Rozdział 6




Byli dobrzy. Dobrzy jak ludzie, dla których prowadzenie ogromnych karawan jest częścią życia. I nie miało znaczenia, że ostatnie lata spędzili w obozach, pokolenie woźniców pamiętających wędrówki po wyżynie nie wymarło bowiem, raczej zasklepiło się w swoich marzeniach i wychowało następców. Po dwóch dniach Kenneth mógł ocenić, że dotarcie w tak krótkim czasie ze Stepów tak daleko na północ nie było tylko zasługą znakomitych imperialnych dróg. Wozacy nie zyskali swojego miana dlatego, że jeździli i mieszkali na wozach. Oni na wozach żyli. Rodzili się, dorastali, zakładali rodziny, walczyli i umierali.

Gdy podzielił się tym spostrzeżeniem z Hasem, który z jakichś przyczyn został łącznikiem między kompanią a Verdanno, ten najpierw spojrzał na niego uważnie, a potem wykrzywił się w dziwnym grymasie.

– Naprawdę sądzisz, że szliśmy szybko?

– Przebyliście ponad sto pięćdziesiąt mil w dziesięć dni. Niemal tak szybko, jak samotny wóz, a w armii uczą nas, że im więcej pojazdów, tym kolumna wolniej się przemieszcza.

– Mogliśmy zrobić tę drogę w trzy, no, może w cztery dni. To naprawdę nie było szybko, poruczniku.

Chwilę wędrowali w milczeniu. Kenneth szedł poboczem, czarownik siedział na koźle, obok woźnicy, zapatrzony w drogę.

– Większość czasu nie jechaliśmy, lecz rozbijaliśmy i zwijaliśmy obozy – rzucił wreszcie. – Jazda wozem to trudna sztuka, ale byle chłystek nauczy się jej w kilka dni na tyle, by mógł powozić w karawanie. Ale założenie obozu, kiedy masz pod sobą tysiąc, dwa albo pięć tysięcy wozów... Gdy bojowe muszą od razu stanąć murem na obwodzie, a mieszkalne i te z zapasami utworzyć ulice i place, gdy trzeba znaleźć wewnątrz miejsce dla tysięcy zwierząt, a wroga jazda już siedzi ci na karku, już szarpie, szyje strzałami, podpala wozy, dźga zwierzęta lancami...

Zamilkł. Usta zacisnął w wąziutką kreskę.

– Wóz bojowy ciągną cztery konie, a wystarczy zabić lub chociaż zranić jednego, by wyeliminować pojazd z szyku. Koczownicy szybko się tego nauczyli. Prawda jest taka, że rydwany, które nam towarzyszą, nie służą do wygrywania walnych bitew, lecz do tego, by dać wozom czas na okopanie się. Mają nie dopuścić jazdy w pobliże obozu dopóty, dopóki ten nie powstanie. Więc przez większość drogi ćwiczyliśmy rozstawianie i zwijanie obozów na różne sposoby: Koło, Kwadrat, Rogaty Gród. Dlatego wędrowaliśmy tak długo, żeby się przygotować.

– I jesteście już gotowi?

Has popatrzył na niego chłodno.

– Nie byliśmy gotowi trzydzieści lat temu, i nie byliśmy gotowi w czasie powstania. Ale teraz... uczyliśmy się przez całe pokolenie, od plemion, które jak my walczyły z Se-kohlandczykami, choć przegrały’ swoje wojny, i od tego jedynego, które z nimi wygrało. Od was.

– Więc, według ciebie, dlaczego wygraliśmy?

– Bo jesteście zbyt uparci, żeby wiedzieć, kiedy przegrywacie. – Czarownik pokiwał głową. – I za każdym razem, gdy wróg zastosuje jakąś nową sztuczkę, wy wymyślacie dwie inne, nawet jeśli są głupie. Ci młodzi, którzy urodzili się w obozach, stali się trochę podobni do was, są uparci, krnąbrni, wiedzą, czego chcą i nie boją się po to sięgać. Zobaczyli... wyrośli między dwoma światami i są teraz innymi ludźmi niż ich rodzice. Czasem mnie to martwi, czasem przeraża, a czasem sprawia, że pękam z dumy.

Szli na czele kolumny, Szósta Kompania otoczyła luźnym kordonem pierwszych kilkanaście wozów. Płaszcze powiewały przybrudzoną bielą, wszystkie psy miały założone obroże, chyba tylko ślepy mógł wątpić, że oto właśnie idą cesarscy żołnierze.

Porucznik zadrżał i otulił się mocniej płaszczem, przerywając pogawędkę z czarownikiem. Po prawej ciągnęła się ściana lasu, niezbyt gęstego, ale mrocznego, iglaste korony tworzyły bowiem szczelne sklepienie nieprzepuszczające promieni słonecznych, więc już kilkanaście jardów za linią drzew wzrok gubił się w cieniach. Po lewej otwierał się widok na rozległą halę, opadającą coraz bardziej stromo, aż jej drugi koniec ginął im z oczu, zapewne urywając się pionowo nad przepaścią. Dalej były skalne ściany flankujące wąską dolinę, która ciągnęła się przez dobre trzy mile, po czym kończyła się nagle, zamykana przez kolejną górę. W Olekadach było mnóstwo takich niegościnnych miejsc, dolin zamkniętych ze wszystkich stron, kotlin, żlebów, skalnych płaskowyżów, gdzie nie rosły nawet górskie mchy. Ta dolina wyglądała, jakby ktoś wyskrobał ją pomiędzy skałami wąską łyżką i Kenneth mógł się założyć, że nie jest zamieszkana, co zresztą wszystkim pasowało. Lepiej, by wędrówki karawany nie obserwowało zbyt wiele oczu.

I właśnie z tamtej doliny wiał lodowaty wicher, rozpędzając się między górami i dmuchając wprost na karawanę. Kenneth osłonił twarz. Kilkaset jardów przed nimi szlak znikał w wąskim żlebie i – zgodnie z mapą – wiódł nim prawie pięć mil. Trzeba będzie wysłać ludzi górą, by sprawdzili, czy przypadkiem ktoś nie przygotował Wozakom jakiejś niespodzianki.

Omówili to już wczoraj, po południu i wieczorem, gdy Kenneth opowiedział Verdanno o ludziach ginących w górach. Przyjęli wszystko spokojnie, kiwając tylko głowami, jakby dowiadywali się o rzeczach, które zdarzyły się setki mil stąd, i to dawno temu. Trudno było ocenić, czy nie są świadomi zagrożenia, czy też ufni w swoją siłę, lekceważą niebezpieczeństwo. Chyba najtrafniej podsumował to Velergorf, który stwierdził później, że oni po prostu spodziewali się czegoś takiego. Ubrana w czerń i tandetne ozdóbki para plemiennych czarowników, których porucznik zdążył już poznać, na pewno coś wyczuła. Sam Kenneth doskonale pamiętał, jak włosy jeżyły mu się na głowie i drętwiały czubki palców, gdy znaleźli tę cholerną wieżę bez załogi. Tam, gdzie używano czarów, jego żołnierze też robili się nerwowi, a psy wyglądały, jakby właśnie złapały trop niedźwiedzia. Zwłaszcza że – jak głosiła plotka krążąca wśród strażników – czary, jakie towarzyszyły zabójstwom, trudno było przypisać jakiemukolwiek aspektowi.

Nie zapytał jednak o to Hasa, być może dlatego, że ten wyglądał, jakby na takie pytanie czekał. Nie musiał za to pytać, czy Verdanno spodziewają się ataku, bo za sobą, po prawej i lewej, miał na to dowód. Wozom towarzyszyli uzbrojeni wojownicy. Część szła skrajem lasu, niektórzy zapuszczając się głębiej między drzewa, część halą; gdy droga się zwężała, czepiali się burt wozów, podjeżdżając kawałek, jak dzieci robiące dorosłym żart. Tylko że w ich twarzach, postawie i dłoniach ściskających broń nie było nic zabawnego.

Porucznik przyglądał im się uważnie. Jak na barbarzyńców mieli całkiem dobre uzbrojenie, krótkie szable, lekkie topory na długich styliskach, oszczepy, dziryty i włócznie. Niektórzy trzymali w dłoniach, z nonszalancją ludzi przywykłych do tej broni od dziecka, łuki ze strzałami już założonymi na cięciwy. Większość nosiła stalowe hełmy i skórzane pancerze albo lekkie kolczugi o oczkach drobniejszych niż te używane przez meekhańską armię, za to gęściej splatanych. Na wierzch zakładali dodatkowo pikowane kaftany bez rękawów, składające się z wielu warstw płótna.

– To mądrość Wschodu – powiedział Has, gdy zauważył, jak Kenneth się temu przygląda. – Taki pancerz lepiej powstrzymuje strzałę.

– Dość ciężkie.

