Rozdział 2




Korzystając ze światła księżyca, poderwali się do marszu dobre kilka godzin przed wschodem słońca. W półmroku rydwany sunęły przez równinę jak fala czerni pędząca przez świat cieni. Żadnych świateł, lamp, pochodni. Konie szły kłusem, i choć zdawało się to niemożliwe, zachowywały szyk. Kocimiętka uznał, że to odpowiednie tempo, zwierzęta się nie zmęczą, a na obóz koczowników powinni się natknąć tuż przed świtem – i, do licha, raczej im nie groziło, by go przegapili.

Uwzględniając, ilu ludzi wiódł Danu Kredo, obozowisko Se-kohlandczyków powinno być bardzo rozległe, przynajmniej na milę albo półtora. I rzecz jasna będzie strzeżone, lecz tak duża masa ludzi ma równie dużą bezwładność. Nawet jeśli strażnicy ich dostrzegą, to nim alarm dotrze do wszystkich, nim a’keery wskoczą na konie i zajmą pozycję, piechota będzie już atakować główny obóz, a rydwany szturmować jego serce. Bo plany Verdanno wyglądały jednak inaczej, niż się spodziewał.

W verdańskiej armii wszczął się ruch. W ciemnościach Wozacy posługiwali się tak popularnymi na Wschodzie metalowymi, kościanymi lub drewnianymi gwizdkami, choć sygnały, których używali, były całkiem inne od tych stosowanych przez meekhańską jazdę. Teraz jednak wystarczyła seria cichych świstów, by rydwany pośrodku zaczęły zwalniać, a te po bokach przyspieszać, aż całość rozłożyła ciemne skrzydła, niczym gigantyczna, półmilowa bestia. Po kilku chwilach kształt rozdzielił się na trzy mniejsze części i każda z nich zaczęła się oddalać od pozostałych.

Szaleństwo i brawura. Albo odwaga i geniusz militarny. Wszystko zależy od tego, czy ich plan się powiedzie, czy nie.

Verdanno, te dzikie, opętane dzieciaki dowodzone przez garść starców, zamierzali zaatakować obozowisko Se-kohlandczyków rydwanami.

To znaczy, jak się dowiedział na wczorajszej naradzie, mimo wszystko chcieli wjechać do środka i rozpętać tam piekło. Koczownicy obstawiali swoje obozy wozami, zza których łatwiej się bronić, i po to właśnie była Wozakom piechota – miała uderzyć na wozy, zdobyć je i rozsunąć.

Kyh Danu Kredo zakładał obozy na sposób wojskowy, co pozwalało mu szybko i sprawnie je rozbijać i zwijać. Olbrzymi krąg pojazdów otaczał wnętrze, w którym w wydzielonych miejscach stały namioty poszczególnych plemion i szczepów, a centralną pozycję zajmowali Jeźdźcy Burzy i sam Syn Wojny. Całość podzielono na ćwiartki, które oddzielały od siebie aleje, szerokie na kilkadziesiąt kroków, dzięki czemu jazda mogła swobodnie przemieszczać się wewnątrz. To był klucz do sukcesu Wozaków. Krzyżujące się pośrodku aleje, po zdobyciu barykady z wozów, miały ich zaprowadzić wprost do serca koczowniczej armii.

Jeśli oczywiście koczownicy nie zmienili swoich przyzwyczajeń.

Zabicie Kyh Danu Kreda i zdziesiątkowanie Błyskawic zmusiłoby jego plemiona do wycofania się, między wodzami były zbyt duże niesnaski, by szybko wybrali nowego przywódcę, który i tak musiałby zyskać akceptaqę Yawenyra, by przybrać tvtuł Syna Wojny. Niedźwiedzia można zabić setką strzał – albo jednym, precyzyjnym pchnięciem w żywotny organ. Z tym że wtedy myśliwy powinien znaleźć się bardzo blisko zwierzyny, ale sława jest wprost proporcjonalna do ryzyka.

Do ciężkiej cholery! Musiał przyznać, że ten plan mu się podobał. Miał w sobie coś z dzikiej, kawaleryjskiej fantazji, przypominał czasy wojny, gdy w takich właśnie atakach wykuwała się ostatecznie konna armia Imperium. To było bardzo meekhańskie, obserwować wroga, uczyć się, by w odpowiedniej chwili zdać przed nim egzamin. Po bitwie o Meekhan, gdy gnali zdziesiątkowaną koczowniczą hordę na Wschód, pojedyncze pułki, czasem nawet chorągwie, uderzały na dwu-, trzykrotnie liczniejszego przeciwnika, rozpędzały tabuny koni, odbijały jeńców, miażdżyły szybkimi atakami zaskoczone obozowiska. Koczownicy nagle odkryli, że nie są jedyną armią zdolną do szybkich manewrów, nagłych zwrotów i pojawiania się tam, gdzie nikt ich się nie spodziewa. I Verdanno próbowali tego samego. Tym razem zamierzali uniknąć mozolnej wędrówki pancernych kolosów, jakimi były wielkie karawany, szarpanych, wykrwawianych i kolejno powalanych przez zwinne watahy konnych. Wybrali strategię szybkich ataków i zaskakujących manewrów.

Tak. Mogło się udać. Jeszcze chwila i zajmą pozycje do ataku. Uderzą z trzech stron, czwartą aleję i wyjście z obozu zostawiając wolne, by koczownicy mieli jak uciec. To też była część planu, dzięki temu unikną walki ze zdesperowanym, przypartym do muru wrogiem, który będzie miał przewagę liczebną. A gdy większa część mieszkańców ucieknie, nikt nie przeszkodzi Wozakom w podpaleniu wszystkiego wokół i wycofaniu się.

Jego szóstka jechała z tyłu. Tak uzgodnili pod koniec narady i szczerze mówiąc, nie kłócił się zbytnio z tą decyzją. Większość młodych Wozaków zmierzała do swojej pierwszej bitwy i będą pamiętać tylko jedno – każdy konny to wróg. Głupio byłoby przebić się przez Olekady i wkroczyć na Wyżynę Lytherańską, żeby zginąć od przypadkowej strzały albo dzirytu. A gdyby... Lamerei wziął go pod rękę i odprowadził na bok, gdyby coś poszło nie tak, mają zawrócić i pędzić na północ ile sił w końskich nogach. Obozy muszą wiedzieć.

To było rozsądne i mądre. Poza tym miał ochotę przyjrzeć się tej walce z pewnej odległości.

Rozległy się ciche gwizdy i rydwany, którym towarzyszyli, zaczęły zwalniać, formując jednocześnie kilka długich kolumn, równych jak na paradzie. Pokiwał z uznaniem głową, gdyby zechcieli wskoczyć na siodła, to przy swojej miłości do koni i niemal magicznej więzi, jaka ich łączyła ze zwierzętami, raz-dwa zostaliby najlepszą jazdą świata. Tylko że wtedy najpewniej poszliby drogą większości konnych ludów, a Meekhan trząsłby się pod uderzeniami kopyt ich wierzchowców. Jednak lepiej mieć tych ciemnoskórych drani za sojuszników niż wrogów.

Wjechali na szczyt niewielkiego wzniesienia, przed nimi otworzyło się olbrzymie, szerokie przynajmniej na pięć mil wgłębienie, na środku którego rozsiadł się obóz koczowników. Nic dziwnego, że go wcześniej nie widzieli, był bardzo dobrze ukryty przed niepowołanymi oczami. Rozejrzał się, usiłując dostrzec coś w półmroku. Rydwany z oddziałów po lewej i prawej powinny już zająć swe pozycje.

Obozowisko koczowników było bardziej zwarte, niż się spodziewał, miało jakieś pół mili szerokości. Zza wąskiej obręczy wozów wychylały się szczyty setek namiotów. Całość wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie.

Zbliżał się świt, niebo na wschodzie zaróżowiło się wyraźnie i wreszcie dostrzegł resztę rydwanów, wyrównujących głębokie linie w przypisanych im miejscach. Wszystko było gotowe. Wkrótce słońce wypełznie nad horyzont, a światło przepędzi cienie ze świata. To ten czas, kiedy strażnicy są najbardziej rozluźnieni, bo ledwo minuty dzielą ich od końca warty. Lada chwila cały obóz zacznie się zrywać na nogi, a zrobi to wcześniej, jeśli któryś z wartowników omiecie krawędź niecki półprzytomnym spojrzeniem i zauważy ciemne plamy zwartych oddziałów, które jakimś cudem tam wyrosły.

Kocimiętka patrzył, jak Lamerei daje znak i dwa tysiące rydwanów rusza naprzód. W tym samym momencie pozostałe grupy drgnęły i skierowały się ku Se-kohlandczykom. Najpierw powoli, ledwo stępa, porządkując jeszcze szyk, z lekkimi rydwanami na skrzydłach i ciężkimi, niczym twardy rdzeń, skupionymi pośrodku. Piechota, stojąca z tyłu pojazdów, zarzucała tarcze na plecy i trzymając się poręczy, gotowała do szybkiego zeskoczenia. Od nich zależeć będzie powodzenie pierwszej fazy ataku. Zdobyć wozy, wyrwać dziury w pancerzu chroniącym miękkie, żywotne wnętrze, otworzyć drogę rydwanom. A potem liczyć na to, że atak się powiedzie, bo jeśli nie, to nikt ich stamtąd nie zabierze.

Powodzenia, bękarty.

Od centrum niecki powiał lekki wiaterek. Cała szóstka niemal jednocześnie wciągnęła powietrze, smakując je, i niemal jednocześnie wymieniła zaniepokojone spojrzenia.

– Lea...

Nie musiał tego mówić, dziewczyna już zeskoczyła z siodła, już dźgała ziemię sztyletem i wciskała dłonie w powstały otwór.

– Janne?

– Szukam. – Chłopak miał przymknięte oczy. – Ale w pobliżu nie ma żadnych nocnych ptaków.

– Lea?

– Już... już... juuuuż... – wydyszała. – Dwie mile... ciężar wozów... namioty... ludzie... stu? Dwustu... czekają... pusto... pusto... setka koni... pusto... Bele słomy... suchych badyli... smak... ziemnego oleju... To pułapka!

– Niiar, Veria, zatrzymajcie środek! Cwał!!! Janne, Landeh, wy lewe skrzydło! Lea, wskakuj na konia i zatrzymaj prawe. Już! Już! Cwał!!!

Ruszyli. Rydwany znajdowały się w połowie drogi, właśnie przechodziły do lekkiego kłusu, obóz pozostawał cichy i spokojny, ale to nic dziwnego, zważywszy, że był jedną wielką, przeklętą przez bogów pułapką.

