozsądny – bo logiczne wydawało się, by zatrzymać siły obu Synów Wojny w tym miejscu, i tym samym dać reszcie Wozaków czas na sforsowanie gór – to Kocimiętka miał przeczucie, że chodzi o coś innego. Za duża była zaciekłość, z jaką Verdanno szli do tej bitwy. No i za łatwo koczownicy wpuścili ich tak głęboko na Wyżynę. Przebyli już prawie siedemdziesiąt mil, a jedyny opór, na jaki natrafiali, to małe patrole i niezbyt liczne oddziały, z którymi rydwany radziły sobie bez większych kłopotów. Przez ostatnie dwa dni straty Fal nie sięgnęły stu załóg. Każdy, kto miał oczy, a w głowie zamiast garści krowiego łajna rozum, widział, że to wciąganie w pułapkę. Być może koczownicy taki właśnie mieli plan, wciągać obozy pojedynczo w głąb Wyżyny i likwidować je jeden po drugim, po kolei. Być może liczyli na pragnienie i kłopoty z wodą; jeśli wiosna okaże się równie upalna jak poprzednie lato, Se-kohlandczycy będą musieli tylko cofać się, zatruwając źródła i trzymając Verdanno z dala od większych rzek. Być może chodziło o jeszcze coś innego.

Maycha powinna się nazywać Panią Przypuszczeń i Domysłów, a nie Panią Wojny.

Ale cóż, obóz New’harr nie miał innego wyjścia. Zawrócenie oznaczałoby oddanie inicjatywy w ręce koczowników. I wędrówkę sześćdziesiąt mil na zachód z kurczącymi się w oczach zapasami wody.

– Może spadnie deszcz? – rzucił Sarden, choć sam w to nie wierzył.

– Taaaak. – Kowal przeciągnął sylabę, po raz pierwszy patrząc na niego z jawną kpiną. – Może.

Jak ktoś ma czarowników, którzy czerpią swą Moc z duchów tej ziemi, to wie, czy niebo zapłacze.

– Ale nie po to cię wezwałem. – And’ewers spochmurniał. – Jedziemy do bitwy, która was nie dotyczy. Pomagaliście karawanie w Imperium i w górach, pojechaliście z rydwanami na południe, nie musicie jechać dalej.

Kocimiętka pozwolił sobie na kwaśny uśmiech.

– Chcecie nas zostawić? W stepie pełnym koczowników? Nie przeżyjemy godziny.

– To mówi ktoś, kto wczoraj pchał się na czoło, zapewniając, że wywiedzie w pole samego Ojca Wojny, jeśli by tu był?

– To było wczoraj. Dziś jesteśmy bliżej wroga.

– Ledwo ruszyliśmy się z miejsca.

– Może, ale...

Kowal uniósł dłoń.

– Chcę, żebyście znaleźli Laskolnyka. I powiedzieli mu, że gdy będzie źle, zrobimy Martwy Kwiat. Będzie wiedział, co to znaczy.

To kończyło głupie przegadywanie się. Oczywiście pozostawało jeszcze jedno pytanie.

– Ta wasza wyżyna to kawał ziemi. Skąd wiesz, że on tu jest?

– Bo obiecał.

No tak. Obiecał. Wiara, jaką Wozacy pokładali w Laskolnyka, była wręcz mistyczna. I w gruncie rzeczy nie różniła się od tej, którą miał Kocimiętka, w końcu inaczej by go tu nie było.

– Obiecał nam pomoc – powiedział And’ewers. – Obiecał konnicę, która wesprze nasze koła. Najemników, wolne czaardany, zabijaków, którzy będą walczyć za nasze złoto. Dziesięć, piętnaście tysięcy szabel, dzięki którym zwiększą się nasze szanse. Nie jesteśmy tak szaleni, jak sądzisz. Nawet teraz możemy pokonać koczowników, wyprzeć ich na południe, ale za jaką cenę? Tracąc połowę naszej młodzieży? Mamy być jak ten szaleniec, który chcąc się pozbyć szczurów z wozu, spalił go doszczętnie? Chcemy odzyskać nasz dom i go utrzymać, a tego nie zrobimy bez konnicy. Bez najemników. Nikomu innemu na całych Stepach nie udałoby się zebrać takiej siły w ciągu dziesięciu czy dwudziestu dni, ale jeśli Szary Wilk zawyje, wataha zbiegnie się od razu. Ludzie pójdą za Laskolnykiem, przecież wiesz.

