Rozdział 8




Ciemność wcale nie była tak jednorodna, jak to by się mogło wydawać. Różne odcienie szarości malowały w niej tunele, przejścia, wyznaczały miejsca, w których należy skręcić lub gdzie należy się zatrzymać. Kailean pierwszy raz o tej porze opuściła przydzielone im komnaty i przekonała się, że hrabia jednak musi oszczędzać na wszystkim, a najbardziej na świecach i oleju do lamp. Korytarze zamku pogrążyły się w całkowitym mroku, przełamanym tylko jaśniejszymi plamami w miejscach, gdzie światło księżyca wpadało przez niewielkie okna. A przecież można by pomyśleć, że arystokracja, wywodząca początki swego rodu na czas sprzed założenia Imperium, zadba, by rodowa siedziba nieustannie tonęła w świetle. Albo przynajmniej zostawi po małej lampce w każdym korytarzu.

Oczywiście przyjęły propozycję, by zostać dłużej. Nie obyło się przy tym bez wizyty kapitana Górskiej Straży, któremu przekazały pismo do „Bes’ary z królewskiego rodu Frenwelsów”. Kailean nadal uśmiechała się na myśl, co ich nauczycielka zrobi na widok takiego tupetu. W liście napisały tylko, że księżniczka jest zauroczona gościnnością hrabiego i postanowiła przedłużyć swoją wizytę, by lepiej poznać obyczaje meekhańskiej szlachty. Czyli między słowami – „patrzą nam na ręce i nic jeszcze nie wiemy”.

Kolejne trzy dni wypełniły rozmowy, uczty i przejażdżki po okolicy w małym, dwukołowym powoziku – ostatniej nowince ze stolicy. Kailean widziała już takie „nowinki” na Wschodzie, i to poobijane po wieloletniej służbie, ale obie z Dag były odpowiednio zachwycone tym, jak bardzo ród der-Maleg nadąża za modą. W trakcie tych wycieczek odwiedziły najbliższe miasteczko – którego domy lśniły, świeżo wyczyszczone, a uliczki pozamiatano do czysta – oraz kilka okolicznych wiosek, w których mogły podziwiać olbrzymie stada owiec wypędzanych na hale. Hrabia najwyraźniej należał do tych gospodarzy, którzy lubią pokazać gościom każdą grządkę w ogródku i każdy ul w pasiece.

Nadal jednak nie dowiedziały się niczego istotnego. Żadnych śladów, tropów, wskazówek. Dlaczego w historiach o szpiegach wszystko było takie łatwe? Ktoś zawsze zostawił na wierzchu ważne dokumenty, wygadał się po pijanemu lub, tknięty wyrzutami sumienia, łkając, wydawał wszystkich swoich wspólników. Oczywiście jeśli w historiach tych była kobieta, winowajca zdradzał jej wszystko w trakcie upojnej nocy. Dag stwierdziła wczoraj, że żaden z synów hrabiego jej się nie podoba, ale jeśli drogiej Inrze któryś wpadł w oko, to proszę bardzo. Inra zapytała tylko, czy jej wysokość chce mieć szczotkę do włosów wsadzoną tam, gdzie jeszcze nikt nigdy nie próbował się czesać.

I to zamykało wątek alkowiany.

Ich umiejętności też nie na wiele się zdawały. Daghena może i była plemienną wiedźmą ale jej duchy nie za bardzo mogły pomóc, gdy chodziło o szpiegowanie. Na dobrą sprawę nie potrafify nawet sprawdzić, o czym rozmawiają ludzie kilka pięter niżej. W tym zamku bardziej przydałaby się Lea, a nie Dag, i dziewczyna, którą czasem nachodziła ochota na iskanie się zębami.

Mimo wszystko z każdym dniem miały coraz gorsze przeczucia. Coś było bardzo nie w porządku. Cywras-der-Maleg ani nikt z jego rodziny – do cholery, nikt w całym zamku – nawet się nie zająknął o tym, że w górach giną ludzie. Jakby ta sprawa nie istniała. I nikt nie mruknął nawet słowa o tym, że Verdanno wykonali jakiś ruch. A przecież jeśli Wozacy podjęli wędrówkę przez góry, hrabia musiał o tym wiedzieć. Nie przydzielono im też strażników i – co było już naprawdę dziwne – od jakiegoś czasu przestano podsłuchiwać. Przynajmniej tak twierdziła Daghena, a do sprawdzania takich rzeczy jej talenty nadawały się wyśmienicie.

Więc teraz Kailean stała na korytarzu i wpatrywała się w ciemność, w której powoli rozpoznawała szarości jako drzwi, obrazy, wiszącą na ścianach broń, zejście po schodach. Jedynym dobrym elementem przedłużającej się wizyty było to, że dość dobrze poznała mieszkalną część zamku, istniała zatem szansa, że nie zgubi się całkowicie. Zresztą kiedy towarzyszył jej Berdeth, nie musiała się obawiać. Potrafiłaby wrócić do komnat, kierując się tylko węchem.

W ten sposób pomagała sobie również teraz, szukając dokumentów. Papierów, pergaminów albo chociaż woskowych tabliczek. Jedynym miejscem w zamku, gdzie widziała coś takiego, była osobista komnata hrabiego, wypełniona księgami. Jeśli der-Maleg był takim formalistą, za jakiego go uważała, to notował w tych księgach wszystko, łącznie z każdym bąkiem wypuszczonym przez najmniejszą owcę. Musiały się tam zatem pojawić także informacje o morderstwach, zniknięciach, podejrzanych osobnikach, niezwykłych wydarzeniach. Cokolwiek, co pozwoliłoby im udowodnić, przede wszystkim sobie, że nie spędziły tu czasu na darmo. Że nie zawiodły Szczurzej Nory, Besary i Laskolnyka.

Kailean wprost na koszulę nocną narzuciła ciemną sukienkę, bo tak mogłaby się ubrać służąca, którą księżniczka wysłała do spiżarni po wino. Oczywiście to wyjaśnienie zadziałałoby, tylko gdyby spotkała kogoś na korytarzu. Natomiast co powie, jeśli ktoś przyłapie ją w komnacie hrabiego... Lepiej, żeby do tego nie doszło.

Dla ludzkich uszu zamek był bardzo cichy. Żadnych kroków, szeptów, skrzypnięć drzwi. Wszyscy grzecznie spali w łóżkach, tylko na murach kilku strażników przechadzało się rytmicznym krokiem. To jednak wiedziała dzięki zmysłom wyczulonym przez Berdetha.

Komnatę, w której hrabia trzymał księgi, znalazła bez problemu. Drzwi nie były zamknięte, co właściwie jej nie zdziwiło. Kto miałby czas i ochotę, by grzebać się w opasłych tomiszczach, zawierających na swoich kartach, ile owiec i kóz hodują w danej wiosce? Szczerze mówiąc, ona też nie miała czasu, by robić to na miejscu. Plan zakładał, że znajdzie jedną dwie księgi odnoszące się do ostatnich lat i wróci z nimi do Dagheny. To było mniej niebezpieczne niż spędzenie połowy nocy tam, gdzie nie miała prawa przebywać.

Weszła i oparła się plecami o drzwi. Komnata pachniała kurzem, atramentem, starym papierem, winem i męskim potem. Widocznie hrabia mocno się irytował w czasie pracy. Pamiętała, którą półkę jej wskazał jako tę wypełnioną aktualnymi księgami. Oczywiście nie było mowy, by zabrała wszystkie, ale na szczęście mogła odczytać napisy na grzbietach – „Stada z północnych i zachodnich hal”, „Strzyże owiec”, „Wyrąb, składowanie i sprzedaż drzew”, „Drogi – cesarskie i nasze”, „Opłaty z dzierżaw”. Cywras-der-Maleg był naprawdę skrupulatny.

Księgę, która ją najbardziej zainteresowała, znalazła pośrodku regału. Tytuł „Siła żywa – dzierżawcy, pasterze, kupcy, rzemieślnicy, zbrojni” raczej nie pozostawiał wątpliwości, jak cenni byli dla hrabiego ludzie. Podobno w dalekich, południowych krainach, gdzie handlowano niewolnikami, niektórzy określali ich mianem „mówiących zwierząt”. Hrabia ze swoją „siłą żywą” wskazywał, że nieobcy mu był ten sposób myślenia.

Wróciła z księgą do komnaty „księżniczki”.

Daghena ustawiła na stoliku kilka świec i wskazała jej miejsce.

– Siadaj i czytaj. Ja kiepsko sobie radzę z meekhańskim.

– Oczywiście, wasza wysokość.

Kailean dygnęła, próbując żartem rozładować napięcie. Dopiero gdy zamknęły się za nią drzwi, poczuła suchość w ustach i jak bardzo trzęsą jej się dłonie. Jednak nie była stworzona do tej roboty.

Księga była gruba na co najmniej pięć cali, obłożona okutymi brązem drewnianymi okładkami, ze skórzanym grzbietem. Widocznie hrabiemu zależało, by przetrwała przez kolejne pokolenia, choć po co jego prapraprawnukom wiedza o tym, kto umarł w jakiejś wiosce sto lat wcześniej, tego nie sposób pojąć. Otworzyła na pierwszej stronie.