Czarownik wzruszył ramionami.

– Nie aż tak, jak się wydaje. Poza tym walczymy albo na wozach, albo na rydwanach. Rzadko biegamy po polu bitwy.

– Bełtu z kuszy nie zatrzyma.

– No, że też Se-kohlandczycy na to nie wpadli. Ale zaraz – zmarszczył brwi – czy oni przypadkiem nie widzieli już kusz w robocie? Wtedy gdy tłukli na miazgę waszą armię?

– Czy nie mówiłeś, że to od nas uczyliście się, jak z nimi walczyć?

– A i owszem. Zapomniałem tylko dodać, że uczyliśmy się głównie na waszych błędach. Tych, których owocami były tysiące trupów najeżonych strzałami.

I tak wyglądała większość rozmów z Hasem. Starzec był złośliwy i irytujący, ale o dziwo, Kennethowi to nie przeszkadzało. Przynajmniej się odzywał, odpowiadał na pytania i, od czasu do czasu, uśmiechał.

– Twoi ludzie wydają się nas nie lubić.

– Bo?

Porucznik obejrzał się na najbliżej idącego Verdanno, uniósł rękę, pomachał. Ciemne oczy wojownika błysnęły ponuro, i to wszystko.

– Widzisz? Nawet nie mrugnął.

– Nie należysz do rodu ani plemienia, nie znasz języka. W obozie, w czasie pokoju, przyjąłby cię posiłkiem, zapewnił miejsce do spania i dach nad głową. Byłby gospodarzem nie gorszym niż meekhański szlachcic. Ale w czasie wojennego marszu każdy obcy to w najlepszym razie uciążliwa przeszkoda. Nie zna cię, jesteś tylko przewodnikiem. No i góry, wielkie, napierające ze wszystkich stron skały, las, w którym nic nie widać dalej niż na dwadzieścia kroków, niewiedza, co jest za następnym zakrętem. Nie dziw im się.

– Więc, jak rozumiem, mam nie wykonywać gwałtownych ruchów?

– Ha, widzisz, a mówiłem And’ewersowi, że jesteś mądrzejszy, niż wyglądasz.

Kenneth skrzywił się w szczerym uśmiechu i wykonał kilka gestów. Druga i Piąta naprzód w lewo, Trzecia i Szósta naprzód w prawo. Dwieście kroków.

Kilkudziesięciu strażników wyprzedziło karawanę truchtem, żeby wspiąć się na ściany żlebu i asekurować wozy z góry. Przy okazji stare i nowe dziesiątki będą miały szansę zrobić sobie małe zawody we wspinaczce.

– Zwolnij, póki nie damy znać, że droga bezpieczna.

Has skinął głową i zamachał, wyciągając w bok suche ramię.

Kenneth nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, że woźnice kolejno przekazują sobie sygnał, a cała kolumna zwalnia, zmniejszając odległości między wozami na góra dwie stopy.

* * *

Gdy pierwsze wozy wjechały na most, ten zaskrzypiał, zastękał, ale ustał. Kenneth zajął miejsce na uboczu, żując kawałek suszonego mięsa, przegryzając sucharami i nie odrywając wzroku od mężczyzny znajdującego się pośrodku konstrukcji, jakieś osiem stóp pod wyłożoną deskami nawierzchnią mostu. Mężczyzna dawał przedstawienie, siedząc na poprzecznej belce. W jednej ręce trzymał flaszkę wina, w drugiej kurzą nogę i właśnie zajadał śniadanie. Majtał przy tym stopami nad trzydziestojardową przepaścią z taką miną, jakby był na wycieczce, a nad głową nie przewalały mu się jeden za drugim ciężkie wozy wyładowane belkami i kłodami.

Nazywał się Ger’serens i był Pierwszym Budowniczym obozu New’harr. To znaczy osobą, na której barkach spoczywało przeprowadzenie karawan przez góry. Podobno studiował kilka lat na imperialnej uczelni inżynieryjnej w samym Meekhanie, dzięki czemu łączył umiejętności meekhańskich budowniczych z tradycyjną wiedzą Verdanno.

Na Wyżynie Lytherańskiej budowniczowie zajmowali się konstruowaniem dróg i przejść przez podmokłe tereny, umacnianiem warownych obozów, gdy karawany zatrzymywały się na dłuższe postoje, kopaniem studni i budowaniem wodociągów z wydrążonych pni, dzięki czemu obozy nie były całkowicie uzależnione od tras położonych wzdłuż rzek. Oraz budowaniem drewnianych mostów – na rzekach, strumykach, głębokich rozpadlinach, bagnach czy połączonych wąskimi kanałami jeziorkach – i to mostów, które w założeniu miały wytrzymywać nie mniej niż imperialne, kamienne konstrukcje.

Takich mostów jak ten, postawiony w jeden dzień z cedrowych pni, niektórych długich na pięćdziesiąt stóp. Kenneth musiał przyznać, że nie docenił determinacji ani pomysłowości Wozaków; gdy wczoraj rano przyprowadził czoło karawany na skraj wąwozu, gotów był się założyć, że wybuchnie mu za plecami wściekłe zawodzenie i posypią się gromy. Szczelina, którą musieli przebyć, miała nieco ponad osiemdziesiąt stóp szerokości, jakieś sto głębokości i zwężała się stopniowo niczym klepsydra. Jej dnem pędził ku własnemu przeznaczeniu górski strumień. Miał zaledwie dziesięć, może dwanaście jardów szerokości, przypominał jednak pokrytego pianą potwora wypuszczonego po wiekach uwięzienia. Ryk wody słyszeli już z pół mili, a jeśli człowiek stanął na krawędzi wąwozu i uważniej się przyjrzał, mógł dostrzec w kipieli migające fragmenty drzew, strzępy krzaczków, kamienie pchane nurtem w dół, nieomylny znak, że w górze rzeczki właśnie zaczęły się prawdziwe roztopy. Porucznik przywołał Velergorfa i Andana i kazał im zerknąć w dół.

– Jutro będzie trzy stopy wyżej, a pojutrze osiem – ocenił starszy dziesiętnik. – Ciekawe, jak sobie z tym poradzą.

Poradzili sobie sprytnie, opuszczając kilka długich pni i układając je poziomo, dobrych dwadzieścia stóp nad nurtem. Wąwóz na tej wysokości miał nie więcej niż czterdzieści stóp, więc belki trzymały się całkiem solidnie. Potem poszło szybko, a obserwując budowniczego przy pracy, można było dojść do wniosku, że robi coś takiego nie pierwszy i nie drugi raz w życiu.

Sto wozów jadących z przodu karawany załadowano drewnem, przyciętym i ponumerowanym na meekhańską modłę według rodzaju, długości, szerokości i jakości, a Ger’serens chodził tylko między nimi i komenderował – tyle tych, tyle tamtych, tu zaciosać, tam nawiercić otwory, te przyciąć. Niewiarygodne, ale ledwo spojrzał na strumień, już zdawał się mieć w głowie gotowe plany konstrukcji, w pół dnia w wąwozie powstała kratownica składająca się z dziesiątek odpowiednio przyciętych i dopasowanych cedrowych pni, wznosząca się coraz wyżej i wyżej, czepiająca każdego skalnego występu i półki. I widać było, że to przemyślana praca – każdą belkę mocowano tak, by przenosiła część ciężaru w dół i na boki, odciążając sąsiednie, całość zaś powstała przy naprawdę niewielkich poprawkach.

A rankiem następnego dnia, gdy położono już deski i zamontowano barierki, budowniczy siedział pośrodku mostu, tuż pod maksymalnie obciążonymi wozami, które sprawdzały konstrukcję, i popijał wino. A minę miał taką, jakby był królem świata.

– Teraz już wiesz, dlaczego wierzymy, że nam się uda?

Has stanął obok porucznika i patrzył z nieskrywaną dumą widoczną w ciemnych oczach.

– To rozsądne? – Kenneth wskazał budowniczego.

– Stawia życie na swoją pracę, czy to dziwne? Poza tym to meekhański zwyczaj, jak słyszałem: mistrz murarski wchodzi pod most, gdy ten jest sprawdzany.

– Ale meekhańskie mosty tak nie jęczą.

Czarownik wsłuchiwał się w skrzypienie konstrukcji. Wymamrotał coś pod nosem, poruszył palcami. Kenneth skrzywił się, czując mrowienie na karku.

– Drewno śpiewa – mruknął wreszcie Has. – Jest zadowolone z pracy. Belki naprężają się i prostują, docierają do siebie. Za jakiś czas przycichną, ale most zawsze będzie trochę skrzypiał. Użyliśmy dobrego drewna, będzie stał i sto lat bez żadnego remontu. A budowniczy nie siedzi tam tylko dla próżnego popisu. On słucha odgłosów swojego dzieła. To ostatnia chwila, żeby wyczuć fałszywą nutę, pękający albo źle zamocowany dźwigar. Później, gdy ruszą pozostałe wozy, już nic nie da się zrobić.

