Rozdział 9




Zatrzymali się na wybrzuszeniu terenu flankującym nieckę z lewej strony. Zupełnie nie tak, jak planowali; droga środkiem była krótsza, wygodniejsza i szybsza. Tutaj, gdy wozy obsiadły grzbiet wzniesienia, trudno było utrzymać szyk, bo woźnice z jednej strony wzgórza nie widzieli tych z drugiej, na dodatek teren cały pokryty był kamieniami i nierównościami.

Ale nie było tu tyle kurzu. Wiatr niemal nieustannie przewiewał okolicę, pozwalając im widzieć wszystko w promieniu ponad pół mili, dziesięciokrotnie dalej niż w dole. Istniała szansa, że będą mogli skutecznie używać rydwanów, a kusznicy i łucznicy wykorzystają zasięg swojej broni. No i nie stracą tak głupio pozostałej im piechoty.

And’ewers stał na środku linii wozów bojowych i obserwował przedpole. Wnętrze niecki wciąż wypełniała kurzawa, przeklęta przez wszystkich bogów kurzawa, która odebrała im oczy. Przez to zwrot i uporządkowanie szyku zajęły karawanie znacznie więcej czasu, niż sądził, mowa niska, język gestów, którymi woźnice przekazywali sobie polecenia, wędrowała od wozu do wozu wolniej i ulegała przekłamaniom. Po zwrocie kilka kolumn wozów mieszkalnych prawie się ze sobą zderzyło, jeden z tabunów luzaków rozpierzchł się, a w lewej ścianie, która jeszcze przed chwilą tworzyła plecy karawany, powstała wyrwa mogąca pomieścić całą armię. Porządkowali wszystko w czasie marszu, licząc na to, że piechota da radę cofać się za nimi. Nie było sensu powiększać chaosu wewnątrz obozu, wpuszczając ją do środka, tym bardziej że skutecznie trzymała koczowników na dystans.

A potem nagle przyszła wieść, że tylne wozy nie widzą czworoboków oraz że na zewnątrz słychać odgłosy wściekłej walki. Ledwo zdążył posłać trzy Fale do kontrataku. Udało się przepędzić lekką jazdę z pola, choć stracili kolejny Strumień i ponad trzystu pikinierów i pawężników. W tym pyle nie dało się walczyć, nie można było wykorzystywać ich największej przewagi, jaką było lepsze opancerzenie i uzbrojenie oraz wsparcie, jakiego mogłyby udzielić walczącym na zewnątrz karawany załogi wozów bojowych.

Zaklął i zacisnął pięści w bezsilnej złości. Nigdy nie był zbyt religijny. Laal Szarowłosa to dla niego odległa bogini, której jego lud złożył kiedyś przysięgę, że nigdy nie będzie jeździć na końskim grzbiecie. I przez niezliczone pokolenia dotrzymywał jej, nawet jeśli Pani Stepów jakoś specjalnie nie okazywała mu swojej miłości. Była surowa, odległa i obojętna. Ale teraz... Mogłaby się postarać choć o maleńki deszczyk. W końcu, do ciężkiej cholery, wracali tu w jej imieniu.

Westchnął... Kłamstewko było pierwszym krokiem do szukania winnych. Najpierw winna będzie Pani Stepów, a potem ci, których grzechy odwróciły jej łaskę od Verdanno. A potem kavayo spłyną krwią. Nie wracali w jej imieniu. Jej imię nie miało tu nic do rzeczy. Wracali, by odzyskać co swoje oraz pomścić zdradę i przeniewierstwo sprzed lat. Wracali, by utopić Sahrendey we krwi i zapłacić Se-kohlandczykom za upokorzenia i klęski. Wracali, bo dochowali się licznego i dumnego potomstwa, które nie chciało żyć na cudzej ziemi. Bo piękno opowieści o własnym kraju skradło tym młodym sny i pchnęło ich na drogę, której koniec wiedzie wprost między Białe Kopyta.

Det’mon. Przynieśli jego ciało na odwróconej pawęży. Twarz miał spokojną, jakby spał, a w miejscu gardła szeroką ranę, zadaną najpewniej szablą. Pikowany kaftan zrudział już od krwi. Zamknął mu powieki i kazał odesłać na wozy transportujące innych zabitych.

Tak się płaci za głupie, romantyczne marzenia.

Key’la, a teraz on... Zdumiał się, jak spokojnie to przyjął. Bontanu miał rację, nie można być Okiem Węża i ojcem jednocześnie. En’leyd jest ojcem wszystkich wewnątrz karawany, więc jeszcze jedna śmierć nie może robić na nim wrażenia. Przyjął wieść o niej jak informację o jeszcze jednej stracie poniesionej przez Pancernego Węża i odesłał w głąb pamięci. Później przyjdzie czas na żałobę.

Rozejrzał się. Wozy zewnętrznej linii wyrównały szyk, rydwany śmigały wzdłuż nich nie dalej niż sto jardów od karawany. Stracili już jedną trzecią załóg i co najgorsze, zaczynało im brakować woźniców i łuczników. Niektóre Strugi wracały z załogami tak poranionymi, że nie były już w stanie walczyć; mogli wymienić konie, wyrwać strzały z burt, ale nawet najlepsi uzdrowiciele nie postawią w kilka chwil na nogi kogoś, kto dostał postrzał w brzuch. Już dwieście pustych rydwanów ciągnęli za wozami. Byłby głupcem, gdyby posłał w nich na zewnątrz ludzi, którzy przez co najmniej kilka miesięcy nie ćwiczyli jazdy, utrzymywania szyku i komend.