„Aamne Małe – osiemdziesięciu siedmiu ludzi”. Tylko tyle, żadnego wstępu czy tytułu, najwyraźniej księga stanowiła kontynuację długiej linii poprzedniczek.

Poniżej, jak w jakimś wojskowym rejestrze, widniała tabela z wymienioną liczbą chałup, stajni i obór, wielkością pól i pastwisk oraz przypisanych do nich chłopów i pasterzy. Było nawet osobne miejsce dla kogoś, kto nazywał się Harilol Sanwe i pełnił funkcję wioskowego zamawiacza, leczącego choroby zarówno zwierząt, jak i ludzi. I półroczne sprawozdania, ten zmarł, tu urodziło się dziecko, to pole zostawiono odłogiem, ta rodzina wypowiedziała dzierżawę i wyprowadziła się do pobliskiego miasta, tu przyjęto parobka na służbę... Cywras-der-Maleg rzeczywiście potrafił policzyć pracujących dla niego ludzi niemal co do głowy.

Naliczyła osiemnaście obszernych podsumowań, dziewięć lat wstecz. W tym tempie za mniej więcej sześć lat księgę trzeba będzie wymienić na nową.

Przewróciła stronę.

„Czehran – tysiąc pięćset osiemdziesięciu trzech ludzi”.

Czehran musiał być miasteczkiem, o czym świadczyła nie tylko ilość mieszkańców, ale też to, że w tabelkach zamiast obór i stajni figurowały warsztaty, kuźnie, sklepy i składy kupieckie, a ludzie zostali podzieleni na garncarzy, tkaczy, farbiarzy, kowali, bednarzy, strażników miejskich, a nawet kobiety do towarzystwa, jak to skrupulatnie zapisano. Jeśli te księgi służyły pobieraniu czynszów i opłat, to hrabiemu żaden pieniądz nie śmierdział. Tutaj też odnotowywano zgony, narodziny, wyprowadzki, pojawienie się nowych rąk do pracy, otwarcie kolejnego sklepu. Najwyraźniej Czehran było klejnotem na ziemiach rodu der-Maleg.

Lecz niestety, jednym z nielicznych. Kailean przewertowała szybko księgę, na pierwszy rzut oka osad, miasteczek czy nawet wiosek powyżej dwustu głów hrabia miał ledwo kilkanaście. Kalonwee, Czehran, Małopas, Wetthen Wysokie to największe z nich. Resztę stanowiły wioseczki mniejsze nawet niż Aamne Małe. Do pięćdziesięciu ludzi.

Ostatnich kilkanaście stron wypełniały informacje na temat zbrojnych na służbie hrabiego, takie jak „wieża na Dwóch Zębach – ośmiu ludzi pod dowództwem Fysadera-net-Lewosha”. I informacje poniżej, jeden odszedł, innego przeniesiono do służby w mieście, któryś złamał nogę i został wydalony, przyjęto dwóch nowych.

Widok tych karnych, równiutkich tabelek musiał radować dusze wszystkich wojskowych przodków hrabiego.

Poświęciły kilka kwadransów na przeglądanie księgi, wreszcie Kailean się poddała. To nie miało najmniejszego sensu. Te wszystkie liczby i notatki mówiły wiele o właścicielu pobliskich ziem, ale nic o rozgrywających się tu wydarzeniach.

– Odniosę ją na miejsce. – Sięgnęła, by zamknąć okładkę.

Daghena wsunęła dłoń między strony.

– Czekaj, sprawdzam coś.

– Co?

– Patrz, tu. – Palec „księżniczki” wskazał na jedną z linijek. – Jeśli się nie mylę, to ta grypa sprzed sześciu lat, prawda?

Przewróciła stronę.

– I tu, i tu, i tu, i tutaj też. To wpis z wczesnej wiosny, więcej ludzi umarło, niż urodziło się dzieci, widzisz? Czyli choroba przyszła zimą.

– Besara wspominała o jakiejś grypie czy innej zarazie. I byłabym bardzo zdziwiona, gdyby grypa przyszła w pełni lata.

– Wiem. Czytaj, bo ja ledwo sylabizuję. Tu...

– Zmarł ojciec.

– I tu...

– Dwóch parobków i gospodyni...

– I tu...

– Mistrz ciesielski z najstarszym synem... – Daghena przewracała kolejne strony i wskazywała miejsca w tabelach. – Wójt Starych Dołów... Trzech pasterzy z... dwoje dzieci młynarza... pierworodna córka, ślub odwołano... jeden strażnik z załogi wieży... kapłan Najwyższej Pani... czeladnik szewski... Zabieraj ten palec i mów, o co ci chodzi. Ludzie umierali na jakąś ciężką grypę. Zdarza się, przez Lithrew też trzy lata temu przewaliło się choróbsko, które posłało do Domu Snu ze dwadzieścia dusz. Mała Matti, synek Bengelowej, trójka dzieci rymarza, stara matka Aandursa. Żadna nowina.

Daghena pokiwała głową, sięgnęła po woreczek, w którym trzymała kości babki, zacisnęła go w dłoni.

– To było coś innego – mruknęła. – Zgadałam się o tym z Kocimiętką, choroba zabrała w Lithrew tuzin dzieci i ośmioro dorosłych, z czego sześciu było już jedną nogą na drodze do Domu. Umarły tylko dwie osoby w pełni sił. U nas w plemieniu, gdy pojawia się jakaś zaraza, silni mężczyźni i kobiety najczęściej zdrowieją. Bo choroby zazwyczaj zabijają najpierw starców i dzieci, potem dopiero dorosłych. A ile dzieci naliczyłaś w tej księdze? Ilu starców? Mam wrażenie, że ta grypa zabijała tylko młodych i silnych. Szczury musiały być ślepe, że to przegapiły.

Kailean słuchała jej jednym uchem, przewracając karty i porównując zapisy. Rzeczywiście, wśród tych, którzy zmarli tamtej zimy, przeważali ludzie młodzi lub w pełni sił. Być może Szczurza Nora nie prowadziła takich rejestrów, więc nie miała jak połączyć faktów. Szczury wiedziały tylko, że przez Olekady przewaliła się wyjątkowo zjadliwa choroba, która zabrała więcej ludzi niż zwykłe jesienne i zimowe przeziębienia, zapalenia płuc i gorączki. Ale nie była to epidemia na skalę, która zmusiłaby Wywiad Wewnętrzny do ściągania pomocy z zewnątrz, i na dodatek sama wygasła.

Tyle tylko że była bardzo podejrzana.

Daghena wciąż ściskała woreczek w ręku i gapiła się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Albo się zamyśliła, albo rozmawiała z babką.

– Kto przyniósł chorobę? – wychrypiała wreszcie takim głosem, że Kailean aż się skuliła. – Kto sprawił, że w tylu różnych miejscach ludzie zaczęli umierać?

Berdeth poruszył się w jej wnętrzu i nagle zobaczyła. Po przeciwnej stronie stołu, trzymając jej przyjaciółkę za rękę, siedziała stara, pomarszczona jak wyschnięte jabłko kobieta. Miała kości policzkowe Dagheny i siwe włosy, a jej usta poruszały się do wtóru słów padających z ust wnuczki.

– Choroby – chrypiała dalej Daghena – nie biorą się z niczego, a ta sama choroba, zabijająca w ten sam sposób w różnych miejscach, musi mieć to samo źródło.

– Ktoś... – Kailean musiała przełknąć ślinę, żeby powiedzieć coś własnym głosem. – ... ktoś ją rozniósł. Kupcy, poborcy podatków, wędrowni muzykanci.

– Zimą? Przy zasypanych szlakach, na które wyruszają niechętnie nawet górscy żołnierze? Góry zawsze były miejscem, gdzie zarazy zwalniają albo wygasają.

Och, to było to. Jeszcze nie odpowiedź, ale przynajmniej sensownie zadane pytanie. Kilka lat temu przez te okolice przewaliła się dziwna choroba. Kto ją wywołał i jak rozniósł w środku zimy?

Daghena westchnęła i zawiesiła woreczek na piersi.

– Babka chciała ci się pokazać – stwierdziła wyraźnie zdumiona. – To wielki zaszczyt. Najwyraźniej cię lubi.

Posrukała palcem w otwartą stronę.

– I co teraz? Nie wiem, czy dowiedziałyśmy się czegoś ważnego.

– Właśnie coś mi przyszło do głowy. – Kailean sprawdzała ostatnie zapisy. – Patrz, tu powyżej zapisano „zabity przez zbójców”, „zginął przywalony drzewem”, „utonął w stawie”. A to zapisy z tej wiosny. „Poraniony przez niedźwiedzia, zmarł”, „zamarzła na śmierć”, „porwany przez lawinę”. Widzisz? Pomóż mi szukać!

– Czego?