– Rozumiem. – Porucznik pokiwał głową.

– Gdzie reszta twoich żołnierzy?

– Połowa jest już po drugiej stronie. Sprawdza, czy mapy są dokładne. Dalej powinien być dość stromy podjazd, potem las, w którym trzeba wyciąć przesiekę, i dotrzemy do miejsca zwanego Hewen. To długi na pięć mil, niemal płaski skalny teren usiany kamieniami i głazami. Trzeba będzie je usunąć, żeby zrobić wozom drogę. A potem jest szczelina w skale, coś w rodzaju żlebu, którym wozy z pewnością nie przejadą. Będziecie musieli kuć.

Czarownik mruknął coś pod nosem.

– Nie dosłyszałem.

– Mówię, że zobaczymy, jak będziemy na miejscu, poruczniku.

– Rozumiem. Wiesz, czarowniku, teraz zacznie się prawdziwa przeprawa. Dzikie góry, przez które nigdy nie przejechał żaden wóz.

– Wiem. My przejedziemy. Musimy.

– Naprawdę? Rozumiem trochę tych młodych, marzą o odzyskaniu ziemi przodków, o wojennej sławie, walce, łupach, krwi wrogów na własnej stali. Ale ty? Co cię tam ciągnie, na tę waszą wyżynę?

Has uniósł brwi i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.

– A jeśli idę za stadem?

– Mam wrażenie, że raczej ciągniesz stado za sobą. To samo widzę u And’ewersa, ten jego chłód w czasie wędrówki. Ale on ma synów i córki, można więc powiedzieć, że chce walczyć o ich przyszłość. A ciebie co tam właściwie pcha?

– Odważne pytanie, poruczniku.

– Raczej rozsądne. Mamy was przeprowadzić, a dobrze jest wiedzieć, czy wszyscy są wystarczająco zdeterminowani.

– Moja determinacja? – Starzec uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Moja determinacja to chęć ujrzenia vilore’de, dzieci słońca. To takie małe białe kwiatki ze złotym sercem, które nie rosną nigdzie poza naszą wyżyną. Czy to wystarczy?

Kenneth pokiwał głową.

– To dobry powód, by przemierzyć pół świata. – Włożył kawałek suchara do ust i poniewczasie przypomniał sobie o dobrym wychowaniu. – Śniadanie?

Podsunął pod nos czarownika woreczek z prowiantem i z zainteresowaniem obserwował reakcję. Żołnierze twierdzili, że te suchary można nawet polubić, jeśli w okolicy skończyła się trawa, a na drzewach nie ma już kory.

– Hm... Hmm. Niezłe. – Has przeżuwał powoli, z miną kogoś, kto boi się przełknąć, a wstydzi wypluć. – To wasze normalne jedzenie?

Porucznik uśmiechnął się.

– Zwykła wojskowa racja, tak jak to. – Zamachał kawałkiem suszonego mięsa.

Czarownik spojrzał na poskręcany, szarobrązowy wiór.

– Teraz rozumiem, dlaczego pokonaliście koczowników.

– Dlaczego?

– Bo ludziom jedzącym takie rzeczy z pewnością nie zależy na życiu. Od dziś będziecie naszymi gośćmi. Każę przygotować dla twoich żołnierzy dwa gorące posiłki dziennie.

Kenneth spojrzał na most, tłumiąc uśmiech.

Suchary zawsze działały.

* * *

Szlak wiódł niemal cały czas pod górę, choć trzeba przyznać, że Bękarty dobrze się spisały, wybierając drogę, na której nie było podjazdów zbyt stromych dla wozów. Przynajmniej do tej pory.

Trzy mile za mostem, po przebyciu kolejnej hali i przerzuceniu kładki nad szerokim pęknięciem w skale, droga wystrzeliła w górę. Wiodła płytkim żlebem, porośniętym po obu stronach rzadkimi drzewami i krzakami. Sądząc po wygładzonych do połysku kamieniach i warstwie mchów, żleb odprowadzał w dół wodę z topniejących śniegów, zamieniając się okresowo w płytki strumień. Okresowo, czyli mniej więcej o tej porze roku.

Karawana zatrzymała się przy podjeździe, woźnica prowadzącego pojazdu wdał się z czarownikiem w krótką, pełną wymachiwania rąk i szerokich gestów rozmowę. Po czym wzruszył ramionami, sięgnął po lejce i skierował pojazd w górę. Za nim zaczęły wjeżdżać inne wozy, zachowując jednak szerokie, znacznie większe niż wcześniej odstępy.

Kenneth rzucił kilka rozkazów, kompania zajęła pozycję przed czołowym wozem i wokół niego. Dwie dziesiątki potruchtały w górę, zobaczyć, jak teren wygląda dalej. Gdzieś w połowie żlebu podszedł do Hasa, jadącego na pierwszym pojeździe.

– Nie za odważnie? – rzucił.

– Musimy sprawdzić, jak ziemia nosi wozy. Jak pracuje pod kołami, znaleźć słabe miejsca. – Czarownik miał spojrzenie utkwione w trakcie przed sobą. – To najszybszy sposób, jaki znam. Przejechać.

Porucznik uważnie patrzył pod nogi, starając się nie przewrócić. Dno żlebu usiane było większymi i mniejszymi kamieniami, wygładzonymi przez wodę i pokrytymi warstwą zielonkawego, przyschniętego szlamu. W zagłębieniach między nimi rozsiadł się mech. A im wyżej wchodzili, tym bardziej grunt się zmieniał, był wilgotniejszy, pojawiały się małe kałuże, oczka wodne, obok nieśmiało zaszemrała mała struga. Ziemia jeszcze spijała roztopy, ale za kilka dni strumień dotrze na sam dół.

– Mogę ci powiedzieć, gdzie jest pierwsze słabe miejsce. – Kenneth zachwiał się i złapał burty. – Zaczyna się u podnóża i kończy tam, na szczycie.

Zaklął, trafiając stopą w kałużę.

Has tylko się uśmiechnął.

– Ziemia musi poczuć wozy na swoim grzbiecie. Musi posmakować kopyt i kół. I wtedy, dopiero wtedy powie, czy będzie je nosić, czy też spróbuje zrzucić albo pożreć...

– To znaczy sprawdzacie, czy się przewrócicie, czy ugrzęźniecie? To jakiś fragment wozackich mądrości? – Idąc, Kenneth próbował wytrzeć lepkie błoto o mech. – Życiowych prawd tych, co wyrośli na Stepach? No to podzielę się z tobą naszą mądrością. Widzisz to błoto?

Wskazał jasnobrązową maź na swoim bucie.

– Nazywamy je niedźwiedzią sraczką. Kiedy wyschnie, staje się twarde jak kamień, ale gdy namaka przez dłuższy czas, zmienia się w coś o konsystencji smaru do osi. Jeśli roztopy zaczęły się w tym miejscu wcześniej niż zwykle, to właśnie próbujecie wjechać pod górkę po czymś takim.

Przeskoczył na większy kamień, potem na następny. Wyglądało na to, że miał rację, przestrzeń między nimi wypełniało gliniaste błoto. Gdzieniegdzie pokrywała je dodatkowo warstewka wody, znak, że ziemia jest przesiąknięta na wskroś.

Wozy też odczuły zmianę podłoża. Koła zapadały się coraz głębiej w rozmiękłą maż, która w kilka chwil oblepiła je doszczętnie, tak że drewniane obręcze potroiły szerokość. Konie musiały pochylić mocniej w przód szerokie piersi, napiąć mięśnie i nie wiadomo było, co sprawia im większą trudność, ciągnięcie wozu czy wyrywanie kopyt z błocka. Głośno dyszały.

Has nie odezwał się słowem. Przed nimi wznosiło się ostatnie dwieście jardów podjazdu, strumień szumiał już otwarcie, a błoto wypełniało każde zagłębienie. Dał znak woźnicy, ten popędził konie, które, o dziwo, wykrzesały z siebie dodatkowe siły, bo wóz przyspieszył. I wtedy czarownik dostał to, czego chciał, czyli przekonał się, czy ziemia będzie ich nosić.

Coś trzasnęło przy zaprzęgu, koń po lewej stronie dyszla wyrwał nagle naprzód, ciągnąc resztki rzemieni przywiązanych do chomąta, powożący Wozak w ostatniej chwili puścił lejce, by nie spaść z kozła. Drugi koń zarżał krótko i próbując przeciwstawić się ogromnemu ciężarowi ciągnącemu go w dół, pochylił tak, że prawie zarył chrapami w ziemię. Has zaklął coś po verdańsku i zaparł się na koźle, szarpiąc z całej siły drążek hamulca. Daremnie, hamulec nacisnął na obręcz i zaczął się ślizgać po warstwie oblepiającego ją błota.