Powinni się domyślić w chwili, gdy nie ujrzeli wokół obozu żadnych stad. Ale moment, gdy przybyli, był najlepszy do ataku, więc mało kto zastanawiałby się, co jest nie tak. Dopiero gdy powiał wiatr... Tysiące namiotów, dziesiątki tysięcy ludzi... Na Wschodzie mieli powiedzonko, jak zgubiłeś drogę w stepie, idź za nosem. Na wyprawach rozpalali ogniska z końskiego lub bydlęcego nawozu, małe i dające niewiele dymu, a i tak wiedzieli, że z wiatrem będzie je można wyczuć na setki jardów. Rozległe obozy, gdzie palono tysiące ognisk, dało się wyczuć na wiele mil, i to długo po tym, jak ognie wygaszono. Do tego dochodził zapach ludzi, zwierząt, wyprawionych skór, gotowanego jedzenia. Znał takich, którzy przechwalali się, że potrafią na podstawie tych woni określić nie tylko, gdzie znajduje się obozowisko, ale też jak jest duże.

Ten obóz nie śmierdział niczym. Jakby był martwy.

Więc cwałowali teraz za oddalającymi się Verdanno, wrzeszcząc i wymachując rękami. Cokolwiek przygotowali dla nich koczownicy, na pewno nikt z tych, którzy wjadą do obozowiska, nie będzie tym zachwycony.

Kocimiętka pędził za Leą, choć jego bojowy ogier nie mógł równać się z jej myszowatym konikiem, i czuł podchodzącą do gardła kulę żółci. Wiedział, że Niiar i Veria dopadną środek, mieli do przebycia ledwo pół mili, a Wozacy szli ciągle lekkim kłusem, lecz skrzydła były zbyt daleko. Zbyt daleko nawet dla prędkonogiego demona szybkości, jakiego dosiadała Lea. Jeśli żaden z Verdanno nie obejrzy się w bok, nie dostrzeże cwałujących ku nim jeźdźców i nie skojarzy, że coś jest nie tak, nie zdążą...

Nie zdążą.

Wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i pobiegł dalej. Wielki lew pojawił się tuż przed nim, jak zawsze, gdy było trzeba. A z nim wspomnienia rozległych równin, nieprzeliczonych grzbietów rogatych trawożerców, cieni przycupniętych u stóp rozłożystych drzew.

Przepraszam.

Lew przykucnął na tylnych łapach, sprężył się i skoczył. W tej samej chwili Kocimiętka dał susa do przodu i znów było tak, jakby lecieli ku sobie, na spotkanie niewidzialnej płaszczyzny, która pochłonęła ich, obróciła na nice i wypluła, z tym że teraz miał już cztery potężne łapy, płowe cielsko, płuca jak miechy i wzrok, który wyławiał z otoczenia najdrobniejsze szczegóły.

Bieg. Trzeba biec, żeby zatrzymać konie i ludzi.

Minął pojedynczego jeźdźca, którego zwierzę było naprawdę szybkie, prawie tak szybkie jak on, pojawiła się przelotna myśl, myśl-duma, myśl-ciepło, że to członek stada i że gdyby mieli ścigać się dłużej, to przegrałby pewnie nawet on. Lecz teraz, na krótkim dystansie, był szybszy.

Poczuł to, silny, szybki podmuch wiatru za sobą, myśl-szczęście, myśl-radość, wskoczył w sam środek podmuchu, posłał naprzód swój zapach, zapach polującego, biegnącego drapieżcy. Myśl-rozbawienie – nie tak się poluje... I druga myśl-rozbawienie – tak też nie... po czym wydał z siebie przerażający ryk, tnący noc jak diament.

Dźwięk uderzył w sunącą kolumnę i od razu zwichrzył jej czoło, stępił je, przyhamował. Konie mogły być szkolone do walki z ludźmi i innymi końmi, mogły znieść ciosy szabel i włóczni, wytrzymać deszcz spadających strzał, lecz ten ryk i sunący z wiatrem zapach zagrały na instynktach, które najtrudniej wykorzenić. Niosły ze sobą zapowiedź pazurów drących ciało, kłów zaciskających się na gardle, prutych żywcem wnętrzności. Niosły, zapisane w ciele i krwi, wspomnienia z czasów, nim pierwsi ludzie napotkali pierwsze konie, gdy wielkie koty polowały swobodnie wszędzie tam, gdzie paśli się roślinożercy. Zadziałał odruch – nie biec tam, skąd dochodził ten ryk i ten zapach.

Kolumna złamała szyk, czoło skręciło w prawo, byle dalej od drapieżcy, niektóre zwierzęta próbowały oderwać się od reszty, inne – zawrócić, woźnice usiłowali utrzymać odstępy, lecz na kilka chwil nawet bojowe konie Verdanno, od źrebaka szkolone do walki, wypowiedziały im posłuszeństwo. Instynkt okazał się silniejszy. W kilka uderzeń serca cała precyzyjna konstrukcja rozpadła się i zmieszała.

Ryknął jeszcze raz, trochę dla zabawy, lecz bardziej by ludzie zwrócili się we właściwą stronę. Mało prawdopodobne, żeby dostrzegli jego płową sylwetkę ukrytą w cieniach, lecz konia Lei i jego wrzeszczącą i wymachującą rękoma panią musieli spostrzec. I lepiej, żeby w tym oddziale znalazł się ktoś z głową na karku.

W kilka chwil po tym, jak setki twarzy zwróciły się w stronę cwałującej dziewczyny, rozległy się świdrujące uszy gwizdy i całość zaczęła zwalniać, w biegu porządkując szyk.

Westchnął głęboko, odnalazł mężczyznę siedzącego w kucki pod zalanym słońcem drzewem i skoczył mu na spotkanie.

To była krótka wymiana, ledwo kilkadziesiąt uderzeń serca i powrotowi nie towarzyszył myślowy zamęt, którego najczęściej doświadczał, gdy wymieniali się na dłużej. Czasem, gdy pozostawał kotem przez kilka godzin, myśli-uczucia, myśli-emocje pojawiały się coraz rzadziej, zdolność zapamiętywania i kojarzenia faktów rozmywała się w emocjach i odruchach drapieżcy. Był niemal pewien, że gdyby zbyt długo przebywał w pożyczonym ciele, to on – Sarden Waedronyk, znikłby, a po Stepach wędrowałby co najwyżej wielki kocur, którego czasem nawiedzałyby dziwaczne sny. Teraz niemal od razu odnalazł się w ludzkim ciele, w ludzkim sposobie myślenia i patrzenia na świat. Westchnął głęboko, zrobił kilka kroków, obserwując, jak odległa o dwieście jardów kolumna rydwanów porządkuje szyk i zatrzymuje się. Zdążyli.

Oni tak, lecz Janne i Landeh nie.

Trzeci oddział Wozaków uderzył na obóz z przeciwnej strony. Najpierw nie stało się nic, jakiś odległy krzyk, coś niby szczęk żelaza, krótkie, urwane końskie rżenie. A potem nagle dziki wrzask, tak potężny, że przeleciał nad obozem i dotarł aż do nich, i tętent tysięcy kopyt walących o ziemię w szalonym cwale oraz najdzikszy, najbardziej przerażający odgłos, jaki Kocimiętka słyszał w życiu. Jakby milion wściekłych doboszy uderzyło w milion metalowych balii.

Wsadził palce w usta, zagwizdał krótko, przywołując wierzchowca. Koń boczył się i pokazywał zęby, jak zwykle po zamianie, ale podbiegł. W chwili, gdy Kocimiętka znalazł się w siodle, obóz rozbłysnął światłem.

Nie był to pojedynczy płomień, lecz dziesiątki ogni roznieconych jednocześnie. Lea miała rację, wewnątrz zostały przynajmniej dwie setki ludzi, i teraz ci jeźdźcy robili to, co mieli zamiar zrobić Verdanno, szaleli po obozie, wymachując pochodniami i podpalając wszystko to, co przygotowano dla spodziewanych gości. Bele słomy, wiązki chrustu i faszyny i ułożone przemyślnie, polane olejem ziemnym kłody.

Ci z Wozaków, którzy wdarli się do środka, nie mieli szans. Ogniska, rozpalane w precyzyjnie wybranych punktach, odcinały im drogi ucieczki, zupełnie jakby wewnątrz pełzał ognisty wąż, pożerający własny ogon; nagle, dosłownie w kilka chwil, krąg ognia odgrodził całe centrum i zaczął zagarniać wnętrze. Płomienie mknęły z jednej sterty suszu na następną, karmiły się specjalnie przygotowanymi belami słomy, błyskawicznie przeskakiwały na rowy wypełnione kawałkami drewna i olejem. Tam, gdzie ogień trafił na szczególnie smakowity kąsek, buchał w górę na dziesiątki stóp, śląc na wszystkie strony snopy iskier.

Nagle nad ryk płomieni wzbiło się rozpaczliwe rżenie wydawane przez setki końskich gardeł. Kocimiętka widział raz pożar stajni i słyszał, jakie dźwięki wydają z siebie płonące żywcem zwierzęta, ale tym razem miał wrażenie, że ktoś złapał go za serce i ścisnął.

Kilku woźniców z powstrzymanego skrzydła wyrwało się naprzód, ale ostre gwizdki osadziły ich w miejscu. Nic nie można było zrobić.

Kocimiętka podjechał do czoła kolumny, odszukał najstarszego Verdanno.

– Kto tu dowodzi?

– On. – Wozak wskazał młodego mężczyznę w kolczudze i stalowym hełmie. Kocimiętka znał go.

– Der’eko. Hej! Popatrz tu!

Pierworodny syn kowala oderwał wzrok od płomieni i przez chwilę wydawało się, że nie wie, na kogo patrzy.

– Sarden... oni... ja...

W Kocimiętce obudził się oficer. Znał takie spojrzenie, widział je u młodych żołnierzy, którzy w pierwszej bitwie tracili przyjaciół.

– Dość! Nie pomożesz im! Czas na żałobę będzie później! Rozumiesz?

Młody Kanewey zamrugał, potrząsnął głową i po chwili wyglądał tak jak zwykle przez ostatnie miesiące: niczym młodsza, posępniejsza wersja swojego ojca. Kocimiętka uśmiechnął się w duchu. Szybko się otrząsnął, dobrze, jeszcze będzie z niego dowódca.

– Dobrze, że zatrzymałeś atak.

– Lei prawie nie było widać, ale tę jej beczułkę na nogach rozpoznam wszędzie. – Wozak wskazał nadjeżdżającą dziewczynę. – I jeszcze ten lew...

Jeździec wzruszył ramionami.

– To dzikie tereny, pewnie próbował coś upolować i go spłoszyliście. A teraz wasza kolej na polowanie.

– Nasza?

– Ci, co podpalili obóz, jeszcze z niego nie wyjechali. Skinięcie głowy, gwizdek. Rydwany ruszyły, otaczając płonące obozowisko.