– Zapisków o morderstwach i zaginięciach, które trapią okoliczne ziemie. Patrz – znalazła odpowiednią stronę – tu jest napisane „wieża przy drodze do zamku Kehloren”. I masz na dole – „sześciu ludzi pod dowództwem Oleasa Greha”. I nic więcej, żadnego wpisu, że załoga została zabita. Jakby hrabia był przekonany, że oni żyją i mają się dobrze. Czy on kiedykolwiek wspomniał, że coś dzieje się na jego ziemiach? Nie. Poskarżył się, że Górska Straż nie zapewnia bezpieczeństwa? Nie. Narzekał na jej dowódcę?

Daghena patrzyła na nią, mrużąc oczy.

– Nigdy. Ani razu. Myślałam, że to też część meekhańskiej tradycji, wiesz, nie mów nic, co mogłoby zmartwić gościa. Ale – zaczęła ostrożnie – chyba nie sądzisz, że on nie wie...?

– Ani on, ani nikt z jego rodziny. Cholera, a pamiętasz pierwszy dzień? Aeryh wracał z jakiejś wycieczki, pamiętasz? Tutaj jest tylko ze dwudziestu zbrojnych, więc jemu towarzyszyło nie więcej jak kilku z nich. Czy hrabia pozwoliłby swojemu dziedzicowi na takie wyprawy, jeśli wiedziałby, że w okolicy nawet oddziały Górskiej Straży nie mogą czuć się pewnie? A Wozacy? Wyruszyli, ile? Sześć, siedem dni temu. Hrabia milczy w tej sprawie, a powinien wiercić ci dziurę w brzuchu. On nie wie. Ten arogancki bękart żyje we własnym świecie i w ogóle nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje.

Spojrzały na siebie. Czy to była podstawa do interwencji Szczurzej Nory? Z pewnością. Ktoś używał potężnych czarów przeciw staremu, arystokratycznemu rodowi. Czarów, które mamiły pamięć, wpływały na posiadaną wiedzę i sprawiały, że hrabia żył całkowicie nieświadomy niebezpieczeństwa.

Jeśli to prawda, to Cywras-der-Maleg był ofiarą. A to, co działo się w górach, mogło być w równym stopniu skierowane przeciw niemu, co służyć odwracaniu uwagi Górskiej Straży.

– Zabieramy księgę do Besary. Niech zdecyduje, co z tym zrobić.

Właściwie nie miały innego wyjścia. Ich wizyta kończyła się pojutrze i raczej nie było szans na ponowne przedłużenie zaproszenia.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a Kailean prawie podskoczyła, bo nikogo wcześniej nie usłyszała ani nie poczuła. Ale wstała spokojnie i stanęła przodem do wejścia, zasłaniając księgę.

– Dość późno jak na...

Miała zamiar rzucić jakiś złośliwy komentarz, ale słowa ugrzęzły jej w ustach. W drzwiach stała kobieta ubrana w strój służącej, a jej twarz przez chwilę wyglądała obco, nim wreszcie Kailean ją skojarzyła.

– Sainha Gemhel – przypomniała sobie. – Osobista służąca panienki Laiwy.

Powiedziała to na głos, nie tylko dla potwierdzenia faktu, ale też by ostrzec Daghenę. Od wizji, jaką zaprezentowały jej duchy zamordowanych strażników, ustaliły, że każdy, kto ma bliski kontakt z narzeczoną Aeryha, jest podejrzany. A gdy zjawia się w środku nocy z oczami zmrużonymi w wąziutkie szparki i dłońmi schowanymi za plecami, zmienia się w potencjalnego wroga.

– Ktoś chodził nocą po zamku. – Służąca mówiła dokładnie w ten sam sposób, w jaki odezwała się wtedy, na wieży. Spokojnie, bez emocji, oznajmującym tonem. – Ktoś grzebał w nie swoich sekretach.

Dag oderwała się od stolika, swobodnie podeszła do toaletki. Podniosła ciężkie lusterko z polerowanej stali i przejrzała się demonstracyjnie.

– Zamierzałam pójść do łóżka Inro. Możesz zamknąć drzwi.

– Panienkę trzeba chronić. Także przed tymi, których zdaje się darzyć sympatią. Przysięgałam.

Kobieta opuściła swobodnie ręce, a Kailean poczuła, jak mimowolnie obnaża zęby i marszczy nos. Z dłoni przybyłej kapała ciemność. Wijące się wężowym ruchem smugi spływały w dół i znikały w kamieniach posadzki.

– To ty zabiłaś strażników na wieży?

Służąca zdawała się jej nie słyszeć.

– Tyle cykli się ukrywamy. Tylu wiernych zginęło. Oni są coraz bliżej, ale jest jeszcze szansa.

– Na co?

Nie doczekała się odpowiedzi, tylko nagle coś dotknęło jej stopy i popłynęło wrzącą smołą wzdłuż kości. I w mgnieniu oka Berdeth przejął kontrolę. Skoczyła w górę, odrywając się od atakujących od posadzki smug, opadła na stolik, przykucnęła, zawarczała. Z najwyższą trudnością odzyskała panowanie nad własnym ciałem. Próba rzucenia się i wgryzienia tej kobiecie w gardło raczej nie była dobrym pomysłem.

– Więcej. Jest was więcej.

Dag odwróciła się z dziwnym uśmiechem.

– O wiele więcej, niż myślisz.

Duchy zatańczyły wokół niej, śmiejąc się i ciągnąc za sobą smugi Mocy.

– Zabawimy się, jeśli tego właśnie szukasz – dodała.

Krzyk, który nagle rozdarł nocną ciszę, nie przypominał niczego, co może wydać z siebie ludzkie gardło. Zaraz dołączył do niego kolejny.

Kailean wstała, wskazała na okno.

– Ktokolwiek was ściga, właśnie przybył, moja droga.

* * *

Cztery krótkie sygnały rogu obwieściły koniec pracy. Trzy dni i trzy noce, tyle zajęło Wozakom przebicie się przez górę. Długi prawie na milę tunel wykonali w czasie, jaki zwykłym kopaczom, uzbrojonym w kilofy i łomy, zajęłoby ledwo poszerzenie wejścia. Ale zapłacili za to wysoką cenę.

Has wyglądał jak chodzący trup, skóra pokrywająca jego czaszkę i dłonie stała się półprzezroczysta i lśniła nieprzyjemnym, woskowym połyskiem, oczy zapadły się, zmatowiały, włosy wychodziły garściami.

Gdy Kenneth w końcu go zobaczył, przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

– Zamierzałeś się zabić, czarowniku?

Blade wargi wygięły się w parodii uśmiechu. Has zakasłał.

– Trudno... khe, khe.

Zwykły kaszel przeszedł nagle w potężne, suchotnicze rzężenie, które trwało tak długo, aż wydawało się, że czarownik nie odzyska już oddechu. Towarzyszące mu dziewczęta zakrzątnęły się raz-dwa, jedna wyjęła z garnka gorący okład, rozchyliła czarną szatę na piersi mężczyzny – Kenneth zgrzytnął zębami, widząc każde żebro prześwitujące przez skórę – i położyła na mostku parującą ściereczkę, druga nabrała jakiegoś ciemnego płynu do drewnianego kubka i czekała cierpliwie, dopóki atak nie ustanie. Gdy tylko kaszel przycichł, przyłożyła mu naczynie do ust i wbrew słabym protestom, zmusiła do pociągnięcia kilku łyków. Has wyraźnie poczuł się lepiej.

– Widzisz, poruczniku, trudno mi będzie umrzeć, bo te nieustępliwe bestie przemocą trzymają mnie przy życiu.

Jedną z bestii była średnia córka kowala, drugą – młodsza. Has odpoczywał w wozie And’ewersa, który wziął na siebie ciężar postawienia go na nogi. Dziewczęta nie wyglądały na specjalnie przytłoczone obowiązkami.

– Idźcie już. – Czarownik machnął ręką. – Zostawcie mężczyzn męskim sprawom.

– Jak dłubanie w nosie i puszczanie bąków. – Starsza z nich pogroziła leżącemu palcem. – Nie ma mowy. Orne zagroziła, że jeśli spuścimy cię z oka, sprawi, że wyrosną nam ogony.

– Tak. – Młodsza uśmiechnęła się ładnie. – A z ogonami trudno się siedzi na koźle. Ojciec musiałby wypiłowywać otwory w deskach. To kłopot.

Has mrugnął do Kennetha.

– Widzisz, popisują się. Inaczej nie rozmawiałyby przy tobie po meekhańsku.

Obie jednocześnie wzruszyły ramionami.

– To gość – wyjaśniła starsza.

– To nieładnie przy gościu rozmawiać w języku, którego nie rozumie. Poza tym musisz szybko nabrać sił.

– Bo?

– Orne chce z tobą porozmawiać.

Has przestał się uśmiechać, oklapł.

– Ech. Poniosło mnie, to prawda. Przez kilka chwil wydawało mi się, że jestem wszechmocny...