Wiem – Kocimiętka skinął głową – gdyby kha-dar rzucił hasło, wieść pomknęłaby przez przygraniczne prowincje jak pożar po suchym stepie. Pojechać pod dowództwem Genno Laskolnyka przeciw koczownikom? I jeszcze dostać za to wozackie złoto? W kilka dni zebrałoby się z dziesięć, a w kilkanaście ze dwadzieścia tysięcy ludzi, czaardany, najemnicy, wojownicy plemion zaprzyjaźnionych z Imperium, nawet cesarski rozkaz by ich nie powstrzymał. Pod warunkiem że Cesarz nie popiera tych planów, prawda? To takie proste. Jeśli plany się powiodą, Imperium pogratuluje Verdanno i wyśle ambasadorów; jeśli nie, Meekhan nie odpowiada za bunt Wozaków i najemne bandy, które ci opłacili. A Laskolnyk? Toż on nie pełni żadnej funkcji w cesarstwie, jest tylko znudzonym byłym wojskowym bawiącym się w stepowego watażkę.

Kocimiętka poczuł, jak szeroki uśmiech wykrzywia mu twarz. Jeśli chodzi o intrygi i podstępy, mało kto może dorównać imperialnej dyplomacji.

– Obiecał nam konnicę. – Kowal podrapał się po policzku, ignorując minę kawalerzysty. – Na wieść, że przechodzimy góry, miał ją wprowadzić od południa, przez Stepy na Wyżynę. Mieliśmy się spotkać u podnóża gór, ale koczownicy pokrzyżowali nam plany. To przede wszystkim dlatego posłałem rydwany na południe, żeby się z nim połączyć.

Spojrzenie kowala stało się natarczywe.

– Nie powiedział ci o tym, prawda, Sarden?

– Powiedział, że się spotkamy, to wszystko.

Dla byłego żołnierza takie rzeczy są oczywiste. Laskolnyk to generał. A generałowie nie tłumaczą swoich planów każdemu porucznikowi, którego mają pod sobą. Zwłaszcza takiemu, którego wysyłają na teren wroga i który mógłby zostać złapany. Kocimiętka zauważył tę przemianę dowódcy już kilka miesięcy temu. Im bliżej wiosny, tym mniej było w Laskolnyku kha-dara, a więcej oficera. Genno stał się bardziej skryty, nie wyjaśniał swoich decyzji, wydawał rozkazy, a oni wykonywali je, nie pytając o nic. Czaardan płynnie zmienił się z bandy stepowych zabijaków w oddział wojskowy. No cóż, jemu osobiście akurat to odpowiadało.

– Jeśli masz do swojego kha-dara aż takie zaufanie...

– Nie mniejsze niż ktoś, kto sprowadził tu całą swoją rodzinę.

Błąd. Cholera, cholera, cholera! Niech najbardziej parszywy z wszystkich demonów Mroku nasra na mój bezmyślny jęzor!

And’ewers nie zmienił wyrazu twarzy. Zatrzeszczało tylko, gdy powoli rozprostował palce.

– Poszukacie go? Dla nas? – głos kowala był spokojny, jakby rozmawiali o wczorajszej pogodzie. – Jeśli poślę na tyły rydwany, nie ujadą kilku mil. Wiem, że koczownicy mają tam swoje patrole. Ale ty i twoi ludzie... Has i Orne twierdzą, że potraficie je ominąć. Pojedziecie?

Głupie pytanie.

Wyruszyli bez słowa. Niiar poprawił tylko tarczę na plecach, Landeh otworzył manierkę i wylał kilka kropel wina na grzywę swojego konia, na szczęście. Lea skrzywiła się i odcięła toboły wiszące po bokach siodła. Walnęły o ziemię i tak zostały.

Znaleźć Laskolnyka. Z ich talentami nie powinno to być aż tak trudne, jeśli kha-dar rzeczywiście prowadził na Wyżynę kilkanaście tysięcy koni, Janne powinien wypatrzyć go ptasimi oczyma, a Lea wyczuć. Co prawda sytuacja w ciągu ostatnich dni zmieniała się kilka razy, więc mógł po prostu nie wiedzieć, co się dzieje, ale to, że nie próbował do tej pory skontaktować się z Wozakami, nie wróżyło dobrze. Zgodnie z pierwotnymi planami Verdanno powinni właśnie umacniać pod górami wielki obóz, spod którego powoli ruszałaby pierwsza karawana. Tymczasem obóz New’harr był już siedemdziesiąt mil od Olekadów i szedł na spotkanie dwóch Synów Wojny.

Cholera jasna, potrzebowali Laskolnyka, nawet jeśli prowadziłby tylko pięćdziesiąt koni.

Minęli ostatnie wozy i ruszyli w wędrówkę po wzgórzach. Landeh uniósł wyżej zdobyczną lancę z kawałkiem czarnej szmaty na szczycie. Dopóki w pobliżu znajdują się rydwany pełne gorącogłowych szczeniaków, lepiej być widocznym z daleka. I mieć nadzieję, że szczeniaki pamiętają, że dzisiaj ten sygnał znaczy – najpierw pytaj, potem szarżuj.

Загрузка...