Lea podjechała stępa, słowem nie komentując faktu, że jej konik wyraźnie nie miał ochoty zbliżać się do Kocimiętki.

– Ilu mogło wjechać do środka?

– Fala? Może mniej. Janne i Landeh powinni powstrzymać choć część. Słyszałaś ten hałas?

– No pewnie. Jakby grad walił o miedziany dach. – Lea zerknęła na płonący obóz, zacisnęła zęby. – Sucze syny, ja bym ich...

– Okazali się sprytniejsi, Lea. Pewnie już są pod górami.

– To ma mi pomóc?

Sięgnęła po łuk, wyciągnęła z kołczanu kilka strzał, jedną założyła na cięciwę, pozostałe złapała dłonią trzymającą majdan.

– Wiem, co mi pomoże, Sarden.

Uśmiechnął się, złapał jej konia za uzdę i przytrzymał.

– Puszczaj.

– Nie, dziewczyno. Oni będą strzelać do każdego, kto jest w siodle. Nie pojedziesz walczyć.

– Puszczaj!

– Nie. To rozkaz. A teraz patrz.

Jakieś dwieście jardów od nich krąg wozów pękł i wypadła z niego grupa jeźdźców. Może ze dwa a’keery. Lea nie wytrzymała, posłała im trzy strzały, bez widocznego rezultatu, a koczownicy już szli galopem, już zwierali szyk, by przebić się przez otaczające obóz rydwany i zniknąć w stepie.

Drogę zagrodziła im pojedyncza Fala. Wozy jechały luźno, w odstępach wystarczająco szerokich, by konni przemknęli między nimi i uciekli. I nagle... tysiąc pijanych doboszy dorwało się do tysiąca metalowych balii. Dźwięk wybuchł bez ostrzeżenia i nawet koń Kocimiętki skulił uszy i parsknął przestraszony.

A rydwanom wyrosły skrzydła. Za każdym pojazdem rozwinęło się kilka łopoczących wstęg, w ostrych kolorach – czerwonym, żółtym, białym, pomarańczowym. Szerokie na dwie stopy, długie na dwadzieścia, zwężające się ku końcom, furkoczące wściekle i trzaskające niczym końcówka bata.

Konie Se-kohlandczyków zaczęły rżeć, hamować, boczyć się i przysiadać na zadach. Żadna siła na świecie nie zmusiłaby ich do zbliżenia się do tej piekielnie hałasującej, wielobarwnej, ruchliwej przeszkody, która nagle zakręciła i owinęła się wokół próbującego uciekać oddziału.

– Nazwaliśmy to Jedwabnym Kręgiem. – Awe’aweroh Mantom podjechał do nich niezauważenie, co uwzględniając panujący hałas, nie było wielkim wyczynem. – Surowy, barwiony na różne kolory jedwab, łopoczący i turkoczący jak proporzec na szczycie lancy. Kosztowało nas to majątek, ale było warto. Konie są wystarczająco inteligentne, by bać się nowych rzeczy.

– Ludzi by to nie zatrzymało.

– I co to mówi o naszej mądrości? – Lamerei wykrzywił się wściekle. – Straciłem tu pół Fali, bo okazałem się głupcem. Patrzcie.

Pędzące po okręgu rydwany zacieśniły szyk, a ich łucznicy zaczęli strzelać. Koczownicy próbowali się bronić, ale jeszcze nikomu nie udała się sztuka celnego strzelania z grzbietu konia, który na zmianę kręci się wkoło i próbuje wierzgać. Metaliczny łoskot był ogłuszający.

– Skąd ten hałas? Nie wierzę, że same proporce...

– Stąd. – Starszy Wozak przesunął coś nogą i między szprychami jego rydwanu pojawiła się stalowa listwa. – Dźwięk to też broń. Nasze konie już się go nie boją, ale jak walczymy z takimi nieprzywykłymi... Sam widzisz.

Wnętrze Jedwabnego Kręgu pustoszało. Ostatni jeźdźcy zeskoczyli wreszcie z koni i napięli łuki. Rydwany złamały szyk i po prostu ich stratowały.

– Surowy jedwab lepi się do strzał. – Awe’aweroh patrzył, jak rydwany zatrzymują się, a ich załogi raz-dwa dobijają rannych. – Może jedna na pięć przebije swobodnie zwisającą płachtę. To dodatkowe zabezpieczenie, gdy jedziemy w szyku. A teraz pojedziemy szybko, bez odpoczynku. Orne jest wściekła i lepiej, żebym szybko dał jej coś do podpalenia. A wy... Możecie jechać z nami. Wasze konie dadzą radę?

Skinęli głowami, a on po prostu zawrócił rydwan i ruszył ku reszcie Wozaków, wydając gwizdkiem komendy. Lea uśmiechnęła się kwaśno i schowała łuk.

– Nie ma za co, wysuszony capie.

* * *

Koń parsknął krótko, rozstawił szerzej nogi i było jasne, że dalej nie pójdzie. Brzuch miał wzdęty, sierść zmatowioną, robił bokami. Daleko mu było do tego dumnego, smukłego jak szlachetny jeleń zwierzęcia, które podarował im syn hrabiego. Trzy dni i trzy noce wędrówki w górach, nieustającej wędrówki coraz dalej na północny wschód, nie powinny aż tak go zeszkapić, ale wykorzystując chwilę nieuwagi Dagheny, nażarł się jakichś podejrzanych chwastów. Okazało się, że zielsko, którym mógł się pożywić górski kucyk, jest zupełnie niestrawne dla bojowego ogiera.

Jego brzuch przypominał teraz bęben, skóra wyglądała, jakby miała pęknąć, wzdęte trzewia najwyraźniej naciskały na płuca, bo ogier dyszał jak po zabójczym cwale. Ślinił się i puszczał bąki.

Rozsiodłały go, przekładając rząd na grzbiet pociągowego zwierzęcia i wyrzucając damskie siodło. Właściwie powinny zostawić chore zwierzę, ale w tym stanie wierzchowiec nie potrafiłby obronić się nawet przed stadem zdziczałych kundli. Nie mogły tego zrobić.

Zresztą nie spowalniał ich zbytnio. Droga zrobiła się wyjątkowo nieprzyjazna dla koni, wąskie skalne półki, leśne ścieżki, którymi wędrowała tylko dzika zwierzyna, szczeliny w skałach, jakieś dziwaczne, ukryte przed ludzkim wzrokiem szlaki, to wszystko sprawiało, że częściej wędrowały pieszo, ciągnąc zwierzęta za uzdy, niż jechały wierzchem. Gdyby nie to, że Laiwa zachowywała się jak bezwolna kukła, od czasu do czasu tylko wskazując im drogę, już dwa dni temu, nim doszło to tego nieprzyjemnego incydentu z zielskiem, rozsiodłałyby i wypuściły konie. Lecz wtedy musiałyby prowadzić szlachciankę pod rękę, pilnując każdego jej kroku, bo po zejściu z końskiego grzbietu dziewczyna albo stała bez ruchu, albo zaczynała się błąkać po okolicy, wędrując bez celu. Jedynie na pytania o drogę ożywiała się trochę, jej twarz nabierała jakiegoś wyrazu, brwi się marszczyły, w oczach pojawiał błysk świadomości. Później znów uciekała do środka, do wnętrza własnej głowy, w bezpieczne miejsce.

Dla Kailean nie było to nic nowego, sama, gdy bandyci zabili jej rodzinę, gdy już zapłaciła im za to krwią i opadły emocje, szukała schronienia w takim miejscu. Nie myśleć, nie czuć, pogrążyć się we śnie na jawie, pić, gdy dadzą ci kubek pod nos, jeść, gdy włożą strawę do ręki, spać z otwartymi oczami. I nie wspominać, wyprzeć z pamięci każdy ślad straty, bo inaczej człowiek zwinie się w kłębek i będzie wył do nieba, rozdrapując twarz pazurami.

Rodzina And’ewersa otoczyła ją opieką, dała czas na żałobę, a potem stopniowo, krok po kroku, wciągnęła w wir własnego życia. Ale Kailean i tak potrzebowała roku, nim znów się szczerze uśmiechnęła, szczerze, to znaczy, jak mówiła ciotka, twarzą i sercem.

Lecz Laiwa nie miała nikogo, komu mogłaby się wypłakiwać w nocy, ani nikogo, kto robiłby jej głupie kawały, żeby tylko wywołać jakąś reakcję. Zresztą Kailean nie chciałaby zostać jej powierniczką. Ta dziewczyna siedziała w samym środku pajęczyny śmierci i chaosu oplatającej całe te góry, może nie była pająkiem, ale patrzyła obojętnie na to, co się dzieje, mimo że najwyraźniej wiedziała, kto i w co gra. I jak to powstrzymać. Po najbliższym noclegu zostanie im dzień i noc wędrówki, a potem zawrócą i spotkają się ze ścigającymi je żołnierzami.

I niech Szczury się nią zajmą.

Choć wciąż miała nadzieję, że jednak dotrą tam, gdzie Sainha kazała im dostarczyć swoją panią.

Kailean musiała sama przed sobą przyznać, że to jeden z powodów, dla których zdecydowała się kontynuować tę eskapadę, mimo że Laskolnyk zmyje jej za to głowę. Gdyby zaraz po wyjechaniu z zamku złamały dane słowo i wydały dziewczynę Szczurzej Norze, to nigdy, przenigdy nie dowiedziałyby się, o co w tym chodzi. Sainha mówiła o bezpiecznym miejscu, a jakie miejsce może być bezpieczne dla kogoś, na kogo poluje Wywiad Wewnętrzny, Górska Straż i banda dziwacznych indywiduów, posługującymi się niezrozumiałymi Mocami? Jeśli gdziekolwiek kryły się odpowiedzi na pytanie, o co tu chodzi, to tylko tam. A gdyby Szczury dostały Laiwę w łapy wcześniej, niż uciekinierki dotrą w tamto miejsce, to ona, Kailean-ann-Alewan, do końca życia zastanawiałaby się kto, po co, dlaczego i w jakim celu.

Rzecz jasna dane słowo także zobowiązywało, obiecały poświęcić na tę wędrówkę cztery dni, więc lepiej, żeby arystokratka wiedziała, gdzie idą.

Bojowy wierzchowiec rozstawił szerzej nogi, uniósł ogon i pierdnął długo i głośno niczym grzmot. Po czym sapnął z wyraźną ulgą.

– Nie jestem pewna, czy Pani Wiatrów uzna to za pieśń pochwalną, czy za obelgę. – Daghena uśmiechnęła się po raz pierwszy od dwóch dni. – Więc lepiej ruszajmy. Mam spotkanie z pewnym małym, owłosionym draniem.