Kenneth wiedział już, co było przyczyną takiego stanu czarownika. To on, jako najbardziej uzdolniony w kontrolowaniu wody i kruszeniu skał, stał się kanałem dla Mocy czerpanej przez resztę szamanów swojego obozu. Meekhańscy czarodzieje rzadko korzystali z takiego rozwiązania, bo aspekty, których używali, musiałyby być pokrewne, takie same albo przynależące do jednej Ścieżki. A trudno zebrać w jednym miejscu grupę magów o zbliżonych talentach. Jednak najważniejszym powodem było to, że przepływająca Moc obciążała organizm czarodzieja jak potężny wysiłek fizyczny. Pękały naczynia krwionośne, odkształcały się stawy, zanikały mięśnie. Po kilku godzinach, a czasem po kilku kwadransach, człowiek wyglądał jak skazaniec z kopalni złota wypuszczony po dziesięcioletnim wyroku.

Każdy czarownik miał własne ograniczenia i jeśli korzystał z ciała jak z tunelu, przez który może przepłynąć Moc czerpana przez innych, ryzykował, że go to zniszczy. Lecz i efektem ubocznym takiego stanu było złudne poczucie wszechmocy. A to kusiło bardziej niż najmocniejsza używka. Czary, które wcześniej wymagały całkowitej koncentracji, przychodziły łatwo, Moc, czerpana do tej pory z mozołem, zdawała się na wyciągnięcie ręki. Zdarzało się, że ktoś zatracał się całkowicie w takiej sytuacji i korzystał z niej, póki jego kości nie zaczęły się łamać pod ciężarem ciała, a płuca i jama brzuszna nie wypełniły krwią.

Podobno Hasowi brakowało tylko kilkudziesięciu uderzeń serca, nim siostra wyciągnęła go z tunelu siłą. Orne była wściekła. Kenneth niemal z nią nie rozmawiał, ale gdy się niedawno mijali, trawa wokół czarownicy usychała i unosiły się z niej smużki dymu. Nieomylny znak, że ledwo kontroluje wybuch gniewu.

– Zachowałeś się jak głupiec – zaczął. – Co cię opętało?

Has uśmiechnął się słabo.

– Przez ostatnie dwadzieścia lat musiałem tłumić swoje umiejętności. Ukrywać się, nie rzucać w oczy. Imperium ma swój Wielki Kodeks i nawet jeśli na Wschodzie nie przestrzega go zbyt pilnie, to tylko głupiec sprawdzałby, jak daleko można się posunąć w jego naginaniu. Na Stepach wszyscy wiedzą, kto jest czarownikiem i szamanem, ale dopóki nie obnosisz się z umiejętnościami, dopóty zostawiają cię w spokoju. Byłem jak... byłem jak zbyt długo napięty łuk. Gdy wreszcie mogłem sięgnąć po prawdziwą Moc, gdy duchy wody i chłodu zatańczyły dla mnie...

Przerwał, wpatrując się uważnie w twarz oficera, a Kenneth musiał się bardzo starać, by się nie uśmiechnąć.

– Tak – czarownik pokiwał głową – zachowałem się jak głupiec, ale kto nie czuł, nie widział tańca wody i lodu, ten nie zrozumie...

Porucznik westchnął, usiadł przy łóżku i z wahaniem spojrzał na opiekunki Hasa.

– Czy mogłybyście zostawić nas na chwilę samych? Tylko na chwilę.

Wymieniły spojrzenia, jakieś gesty.

– Tylko go nie zagadaj na śmierć.

– Będę mało mówił.

– Nie ciebie miałam na myśli, żołnierzu. – Starsza uśmiechnęła się łobuzersko, po czym obie ukłoniły się i wyszły.

Kenneth poczekał, aż zamkną drzwi.

– Zmieniły się.

– Kto, one? Dorastają. Nee’wę trzeba będzie wkrótce wydać za mąż, bo swoim językiem doprowadza wszystkich do szału, ale w rodzie jest jeszcze Ana’we – Pierwsza, i to ona powinna najpierw założyć ślubny wieniec. Ale ojciec kręci nosem na wesele w czasie bitewnego marszu, i ma rację, dziewczyna może tego samego dnia powitać mężczyznę w łożu i pożegnać go w ziemi.

– Roztrajkotałeś się, Has. Nie o tym mówię. Kiedy je pierwszy raz spotkałem, nie odezwały się ani słowem, nawet na mnie nie spojrzały, a teraz zachowują się, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi.

Czarownik popatrzył na niego uważnie, mrużąc powieki.

– Nic nie zauważyłeś? Twoi ludzie też nie?

– Nie zauważyłem czego?

Has mlasnął, wykrzywił się i nagle oczy mu zabłysły.

– Doprowadziliście nas tutaj, przez połowę gór, przez lasy, hale, szczyty i granie. Wy, nikt inny. Twoja kompania. Gdy zaczynaliśmy, byliście po prostu oddziałem żołdaków Cesarza, którym nie bardzo można ufać, bo służą za pieniądze i zasłaniają się rozkazami. Wielu nie wierzyło, że można wam powierzyć los karawany. Gdybyście wtedy weszli między wozy w jednym z obozów, w najlepszym razie wypędzono by was na zewnątrz.

– A w najgorszym?

– Stratowałby was spłoszony tabun koni. Na Wschodzie kilku poborcom podatków zdarzyły się takie nieszczęścia, gdy zbyt głęboko wtykali nosy w nie swoje sprawy. Ale wy jesteście inni, niż wielu myślało, idziecie przodem, wspinacie się na skały, szukacie pułapek i zasadzek, wychodzicie na czoło nawet w nocy, nie skarżycie się, nie oglądacie za siebie. Dziś moglibyście wejść do każdego wozu w każdym obozie, dosiąść się do stołu, a gospodarz bez słowa postawiłby przed wami talerz i osobiście go napełnił. Staliście się naszymi górskimi Weh’leyd.

– Nie wiem, co to znaczy, ale mam nadzieję, że nie musimy się wstydzić?

– And’ewers to En’leyd. Oko Węża – dowódca karawany w czasie bitewnego marszu. Ale wąż nie posługuje się oczyma do rozpoznania drogi, wąż bada ją językiem, wącha, smakuje szlak, którym ma zamiar pełznąć. Weh’leyd to Język Węża. Na wyżynie to oddział wojowników, który wysuwa się przed główną kolumnę, by sprawdzać okolicę, szukać źródeł i najlepszych pastwisk. Jak równiną idzie dwa tysiące wozów, to nie mogą poruszać się na oślep. Czasem znane źródła wysychają, a pastwiska żyzne zeszłego roku – dziś okazują się jałowe. Karawana to zbyt dużo gąb do wykarmienia, by zdawać się na los. Weh’leyd to nasze zmysły w czasie wędrówki. Staliście się częścią karawany.

Machnął wychudzoną dłonią w stronę drzwi wozu.

– Jesteśmy dumnym ludem. Gdy spotkałeś je po raz pierwszy, byłeś obcym mężczyzną w obozie ich ojca. Niewartym słowa. Teraz jesteś dowódcą Wehleyd, z którym znajomość przynosi zaszczyt. Gdybyś zechciał, Nee’wa wzięłaby cię na męża.

Zza drzwi dobiegło oburzone parsknięcie. Uchyliły się, ukazując czerwoną twarz średniej siostry.

– Słyszałam to, czarowniku.

– Wiem o tym. A teraz przestań podsłuchiwać i zajmij się, jak Key’la, czymś pożytecznym.

– Jeszcze zobaczę, jak płaczesz, starcze! – Trzasnęła drzwiami.

– Pierwsza wdała się w matkę, najmłodsza w ojca, a ta odziedziczyła złośliwość i bezczelność chyba po prababce. Pamiętam ją, potrafiła skwasić mleko jednym słowem. Ale nie o tym chciałeś mówić, prawda?

– Nie. – Kenneth nagle poczuł się zakłopotany, a pomysł, który przyszedł mu do głowy dwie godziny temu, teraz wydawał się banalny i głupi. – Pamiętasz, jak opowiadałeś o tych małych białych kwiatkach, które wiosną rozkwitają za górami?

Vilore’de, dzieci słońca. Nie spotkałem ich nigdzie poza naszą wyżyną. – Has uśmiechnął się blado.

– Przeszliśmy dziś na drugą stronę, budowniczy już utwardza drogę i wyrównuje grzbiet ostrogi. – Kenneth zawahał się, sięgając po małą wiklinową skrzynkę, z którą przyszedł. – Zeszliśmy na dół, tak, żeby tylko zobaczyć, jaka ziemia jest na tej waszej wyżynie, żeby poczuć ją pod stopami, i...

– I żeby dotrzeć tam, gdzie nie dotarły inne kompanie?

– Chyba tak. I one tam już rosną, te twoje kwiatki, czarowniku.

Wyjął ostrożnie mały bukiecik. Kwiaty miały żółte środki, a ich główki tonęły w koronie drobnych białych płatków. Pachniały trochę miętą i trochę rumiankiem.

Has wyciągnął rękę, ostrożnie, jakby bał się, że podarunek zaraz zniknie, dotknął palcami białych płatków, i tak zamarł.

Kenneth delikatnie wsunął mu bukiecik w dłoń.