Koń zarżał krótko, jakby się dławił, i został pociągnięty w tył, a kopyta nie mogły znaleźć punktu zaczepienia na rozmiękłym gruncie i mokrych kamieniach. Błoto, które oblepiało mu podkowy, działało niczym smar, tak samo jak to na kołach. Odległość między wozem prowadzącym a tym za nim zaczęła się zmniejszać.

Kenneth gwizdnął ostro i wrzasnął:

– Trzymać go!!!

Strażnicy doskoczyli do wozu ze wszystkich stron, wczepili w burty, podparli ramionami. Pojazd zwolnił odrobinę, ale dziesiątki wypełniających go belek ważyły setki, jeśli nie tysiące funtow. Porucznik zerknął w tył, jeszcze dwie stopy, a koła trafią na szeroką połać błota, po którym zjadą jak po lodowej ślizgawce. Zaparł się mocniej.

– Pchaaaać!

To było trochę tak, jakby próbowali powstrzymać sunący lodowiec, gigantyczna masa nieubłaganie staczała się, a oni mogli jedynie odrobinę opóźnić nieuniknione. Kennethowi przemknął przed oczyma obraz stosu potrzaskanych wozów i zakrwawionych ciał, na długie godziny tarasującego wejście na górę. Zaklął szpetnie i wtedy zobaczył, że żołnierz przed nim ma krótką włócznię.

– Lanwe, włócznia, szybko!

Strażnik obejrzał się, nie bardzo rozumiejąc.

– Pod spodem, przez koła! Przekładaj. – Porucznik poślizgnął się i upadł na kolana, lepkie błoto ochlapało mu twarz. – Szybko!

Ciężka włócznia została błyskawicznie przełożona przez obręcze przednich kół, szprychy docisnęły ją do dna wozu, zatrzeszczały, ale nie pękły. Któryś z przytomniejszych żołnierzy zrobił to samo z tylną parą kół, wóz zwolnił, ale wciąż wolno ślizgał się do tyłu. Porucznik poderwał się, zaparł z całych sił, aż zakręciło mu się w głowie, a w ustach poczuł żelazisty posmak. Mimo to wciąż jechał w dół.

– Kamienie pod koła!

Przetoczyli pod koła ciężkie kamienie, osie wbiły je w błoto niemal do połowy, ale pojazd wreszcie stanął.

Kenneth rozejrzał się. Nie tylko on zarył kolanami w ziemię, większość żołnierzy wokół była ubrudzona od stóp do głów, jasnobrązowe zacieki plamiły płaszcze, pancerze i broń. I wszyscy szczerzyli się jak głupi. Udało im się.

Wolno podszedł do kozła, woźnica był już przy koniu, oglądał pierś i kark zwierzęcia, szeptał coś w swoim języku.

– Cholerni koniarze – mruknął Kenneth. – To my zatrzymaliśmy wóz.

Has, wciąż ściskający w ręku drążek hamulca, posłał mu rozbawione spojrzenie.

– Jeśli chcesz, ciebie też mogę poklepać po szyi, pogłaskać i dać kawałek słodkiej marchwi w nagrodę. Poza tym oczywiste jest, że zatrzymałem go ja, używając hamulca. Właściwie wy nam tylko przeszkadzaliście, biorąc – przyjrzał im się z góry – kąpiel błotną.

Kenneth zastanowił się.

– Pewnie masz rację. Powinniśmy chyba przeprosić.

– Przeprosiny przyjęte, wszyscy wiedzą, że nie znacie się na wozach.

Uśmiechnęli się lekko. Porucznik spoważniał pierwszy.

– Będziecie musieli coś zrobić z tą drogą. Z dnia na dzień popłynie tędy więcej wody, będzie bardziej ślisko, a wozy rozmiękczą błoto jeszcze mocniej.

– Wiem. – Czarownik pokiwał głową. – Damy radę.

* * *

Dwa dni. Spędziły w zamku dwa dni i nie wiedziały więcej niż wtedy, gdy siedziały w Kehlorenie po opieką Besary. Cała ta misja z szaleńczej przekształcała się w jakąś farsę.

Słońce już zaszło, robiło się coraz zimniej. Kailean owinęła się szczelniej wełnianą chustą, chowając zziębnięte dłonie pod pachami. Na szczycie wieży wiatr dął bezlitośnie, bez żadnych względów dla kruchych, ludzkich istot. W czasie dzisiejszego obiadu hrabina uraczyła je opowieścią o dwóch strażnikach, których niespełna dwadzieścia dni temu porywista wichura zmiotła ze szczytu wieży i cisnęła o skały. Ponoć wśród służących krążyła już plotka, że ich duchy nadal pełnią służbę, a o północy odgrywają przerażającą pantomimę swojej śmierci, łącznie z rozpaczliwym czepianiem się kamiennych blanków i bezgłośnym krzykiem.

Jak na tak wiekowy zamek, legenda była dość świeża.

Dwa dni i nic. Oczywiście wszyscy zachowywali się nadzwyczaj uprzejmie, grzeczność wylewała się z nich galonami, średni syn hrabiego odegrał nawet przedstawienie w stylu „młody głupiec błagający o wybaczenie”, a koń, którego podarowano Daghenie, kosztował na oko ze sto orgów. Bojowy kaneya czystej krwi. Królewski dar.

Lecz ich misja nie posunęła się ani o krok. Czego właściwie Szczury od nich oczekiwały? Że będą za dnia udawać księżniczkę i jej tłumaczkę, a nocą w przebraniu skradać się ciemnymi korytarzami, by zdobyć tajne dokumenty straszliwego Bractwa Śmierci, które uwiło sobie gniazdo w domu hrabiego? Albo lepiej, ubrane w czarne jak noc stroje, z zamaskowanymi twarzami, będą wspinać się po zewnętrznych murach zamku, by uwiesiwszy się parapetu, podsłuchiwać mrocznych narad, w czasie których hrabia lub ktoś z jego rodziny wyjawia szczegóły przerażającego spisku, najlepiej takiego sięgającego samej stolicy, po czym zdrajcy wychodzą, zostawiając na stole pergaminy ze wszystkimi szczegółami zbrodniczego planu. A one wdzierają się oknem, zabierają dowody i umykają po linie uplecionej z podartych prześcieradeł, by przekazać dokumenty Besarze i ocalić życie samego Cesarza.

Uśmiechnęła się do tej wizji. Dobrej do sztuki wystawianej przez uliczną trupę teatralną. Która zresztą byłaby pewnie niezłym sukcesem. Bo ta, w której szpieg błąka się po zamku, nie bardzo wiedząc, co robić, po czym wyjeżdża z pustymi rękoma, raczej nie cieszyłaby się powodzeniem.

Różnica między życiem a teatrem jest taka, że życie jest albo sto razy nudniejsze, albo sto razy ciekawsze.

Miały za sobą dwa beznamiętne obiady, w czasie których gospodarze zachowywali się jak na stypie nielubianego krewnego. Przy czym hrabia zaczął traktować ją z wyniosłą pobłażliwością, skończyły się wzmianki o Meekhance czystej krwi i córce oficera. Najwyraźniej nie lubił, jak mu się odmawia, nawet jeśli chodzi tylko o szpiegowanie pracodawczyni. Z damy do towarzystwa spadła do rangi zwykłej służącej. Ale nie na wiele jej się to zdało, bo i tak nie uzyskała dzięki temu większej swobody ruchów ani nie udało jej się z nikim porozmawiać.

Bo choć w zamku oprócz rodziny Cywrasa-der-Malega znajdowało się jeszcze około dwudziestu zbrojnych – najczęściej ponurych typów o wyglądzie górskich zbójów – i służba, to wszyscy ignorowali ją w sposób doskonały. Mężczyźni i kobiety w szarych strojach kręcili się po labiryncie pomieszczeń, zajęci swoimi sprawami, a jeśli ją spotykali, kłaniali się uprzejmie, odpowiadali zdawkowo na zadane pytanie, po czym szli dalej. Do tego służby było zdumiewająco mało, Kailean oceniała, że w całym zamku mniej niż trzydzieści osób. Może i była to stara twierdza, lecz sądząc po liczbie pokoi, powinno się tu znajdować ze trzy razy więcej ludzi.

Oczywiście rację mogła mieć Besara, twierdząc, że hrabia, jak na arystokratę, jest po prostu biedny, lecz w takim razie można się było spodziewać, że służba na każdym kroku będzie stękać, kwękać i narzekać na nadmiar pracy, i że radośnie wyleje wszystkie żale przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nic bardziej mylnego. Gdy drugiego dnia pobytu Kailean zeszła do zamkowej kuchni, gdzie zgodnie z tradycją pokojowi, stajenni, kucharze i reszta spożywali późną kolację, powitała ją głucha cisza. Wszyscy jak jeden mąż przerwali rozmowy i wlepili wzrok w talerze. Wyszła po kwadransie wypełnionym odgłosami żucia podpłomyków i siorbania rzadkiej polewki.