Kailean poklepała wierzchowca po szyi, zajrzała w oczy, z których znikł wyraz obłędnego cierpienia.

– No już, mały. Lepiej? Nie słuchaj jej, nie była z chłopem od dłuższego czasu i zaczyna mieć omamy.

– Przyjmę każdego, kto będzie miał przy sobie kawał mięsa.

– Słyszysz? Jedno jej w głowie. A ja jestem po prostu głodna.

Na próbę pociągnęła zwierzę za uzdę, koń sapnął i postąpił krok do przodu.

Były głodne i coraz słabsze. Przez ostatnie dwa dni większość drogi przebyły na własnych nogach; zimne noce, lodowate poranki i ciągła wspinaczka pochłaniały każdą odrobinę sił. Nawet szczawiu nie było zbyt wiele. Pierwszej nocy złapały w sidła jednego chudego zająca, z którego została tylko skóra i kupka na pół przeżutych kosteczek. Drugiej nocy, spędzonej w okolicy niemal pozbawionej roślinności, nie miały nawet tyle szczęścia. Cały następny dzień przewędrowały, wsłuchując się w burczenie własnych kiszek, za to kolejna noc przyniosła prawdziwą niespodziankę. W sidłach znalazły kolejnego zająca i dwa świstaki. Wychudzone co prawda po zimowym śnie, ale dla kogoś, kto zaczyna się zastanawiać, jak smakują uprażone na węglach skórzane elementy siodła, to i tak prawdziwy skarb. Wieczorem zatrzymają się i, niech to wszystkie demony Mroku, rozpalą ognisko. Zaryzykują, ale nie będą jadły surowego mięsa. Czekała je jeszcze jedna noc i jeden dzień wędrówki, a jeśli nie dotrą na miejsce, w połowie następnej nocy zawrócą. Obiecały służącej Laiwy cztery dni i noce, ani kwadransa dłużej.

– Gotowa? – zwróciła się do Dagheny.

– Jak zawsze. W drogę.

One szły, żeby nie obciążać zwierząt, a Laiwa jechała, na zmianę na górskim kucyku i szerokogrzbietym koniu pociągowym. Gdyby nie te konie, musiałyby ją nieść. Było w tym coś znamiennego, dwie proste dziewczyny wędrują pieszo, a jaśnie wielmożna arystokratka siedzi w siodle. I gdyby szlachcianka choć raz otworzyła usta, żeby się poskarżyć, Kailean osobiście zrzuciłaby ją na ziemię. Ale nie, gdziekolwiek chowała się Laiwa, głód, chłód i wyczerpanie zdawały się nie mieć do niej przystępu.

Wędrowały wciąż na północny wschód, ostatnie dwie mile wzdłuż koryta strumienia, który wił się głębokim jarem. Daghena kilka razy próbowała wyciągnąć z Laiwy informację, czy na pewno nie ma innej drogi, bo nie podobał jej się ten szlak. Jar miał ściany wysokie i strome, można było się nim poruszać tylko w przód lub w tył, dla kogoś wychowanego na Stepach to miejsce kojarzyło się ze śmiertelną pułapką. Ale szlachcianka była uparta, więc w końcu wjechały w rozpadlinę i posuwały się w górę strumienia.

Czasem droga zwężała się tu tak, że zarówno one, jak i zwierzęta, musiały iść korytem strumienia, wędrowały więc boso. Stopy można ogrzać, a nie wiedziały, czy dadzą radę rozpalić na tyle duży ogień, by wysuszyć buty. Po kwadransie Dag zaczęła mruczeć pod nosem, szczękając zębami z zimna. Większość pomruków stanowiły obietnice, co zrobi hrabiance, jeśli ta droga nie zaprowadzi ich w jakieś suche i ciepłe miejsce. Najlepiej z dużą ilością gorącego jedzenia.

I wtedy Laiwa przemówiła. Nie zduszonym, martwym szeptem, tylko spokojnie i głośno, jakby wygłaszała mowę na przyjęciu.

– Moja matka miała osiemdziesiąt jeden córek i sześćdziesięciu ośmiu synów.

– Mmmmam nadzieję, żżże zzzabiła za to ttttwojego ojcccca – zaszczękała zębami Daghena.

Dziewczyna wydawała się jej nie słyszeć.

– Odkąd pamiętam, zawsze rywalizowaliśmy o jej miłość, choć zapewniała nas, że żadne nie zajmuje miejsca w jej sercu przed innymi. Ale gdy sięgam pamięcią wstecz, cały czas myślałam tylko o tym, by złowić jej spojrzenie i uśmiech. Była najpiękniejszą osobą, jaką widziałam, miała włosy białe jak śnieg, oczy tak jasne, że wyglądały jak polerowana stal, usta o barwie płatków mlecznej róży...

Gdy Kailean obejrzała się, nagle monolog ucichł i powitało ją spokojne, zaskakująco trzeźwe spojrzenie. Gdziekolwiek Laiwa przebywała, właśnie stamtąd wróciła. Zmierzyły się wzrokiem.

Kailean postanowiła wykorzystać okazję.

– Wielu ludzi umarło przez was.

Trzeźwe spojrzenie znikło, zastąpione doskonale znajomym wyrazem nieobecności. Jakby to krótkie zdanie wepchnęło szlachciankę z powrotem w miejsce, gdzie się chowała. Dag parsknęła i wyjąkała:

– Rrr... rrr... rrrada na pszyyyszłość... Pani mmmmówi, mmmy słuchammmmy.

– Zamknij się, jjjjąkałłło.

Ruszyły dalej, ciągnąc konie za uzdy.

* * *

Pies warknął i zamajtał łapami w powietrzu. Dwóch żołnierzy trzymających linę zaczęło ją powoli opuszczać. Zedyr nie miał nic przeciwko wysokości, ale dyndanie sto stóp nad poziomem gruntu zawsze go denerwowało. Linę przerzucono przez gałąź pochylonej nad urwiskiem sosny, żeby pies nie obijał się o skalną ścianę, przez co zwierzę kołysało się teraz, targane podmuchami wiatru. Do końca dnia tylko Bergh będzie mógł podejść do przewodnika stada bez ryzyka szarpnięcia zębami.

Na jednej z hal zostawili za sobą dwadzieścia płaskich kopców. Piętnaście dużych i pięć mniejszych. Poświęcili pół dnia, żeby zrobić to jak należy, by groby były wystarczająco głębokie i przykryte odpowiednio dużymi kamieniami. Każdy z kopców obsypali ziemią i obłożyli darnią, za kilka miesięcy tylko regularne rozłożenie będzie sugerować, że nie są one dziełem natury. Gdy skończyli, Velergorf poprosił o zgodę na odezwanie się. Kenneth westchnął.

– Zazwyczaj o to nie pytasz, mów.

Starszy dziesiętnik stanął w rozkroku, zatknął dłonie za pas z toporem, zapatrzył się nieruchomo przed siebie.

– W Bergen wierzymy, że gdy umiera dobry góral, powinno się go pochować w jaskini albo w grobie tak głębokim, że sięga skały. Ale wierzymy też, że jeśli nie można tego zrobić, to góry i tak upomną się o swoje. Kości tych, którzy zginęli dobrą śmiercią będą opadać w dół przez wszystkie warstwy ziemi, by wreszcie przytulić się do piersi gór. A potem połączą się z nimi, wtopią w kamienną skórę i staną się ich częścią. Dlatego stąpając po skale, stawiamy stopy na kościach tych, którzy byli przed nami, by potem sami stać się podstawą dla stóp tych, którzy nadejdą po nas. Nosimy góry w kościach za życia i stajemy się nimi po śmierci.

Żołnierze pokiwali głowami. Velergorf przykucnął, delikatnie położył dłoń na najbliższym kopcu.

– Więc może jeszcze nie dziś, ale za kilka miesięcy znów się spotkamy, my i wy, tu albo w Belenden, albo gdziekolwiek indziej, gdzie góry wznoszą się ku niebu.

Strażnicy podchodzili, schylali się i dotykali kopczyków. Słowa nie były już potrzebne.

Ledwo Zedyr zaszurał pazurami po ziemi, został szybko odwiązany i odprowadzony na bok. Reszta psów znajdowała się już na dole, tak jak większość kompanii. To urwisko było drugim, jakie musieli dziś pokonać, lecz dzięki temu zaoszczędzili przynajmniej piętnaście mil.

Kenneth patrzył, jak ostatni żołnierze zsuwają się po linach, odbijając się stopami od skał. Wyszedł z Kehlorenu z siedemdziesięcioma trzema ludźmi i tuzinem zwierząt, wracał z pięćdziesięcioma żołnierzami i paroma psami. Miał nadzieję, że ranni, których Wozacy odesłali na tyły, dotrą do zamku żywi, dla Szóstej liczył się każdy miecz. Właściwie też powinien przeorganizować kompanię, zmniejszając liczbę dziesiątek do sześciu. Ale, do cholery, żaden z jego podoficerów nie zasłużył na zdjęcie brązu z płaszcza, poza tym dziesiątki zgrały się już, a gdy dotrą do Kehlorenu, Czarny powinien dorzucić im jakieś uzupełnienia. Czerwone Szóstki zasłużyły na to, żeby być pełną kompanią dłużej niż kilka dni.

Teraz czekał ich pościg. Mapy, które dostali, obejmowały także ten rejon Olekadów, choć nie były tak szczegółowe, jakby sobie tego życzył. Jednak wiedział, że uciekinierki musiałyby umieć latać, żeby ich wyprzedzić.

To była zaleta ścigania kogoś w górach. Jeśli ten ktoś chciał się ukryć, miał mnóstwo okazji, a odnalezienie jego śladów bywało bardzo trudne. Lecz gdy chciałeś złapać ludzi, którzy poruszali się w określonym kierunku... najczęściej chodziło o to, by znaleźć się w odpowiednim miejscu przed nimi. Szlaki w górach to przełęcze, żleby, szczeliny w skałach, czasem ścieżki dla kozic. Na równinach do każdego miejsca prowadzi sto dróg, w górach dwie albo trzy, zazwyczaj niedostępne dla koni. To ułatwiało zadanie.

Na przełęczy Amoh mieli być jutro w południe, porucznik liczył, że dziewczyny nie dotrą tam wcześniej, mogłyby co prawda pozbyć się koni i spróbować innej trasy, lecz wtedy musiałyby porwaną szlachciankę prowadzić pieszo, w dzikim, niedostępnym terenie, gdzie nie było mowy o szybkim poruszaniu się z więźniem. Nie, raczej nie zaryzykują, jadąc konno mogą przywiązać ją do siodła, co znacznie ułatwi podróż.

Ostatni strażnik znalazł się na dole, odwiązał linę i zaczął ją zwijać.