– Większość moich ludzi sądzi, że zbierałem je, by zbałamucić jakąś waszą ślicznotkę i jeśli kiedykolwiek wyprowadzisz ich z błędu, pożałujesz, że dzisiaj nie umarłeś. And’ewers twierdzi, że nie wypuści cię z wozu przez kilka dni, więc pomyślałem, że zrobię choć tyle.

Czarownik nie uśmiechnął się, tylko delikatnie gładził palcami białe główki. Oczy miał przymknięte.

– Czy wiesz – odezwał się szeptem – że dopiero teraz wierzę, że przejdziemy? Nie, gdy planowaliśmy to szaleństwo, nie, gdy wiązaliśmy sojusze i układy, ani nawet nie, gdy wchodziłem w tunel, a skały kruszyły się pod dotykiem duchów. Tylko teraz, gdy mam je w ręku... wierzę.

Kenneth skinął głową i bez słowa wyszedł.

Zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

– Możemy już wejść?

To była ta młodsza. Starsza siedziała z boku i patrzyła na niego bykiem. No tak, propozycja małżeństwa.

– Na waszym miejscu poczekałbym, póki nie zawoła.

– Orne kazała...

– Jeśli teraz wejdziecie, ogon może okazać się waszym najmniejszym problemem. Poczekałbym.

Zmarszczyła brwi.

– Ale żyje?

Uśmiechnął się, stwierdzając, że podoba mu się poczucie humoru Wozaków.

– Chyba po raz pierwszy od wielu lat.

Kenneth mrugnął do niej, wywołując uśmiech, i ruszył w stronę szczeliny. Jego kompania czekała po drugiej stronie.

* * *

Grzbiet ostrogi był wąski i całkowicie nieprzejezdny, ale Verdanno mieli swoich budowniczych, a ci pokazali już, że urodzili się do pracy z drewnem, kamieniem i ziemią. Na szczycie rozpoczęto układać belki, podpierano je z obu stron pionowymi słupami, pod spód ładowano kamienie i ziemię, a całość przykrywano setkami desek, częściowo wydartych z rozbieranych wozów. Przy konstrukcji pracowało naraz ponad dwa tysiące ludzi i zjazd rósł w oczach.

Kenneth widział pośpiech w ich ruchach, nerwową niecierpliwość, a spojrzenia, jakie rzucali na wschód, na rozległą lekko pofałdowaną równinę, płonęły. Gdyby mogli, znieśliby swoje wozy na plecach i już wyruszyli. Jedyną osobą odporną na gorączkę wędrówki zdawał się główny budowniczy. Ger’serens chodził wzdłuż powstającej konstrukcji, mierzył, liczył, sprawdzał, poklepywał ją i opukiwał. Porucznik był świadkiem, jak kazał rozbierać spory odcinek powstającej drogi, dosypywać ziemi i ubijać ją ciężkimi młotami. Ale nikt nie narzekał, świadomość, że od tej pracy zależy szybkość i bezpieczeństwo ostatniego etapu podróży, skutecznie kneblowały usta.

Czerwone Szóstki odpoczywały na dole, u stóp ostrogi. Między żołnierzami płonęło kilka ognisk, bulgotały kociołki, a zapachy drażniły nozdrza. Większość strażników ułożyła się po prostu na trawie, wystawiając twarze do słońca, niektórzy spali. Zeszli na wyżynę jako czoło kolumny, a Kenneth dopiero po rozmowie z Hasem zrozumiał, dlaczego odstąpiono im ten zaszczyt. W jakiś sposób, niezauważenie, stali się częścią karawany. Widział to, schodząc w dół, pracujący Wozacy ustępowali mu z drogi, uśmiechali się, pozdrawiali. Sam Ger’serens znalazł czas, by skinąć głową i żartobliwie zasalutować na meekhański sposób. Porucznik oddal salut i uśmiechnął się. Czuł się dobrze, chyba po raz pierwszy, odkąd wyruszyli, a kiedy widział, jak rośnie droga w dół, docierało do niego, że tego dokonali, że przeprowadzili przez góry liczącą dziesiątki tysięcy wozów karawanę, a nawet jeśli jeszcze większa jej część tkwiła wciąż pod Kehlorenem – choć, do cholery, wyobraźnia cofała się przed tym faktem – to i tak zrobili coś, co powinno zostać zapisane w kronikach imperialnej armii.

To, że nie zostanie, bo Imperium będzie chciało zachować pozory, że atak Verdanno na Wyżynę Lytherańską był wynikiem „buntu” i „nieposłuszeństwa”, nie miało znaczenia. Wozacy będą pamiętać, a rozkazy zostały wykonane, najlepiej jak się dało.

No i był piękny, wiosenny dzień, słońce świeciło jasno, a gulasz, czy cokolwiek tam bulgotało w kociołkach, pachniał znakomicie. Miło odpocząć po dobrze wykonanej robocie. Kenneth znalazł sobie miejsce na niewielkim pagórku, klapnął na trawę i rozejrzał się. Andan drzemał ze źdźbłem trawy w ustach, Versen-hon-Lawons trzymał łuk na kolanach i smarował cięciwę tłuszczem, Omne Wenk, Vełergorf i Cerwes Fenl wdali się w jakąś dyskusję, której głównym elementem było wymachiwanie rękoma i głupawe gesty. Szczerzyli się przy tym jak idioci. Bergh rzucał psom kawałki mięsa, każdemu po kolei, a zwierzęta łapały je w powietrzu, kłapiąc zębami i śliniąc się obficie. Fenlo mieszał zawzięcie w kociołku. Sielanka.

– Dziesiętnicy, do mnie! Narada!

Wstawali i podchodzili powoli. Omne, Velergorf i Cerwes nie przerywali przy tym pogawędki, a Versen oglądania łuku.

– Siadać.

Usiedli w karnym okręgu, patrząc na dowódcę. Było lepiej niż w chwili, gdy wyruszali spod zamku. Dni ciężkiej wędrówki sprawiły, że kompania bardziej się zgrała; co prawda hon-Lawons nadal trzymał się na uboczu, ale to samo porucznik mógł powiedzieć o Berghu, z którego zazwyczaj każde słowo trzeba było wyciągać wołami i który sprawiał wrażenie, jakby psy były dla niego ważniejsze niż ludzie. Mimo to Kenneth bez wahania powierzyłby mu własne życie.

Zresztą najlepiej zmiany widać było po tym, jak rozłożyła się reszta kompanii, dziesiątki mieszały się ze sobą, jadły ze wspólnych kotłów, gawędziły albo grały w kości. Żołnierze byli wyraźnie rozluźnieni i zadowoleni. Nawet dziesiątka Fenlo Nura, choć siedziała na uboczu, sprawiała wrażenie... mniej spiętej.

– I jak tam osoba obdarowana kwiatkami?

Velergorf i dwójka jego towarzyszy szczerzyli się szeroko, zdradzając, jaki był główny temat ich dyskusji. Kenneth zastanowił się i uśmiechnął złośliwie.

– Blada i śmiertelnie zmęczona – powiedział całą prawdę.

– Ha. Mówiłem. – Cerwes wyszczerzył się jeszcze szerzej.

– Nie zabrałem was tu, by gadać o kwiatkach, dziesiętniku. Zadanie wykonane. Trzeba pomyśleć nad drogą powrotu. I nie – pokręcił głową, widząc ich miny – nie zbieramy się dzisiaj, i chyba nawet nie jutro. Trzeba odpocząć, zanim wrócimy w góry, i uzupełnić zapasy, choć nie sądzę, by z tym był problem. No i przede wszystkim chcę zobaczyć, jak wozy zjeżdżają z gór. Tylko wtedy będę wiedział, że nam się udało.

Kilka skinięć głowami i mruknięć aprobaty. Najwyraźniej nie tylko on chciał zobaczyć, jak wozy drą kołami trawę u podnóża gór.

– Poza tym trzeba rozważyć, którędy wracamy – kontynuował. – Najprostszą i najbezpieczniejszą drogą byłby powrót szlakiem, którym tu przyszliśmy, zawsze znalazłby się nocleg i ciepłe jedzenie. Ale jest kilka przeszkód. Po pierwsze szlak jest już tak zapchany, że czasem będzie trudno nawet pieszym minąć wozy, myślę zwłaszcza o Orlej Grani, przejściu przez skały za nią, moście i kilku wąskich gardłach. Verdanno nie zatrzymają ruchu całej karawany, żebyśmy mogli się przecisnąć. Poza tym to długa droga, prawie pięćdziesiąt mil. Czekanie, aż nas przepuszczą, może zająć kilka dni.

Popatrzył po twarzach, teraz słuchali go wszyscy, znikły głupawe uśmieszki i nieobecne spojrzenia. Andan nadal żuł źdźbło trawy, Velergorf i Bergh sprawiali wrażenie zamyślonych, ale Kenneth za dobrze ich znał, żeby dać się nabrać. Słuchali i notowali w pamięci. Czwórka nowych podoficerów także nie spuszczała z niego wzroku.