Besara miała rację, miejscowi, nawet służba, nie lubili obcych.

Wychyliła się przez blanki i spojrzała w dół, prosto w trzystułokciową przepaść. To jedyne miejsce, gdzie mogła na chwilę zdjąć maskę, klapa wiodąca na spiralne schody otwierała się z tak przeraźliwym skrzypieniem, że nie było szansy, aby ktoś ją zaskoczył. A potrzebowała chwili bezpiecznej samotności.

Berdeth. Sięgnęła myślą do przyjaciela. Berdeth.

Poczuła go z taką intensywnością, jakby cały czas kręcił się wokół. A przecież odkąd wyruszyli ze Stepów, pojawiał się sporadycznie, ledwo na kilka chwil, najdłużej przy tej nieszczęsnej wieży. Nie wzywała go z byle powodu, bo zawsze wydawało jej się to czymś niestosownym. Został z nią, bo go o to poprosiła, był przyjacielem i towarzyszem, więc powinien mieć tyle samo swobody, co i ona. Poza tym i tak przez cały czas czuła go pod skórą, a to wystarczyło.

Gdy tylko pojawił się w pełni, wyłaniając z cieni, wyciągnęła dłoń i położyła ją na jego łbie. Lubił taki dotyk, a ona, gdy wtedy sięgała po własny talent, naprawdę czuła pod palcami jego ciało. Skórę, kości, przyniesiony nie wiadomo skąd brud. Świat duchów wcale nie był takim czystym miejscem, jak niektórzy sądzili.

Chodź, poprosiła. Chodź.

Połączyli się od razu, bez żadnych ceregieli. Westchnęła głęboko, nocne szarości nabrały kontrastów, zapachy aromatów, a dźwięki głębi. Od pewnego czasu wiedziała już, że w chwili połączenia ona sama się zmienia. Inaczej patrzy, inaczej mówi, inaczej się porusza. Ma nawet inną mimikę. Ktoś, kto jej nie znał zbyt dobrze, mógłby się nie zorientować od razu, ale młoda dziewczyna próbująca w chwili roztargnienia węszyć wokół siebie, w końcu zaczęłaby zwracać uwagę. Dlatego wolała być w takim momencie sama. Połączenie dusz nie polegało tylko na tym, że dostawała siłę, refleks i wytrzymałość Berdetha. Dawał jej też całą resztę.

– W chwili, gdy zacznę się drapać stopą za uchem, wychodzisz.

Powiedziała to na głos i niemal się roześmiała. To zawsze tak wyglądało, to uczucie euforii i nagłej siły, gdy wydawało się, że może rozbijać kamienne mury pięściami. Musiała wziąć kilka oddechów, by się uspokoić.

W międzyczasie Berdeth przekazał jej kilka obrazów – pełzający po skalnej ścianie widmowy stwór, prześwietlony światłem gwiazd, dwa świstaki w norze, kawałek wybielonego przez wodę kija, smuga cienia pęczniejąca na niebie, mrówki ogryzające do kości szkielet małego gryzonia. Dobór scen zapewne był zupełnie jasny dla ducha psa, dla niej stanowił tylko ciąg chaotycznych obrazków. Oprócz jednej: szeregu wozów wyciągniętych w długą kolumnę na górskiej drodze.

Wyruszyli. Verdanno wyruszyli.

A ona, zamiast być tam z nimi, bawiła się w Szczura.

Obnażyła zęby. W końcu stąd wyjadą, a ona każe Laskolnykowi się wypchać i pojedzie z karawanami. Koń pod siodłem, drżenie napinanej cięciwy, wiatr we włosach, to było to, do czego została stworzona. Nie kiecki, halki, fikuśne fryzury i odgrywanie przestraszonej panienki.

Klapa skrzypnęła, a dźwięk wbił się w jej uszy tysiącem zardzewiałych świdrów. Prawie zawarczała z irytacją.

Ale gdy odwracała się w stronę zejścia, znów była Inrą, lekko zagubioną dziewczyną daleko od domu.

W otworze ukazała się, oświetlona przez małą lampkę, twarz Laiwy-son-Baren. Piękna narzeczona Aeryha i przyszła pani na włościach założyła ciężki płaszcz z kapturem, podbity lisim futrem. Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną tym, że szczyt wieży nie jest pusty, ale zaraz obdarzyła Kailean tym swoim rozbrajającym uśmiechem.

– Nie przeszkadzam?

Och, psiakrew, gdy arystokratka od dwudziestu pokoleń pyta dziewczynę z prowincji, czy nie przeszkadza, znaczy to zazwyczaj jedno.

– Nie. I tak miałam już schodzić. Zmarzłam.

– No tak, tutaj można zmarznąć. Sama dobrze o tym wiem.

Weszła na górę, w jednej ręce trzymając lampkę przykrytą szklanym kloszem, w drugiej wełniany pled, i nim Kailean zdążyła zaprotestować, narzuciła go jej na ramiona.

– Zaraz będzie cieplej.

Berdeth wycofał się pod tym dotykiem i pojawiła się Inra. I to ona dygnęła głęboko.

– Dziękuję, panienko.

Laiwa parsknęła kpiąco.

– O, teraz to panienko, a mój przyszły teść do tej pory robi się czerwony, gdy cię wspomina. Stepowa kocica, tak mówi, i wierz mi, to znaczy, że naprawdę poczuł się urażony, że zrobiłaś to, co zrobiłaś.

Kailean owinęła się szczelniej pledem.

– Albo że nie zrobiłam tego, czego nie zrobiłam.

Szlachcianka uniosła pięknie zarysowane brwi.

– Propozycja z tych, które uczciwa dziewczyna musi odrzucić? A stryjostwo wyglądają na tak dobrze dobraną parę.

Minęła dłuższa chwila, nim Kailean zrozumiała aluzję.

– Nie, to nie to... ja...

– Oj, wiem. – Laiwa zaśmiała się szczerze i szturchnęła ją w bok. – Tylko sobie żartuję. Stryj Cywras o niczym innym nie gada, tylko o Wozakach. Więc pewnie chciał, żebyś dla niego szpiegowała księżniczkę. Mam rację? Ma te wszystkie księgi, w których spisuje każdą chałupę i każdego człowieka na swoich włościach, i jakkolwiek by liczył, wychodzi mu, że Wozacy daliby radę nakryć wszystkie jego ziemie czapkami. Bo wiedzą, co to czapki, prawda?

Kailean pokiwała głową.

– Wiedzą – odpowiedziała poważnie i dopiero wtedy dotarło do niej, że to znów żart. – Zazwyczaj zakładają je koniom.

Nagrodą był szeroki, szczery uśmiech. Taki, który widać też w oczach.

– Och... Nie wiesz nawet dziewczyno, jak mi brakuje takiej rozmowy. Bez tytułów, liczenia się z każdym słowem i gestem, bez uważania na niuanse, zwłaszcza tam, gdzie żadnych nie ma. Po prostu stanąć przy kimś i pogadać.

– A żona hrabiego?

– Ze stryjenką Euherią-der-Maleg...? Interesujące. Druga żona w świecie, gdzie drugie żony mają tylko dotrzymywać towarzystwa w łożu, bo ani one, ani ich dzieci nie dziedziczą ziemi i tytułów? Ta sama, która wie, że w chwili, gdy wyjdę za jej pasierba, stanę wyżej w hierarchii? Może tego nie widać, ale jest młodsza od męża o ponad piętnaście lat, to znaczy, że pisany jest jej los wdowy z małym uposażeniem, żyjącej skromnie w jakimś domku w towarzystwie jednej służącej, bo na więcej nie będzie jej stać. No chyba że coś się stanie Aeryhowi...

Kailean powstrzymała się od komentarza na temat wilczych praw rządzących życiem arystokracji. W końcu sama wędrowała ponoć na kraniec świata, bo własna rodzina nie chciała się złożyć na jej posag.

– Mam tutaj trzy własne pokojówki i przyzwoitkę, ale już chyba przekonałaś się, jak zajmująca bywa konwersacja z miejscową służbą. „Tak, panienko”, „Nie, panienko”, „Już idę, panienko”. Można zwariować. Wyrosłam w towarzystwie sióstr i kuzynek, z którymi potrafiłyśmy przegadać całą noc, a tu? Eeech, naprawdę się ucieszyłam, gdy przyszły wieści, że księżniczce będzie towarzyszyć meekhańska... dama do towarzystwa.

– Cóż, mam nadzieję, że nie rozczarowałam panienki.