– Andan, Bergh, bierzecie psy i idziecie przodem. Nie chcę żadnych niespodzianek. Reszta ustawić się dziesiątkami, luźny szyk i naprzód. Znacie rozkazy.

Mieli iść, dopóki pozwoli na to światło, rozbić zaciemniony obóz i poderwać się do marszu godzinę przed świtem. Żadnych ognisk, świateł, pochodni. Kenneth nie chciał, żeby cokolwiek zdradziło ich obecność. Jeśli porywaczki zorientują się, że ktoś jest też przed nimi, mogą zrobić coś głupiego. Na przykład poderżnąć gardło swojej ofierze, ukryć ciało i spróbować zniknąć.

Zgrzytnął zębami. Od chwili otrzymania rozkazu coś mu nie grało. Jakim cudem dziewczyny, które spotkali pod tą nieszczęsną wieżą, wpadły w takie bagno? Powinny w najlepszym razie siedzieć w Kehlorenie, przesłuchiwane przez Szczury. Co prawda rzuciły potężne nazwisko – Laskolnyk – kto o nim nie słyszał?, ale to o niczym nie świadczyło. Jak znał Wywiad Wewnętrzny, gdyby Szczury chciały zatrzymać te dziewczyny, Genno Laskolnyk musiałby osobiście się po nie zgłosić, najlepiej na czele sporej armii. Skąd u licha wzięły się w tym rejonie gór, zamieszane w jakiś napad na zamek i porwanie hrabianki?

Wymruczał kilka przekleństw, aż idący obok Velergorf spojrzał z ukosa. Ale się nie odezwał.

– No już, wyduś to z siebie, Varhenn.

– Co, panie poruczniku?

– Co ci nie pasuje w tej historii.

– Co nie pasuje? – Wytatuowana twarz dziesiętnika zmarszczyła się w udawanym zdumieniu. – Wszystko pasuje, panie poruczniku. To zupełnie oczywiste, że dziewczyny, które zgarnęliśmy pod wieżą pełną trupów, kilka dni później uciekają Szczurom z lochu, napadają na zamek jakiegoś hrabiego i porywają narzeczoną jego syna. Jak tylko je zobaczyłem, pomyślałem sobie, że coś takiego zrobią.

Kenneth uśmiechnął się kwaśno. Myśli dziesiętnika krążyły tymi samymi torami, co jego własne.

– Ja też dziesiętniku, właśnie tak.

– Wiem, panie poruczniku. A wszystko to przy dźwiękach fujarki.

Tak, fujarki – instrumentu szczurołapów. To był taniec Szczurów. Zacisnął zęby. Jego kompania trafiła tu, bo niedawno wplątała się przypadkiem w takie zabawy. Wtedy wyszli z tego z kilkoma tylko zadrapaniami, ale mogło się skończyć rzezią. Wywiad Wewnętrzny nie miałby żadnych oporów, żeby ich poświęcić.

– Będziemy uważać, Varhenn. Bardzo uważać. Przekaż reszcie, że traktujemy te dziewczyny jak gniazdo szerszeni.

Poza tym... psiakrew... widział je... ich wszystkich. Patrzył w oczy całej czwórce, trudno ocenić nieznajomych w tak krótkim czasie, lecz była w nich jakaś solidność... wewnętrzny spokój... To nie banda desperatów, włócząca się po świecie w poszukiwaniu kilku groszy na następny posiłek, tylko ludzie, którzy mają przed sobą cel, a za sobą wparcie. Byli częścią większej całości, a gdy zorientowali się, że mają do czynienia z żołnierzami Imperium, natychmiast zrezygnowali z walki.

Jutro przekonają się, czy sprawa jest tak śmierdząca, jak podejrzewają.

– Zmiana planów, dziesiętniku. Podwójne warty, widoczne i ukryte, psy też mają czuwać. Po jednym na wartę. I do odpoczynku znajdziemy miejsce, gdzie będzie trudno nas podejść.

– Rozkaz.

– I... powiedz reszcie, co podejrzewamy. Niech wiedzą, że Szczury próbują nami znów pogrywać.

– Tak jest, panie poruczniku.

* * *

Miejsce było idealne na obóz. Kępa drzew pośrodku rozległej hali, oznaczonej na mapie jako Pastwiska Denmah. Do lasu mieli z każdej strony ponad pół mili, a szałas stojący pod drzewami sugerował, że łąki często wykorzystywano. Zapewne lada dzień hale zapełnią się zwierzętami, a szałas na najbliższe miesiące stanie się schronieniem pasterzy. Dla Kennetha najważniejsze jednak było to, że do takiego miejsca nawet jego strażnicy nie bardzo potrafiliby się niepostrzeżenie podkraść.

Nie rozbijali namiotów, drzewa i krzewy wystarczająco chroniły przed wiatrem. Porucznik, korzystając z tej osłony, pozwolił nawet na rozpalenie małego ogniska. Kubek gorącej polewki z suszonego mięsa i grochu był wart więcej niż jakiekolwiek schronienie. W górach, jak człowiek dłuższy czas nie potrafił się rozgrzać od środka, to żaden namiot ani żadne koce mu nie pomagały, zimno wgryzało się w kości i nie odpuszczało, wysysając siły i łamiąc ducha.

Trzymali podwójną linię wart, czterech ludzi na skraju zagajnika i czterech nieco w głębi, przyczajonych i zamaskowanych. Żaden z żołnierzy, nawet Fenlo Nur, ani się nie skrzywił. Gierki Wywiadu Wewnętrznego to było coś, co zmieniało całą okolicę we wrogie terytorium.

Ruszyli przed świtem. Cicho jak nocne zjawy, które spóźniły się ze straszeniem i usiłują uciec przed światłem słońca. Żołnierze poruszali się szybko, z dłońmi na rękojeściach broni, z kuszami w ręku. Polowali.

Kenneth kilkoma ruchami przywołał podoficerów.

– Koło południa powinniśmy być na przełęczy – rzucił. – Rozkaz jest jasny, mamy je schwytać, szlachciance nie może spaść włos z głowy. Nie wiemy nic o tych kobietach, kim są, co potrafią... Wiecie, o czym mówię?

– Czary? – Andan zmarszczył brwi, jakby dopiero teraz o tym pomyślał.

– Nie wiem. Dostarczyliśmy dziewczyny Szczurom, a po kilku dniach mamy je ścigać wiele mil od Kehlorenu, zaplątane w jakieś dziwne wydarzenia. Szczurzy posłaniec nie puścił pary z ust, ale widziałem, jaki jest zdenerwowany. Nie ryzykujemy. Jeśli spróbują uciekać, zastrzelicie ich konie. Jeśli poczujecie smród czarów...

– Je też mamy zastrzelić?

– Nie, Fenlo. Zwiewać. Jak nie będą miały koni, nie uciekną nam. Dopadniemy je później. To rozkaz.

Dziesiętnicy pokiwali głowami.

Przełęcz Amoh była oznaczona na mapach trzema znakami. Pierwszy mówił, że jest wąska, drugi, że okolica należy do bezludnych, a trzeci, częściowo zamazany, wyglądał na informację, że za przełęczą zaczynają się dzikie góry. Ofiqalnie tereny te należały do jednego z miejscowych hrabiów, lecz najwyraźniej nie miał on chęci lub sił, by zaprowadzać meekhański ład na tych ziemiach. Osadnicy też nie garnęli się w niegościnne i kamieniste rejony, gdzie każdy kęs czarnego chleba trzeba było opłacić galonem potu. Na takich ziemiach nawet całe lata wolnizny od podatków nie zapewnią dostatku.

Było jasne, że za przełęczą uciekinierki muszą porzucić konie, może uda im się dotrzeć jeszcze na Czarny Wierch, ostrą grań zbudowaną z ciemnego granitu, ale potem czekała je już tylko wędrówka na piechotę. To kolejna rzecz, która nie za bardzo trzymała się kupy w tej całej sprawie. Po co one uciekały w tę stronę i jak, do ciężkiej cholery, znajdowały drogę? Z kilku zdań, które wymienili w czasie spotkania, zorientował się, że były z południa, z Wielkich Stepów. A poruszały się po Olekadach jak po własnym podwórku. Skąd znały okolicę?

Sprawy, w które były zamieszane Szczury, cuchnęły na milę.

Gdy dotarli na przełęcz, okazało się, że cuchną bardziej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

Po pierwsze, co od razu odkryli tropiciele, kobiety już tam były, odpoczęły i odjechały. Musiały dotrzeć na miejsce rankiem, więc najpewniej większość drogi pokonały w nocy. Po ciemku, konno, w górach. Albo – tę myśl rzucił Omne Wenk – znały inną, krótszą drogę, co potwierdzało tylko podejrzenia, że Szczurza Nora nie przekazała im całej prawdy.

Po drugie, rozłożyły tu obóz i odpoczęły ze dwie godziny, a towarzysząca im szlachcianka plątała się po okolicy zupełnie bez kontroli. Wilk, Azger Laweghz i Fenlo Nur badali ślady przez kwadrans i prawie się pokłócili, ale wyglądało na to, że żadna z trzech kobiet nie była wiązana, każda mogła się poruszać swobodnie, jedna z nich, w pantoflach o wąskiej podeszwie i w długiej sukni, oddaliła się nawet za potrzebą dobre sto kroków. Kłóciło się to trochę z informacją o uprowadzeniu.

W resztkach ogniska znaleźli kości małego zająca i dwóch świstaków, diety każdego, kto wybrał się w góry bez zapasów. Dwa konie, jak stwierdził Wilk, zaczęły się już potykać, wyraźnie tracąc siły. Czyli nie miały ani żywności, ani paszy dla zwierząt. To by sugerowało, że ucieczka w góry nie była zaplanowanym porwaniem. Kolejny cios w bajeczkę przekazaną im przez Szczury.

Po trzecie, ktoś za nimi szedł.

Ślad znalazł Fenlo Nur, który odkrył legowisko, gdzie czaiło się co najmniej czterech ludzi – mężczyzn, sądząc po długości kroków i głębokości odcisków stóp – którzy ruszyli w drogę w chwili, gdy kobiety zwinęły obóz. Wcześniej obcy zatrzymali się dobre ćwierć mili przed przełęczą i, jak stwierdził przysadzisty dziesiętnik, nie próbowali podchodzić do uciekinierek. Czterech mężczyzn, śledzących trzy samotne kobiety, lecz niepróbujących ich zaatakować nocą.

– Zbóje? – zapytał Kenneth.

Nur spojrzał na niego dziwnie i pokręcił głową.

– Nie. Coś panu pokażę, panie poruczniku. Chodźmy we dwóch, dobrze?

Poszli. I pokazał.