– Po drugie nie możemy wrócić do zamku szlakiem, którym podążają Verdanno, bo oni oficjalnie podnieśli bunt, więc Górska Straż nie może sobie spacerować między wozami jak gdyby nigdy nic.

– I tak nikt w to nie uwierzy, panie poruczniku.

– To prawda, Omne, jasna jak tyłek Pani Lodu. Ale tu nie chodzi o to, w co Ojciec Wojny uwierzy czy nie, ale o to, żeby miał pretekst, by nie wysłać swoich hord na zachód. Jeśli nie będziemy udawać, że Wozacy się zbuntowali, wodzowie koczowników nie będą mogli zrobić nic poza wypowiedzeniem wojny Imperium, nawet gdyby wojny nie chcieli, bo stracą twarz i poparcie wojowników. Właściwie to powinniśmy teraz stać tam na górze i własnymi piersiami blokować Wozakom drogę. Żeby przynieść do Kehlorenu trochę ran i siniaków. Jacyś ochotnicy...? No właśnie. To trzecia rzecz, z powodu której musimy wybrać inną trasę. Będziemy mogli oświadczyć, że po przypadkowym odkryciu przejścia przez góry Verdanno nas zaatakowali, musieliśmy wycofać się w dzikie rejony Olekadów i podążyć do doliny Amersen nieznaną trasą. Zajmie nam to ładnych kilka dni, co pozwoli większości wozów opuścić okolice zamku. Tak wygląda mój plan, jakieś uwagi?

– Znamy tę nieznaną trasę choć trochę? – Fenlo Nur patrzył nieruchomym, spokojnym spojrzeniem.

– Nie, młodszy dziesiętniku. Nie bardziej niż drogę w tę stronę. Mamy mapę, na której jest zaznaczone Awiroh, dolina Mansenn, za nią Burzowy Wierch i las Wendehab – recytował z pamięci. – Potem kilka mil wzdłuż ściany Oweose i jesteśmy u źródeł Salawii. Rzeczka doprowadzi nas do samej doliny Amersen. To trasa dla pieszego, w dwóch miejscach jest do pokonania pionowa skała, psy trzeba będzie spuszczać w uprzężach na dół, ale jak już mówiłem, nie musimy się spieszyć. Pójdziemy wolno, pozwiedzamy okolicę, będziemy wcześnie zakładać obozy i późno je zwijać. Spacer. Uniósł dłoń na znak, że mówi ważne rzeczy.

– Ale nawet wtedy musimy uważać. Nie wiemy, co się dzieje w górach, nie mamy łączności z Czarnym ani z innymi oddziałami. And’ewers zapewnia mnie, że nikt nie zaatakował wozów w żadnym miejscu szlaku, więc zabójcy raczej nie ośmielili się tego zrobić...

Versen-hon-Lawons chrząknął, splunął w bok i brzęknął na cięciwie łuku.

– To dużo ludzi, panie poruczniku, mogły ich zniknąć dziesiątki, a w chaosie wędrówki oni by się nie zorientowali.

– Nie. – Fenlo Nur pokręcił głową. – Nawet gdy siedzieliśmy w stajni, słyszeliśmy plotki. Przez ostatni miesiąc zabijano ludzi tak, by ich znaleziono, by wzbudzić strach. Niewiele było zwykłych zniknięć. Jeśli ktoś uderzyłby na nich – wskazał na pracujących na ostrodze Wozaków – chciałby, żeby o tym wiedzieli. Zostawiłby ciała.

– To prawda, Fenlo. Najpewniej zostawiłby. Być może chodzi o liczebność i siłę, Verdanno to prawdziwa armia, a ich czarownicy nie próżnują, wozy są strzeżone także magią. A może zabójcy stracili zainteresowanie albo planują coś innego? Zawsze gdy w okolicy Belenden jakaś banda przycichała, spodziewaliśmy się większych kłopotów. Gdy przycichało kilka band, spodziewaliśmy się olbrzymich kłopotów.

Wszyscy pokiwali głowami.

– Czarny też nie należy do ludzi, którzy pozwalają się bezkarnie okładać po gębie. Najpewniej sam coś kombinuje. W każdym razie dla nas najważniejsze jest to, że idziemy przez wrogi teren. Będziemy zakładać obozy i strzec ich jak pod Kehlorenem, żadnego rozluźnienia. Póki nie dotrzemy do zamku, mamy mieć oczy dookoła głowy.

Spojrzał każdemu w oczy, ale nawet Velergorf wyglądał na śmiertelnie poważnego. Ten bezimienny żołnierz, którego ciało znaleźli, zapadł wszystkim w pamięć.

– I ostania rzecz. – Kenneth podrapał się po brodzie i uśmiechnął bez odrobiny radości. – To ja rozmawiałem z Czarnym, to ja odebrałem mapy i rozkazy. Żaden z was. Pamiętajcie, że przez całą drogę byliście tylko dziesiętnikami wykonującymi rozkazy dowódcy. I to macie zeznać, gdyby ktoś chciał się was czepiać.

Andan wypluł przeżute źdźbło.

– Nie zrobią tego!

– Pewnie nie. Ale jeśli będzie trzeba, Imperium poświęci jednego porucznika, byleby uniknąć wojny. Nie sądzę zresztą, żeby było tak źle, ale czasem człowiek włoży głowę między kamienie, a młyn miele. Bywa.

* * *

Verdanno budowali rampę do zmierzchu, jednak nocą, bezksiężycową i pochmurną zrobili przerwę. Kenneth nie musiał pytać dlaczego, rozpalenie ognisk, a nawet użycie pochodni, żeby oświetlić sobie miejsce pracy, było jednoznaczne z oznajmieniem swojej obecności wszystkim w promieniu trzydziestu mil. Na ciemnej ścianie Olekadów smuga światła odznaczałaby się jak prześwietlona słońcem szpara w ścianie. Nikt nie zakładał, że wyżyna będzie całkiem wyludniona, zatem na razie Verdanno musieli się maskować, bo rampa urywała się stromą ścianą o wysokości kilkunastu stóp, co nie było żadną przeszkodą dla ludzi, ale stanowiło barierę nie do przejścia dla koni. Kenneth widział już na górze rydwany gotowe do walki, lecz na razie, gdy zapadł zmrok, budowniczowie zeszli na dół, rozłożyli się wprost na ziemi i zasnęli, rozstawiając wokół pierścień wartowników.

Kenneth przyglądał im się, szykowali się do snu. Większość była cholernie młoda, nawet jak na standardy półdzikich, barbarzyńskich plemion Wschodu. Wiedział, że to złudzenie, doświadczeni woźnice, wojownicy, dowódcy rydwanów i piechoty zjadą na dół później, gdy rampa zostanie ukończona; ci tutaj to w większości młodziki, zbyt nieopierzeni, żeby powierzyć im zaprzęg, ale idealnie nadający się do ciężkiej roboty. Ale i tak młody wiek większości z nich rzucał się w oczy i nie pozostawiał wątpliwości, że cała armia Verdanno jest... niedojrzała. Kenneth zwrócił na to uwagę już w czasie wędrówki, gdy zdarzyło mu się podpatrywać wozackich wojowników. Wiedział mniej więcej, jaka jest średnia wieku jego kompanii, większość żołnierzy miała koło trzydziestki, a niektórzy, jak Velergorf czy Azger, przekroczyli czterdziestkę. Psiakrew, wychodziło na to, że mieli wyjątkowo młodego dowódcę, skrzywił się pod nosem. Praktycznie każdy z nich służył ładnych parę lat i miał za sobą wiele walk i potyczek. A choć byli raczej młodzi, to i tak w porównaniu z Verdanno Kenneth dowodził oddziałem weteranów. U Wozaków, jak zdążył zauważyć, na jednego szpakowatego, pokrytego bliznami wojownika przypadało pięciu, sześciu młodzików, większość miała na oko między piętnaście a dwadzieścia lat. Była widoczna wyraźna luka wiekowa, jakby ktoś wyrwał całe pokolenie z tego narodu.

I to był ich największy problem. Jeśli w pierwszych starciach poniosą zbyt duże straty wśród doświadczonych wojowników, to młodsi nie zdążą się niczego od nich nauczyć i Wozacy zostaną z armią gówniarzy, może i spragnionych walki, bez wątpienia odważnych, lecz niebędącą niczym więcej niż bandą żółtodziobów. W Górskiej Straży – podobnie jak w całej imperialnej armii – obowiązywała niepisana zasada „dwa na jeden”, to znaczy, że oddział, w którym na jednego młodzika nie przypadało przynajmniej dwóch doświadczonych żołnierzy, uważano za niepełnowartościowy. Z punktu widzenia meekhańskich standardów Verdanno nie dysponowali armią, tylko bandą rekrutów.