– Każdy, kto potrafi wyprowadzić mojego przyszłego teścia z równowagi, jest wart swojej wagi w złocie. Tu się odbywa nieustanna sztuka pod tytułem „Stara arystokracja strzegąca ostatnich prawdziwych wartości”. – Laiwa machnęła dłonią, aż lampka zamigotała rozpaczliwie. – Oj, przepraszam. Dlatego do dnia ślubu szukam czasem odrobiny wytchnienia na tej wieży.

– A kiedy ślub?

– Ślub? Za trzy miesiące. Najpierw Aeryh był pół roku gościem w zamku moich rodziców, teraz ja jestem gościem w zamku jego ojca. Jako przyszła pani tych ziem mam okazję zaznajomić się z nimi, a przy okazji poznać teścia i szwagrów. Tutaj często się tak robi.

– Nawet jeśli pannie młodej trzeba potem poszerzać suknię?

– Nie tej pannie młodej, zapewniam cię, dziewczyno.

– A potem? Po ślubie? Wieża nadal będzie stać.

– Ale wtedy na pewno suknie będą poszerzane. Pierwszym moim obowiązkiem będzie wydać na świat następcę rodu. Chłopca, najlepiej jasnowłosego i jasnookiego jak mój mąż. A jeszcze lepiej dwóch lub trzech. Wtedy inne wieże będą mi w głowie.

– Jeśli pan Aeryh nie ustępuje w niczym zamkowi...

Laiwa parsknęła śmiechem, a Kailean do niej dołączyła. Chichotały jak podlotki i minęła dłuższa chwila, nim się uspokoiły.

– Właśnie o tym mówię – powiedziała młoda szlachcianka. – O takiej rozmowie. – Spoważniała. – Zdecydowałyście już, czy przyjmiecie propozycję stryja?

Propozycja. No tak. Dziś rano hrabia poinformował je, że most, którym miał jechać do matki, nie zostanie naprawiony jeszcze przez kilka dni, lecz dzięki łasce Wielkiej Pani jego rodzicielka poczuła się lepiej i nie musi do niej spieszyć. Byłby więc bardziej niż szczęśliwy, gdyby księżniczka zechciała uczynić mu zaszczyt i została jeszcze na jakiś czas. Cztery, może pięć dni. Czy uczyni mu tę grzeczność?

Obie nie miały wątpliwości, że za tym zaproszeniem stoi coś więcej niż tylko nagły atak gościnności. Wozacy się ruszyli, więc Cywras-der-Maleg postanowił, że będzie jeszcze jakiś czas „gościł” ich księżniczkę. Na wszelki wypadek.

– Księżniczka jeszcze się namyśla.

– Oj, przestań. Wiem, że księżniczkujesz jej tylko na pokaz, wystarczy na was popatrzeć, dziewczyny, by było widać, że jesteście blisko. Założę się, że to ty namówiłaś ją, by nie wyjeżdżała po tym nieszczęsnym wybryku Aeryha. Więc, jaka będzie decyzja?

– Jej wysokość Gee’nera najpewniej przyjmie propozycję hrabiego.

– Jej wysokość Gee’nera. – Laiwa parsknęła, kpiąc, naśladując demonstracyjnie staranną wymowę Kailean. – Musisz się pilnować, żeby nie mówić jej po imieniu, co? Ale niech tak będzie. Ja naprawdę się cieszę, że zostajecie.

Uniosła nagle lampkę i zamachała nad głową.

– A to po co?

– No jak to? Teraz to dopiero będą sobie opowiadać o duchach tych nieszczęśników, którzy spadli. Jesteśmy akurat we dwie. Przez następny miesiąc nikt nie zbliży się do wieży.

– Ach, to stąd te historie o duchach?

– Oczywiście. Inaczej nie mogłabym tu przebywać sama.

Klapa skrzypnęła jeszcze raz, w otworze pojawiła się głowa starszej kobiety. Szary strój w ciemnościach ledwo odcinał się od tła.

– Lecz jak widzisz – Laiwa westchnęła ciężko – to nie zawsze działa. Tak, Sainho?

– Przeziębi się pani, panno Laiwo, to nierozsądne i niebezpieczne.

Głos kobiety był idealnie modulowany, perfekcyjnie neutralny – przecież było niedopuszczalne, by służąca ośmielała się łajać swoją panią, ona tylko mówiła czystą prawdę. Spojrzenie ciemnych oczu omiotło szczyt wieży.

– No i można stąd łatwo spaść, jak słyszałam.

Laiwa dramatycznie wywróciła oczami.

– Sainha Gemhel – przedstawiła przybyłą – jest ze mną od chwili, gdy odstawiono mnie od matczynej piersi, strzeże mojego bezpieczeństwa i cnoty. A od kiedy odkryła, że tu właśnie szukam chwili samotności, nie daje mi spokoju.

Sądząc po kamiennej minie służącej, te słowa nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. Miała swoje obowiązki i tylko to się liczyło.

– Jeśli panienka ma problem z zejściem, pójdę po pomoc.

– Nie, nie trzeba, już idę. – Młoda arystokratka posłała Kailean cierpiętnicze spojrzenie. – Mam nadzieję, że jeszcze porozmawiamy.

Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i znikła w otworze.

Kailean powoli wypuściła powietrze. Berdeth szalał w jej wnętrzu i gdyby musiała cokolwiek powiedzieć, najpewniej wydałaby z siebie dzikie warczenie. Duchy... duchy na wieży nie były tylko efektem plotek powstałych pod wpływem wizyt narzeczonej Aeryha. Dostrzegła je. W chwili, gdy głowa służącej wyrosła w otworze prowadzącym na dół, pojawiły się gdzieś na skraju widzenia. Zawsze, gdy łączyła się z psem, zyskiwała taką umiejętność, jakby otwierało ją to na niematerialny świat, którego częścią był Berdeth.

Widmowi mężczyźni wędrowali wzdłuż blanków, rozglądali się, przytupywali. A gdy tylko Laiwa znikła ze swoim kagankiem, nabrali głębi, stali się wyraźniejsi. Kailean musiała przyznać, że takie nocne warty na tej wieży nie miały sensu, okoliczne góry były pogrążone w całkowitych ciemnościach, a wróg podchodzący pod zamek nie oznajmi przecież pochodniami swojej obecności. Nocą w zupełności wystarczała straż przy bramie. Najwyraźniej hrabia uwielbiał podobne próżne gesty, podkreślające wojenne korzenie jego rodu. Oczywiście było to łatwe, dopóki on sam nie musiał wydeptywać kółek na szczycie smaganej wichrem wieży.

Peleryny strażników wydymał wicher, którego ona nie czuła. Kapturami osłaniali twarze przed deszczem lub śniegiem. Poczuła nagłą niestosowność tego podglądania, duchy czasem nie odchodziły do Domu Snu, zostawały w miejscu swojej śmierci i odtwarzały ją raz za razem albo błąkały się w niemej skardze. Podglądanie ich w takich chwilach dla czczej ciekawości uważała za coś paskudnego.

A ona nie weszła na górę tylko po to, by poczochrać Berdetha. Potrzebowała jego obecności, by zrealizować pewien pomysł, a teraz traciła tylko czas.

Zrobiła krok w stronę klapy i stanęła jak wryta. Jeden ze strażników zagrodził jej drogę i spojrzał. Na nią! Prosto w oczy i miała wrażenie, że intensywność jego spojrzenia wypali jej źrenice. Po czym podjął wędrówkę wzdłuż blanków.

Nagle duchy obu mężczyzn zatrzymały się i obróciły w stronę wejścia na schody. Jednocześnie sięgnęły po broń i jednocześnie puściły rękojeści mieczy. Widma ukłoniły się sztywno, z wahaniem, ten wyższy otworzył usta i rzucił kilka słów. Machnął ręką, wskazując blanki i czającą się za nimi ciemność. Ich głowy skręcały się, śledząc... kogoś, kogo Kailean nie widziała. Sądząc po spojrzeniach, przybysz wszedł na górę i zatrzymał się niemal w miejscu, gdzie teraz stała. Strażnik znów się odezwał – żałowała, że nie umie czytać z ruchu warg – i wskazał na klapę. A potem zesztywniał w pół gestu, z niedomkniętymi ustami. Jego towarzysz zamarł na chwilę i rzucił się w jej stronę, wyciągając miecz. Nie zdążył, klinga zalśniła mgliście, ale nie wysunęła się dalej niż kilka cali z pochwy, a on sam zwalił się na posadzkę.

Kailean widziała, co ich zatrzymało. Widmowe nici, macki cienia wyrastały z podłogi, jakby pod spodem czaiła się amorficzna bestia, która właśnie wyruszyła na żer. W kilka uderzeń serca poprzerastały ciała strażników, owijając się wzdłuż kości, aż przez chwilę ich szkielety wyglądały jak zbudowane z czarnego dymu, po czym ciemność wypełniła ich całkowicie. A potem ten, który się odezwał, ruszył powoli w stronę krawędzi.