Wiewiórkę. Pieczołowicie rozkrzyżowaną na ziemi i obdartą żywcem ze skóry. Sądząc po tym, że krew ledwo skrzepła, zwierzątko żyło jeszcze, gdy mężczyźni opuszczali schronienie. To mrówki dokończyły dzieła.

Kenneth oderwał wzrok od małego ciałka.

– Nudzili się?

– Być może. Ale byli tu nocą. Nocą nikt nie schwyta wiewiórki w lesie. Więc złapali ją w dzień, trzymali żywą i zabawiali się, czekając, aż kobiety ruszą dalej.

Porucznik zacisnął zęby. Takie rzeczy nie powinny się przytrafiać właśnie jego kompanii. Jakby wszyscy szaleńcy i degeneraci uparli się, żeby właśnie Czerwonym Szóstkom wchodzić w drogę. Następnego zwykłego bandytę chyba wyściska z radości.

Logika próbowała podpowiedzieć jakieś rozsądne wyjaśnienie.

– Może to jakiś rytuał? Złożenie ofiary dla przebłagania pomniejszego bóstwa albo wezwania demona? Pomiotnicy tak robią.

– Być może, panie poruczniku. – Fenlo Nur przełożył kuszę do drugiej ręki, przykląkł i dźgnął truchełko patykiem. – Ale to musiałoby być bardzo mizerne bóstwo albo bardzo mały demon, żeby zadowolić się takim stworzeniem. Poza tym... nie czuję Mocy.

– O, nie wiedziałem, że jesteś czarownikiem.

– Nie jestem. Ale widziałem, jak przełyka pan ślinę, gdy ten wozacki szaman uwalniał swoje duchy. Gdyby pojawiła się tu emanacja jakiegoś Nieśmiertelnego albo demon wysunął łapę przez Mrok, czulibyśmy to nawet po kilku dniach.

– Więc dlaczego to zrobili?

Dziesiętnik wstał, podciągnął pas, kopnął kilka razy ziemię, przysypując wiewiórkę.

– Myślę, że zrobili to, bo lubią. Lepiej znajdźmy te kobiety, przed nimi.

– Racja. W drogę.

* * *

Zobaczyli je dwie godziny później. Musiały jechać naprawdę wolno, najwyraźniej nie mogły się zdecydować na porzucenie koni, które teraz zadecydowanie je opóźniały. Zwierzęta były przemęczone i – sądząc z tego, jak się poruszały – strasznie zeszkapione. Szły, ciągnięte za uzdy, i tylko jeden niósł na grzbiecie jeźdźca.

Kenneth zatrzymał kompanię na skraju lasu, przed żołnierzami otwierała się długa i wąska dolina, typowa dla Olekadów, z lasem porastającym brzegi i pozbawionym drzew środkiem, przeciętym wzdłuż wąskim strumykiem. Od uciekinierek dzieliło żołnierzy niespełna pół mili.

Porucznik ukrył kompanię wśród drzew i obserwował. Kobiety nie oglądały się, szły przed siebie z pochylonymi głowami, najwyraźniej równie zmęczone jak zwierzęta. Schwytany w sidła zając czy świstak to za mało, by dać człowiekowi siły do długiej i szybkiej wędrówki. Wybrały trasę wiodącą środkiem doliny, w stronę jej północnego krańca, jeszcze dwie mile i dotrą na miejsce. A potem co? Minęły już trasę na Czarny Wierch, jeśli rzeczywiście tam zmierzały, powinny odbić w prawo ćwierć mili wcześniej. Albo zgubiły drogę, albo nie szukały przejścia – jak podejrzewał Wywiad Wewnętrzny – na Wyżynę Lytherańską.

– Dziesiętnicy!

Podeszli. Kenneth nie odrywał wzroku od kobiet.

– Pójdziemy brzegiem lasu, żeby nas nie dostrzegły – zarządził. – Powinniśmy je wyprzedzić, nim przejdą milę. Zaczekamy przy końcu doliny.

Kilka skinięć głowami było jedyną odpowiedzią.

– Jeśli ci, którzy za nimi idą, chcą zachować odległość, muszą kryć się gdzieś w tym lesie. Uważać. Psy na czoło. Znacie rozkazy, mamy ująć kobiety żywcem i tak zrobimy, ale o tym dziwnym towarzystwie nie było mowy. Fenlo i ja sądzimy, że oni mają coś z głowami, więc daję wam wolną rękę. Jeśli na wasz widok się poddadzą, związać, jeśli nie... Po prostu nie pozwólcie im uciec. Ruszamy.

Las był wystarczająco gęsty, by ukryć ich przed wzrokiem ściganych. Biegli truchtem, z bronią w ręku, pamiętając, że nie są sami, psy przemykały przodem, rozciągnięte w szeroki wachlarz, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Wiedziały, że polują na ludzi.

Kenneth biegł skrajem lasu, gdyby któraś z kobiet się obejrzała i miała dużo szczęścia, mogłaby go dostrzec, ale nie chciał ryzykować, że stracą je z oczu. Nie teraz, tuż przed końcem pościgu. Skracali dystans w takim tempie, że jeszcze kwadrans, a wyprzedzą je i odetną drogę. Jakąś milę przed nimi dolina zwężała się raptownie, a ramiona otaczającego ją lasu zbiegały się. To było idealne miejsce na zakończenie pościgu.

Odległość między nimi zmniejszała się regularnie, sześćset jardów, pięćset, trzysta, dwieście, ścigane ani razu się nie obejrzały, nie podniosły nawet głowy. Musiały być naprawdę śmiertelnie zmęczone. Widział już wszystkie szczegóły, siedząca w siodle kobieta była zapewne tą uprowadzoną szlachcianką, lecz ani nikt jej nie związał, ani jej zwierzę nie było specjalnie pilnowane; tak naprawdę wystarczyłby jeden ruch dłoni, by oderwała się od swoich strażniczek i uciekła. Na dodatek to ona w pewnej chwili wysunęła się na czoło i prowadziła całą trójkę.

Porwanie – Kenneth wykrzywił się sarkastycznie – oczywiście. Rzecz jasna nie zwalniało go to z wykonania rozkazu, zatrzymają je i odstawią do Kehlorenu, ale swoje już wiedział. Tam, gdzie kręciły się Szczury, człowiek mógł się spodziewać kłamstw i manipulacji. Gdyby to od niego zależa...

Przegapił ich. Wyrośli nagle wokół kobiet, jakby wyłaniali się spod ziemi, dwóch, czterech, ośmiu, w szarych strojach, z kapturami na twarzach i dłońmi pieszczącymi rękojeści długich noży. Uciekinierki uniosły głowy, dopiero gdy konie wydały z siebie ostrzegawcze parsknięcia. Zatrzymały się, sięgnęły po broń.

Kenneth gwizdnął krótko „Do mnie!”, a kompania w biegu skręciła i wysypała się z lasu. Byli jakieś sto pięćdziesiąt jardów od całej grupki, gdy błysnęły pierwsze ostrza. Jasnowłosa ścięła się z jednym z napastników, jej szabla zamigotała w skomplikowanym młynku, odbijając serię ciosów zadanych oboma rękami. Była dobra, udało jej się nawet zmusić napastnika do cofnięcia się, ale wtedy dołączył drugi i to ona musiała odskoczyć, szukając osłony dla pleców przy końskim boku.

– Strzelać!

Fenlo wyprzedził go już, sadząc długimi susami, nagle zatrzymał się niemal w miejscu, przykląkł, wycelował. Jego kusza szczęknęła metalicznie, a jeden z mężczyzn atakujących dziewczynę zakręcił się na pięcie, zatańczył w dziwacznym, pełnym drgawek tańcu i runął na ziemię.

Nur, ten sukinsyn, nie bał się strzelać, choć mógł trafić jedną z kobiet.

Inni strażnicy mieli więcej rozsądku albo mniej zaufania do swoich umiejętności. Ich bełty dosięgły trzech mężczyzn stojących nieco z boku, przy czym dwóch utrzymało się na nogach, mimo że widać było trafiające ich pociski. Bergh zagwizdał serię szybkich dźwięków i psy runęły naprzód.

Sytuacja się zmieniła. Napastnicy, wszyscy jak jeden mąż – Kenneth miał zapamiętać ten widok na długo – odwrócili się ku atakującym żołnierzom. Na uderzenie serca zamarli i nawet szabla wbijająca się w tułów jednego z nich nie zmieniła tego stuporu, a potem wybuchli ciemnością. I ta ciemność, eksplodująca plamami inkaustu chluśniętego na bibułę, wyskoczyła strażnikom naprzeciw, owinęła się wokół i pożarła.

Kenneth poczuł, że spada.

Uderzył o twardą powierzchnię z wysokości kilku stóp. Zadziałały odruchy nabyte przez lata wspinania się po górach, gdy czasem grunt usuwa się spod stóp. Ugiął nogi, pochylił się w przód i zamortyzował upadek przewrotem. I zaraz poderwał się, i pobiegł do przodu, tam gdzie pośrodku niewielkiego, czarnego jak noc wzniesienia stały trzy konie, trzy kobiety i kilku mężczyzn w szarych strojach.

Wokół niego spadała reszta kompanii. Przestrzeń pękała, wypluwając z siebie sylwetki ludzi i psów. Wszyscy zaskoczeni, lecz nie gorsi od dowódcy, większość lądowała pewnie, niósł ich jeszcze pęd biegu, więc po prostu odzyskiwali równowagę i biegli dalej, zgodnie z rozkazem – pojmać kobiety, zabić atakujących je mężczyzn.

Ktoś krzyknął krótko, boleśnie, gdy nie udało mu się utrzymać na nogach, gdzieś brzęknęła kusza, zwolniona nagłym skurczem dłoni. Ale Szósta szła do ataku, a psy, które nie zwykły się dziwić, były już przy napastnikach i skakały do gardeł.

Błysnęły noże, lecz w tej samej chwili krótki gwizd przyhamował zwierzęta, szczęknęły kolejne kusze, jeden z mężczyzn w szarościach szarpnął głową, z czoła wyrosły mu krótkie lotki, dwóch innych zatoczyło się w tył, i już strażnicy starli się z obcymi. Na nogach trzymało się tylko trzech z nich i tylko jeden nie był ranny.

Lecz widok kilkudziesięciu atakujących żołnierzy w ogóle ich nie powstrzymał.

Kenneth poczuł na języku słonożelazisty posmak, jakby nagle usta wypełniły mu się krwią, a jeden z jego ludzi wyleciał w powietrze, dobre dziesięć stóp w górę, po czym runął na ziemię z takim impetem, że kusza, którą miał na plecach, poszła w drzazgi. Szary zabójca zakręcił się, jego noże zmieniły się w półprzejrzyste, matowe sfery, gdy odpierał atak dwóch, trzech, a potem czterech żołnierzy jednocześnie. Wydawał się bawić, tańczyć, płynąć, twarz ukryta w cieniu kaptura nie wyrażała żadnych emocji, nawet ironicznego skrzywienia warg, luźny ubiór furkotał, szare klingi noży śpiewały, a Cerah, Wilk, Konus i Omne Wenk nie byli w stanie przebić się przez jego gardę. Jakby bawił się, opędzając się od gromadki dzieci.