A mieli zmierzyć się z konnymi a’keerami jednego lub dwóch Synów Wojny, ćwiczonymi bezustannie w międzyplemiennych potyczkach i rajdach wzdłuż granic Imperium. A potem zamierzali umocnić się na Wyżynie Lytherańskiej i wytrzymać kontratak samego Yawenyra lub jego następcy. Przechadzając się pomiędzy leżącymi na ziemi sylwetkami, Kenneth przykucnął i zanurzył dłonie w trawie. Ta ziemia wkrótce spłynie krwią, wozy będą płonąć, ludzie i konie ginąć od żelaza, ognia i czarów. Wozacy wydawali się całkowicie akceptować nadchodzącą wojnę, szli walczyć o swoje miejsce na ziemi i nie mieli żadnych wątpliwości co do słuszności własnych racji. Wygnańcy wracają, by zbrojnie odebrać ojczystą ziemię. Piękny temat na wspaniałą epopeję.

Tylko że ci, którzy piszą epopeje, rzadko oglądają rozwalone głowy, odcięte kończyny i ciała naszpikowane strzałami, rzadko wąchają smród rozprutych brzuchów i swąd palonego mięsa. A to, co potrafi zrobić z ludzkim ciałem rzucony czar albo demon przywołany na pole bitwy, też nie mieści im się w głowach. Gdyby było inaczej, nie pisaliby o chwale pól bitewnych i bohaterstwie poległych. Dla zawodowych żołnierzy walka była obowiązkiem, i to raczej przykrym, choć gdy już przychodził na nią czas, szli w bój jak drwale do lasu. Robotę trzeba wykonać i tyle. Szukanie sławy i chwały zostawiali bohaterom epopei, tym stworzonym przez ludzi, którzy krew widzieli, tylko gdy zacięli się przy goleniu.

Kenneth wstał i wytarł dłonie o spodnie. Zaczynam się roztkliwiać, pomyślał, a może chodzi o to, że te dzieciaki idą do walki na śmierć i życie, a ja zamierzam sobie zrobić wycieczkę po górach i wrócić do ciepłych koszar.

A najwięcej zyska na tym Imperium. Wystarczyło spojrzeć na mapę – jeśli Se-kohlandczycy przestaną władać Wyżyną Lytherańską, stracą niemal siódmą część terytorium. Na dodatek od północy będą graniczyć z silnym i bitnym narodem, który żywi do nich niechęć. Od zachodu Meekhan, od północy Verdanno. Strategiczna przewaga koczowników, polegająca na tym, że mogą uderzyć na Imperium, mając bezpieczne wszystkie granice, legnie w gruzach. Jeśli przez Olekady przeszły karawany, może też przejść meekhańska armia, która w połączeniu z siłami Wozaków zmusi Ojca Wojny do trzymania w północnych rejonach jego państwa dużych oddziałów, co sprawi, że siły możliwe do użycia w ataku na Imperium na Wschodzie zmniejszą się. A wtedy nie będzie mu pilno do następnej wielkiej wojny.

I znowu – jego myśli zatoczyły koło i wróciły do tych śpiących wokół dzieciaków. Kenneth zgrzytnął zębami, są rzeczy, na które nie ma rady, a jak człowiek za dużo o nich myśli, to wpada w przygnębienie. Lepiej zostawić je takie, jakimi są. Szósta Kompania zrobiła wszystko, by Wozacy bezpiecznie przeszli przez góry, teraz ma wrócić do Kehlorenu, a oni pójdą na spotkanie własnego losu. Ruszył do obozowiska kompanii. Trzeba odpocząć przed dalszą drogą.

Świt następnego dnia wybuchł pracą i gorączkową krzątaniną na ostrodze. Budowniczy nakazał pobudkę, ledwo wschodni widnokrąg zaczął się różowić, ale dzięki temu młoty, topory i pity podjęły pracę, zanim jeszcze słońce wzniosło nad wyżyną swą zaczerwienioną twarz. Widać też było, że po drugiej stronie skalnej szczeliny robota nie ustała na noc, bo wyjeżdżał z niej teraz niekończący się ciąg wozów wypełniony przyciętymi już belkami i deskami oraz kamieniami i ziemią. Zatrzymywały się na końcu rampy, zrzucały ładunek i zawracały, ustępując miejsca następnym.

U podnóża ostrogi również trwała praca, setki łopat gryzły ziemię, ładowały ją do tysięcy worków i przenosiły na koniec kamiennego pomostu. Usypywano wał, który miał przykryć koniec zjazdu, jego boki wzmocniono setkami wbitych w ziemię pali. Ziemna rampa miała już długość prawie pięćdziesięciu jardów i niecałe cztery godziny po południu zetknęła się wreszcie z odcinkiem budowanym od szczytu. Ger’serens był już na miejscu, jakimś drewnianym przyrządem z podziałką ocenił kąt, zadowolony pokiwał głową i uśmiechnął się. Na dany znak położono na usypanej rampie setki desek, zastukały młotki i w kwadrans reszta drogi została ukończona.

Kenneth cofnął się, żeby widzieć rezultat ich pracy. Rampa miała ponad pół mili długości i biegła szczytem ostrogi. W wyższych partiach, gdzie była najwęższa, obudowano ją dodatkowo wysoką na trzy stopy barierką, niżej, gdzie miała już szerokość trzech wozów, zrezygnowano z takich zabezpieczeń. Verdanno ufali swoim woźnicom. Całość była zdumiewająco prosta i łagodna, znikły szczerby i zęby szpecące grzbiet ostrogi, zasypano nagłe obniżenie jej grzbietu w połowie długości. Odnosiło się wrażenie, że można by postawić na koźle zjeżdżającego w dół wozu wypełniony po brzegi kielich, a nie wylałaby się z niego ani kropla.

A jednocześnie – co dla oficera imperialnej armii było równie ważne – całość wydawała się na swój sposób krucha. Wystarczyłoby kilka dzbanów z olejem i kaganek, a ogień, podsycany wiejącym wzdłuż ściany Olekadów wiatrem, strawi wszystko w godzinę czy dwie. Wróg nie będzie miał szansy, żeby wedrzeć się wtedy do Meekhanu. Zresztą nawet gdyby zdobył rampę, to co? Szczeliny w skałach, jary, wąwozy, Orla Grań, szukanie drogi w nieznanym terenie... I wszystko to z Górską Strażą na karku. Czarny i jego Bękarty mieliby niezłą zabawę. Nie, ta droga była równie bezpieczna jak przedtem.

Wozy ruszyły w dół.

Jechały powoli, wyładowane nad miarę drewnem i zapasami, sam budowniczy, zgodnie z tradycją, siedział na koźle pojazdu prowadzącego kolumnę. Rampa trzeszczała, deski uginały się, woźnice z wyczuciem pracowali hamulcami, problemem przy takim zjeździe było to, by wozy nie rozbiły się, pociągnięte w dół przez zbyt wielki ciężar. Konie nie miały właściwie żadnej roboty, oprócz utrzymania pojazdów na szczycie lekko zakręcającej rampy. Całość szła gładko.

Pierwszy wóz dotarł do końca, zwolnił i ostrożnie zjechał na trawę. Przez uderzenie serca zapadła cisza, a potem wybuchł ryk. Stojący u podstawy konstrukcji Wozacy wznosili ręce w górę, śmiali się, krzyczeli, płakali. To była chwila, na którą czekali od Krwawego Marszu, ukoronowanie ich wysiłków, nadziei i marzeń. Po wielu latach pierwszy wóz wjechał na Wyżynę Lytherańską. Kenneth przeniósł wzrok na górę, tam też małe sylwetki wykonywały swój taniec radości, wydawało się, że jeśli człowiek się wysili, to usłyszy, jak ich krzyk przeciska się przez szczelinę, wybucha radością w położonym po drugiej stronie obozie i pędzi wzdłuż całej przebytej drogi, przeskakując z wozu do wozu, aż wreszcie eksploduje rykiem, od którego zadrżą góry, u stóp Kehlorenu. W sumie ta wizja była dość prawdopodobna, więc wychodziło na to, że Kawer Monel dowie się o powodzeniu misji na długo, nim Kenneth złoży mu raport.

Porucznik rozejrzał się po swoich ludziach. Właściwie wszyscy szczerzyli się głupio, w końcu udało im się zrobić coś, czym będą mogli chwalić się dzieciom i wnukom.

– Dobra robota – mruknął.

– Wiemy, panie poruczniku. – Velergorf potarł wytatuowany policzek, poprawił tkwiący za pasem topór. – Kiedy wracamy?

– Myślę, Varhenn. Za trzy, cztery godziny będzie ciemno, nie uśmiecha mi się wędrówka po nocy. Zostaniemy tu do świtu i rankiem ruszymy. Nie spieszy nam się.

– Rozkaz. Sądzi pan, że oni będą chcieli to jakoś uczcić?

– Marzy ci się popijawa? W połowie zadania?

– W tej lepszej połowie, panie poruczniku. Potem to już tylko zimno, wietrznie i wilkowato.

Kenneth uśmiechnął się lekko.

– Wilków ci nie zapewnię, ale o jakąś beczkę wina mogę zapytać.

Nie musiał.

Na dół zjechała przeszło setka wozów, po czym budowniczy ruszył w górę rampy, oznaczając miejsca, które mu się nie podobały. Konstrukcja miała być obciążana przez wiele dni i nocy bez przerwy, nadszedł czas na ostatnie poprawki.