Widziała wszystko dokładnie, widziała rozpaczliwą walkę na twarzy mężczyzny, usta otwarte do krzyku, który nie miał jak się wydostać, sztywny krok. I moment, w którym strażnik stanął na parapecie strzelniczym i znikł w dole. Walka drugiego z nich również skazana była na klęskę, bo Moc, z którą musiał się zmierzyć, była zbyt potężna.

Lecz nim zniknął w ciemności, strażnik odwrócił się i spojrzał na nią. Znów prosto w oczy.

Berdeth poruszył się w niej i zaskomlił łagodnie.

– Tak – wyszeptała spierzchniętymi nagle ustami. – Wiem.

Dobrzy ludzie tu umarli, zamordowani czarami, a ich duchy wracały na miejsce śmierci, by się skarżyć. Zabił ich ktoś, kogo znali na tyle, by go wpuścić na dach. A przecież Besara twierdziła, że w zamku nie ma żadnego czarodzieja, nikogo władającego Mocą. Co dziwiło tym bardziej, że nie były to czary byle wiejskiej wiedźmy. Bardzo trudno jest opętać człowieka w taki sposób, by zmusić go do samobójstwa, bo w takim przypadku i ciało, i dusza stają do walki i łatwiej kogoś zabić strumieniem magicznego ognia, niż zmusić, by rzucił się na miecz.

Wieża. Nie ta, na której szczycie teraz stała, lecz ta opuszczona, z kilkoma trupami w beczkach. Na myśl o tym, że ci mężczyźni schodzili na parter sztywnym krokiem, otwierając usta w bezdźwięcznym krzyku, po czym jeden po drugim zanurzali się w beczkach z wodą, a zabójca kilkoma uderzeniami młota dobijał im nad głowami wieka, ogarnęły ją mdłości. Bo potem co? Zwalniał czar? Żeby posłuchać, jak rozpaczliwie bębnią pięściami o klepki? Jak szarpią się w środku? Żeby pogapić się na taniec beczek kolebiących się na zalanej wodą posadzce, kiedy reszta nieszczęśników czeka na swoją kolej i patrzy, dalej nie mogąc się poruszyć?

Zaklęła. Tak plugawo, że nawet Kocimiętka by się zaczerwienił, i odwracając się na pięcie, walnęła pięścią w kamień. Pewnie tak właśnie było, w końcu morderca przyprowadził ostatniego z nich pod wieżę, każąc mu najpierw wyłupić sobie oczy. W tej chwili bardzo, ale to bardzo pragnęła trzymać szablę w dłoni i mieć przed sobą przeciwnika z krwi i kości. Uśmiechnęła się grymasem przypominającym ostrzegawcze warknięcie i delikatnie dotknęła obolałych kłykci. Chyba nie złamała sobie niczego, choć bolało jak cholera. To dobrze, ból pomagał opanować gniew i przypomnieć sobie nauki Besary. W tej robocie liczy się rozum. Patrzysz i myślisz, a dopiero potem działasz.

Zobaczyła duchy, bo była tym, kim była, i wybrała właśnie to miejsce na zjednoczenie się z Berdethem. Lecz pokazały jej nie tylko chwilę swojej śmierci, ujawniły też słabość wroga. Ktokolwiek to był, nie potrafił kontrolować obu mężczyzn jednocześnie. Najpierw opanował jednego, potem drugiego, do skoku z murów też zmusił ich pojedynczo. Wątpiła, że tylko się bawił. To nie była opuszczona wieża strażnicza, tylko zamek, w każdej chwili ktoś mógł nadejść, zabójca musiał się spieszyć. Strażnicy wyglądali też na lekko zaskoczonych wizytą i wyraźnie chcieli, żeby gość sobie poszedł. Czyli był to ktoś, kogo znali, a kogo jednocześnie nie powinno tu być.

Podstawowe pytanie brzmiało jednak, dlaczego to zrobił. Dlaczego ich zabił, dlaczego zależało mu na tym, by wieża stała pusta. Po tym „wypadku” hrabia zrezygnował z utrzymywania na niej wart.

Dwadzieścia dni temu. W górach już trwały mordy i zniknięcia, lecz to nie przypadek, że w zamku zabija się kogoś za pomocą czarów. Tylko po co? Kto korzysta z wieży nocą? I na widok kogo strażnicy zareagowaliby mieszaniną zdumienia i podszytej obawą niechęci? Czyje towarzystwo mogłoby wpędzić ich w kłopoty, a jednocześnie kogo nie mogliby po prostu skopać ze schodów?

Laiwa-son-Baren, złotowłosa ślicznotka o uśmiechu, który nakazywał ludziom obdarzać ją sympatią i zaufaniem.

Zobaczymy. Jak mówiła Besara – patrz, myśl i potwierdzaj swoje przypuszczenia.

Kailean miała zamiar rozejrzeć się po zamku nocą, korzystając z wyostrzonych przez psa zmysłów. Najpierw jednak musi porozmawiać z Dagheną. Zostało im zbyt mało czasu, by zdać się na szczęśliwy traf, i jeśli chciały cokolwiek osiągnąć, muszą zacząć działać. Laskolnyk powiedział – strzała na wietrze, a strzała wypuszczona na wiatr ma zmusić przeciwnika do działania, do ruchu, do popełnienia błędu.

Niech więc tak będzie.

* * *

Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że Nee’wa parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.

„Bezdenny worek” – jej dłonie zatańczyły w anaho’la, a Key’la zrobiła zeza i pokazała siostrze język.

Od czasu wydarzeń w lesie, ledwo kilka dni temu, coś się między nimi zmieniło. Nee’wa przestała być taka nerwowa, przestała też patrzeć na nią gniewnie i powarkiwać. Nie próbowała rozmawiać na temat tego, co tam zaszło, nie przeprosiła jej też za bolesne słowa, które pchnęły wtedy Key’lę do ucieczki między drzewa. Ale słowa nie zawsze są potrzebne, czasem wystarczy spojrzenie, uśmiech, gest. W ciągu tych kilku przerażających chwil, gdy leżały na ziemi przekonane, że umrą, a potem to inni umierali wokół, coś w Drugiej pękło.

Zmieniła się, jakby wyciszyła i spokorniała. Bez żadnego przypominania wykonywała wszelkie obowiązki, a każdą wolną chwilę spędzała na ćwiczeniach z bronią. Kavayo może i nie był dla dziewczyn, ale łuk, włócznia czy lekka szabla owszem. I o ile bracia często nabijali się z Pierwszej, która lepiej radziła sobie z chochlą i igłą niż z łukiem, o tyle nawet bliźniacy milczeli, obserwując, jak Nee’wa ćwiczy włócznią walkę z cieniami albo roznosi na strzępy kolejną belę słomy.

Key’la czasem wolałaby siostrę sprzed zmiany.

Ona sama była za mała do wojennego łuku, ten, którego używała, nadawał się tylko do polowania na przepiórki, ale z kijem udającym krótką włócznię radziła już sobie nie najgorzej. Obserwując jednak średnią siostrę, wiedziała, że wiele jeszcze musi się nauczyć, choć przez ostatnie dni nie miała czasu na ćwiczenia.

Bo w końcu naprawdę wyruszyli w drogę i choć te przerażające góry nadal ich otaczały, to przynajmniej wędrowali, a każdy dzień przybliżał chwilę, gdy dotrą do domu. I na jakiś czas znów byli normalną rodziną, Nee’wa nie znikała już na całe noce, a bracia wrócili do wozów. Zresztą co tu się dziwić, ktoś w końcu musiał powozić. W wędrówkę zabrali sześć pojazdów: kuchenny, dwa sypialne, dwa z zapasami i ostatni, wiozący przenośną kuźnię i wszelkie potrzebne w niej narzędzia. Jednym kierował ojciec, drugim na zmianę Ana’we z Nee’wą, o pozostałe cztery musieli zatroszczyć się Ruk’hert, Det’mon, Eso’bar i Mer’danar, którzy przypomnieli sobie o domu. Przynajmniej gdy po zapadnięciu zmroku siadali do kolacji, przy stole znów było ciasno.

Tylko Pierwszy i bliźniacy prawie nie pokazywali się, chyba żeby wpaść na krótki posiłek i pochwalić się nowymi kolczugami, których w ogóle nie zdejmowali, głupie matołki. Cała trójka miała walczyć na rydwanach, Der’eko jako Kanewey Trzeciej Fali Obozu New’harr, Fen i Den jako woźnica i łucznik.

Przez większość drogi bliźniacy narzekali, że brat wymaga od nich dwa razy więcej niż od innych załóg, każe jeździć szybciej, strzelać celniej i ostrzej robić zwroty, milkli tylko wtedy, gdy ojciec proponował im miejsce w załodze wozu bojowego albo pieszym oddziale. Z jakichś niezrozumiałych dla niej powodów wszyscy chłopcy uważali, że walka na rydwanie jest zaszczytniejsza. Ich głupota była czasem porażająca.