A potem Konus krzyknął krótko i wypuścił miecz, cofając się trzy szybkie kroki i ściskając rozrąbane po wewnętrznej stronie przedramię, a Omne przyjął na swoją piechociarską tarczę potężne kopnięcie, które wbiło mu jej górną krawędź w twarz i przewróciło na ziemię.

– Do tyłu!

Ryk Fenlo Nura rozdarł przestrzeń, więc Cerab i Wilk odskoczyli w przeciwne strony, a icb wróg zatrzymał się w pół ruchu i spojrzał w stronę, skąd dobiegł krzyk.

Prosto w kilka kusz mierzących w jego pierś.

Nie było propozycji poddania się. Zresztą, patrząc, jak obcy spina się i rusza w stronę strzelców, Kenneth wiedział, że nie miałoby to sensu. Brzęknęły cięciwy i biegnący zatańczył ostatni raz, w fontannach krwi i kości wyskakujących z pleców razem z ciężkimi pociskami.

Porucznik rozejrzał się, wszyscy napastnicy byli już martwi, żaden nie próbował złożyć broni. Kobiety tkwiły w miejscu, na szczycie niewielkiego wzgórza.

– Krąg. – Zatoczył dłonią koło w powietrzu. – Sprawdzić straty. Czekać.

Żołnierze sprawnie otoczyli wzniesienie.

Kenneth ruszył w stronę kobiet, chowając miecz do pochwy i ignorując broń w ich rękach. Na twarzach obu, jasnej i ciemnej, pojawiło się zaskoczenie.

– Tak. – Skinął głową blondynce. – Wieża. Choć lepiej wyglądasz, jak nie trzymasz cudzych oczu w ręku.

– Co...

– Nie. – Przerwał im uniesieniem dłoni. – Na razie nic nie mów.

Podszedł do siedzącej na koniu szlachcianki. Spojrzała na niego pustym wzrokiem i wróciła do kontemplacji okolicy. Odwrócił się i rozejrzał.

Niebo miało barwę polerowanej stali, jasnosinej z lekkim błękitnym połyskiem. To nie były chmury, tylko sam firmament bez śladu słońca, sklepienie jaśniało spokojnym, przymglonym blaskiem. W takim świetle nie ma mowy o cieniach. Pod tą kopułą znajdowała się równina naznaczona tysiącem odcieni czerni. Matowa czerń sadzy, głęboka czerń żyznej ziemi, zimna czerń morskich głębin, ostra czerń obsydianu – człowiek widzi różnice, dopiero gdy wszystkie te odcienie ma przed oczami. Daleko, na horyzoncie, majaczyły jakieś wzniesienia, niczym czarne zęby wgryzające się w nieboskłon. Kenneth przykląkł i dotknął gruntu. Twardy, w dotyku przypominał wygładzony granit, i zaskakująco ciepły, jakby pod skałą tętniło gorące źródło.

Velergorf podszedł i przykucnął obok.

– Trzech rannych. Dwóch źle upadło, gdy wskakiwaliśmy tutaj, jeden dostał nożem...

– Konus.

– Tak, panie poruczniku. Już założyliśmy opatrunek. Tamta dwójka to Gessen i Jodła, skręcona kostka i rozbite kolano. Ledwo dają radę chodzić. Wilk i reszta tropicieli ogląda już trupy.

– Dobrze. Wiesz, gdzie jesteśmy?

– Nie... Na Jaja Byka, nie. Nigdy nie słyszałem o takim miejscu. Ale to nie Olekady, gdyby mnie ktoś spytał.

– No, no, Varhenn, jak na to wpadłeś?

Kenneth spojrzał w twarz dziesiętnika. Ukryte w tatuażach oczy były spokojne i czujne. Bez śladu strachu czy choćby niepokoju. Velergorf, sukinsynu, jesteś skałą pod moimi stopami.

– No mów – ponaglił. – Widzę, że coś masz na języku.

– Nie znam tego miejsca, panie poruczniku. Popytałem kilku chłopaków, też nie wiedzą, gdzie nas rzuciło. Ale większość sądzi, że one – wskazał brodą w stronę uciekinierek – mają z tym coś wspólnego.

– Brawo. Widzę, że trafiła mi się kompania rozplotkowanych myślicieli. Zrobisz zbiórkę.

– Tak jest.

Wstali, dziesiętnik ruszył do żołnierzy, Kenneth odwrócił się do kobiet.

Szlachcianka siedziała w siodle, wbijając wzrok w końską grzywę, obojętna aż do katatonii. Za to dziewczyny patrzyły na niego uważnie, ciemne i jasne spojrzenie, ręce już bez broni, na twarzach maska uprzejmego zainteresowania. Coś w stylu: jakie miłe, przypadkowe spotkanie, czy ma pan dla nas jakieś wieści, panie oficerze?

Wyszczerzył się szeroko.

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt, Szósta Kompania Szóstego Pułku z Belenden – przedstawił się. – Przypominam, gdybyście zapomniały.

Blondynka skinęła głową.

– Kailean-ann-Alewan i Daghena Oanyter. A to – wskazała szlachciankę – panna Laiwa-son-Baren.

– Domyśliłem się. Daleko zaszłyście przez te cztery dni.

– Miałyśmy dobrą przewodniczkę. – Kailean jeszcze raz wskazała pogrążoną w bezruchu hrabiankę.

– Tak myślałem. Głodne?

Pokręciły głowami.

– Nie za bardzo.

– Za to dumne. Dostaliśmy rozkaz, żeby was schwytać i odstawić Szczurom.

Czarnowłosa uśmiechnęła się dziwnie.

– Szczury powinny się zdecydować. My dostałyśmy rozkaz, żeby dowiedzieć się, co się dzieje w górach.

– Coś takiego chodziło mi po głowie. Jak inaczej dziewczyny schwytane pod wieżą trafiłyby do zamku jakiegoś hrabiego? Na razie jednak nie widzę Szczurów w pobliżu, więc nie będę się nimi przejmował. Czy macie coś wspólnego z tym, że znaleźliśmy się właśnie tutaj? I czy wiecie, gdzie to w ogóle jest?

Obie spojrzały na hrabiankę.

– Nie wydaje mi się, by chciała właśnie tutaj trafić. Raczej nie.

– Rozumiem. Nie zrobicie głupstwa, jak was tu zostawię na chwilę same?

Jasnowłosa poklepała konie po szyi.

– Są zbyt zmęczone, żebyśmy dały radę na nich uciec. Poza tym... lepiej trzymać się razem.

– Racja.

Odwrócił się i ruszył ku kompanii. Pięćdziesięciu ludzi stało w dwóch równych szeregach, psy przysiadły z boku. Powiódł wzrokiem po twarzach. Varhenn, Andan, Bergh, Malawe, Sewres, Patyk, Wilk, Bryhle, Pazur, Szpak... Większość znał od lat, a nowi... złapał się na tym, że od kilku dni nie myśli już o nich jak o Stajennych, ciężarze rzuconym mu na barki przez Czarnego, czerwień cyfr na ich płaszczach przestała kłuć w oczy świeżością. Razem przeszli przez góry, razem walczyli i zabijali. Nowi żołnierze wpasowali się w tkankę Szóstej, związali wspólną służbą. Gdziekolwiek się znaleźli, trafili tu jako jedna kompania.

Rzucił okiem na Fenlo Nura. No, może z małymi wyjątkami.

– No dobra, zróbcie spocznij i zbierzcie się w kupę. Bliżej mnie, nie będę się darł na całą tę piękną okolicę.

Kompania złamała szyk, żołnierze ustawili się w luźny półokrąg.

– Sytuacja wygląda tak, że nie wiemy, gdzie jesteśmy. – Kenneth machnął dłonią wokół. – Jeśli któryś z was słyszał o takim miejscu, niech mówi.

Odczekał trzy uderzenia serca.

– Dobrze. Ja też nie. Pamiętam za to, że fala czarów, która nas tu rzuciła, pochodziła od tych szarych bękartów. Wilk, czego się o nich dowiedziałeś?

Szczupły zwiadowca chrząknął, przez chwilę wyglądało na to, że splunie na ziemię.

– Niczego.

Kenneth pochwycił spojrzenie Nura, zdziwione i jakby lekko rozbawione.

– Co to znaczy, niczego?

– Nie wiem, kim są, panie poruczniku. Nie wiem, skąd pochodzą, materiał ich ubrań ma splot, który widzę pierwszy raz w życiu, buty są zrobione z jednego kawałka skóry, której nie potrafię rozpoznać, broń jest dziwna. Metal wypolerowano, ale mimo to pozostał matowy, z tym szarym odcieniem...

Wilk zamilkł, poruszył szczęką, jakby przeżuwał wyjątkowo gorzki owoc.

– I oni... ale tego nie jestem pewien...

– Chodzi mu o to, że to nie są ludzie – wygłosiwszy to stwierdzenie głosem ciężkim jak granitowy głaz, Fenlo Nur stanął w lekkim rozkroku i założył ręce na piersi. Ale jeśli szykował się do kłótni, Kenneth musiał go rozczarować.

– Dlaczego tak sądzisz? – zapytał spokojnie.

Młodszy dziesiętnik uniósł otwartą dłoń.

– Mają dodatkowy staw w palcach. Wszyscy. I brak im włosów na ciele poza głową, brwiami i rzęsami. Żaden nie musiał się golić.

Kenneth uniósł brwi.

– Oglądałeś ich całych?

– Tylko dwóch. Żeby się upewnić. Reszcie sprawdziłem dłonie i stopy. W palcach stóp mają z kolei o jeden staw mniej, choć są one tak samo długie jak u nas. Powiedziałbym też, że coś jest nie tak z ich mięśniami. Jakby były przyczepione do kości w innych miejscach, ale mogę się mylić. Tu potrzeba by medyka, uzdrowiciela albo czarownika, żeby ich obejrzał.

– Wilk?

Góral pokręcił głową.

– Nie wiem, panie poruczniku. Dziesiętnik mówi prawdę, coś z nimi jest nie tak, ale czy to na pewno nie ludzie? U mnie w wiosce jest rodzina, gdzie co drugie dziecko rodzi się z sześcioma palcami. Ale to i tak dobrzy górale. Może gdzieś na świecie są ludzie, którzy mają więcej stawów? Za mało wiemy.