Z wozów, które dotarły na wyżynę, rozładowywano drewno, zwoje lin, owinięte szarym płótnem pakunki. Wkrótce za pomocą sznurów i wbijanych w ziemię palików oznaczono wokół rampy zarys olbrzymiego obozu, którego ściany miały mieć na pierwszy rzut oka ponad pół mili długości. Kenneth pokiwał tylko głową. Wozacy trochę przypominali Meekhańczyków, najpierw trzeba się okopać, a potem dopiero idziemy na wojnę. Z drugiej strony jeśli chcieli w jakikolwiek sposób zapanować nad tysiącami pojazdów, które miały tu zjechać, dobre planowanie było niezbędne.

Porucznik przyglądał się tej dość niefrasobliwej krzątaninie z pewnym zakłopotaniem, w końcu nie wytrzymał i zapytał jednego z pomocników Ger’serensa, czy And’ewers jest tak pewien swojej przewagi, że nie wyśle zwiadowców na wyżynę. Mężczyzna popatrzył lekko zdziwiony, po czym zapytał, jak daleko, zdaniem oficera Imperium, można sięgnąć wzrokiem ze szczytu rampy. Trzydzieści mil? Czterdzieści? Po co zwiad, jeśli ma się oczy? Poza tym Se-kohlandczycy z pewnością są jeszcze daleko.

Strażników najbardziej interesowała zawartość ostatnich dwudziestu wozów. Wyładowano z nich dziesiątki beczek i skrzynek wypełnionych jedzeniem. Peklowana wołowina, owinięte w natłuszczone płótno połcie upieczonego mięsa, wędzony boczek, pęta kiełbasy, tysiące pszennych i owsianych placków, masło, miód, suszone owoce, wielkie kotły wypełnione aromatycznymi sosami... Verdanno zamierzali świętować.

Dziwne to było świętowanie, świętowanie wojenne, z ogniskami ledwo tlącymi się w wykopanych w ziemi dołkach, z muzyką cicho pobrzękującą w tle i wozami ustawionymi w kilka luźnych półokręgów, które miały chronić wszystkich przed wiatrem i wrogimi oczyma. Bo nawet jeśli Wozacy sądzili, że udało im się zaskoczyć koczowników, nie zapominali, że są na wojennej wyprawie i trzeba już mieć się na baczności. A jednak nie było w tym smutku stypy, tylko z trudem tłumiona, dzika radość.

Budowniczy, dziwnie onieśmielony, osobiście zaprosił ich do wspólnego świętowania i Kenneth spędził wieczór i połowę nocy, wędrując od ogniska do ogniska, napełniając żołądek smakołykami i słuchając wozackich opowieści. Nie żeby cokolwiek rozumiał, język Verdanno zdawał się składać na równi ze słów i gestów, ale tej nocy, gdy w brzuchu przyjemnym ciężarem zalegała późna kolacja, a w głowie szumiało wino, nie przeszkadzało mu to. Większość opowiadaczy snuła wyraźnie humorystyczne historie, bo wśród siedzących wokół ognia Wozaków co i raz wybuchały salwy śmiechu, a on poddał się nastrojowi chwili, który nakazywał zapomnieć o krwi i wojnie i cieszyć się spokojem, rozleniwieniem i dobrym trunkiem. Szósta Kompania rozproszyła się wśród ognisk.

Znaczna część budowniczych wróciła za tunel, by świętować z rodzinami, więc ci, którzy zostali, mieli dla siebie całe wino i jedzenie. I korzystali z tego bez umiaru, dzieląc się szczodrze ze strażnikami. Kenneth obserwował swoich ludzi, siedzieli ramię w ramię z Wozakami, jedli, pili, uśmiechali się w chwilach, gdy ich gospodarze wybuchali śmiechem, żartowali. Dogadał się już z Ger’serensem, o świcie Wozacy mieli poprawić rampę, jego kompania wykorzysta ten moment, by wejść na górę i przekroczyć szczelinę, bo potem wozy pojadą nieprzerwanym strumieniem, dzień i noc. W zasadzie oznaczało to, że powinni już iść spać, ale doświadczenie uczyło, że nie należy wydawać ludziom rozkazów niemożliwych do wykonania. Po dniach spędzonych na przebijaniu się przez góry i nocach pod lekkimi namiotami należała im się chwila wytchnienia. Zresztą, do ciężkiej cholery, zasłużyli sobie na to, na ogniska, gorące żarcie, dobre wino.

Przeszedł jeszcze raz wokół, wydając krótkie rozkazy dziesiętnikom, dotyczące głównie pilnowania, by żaden z żołnierzy nie przesadził z piciem, i rozstawienia wart, i koło północy znalazł sobie miejsce na nocleg. Czarny miał rację, zasady jak ta, że dowódca ostatni idzie spać, ładnie brzmią, ale kończą się tym, że przemęczony oficer bezsensownie posyła ludzi na śmierć. No i trzeba okazać, że się ufa podwładnym.

Ściągnął hełm, odłożył tarczę, odpiął pas z mieczem, przez chwilę myślał też, czy nie zdjąć kolczugi, ale stwierdził, że trzeba już przyzwyczajać się do niewygód. Od jutra znów czeka nas przebijanie się przez góry i noce na ziemi, pomyślał, kładąc się na jednym z opróżnionych wozów i owijając płaszczem.

* * *

Obudziło ją dotknięcie i omal nie krzyknęła, gdy zobaczyła tuż nad sobą jego twarz. Oczy, jak dwie monety, niemal świeciły w ciemnościach, lecz było w nich coś jeszcze.

Niepokój.

Ana’we spała w wozie ojca, Nee’wa znów znikła na noc, więc Key’la miała cały wóz sypialny dla siebie. Dzisiaj wszyscy świętowali, udało im się przebyć góry. Przysłowie mówiło, że drogą, która uniesie na sobie jeden wóz, może przejechać ich tysiąc. A oni dbali, by droga była jak najlepsza.

W całym obozie jedzono i pito, i wyglądało na to, że nikt nie będzie dziś spał. A jutro, skoro świt, wozy zaczną zjeżdżać na dół, na wyżynę, do domu.

Kailean zawsze podśmiewała się, że Verdanno mówią o uczuciach z takim samym zaangażowaniem, jak o zeszłorocznej pogodzie. Ale gdyby kuzynka miała okazję zobaczyć ten obóz, wiedziałaby, że wszelka gadka jest zbędna.

Dom.

Jej też trudno było tak naprawdę ocenić wagę tego słowa, zrozumieć gorączkę w ruchach i spojrzeniach, w gonitwie słów i gestów av’anaho, w oddechach dyszących winem, dłoniach zaciśniętych w pięści, sztucznej wesołości i demonstracyjnej beztrosce. Trudno, dopóki nie zobaczyła wczoraj wilgotnych oczu Hasa i nie ujrzała, jak ojciec wybiera z kufra najlepszy strój, którego nie zakładał od czasu śmierci mamy.

Dom.

Miejsce, które należy do człowieka, i do którego człowiek należy.

Tylko że w domu czekała na nich wojna z wrogiem, który niczego nie oddawał bez walki. Więc nim niektórzy pokłonią się strażnikom Domu Snu, składali hołd życiu i drodze, która ich tu przywiodła. Wszyscy jedli i pili, a ci, którzy mieli dość, wymykali się w noc parami i ani matrony pilnujące dziewcząt, ani ich ojcowie i bracia nie próbowali temu przeszkadzać. Ponoć Laal Szarowłosa był córką meekhańskiej Pani, a Baelta’Mathran miała w swoim boskim orszaku wszystko to, co wiązało się z życiem.

Przynajmniej tak twierdzili jej kapłani.

Key’la też mogła świętować, a ojciec, odziany w swój najlepszy strój, pozwolił jej nawet wypić duży kubek nierozcieńczonego wina. Co oczywiście sprawiło, że szybko zakręciło jej się w głowie i postanowiła pójść spać. Wino musiało też wywołać jakieś przywidzenia, bo zobaczyła w półmroku, jak Ana’we otwiera drzwi swojej części wozu i wpuszcza do środka chłopaka o twarzy Kar’dena.

Zdecydowanie tej nocy w obozie triumfowało życie.

A teraz obudził ją on, jej tajemniczy gość, a w oczach miał niepokój. A potem usłyszała okrzyk, po nim następny i nagle wszędzie pełno było biegających i hałasujących ludzi.

A nad to wszystko wybijał się jeden głos. Krótki, wysoki dźwięk rogu bojowego.

Wojna dotarła do nich, nim skończyła się noc.

Nagle zrozumiała, że jest sama, sióstr nie ma, ojciec pewnie objął przywództwo, bracia właśnie zakładają pancerze i sięgają po broń.

Sięgnęła przez ciemność i objęła go.

– Proszę – szepnęła, czując, jak chude ciało pod jej dotknięciem kamienieje. – Proszę, po prostu mnie przytul.

Chłopak nie wydał żadnego dźwięku, ale objął ją niezgrabnie i poklepał po plecach.

Загрузка...