Jej brzuch znów wydał z siebie ponure burczenie, a Nee’wa zaśmiała się na cały głos i rzuciła jej kawałek podpłomyka, wydobyty nie wiadomo skąd. Podziękowała za podarek skinieniem głowy i odłożyła go na bok.

– Później zjem – mruknęła. – Teraz mam brudne ręce.

– Dobrze, tylko najpierw przynieś mi kawałek sera, zrobię sobie zatyczki do uszu.

„Zjedź na bok” – łagodnym gestem poprosiła siostrę, żeby się odczepiła.

– Dobrze, ale musisz pamiętać, że jak spadnie na nas lawina, to będzie twoja sprawka.

Key’la uśmiechnęła się i przeplotła ostatnią gałązkę przez wiklinowy płotek. Codziennie po zatrzymaniu karawany robiły z miękkich gałązek osłony, które miały wieńczyć wozy bojowe. Verdanno też potrafili się uczyć na swoich błędach i tym razem koczownikom nie będzie tak łatwo zarzucić na burty haki i rozerwać ich linię kilkoma końmi. Płotki, które przygotowywały, były mocno przeplecione na dole, a górą rozszerzały się w gęstwinę pionowych witek. Hak, nie znajdując punktu zaczepienia, co najwyżej wyrwie z nich kilka gałązek, a konstrukcję łatwo będzie naprawić. No i załoga wozu bojowego zadba już o to, by atakujący nie miał szansy ponowić rzutu.

To była jedna z niespodzianek, które szykowali na nadchodzącą wojnę.

Wozy zatrzymały się na czas niezbędny, by przygotować kolejny fragment drogi pod koła. Jak na góry, które powinny składać się z twardej skały i kamieni, było tu stanowczo za dużo ziemi, błota i wody. Na dodatek zatrzymywanie się po drodze stanowiło pewien problem. Do tej pory każdy postój zamieniał karawanę w obóz, a przestrzeń otoczona murem wozów od razu stawała się oswojona i bezpieczna. Teraz cały obóz New’harr tkwił rozciągnięty wielomilowym wężem, a obcy, wrogi teren zaczynał się zaraz za drzwiami wozu. Nawet w Lithrew rodzinne wozy tworzyły okrąg wyznaczający bezpieczną przestrzeń. Tutaj było inaczej. I to pomimo tego, że z obu stron chroniła ich linia wartowników, którzy palili ogniska i bez przerwy się okrzykiwali. Nee’wa skończyła pracę i przeciągnęła się.

– Uuuuch. Jeszcze trochę tych gałązek, a sama zmienię się w brzozę i wypuszczę listki. Za chwilę Pierwsza zawoła nas na kolację, więc idź umyć ręce i szykuj się. Dobrze dziś pracowałaś.

No i właśnie o to chodziło. Nee’wa, która ją chwali, Nee’wa, która pozwala zużywać cenną wodę na mycie, Nee’wa, która potrafi czasem ugryźć się w język. Zupełnie jakby ktoś podmienił jej siostrę.

Key’la wymknęła się z wozu w ciemność. Koniom ściągnięto chomąta, wyczesano je i oczywiście nakarmiono i napojono. Rzecz jasna ludzie nie siadali do kolacji, nim nie zadbano o zwierzęta. Stały teraz przywiązane do dyszli, ich szerokie grzbiety okrywały wełniane pledy, a z pysków unosiły się obłoczki pary. Noce w górach były naprawdę zimne.

Podeszła do ostatniego wozu należącego do jej rodziny, załadowanego po dach żelazem, węglem drzewnym, narzędziami kowalskimi i kilkoma surowymi bryłami żelaza. To był wóz, którego z pewnością nikt nie będzie rozładowywał w czasie drogi, nie było czasu na montowanie i uruchamianie kuźni. A siedzący na koźle Mer’danar też nie miał powodów, by sprawdzać jego zawartość.

Otworzyła tylne drzwi, weszła do środka i przykucnęła, wyciągając przed siebie rękę. Wewnątrz było ciemno, słaby blask okolicznych ognisk nieśmiało wpadał w szczelinę nad drzwiami i przez małe okienko, oczy potrzebowały sporo czasu, by odróżnić od siebie plamy czerni. Jedna z nich poruszyła się i dotknęła dłoni dziewczynki.

Key’la usłyszała węszenie.

Znalazła go na wozie, z którego wzięła wcześniej zostawiony w lesie pled. Chyba tylko sama Pani Stepów wiedziała, jak udało mu się tam dostać. To było w dzień, w którym wyruszali w drogę, być może wykorzystał zamieszanie towarzyszące zwijaniu obozu.

– Mam coś dla ciebie. – Podała mu kawałek podpłomyka. – Po kolacji przyniosę więcej.

Nie wiedziała, czy zrozumiał, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia. Od chwili, gdy go znalazła, owiniętego w podarowany pled i drżącego z gorączki, nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Ani razu. Był taki, jakim zobaczyła go w snach: chudy niczym szkielet obciągnięty skórą, z mięśniami, których każde włókno odznaczało się niczym wyrzeźbione w kamieniu, ze strzechą ciemnych włosów i jasnoniebieskimi oczami. I z twarzą nieruchomą jak maska pośmiertna. Nigdy się nie uśmiechał, nie krzywił, nie marszczył czoła. Zupełnie jakby nie wiedział, co to mimika.

Jadł w dziwny sposób, nie odgryzał kęsów, tylko łamał przyniesione jedzenie na małe kawałki i wkładał pojedynczo do ust. Pił dużo wody. Pozwolił jej się obejrzeć dopiero po dwóch dniach wędrówki, i to tylko dlatego, że był zbyt słaby, żeby zaprotestować. Na plecach miał długą ranę, zaczynającą się od lewej łopatki i kończącą na wysokości pośladka. Rozcięcie jątrzyło się nieładnie, stąd gorączka. Tego samego dnia wieczorem przyniosła do wozu trochę maści, której używano na źle gojące się rany koni, i najpierw obmyła skaleczenie, a potem je dokładnie nasmarowała. Wiedziała, że lek musi go okropnie szczypać, on jednak nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.

Następnego wieczoru powitał ją intensywnym, wręcz natarczywym spojrzeniem, patrzył nieruchomo, niemal nie mrugając, a potem ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym, złapał ją za przegub. Powoli zbliżył rękę do swojej twarzy, powąchał, dotknął językiem. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie jego lewą dłoń. Nosił na niej misterną konstrukqę z dziesiątków drutów, łączących opinającą nadgarstek bransoletę z kilkoma pierścieniami założonymi między stawami. Czubki palców wieńczyły nakładki w kształcie ptasich szponów. Bransoleta, pierścienie i pazury wyglądały na stalowe, a łączące je druty na miedziane albo złote. Druty biegły wierzchem dłoni tak, że mógł ją swobodnie zaciskać i otwierać.

Miała wrażenie, że starał się być delikatny, lecz gdyby wtedy mocniej zacisnął dłoń, pewnie złamałby jej przedramię. Dobrze, że nosiła długie rękawy, inaczej nigdy nie wytłumaczyłaby się z sińców.

Nie był nagi, choć przepaskę na biodrach i dwa skrzyżowane na piersi i plecach pasy nie sposób nazwać ubiorem. Dziwny, bardzo dziwny strój jak na kogoś spotkanego w górach.

I nie miał żadnej długiej broni, choć w jej wspomnieniach odcisnął się dokładnie obraz szarego ostrza tańczącego wokół mężczyzn, którzy chcieli je skrzywdzić. Może zgubił.

Chłopak wziął od niej placek, zaczął łamać i jeść. Czuła jego spojrzenie.

– Jutro ruszamy dalej – zaczęła. – Mówiłam ci już, że chcemy opuścić te góry, więc jeśli ty też tego chcesz, możesz jechać z nami. Ja i Nee’wa mamy dług, a to znaczy, że cały ród ma dług. A jeśli chcesz tylko odpocząć i potem wrócić do domu, to też możesz, musisz jedynie wiedzieć, że już odjeżdżamy.

Wyciągnęła dłoń.

– Tylko niczego nie zniszcz, dobrze?

Nie odpowiedział, jak zwykle.

– Przyjdę jeszcze przed snem, przyniosę ci jedzenie i wodę. Czekaj.

Wsunął się głębiej w ciemność, nakrył pledem.

Key’la westchnęła ciężko. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby w jego spojrzeniu pojawiały się jakiekolwiek emocje. Coś, co sugerowałoby, że rozumie nawet nie tyle jej język, ile choćby intencje. Na razie miała wrażenie, że mówi do dzikiego zwierzęcia.

Niektóre długi trudno się spłaca.

Загрузка...