– Dlatego mówię, że tu potrzeba czarownika. – Fenlo Nur energicznie pokiwał głową.

– Kogoś takiego to my akurat nie mamy, dziesiętniku. Co jeszcze znaleźliście?

– Nie mieli zapasów. Żadnego jedzenia ani wody. Tylko ubrania i broń. Powiedziałbym, że jedno i drugie nie za bardzo nadające się w góry.

– Cóż, wygląda na to, że góry nie były ich celem.

– A co, panie poruczniku?

– A jak myślisz? My, Szczury, Bękarty, no i jeszcze oni. I jeden cel.

Wzrok dziesiętnika powędrował na wzgórze.

– Może je grzecznie zapytać?

– Coś mi się wydaje, że jedyna osoba znająca odpowiedź jest jakby nieobecna. Więc na razie nie pytamy. Ale będziemy bardzo pilnować, żeby nam nagle nie znikła. Zrozumiano?

Pokiwali głowami.

– Opatrzyć zadrapania i siniaki, szykujemy się do drogi. Sprawdzić, ile macie żywności i wody. Oszczędzamy. Jesteśmy na terenie wroga, więc oczy i uszy otwarte. Bergh, co mówią psy?

– Nie podoba im się tu, panie poruczniku. Węszą bez przerwy i są podenerwowane.

– Zauważyłem. Każ ludziom wziąć je na smycz. Niech nie biegają swobodnie, póki nie zorientujemy się, gdzie jesteśmy.

– Rozkaz.

Bergh zasalutował.

– Za kwadrans wyruszamy w stronę tamtych wzgórz. – Kenneth wskazał majaczące na horyzoncie czarne zęby. – Trudno ocenić odległość, ale chcę tam być przed zmrokiem.

Obejrzał się na wzniesienie.

– Dobra. Rozejść się.

Kobiety tkwiły w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Zdążyły namówić szlachciankę do zejścia na ziemię i rozkulbaczyć konie. Wycierały teraz i gładziły ich boki.

– Dużo przeszłyście.

– Sporo. – Blondynka najwyraźniej była bardziej wygadana. – Gdybym wiedziała, że za nami idą...

– To co?

– Nie wiem... spróbowałabym czegoś. I na pewno nie dałabym się wziąć żywcem. Nie po zamku.

Pokiwał głową. Wciąż miał przed oczami obraz obdartej ze skóry wiewiórki.

– To oni na niego napadli?

– Tak. Szukali jej. – Wskazała siedzącą na ziemi hrabiankę.

– Wiecie dlaczego?

– Cóż. – Tym razem czarnowłosa uśmiechnęła się dziwnie. – Kimkolwiek jest, z pewnością nie pochodzi ze starej arystokracji. Ani ona, ani jej służąca. Zrobiły coś z hrabią i wszystkimi ludźmi w zamku. Coś tu... – Postukała się po skroni. – Oni nie wiedzieli, co się dzieje w górach, nie mieli pojęcia o mordach, zniknięciach, o niczym. To trudne czary.

– Dlaczego to zrobiły?

Pokręciły głowami. Obie jednocześnie.

– Jeszcze nie wiemy. To, co mówiła po drodze, to jakiś bełkot. Ale właśnie tego miałyśmy się dowiedzieć dla Szczurów. Dlaczego większość mordów i zniknięć ma miejsce w pobliżu ziem hrabiego.

– I Kehlorenu.

Kailean pokręciła głową.

– Kehloren nie był ważny. W jego pobliżu dochodziło do zabójstw tylko dlatego, że pod bokiem znajdował się zamek hrabiego. Tak sądzę. Myślę, że oni – wskazała na trupy – próbowali ją znaleźć, wywabić z kryjówki, skłonić do ruchu. A gdy wreszcie znaleźli, uderzyli. Ale kim są i dlaczego na nią polują, nie wiem.

Szlachcianka parsknęła krótkim śmiechem, tak nagle, że aż podskoczyli.

– Bo miłość matki nie zna granic, a każde jej dziecko otoczone jest nią od narodzin do śmierci. Będzie chciała z powrotem przytulić do piersi je wszystkie. Żywe lub martwe. Myślałam – zaczęła szeptać – przez chwilę myślałam, że uciekniemy, że o nas zapomniała.

Umilkła. Jej spojrzenie znów stało się szkliste.

– Widzisz? Przez ostatnie godziny wysłuchujemy tylko tego. Matka i matka.

– Trzeba było wydać ją Szczurom. Od razu.

Twarz Kailean stwardniała.

– Obiecałam.

Kenneth po raz pierwszy przyjrzał im się uważnie. Miały na sobie potargane, ubrudzone sukienki i coś, co najprawdopodobniej było lekkimi pantoflami, nim trudy wędrówki nie zmieniły tego w obszarpane łapcie trzymające się na kilku paskach skóry. Musiały być naprawdę zdeterminowane, skoro tak daleko zaszły.

– Szczerze mówiąc, liczyłyśmy na to, że w miejscu, gdzie trafimy, znajdziemy jakieś odpowiedzi. – Daghena spojrzała mu prosto w oczy. – Coś się wydarzyło w tych górach parę lat temu. Coś, co zabiło kilkuset dorosłych, zdrowych ludzi. I sądzę, że od tego właśnie się zaczęło. A jeśli oddałybyśmy ją Szczurom, nigdy byśmy się nie dowiedziały. Rozumiesz?

– Mniej więcej. Więc ci zabójcy ścigali was od zamku aż tutaj? Przez całe góry?

Popatrzyły po sobie, zdziwione.

– Znaleźliśmy ich ślady w pobliżu waszego ostatniego obozu. Dobrze, że zdołałyście uciec aż tak daleko. – Uśmiechnął się. – Gdyby nie szczęśliwy traf, pewnie was też by zamordowali. Ale nie będziemy o tym teraz rozmawiać.

To niezła linia obrony, jeśli kiedykolwiek staną przed szczurzym Trybunałem. Nie porwanie, lecz ucieczka przed zabójcami i próba ocalenia życia jedynemu świadkowi. Ale niech same sobie to poukładają.

– Wasze konie dadzą radę iść?

– Jeszcze jakiś czas. Ale niezbyt szybko.

– To dobrze, bo ja nie mam zamiaru z nikim się ścigać. Pójdziemy w stronę tamtych wzgórz. Może stamtąd da się rozejrzeć po okolicy. – Omiótł dziewczyny wzrokiem. – Ile macie wzrostu?

W zapasowych rzeczach znaleźli dla nich portki, luźne koszule i skórzane kurtki. Największy problem był z butami, żaden strażnik nie miał tak małych stóp, musiały więc zostać w pantoflach dobrych do chodzenia po pałacu, owiniętych dla wzmocnienia kilkoma skórzanymi paskami. Jedynie hrabiankę zostawili w tym, co miała na sobie, i tak będzie podróżować konno.

Zostawiły sobie broń zabraną z zamku.

– Dobrze. Ruszamy!

Kompania ustawiła się w luźnym szyku, najpierw kilku ludzi z psami, potem trzy dziesiątki, konie i reszta Szóstej zamykająca kolumnę. Teren był równy, płaski jak toń jeziora w bezwietrzny dzień. Gdzieniegdzie wznosiły się niewielkie pagórki. Nic więcej. Żadnych kamieni, głazów, żwiru, żadnych śladów roślinności, mchów, porostów, traw. Tylko gładka, czarna równina ciągnąca się we wszystkie strony. W takim terenie wzrok mamił i zwodził, trudno było ocenić rzeczywiste odległości, brakowało perspektywy, punktu odniesienia, który ułatwiałby orientację. Czarne wzgórza na horyzoncie były jeszcze zbyt odległe, by dało się określić ich wielkość, jednak w zasięgu ich wzroku nie znajdowało się nic innego, zmierzali więc w tamtą stronę.

Po godzinie marszu Kenneth zorientował się, że Fenlo Nur konsekwentnie przesuwa się w jego stronę. Po kilku chwilach maszerowali ramię w ramię.

– Coś cię dręczy, dziesiętniku?

– W którą stronę idziemy, panie poruczniku?

– To znaczy?

– Północ, wschód, południe? Jaki kierunek?

Kenneth uniósł brwi i posłał mu kwaśny uśmiech.

– Wydaje ci się, że ty jeden masz łeb na karku? Bez słońca albo gwiazd nie ustalimy kierunku, ale jeszcze nie wiemy, czy słońce tu zagląda. Na razie idziemy w miejsce, gdzie będziemy się czuć jak w domu.

– Bo to wzgórza?

– Właśnie. Lepsze do tego, żeby założyć obóz, rozejrzeć się i odpocząć. Miejsce, gdzie nie będziemy wystawieni na atak jak mrówki na podłodze.

– Ale...

– Nur, zamknij się, dobrze? Przychodzisz do mnie niby zaniepokojony czymś dziwnym, a tak naprawdę chcesz, żebym wytłumaczył ci się ze swoich decyzji. A nie przyszło ci dziesiętniku do tego tępego łba, że nie tylko ty masz tutaj prawo oceniać? Sądzisz, że zapomniałem o waszym zaginionym dowódcy? Postawię resztę swoich dni, że maczałeś w tym palce. Prawie się posrałeś ze strachu, gdy wozacki czarownik wspomniał o twoich tajemnicach. – Kenneth nie spojrzał na Nura, ale wyczuł, że tamten spiął się cały. – Wydaje ci się, że jesteś w czymś lepszy od reszty? Mam ludzi, którzy tropią tak samo dobrze jak ty, tak samo dobrze strzelają z kuszy i tak samo dobrze walczą. Jeśli wiesz o tej równinie coś, co może nam pomóc, mów. Jeśli nie wiesz nic, milcz. Boisz się, że nie trafimy z powrotem w miejsce, skąd wyskoczyliśmy?

Chwilę szli w milczeniu.

– To było pytanie, na które masz odpowiedzieć, Nur.

– Tak, panie poruczniku. Tego się obawiam. Tam, gdzie jest wejście, musi być i wyjście.

– Powiedział lis po wpadnięciu do dziury. Myśl, dziesiętniku. Oni nas tu ściągnęli. Dlaczego?

– Może nie mogli inaczej?

– Może. Ale jeśli wróg pośle cię w jakieś miejsce, ty natychmiast to miejsce opuść. Jeśli na nasz widok nie próbowali uciec, tylko rzucili czar, który nas tu wessał, to znaczy, że coś chcieli przez to osiągnąć. Wyruszyłbym stamtąd, nawet gdyby nic nie było w zasięgu wzroku. Wracaj do swojej dziesiątki i rozglądaj się, jak wszyscy. To rozkaz.

Nur skinął głową, po chwili zasalutował i odszedł.

Kenneth zgrzytnął zębami. Podoficer zaczynał mu działać na nerwy.

Загрузка...