Nieważne. Przebyli prawie połowę drogi do rzeki. Jak nie dziś, to jutro rano dotrą do wody i zamienią się w prawdziwą twierdzę. Zatrzymają koczowników wystarczająco długo, by dołączyła do nich reszta. Obóz Aw’lerr powinien już ruszać spod rampy, jak dołączą do niego kolejne, to nie trzy i pół, ale dwadzieścia tysięcy rydwanów stanie do bitwy. A wtedy, z łaską Laal czy bez niej, zmienią całą wyżynę w cmentarzysko Se-kohlandczyków.

Zabrzmiały rogi, meldując gotowość do wyruszenia.

Uśmiechnął się znużonym grymasem. Takie aroganckie myśli pasowały bardziej do jakiegoś gorącogłowego młokosa, choć teraz, po trzech godzinach walki, nawet wśród nich znalazłby pewnie niewielu takich, którzy wywrzeszczeliby je na trzeźwo. Prawda wyglądała tak, że potrzebowali jazdy. Laskolnyk był im niezbędny – on i wszyscy ludzie, których zdołał zebrać. Jeśli ich straceńczy marsz w głąb wyżyny ma mieć jakikolwiek sens, to kolejna karawana oprócz rydwanów musi mieć także eskortę konnicy. I to był sens ich poświęcenia: zatrzymać koczowników tak długo, by dać szansę Laskolnykowi na połączenie się z jakimkolwiek innym obozem. Wtedy, i tylko wtedy, mogą jeszcze wygrać tę wojnę.

Oczywiście pod warunkiem – ta myśl drążyła jego serce od jakiegoś czasu – że Imperium ich nie oszukało. To byłoby świetne posunięcie, pozbyć się znad granicy krnąbrnych przybyszów, rzucić ich do walki z wrogą potęgą, ale tak, żeby samemu pozostać w cieniu. W najlepszym razie obie siły wykrwawią się wzajemnie, a niebezpieczeństwo na Wschodzie zostanie oddalone. Każdy koczownik zabity wozacką strzałą był pyłkiem ścielącym się u stóp meekhańskiego sprytu.

And’ewers odetchnął głęboko i rozluźnił dłonie. Imperium mogło tak postąpić, ale Genno Laskolnyk nie. Nie on...

Nawrót został ukończony, przed sobą mieli jakieś trzy i pół, cztery mile wędrówki, na końcu której czekał ich szturm na obóz Sahrendey. Jeśli będzie trzeba go zaatakować po zmierzchu, nie zawaha się, noc jest lepszą porą dla piechoty i pancernych wozów niż dla konnicy.

I wtedy usłyszał szum. Dźwięk rósł, potężniał, aż przerodził się w gardłowy ryk dziesiątek tysięcy ludzi wrzeszczących w niebo w dzikim, wyzywającym rytmie. Z tej odległości nie mógł ich zrozumieć, ale przecież słyszał ten okrzyk już nie raz. Rytm był prosty: raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy, a on bez problemu podłożył pod niego słowa.

Ag saye!!! Ag saye!!! Ag saye waraaaa!!!

Bitewny zaśpiew prowadzący koczowników do walki.

A potem spojrzał na ich obozowiska i poczuł, jak serce zamiera mu w piersi.

W obozie przeklętych przez bogów Sahrendey widać było wysuwające się spomiędzy namiotów karne szeregi jazdy. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia tysięcy? Może nawet więcej. Jeszcze nie widział, gdzie stoi ich elita, Wilki, ale to nie miało znaczenia, bo w tej samej chwili – daleko po lewej od Sahrendey – z obozowiska Kyh Danu Kreda zaczęły się wyłaniać kolejne zastępy jeźdźców. Równe Skrzydła, dzielące się od razu na a’keery, jakby koczownicy chcieli powiedzieć: „No dalej, policzcie nas sobie”. Piętnaście tysięcy? Jeśli tak, to trwające kilka godzin starcia nie uszczupliły zbytnio ich sił. Lecz najbardziej przerażający widok ukazał się po prawej stronie. Zza południowego wzniesienia, za siłami Danu Kredo, pojawiła się fala złota. To słońce, chylące się już ku zachodowi, oświetlało wychodzącą na przedpole armię.

Lśniące kolczugi, las długich lanc, wysokie hełmy. Błyskawice, oczywiście, koczownicy musieli je mieć, ale żeby aż tyle...? Jego umysł odmawiał przyjęcia do wiadomości tego, o czym dobitnie świadczyła wychodząca właśnie szerokim na pół mili frontem armia. Odmawiał do chwili, gdy nad ostatnim szeregiem pojawiła się wielka, łopocząca chorągiew w kolorze bliźniaczo podobnym do zachodzącego słońca. Jej środek szpecił czarny ptak z jedną nogą.

Yawenyr. Yawenyr tu był. Być może od samego początku. To tłumaczyłoby zawziętość wojowników Danu Kreda, spokój Sahrendey i niewzruszoną konsekwencję, z jaką spychano ich w to miejsce. Ten stary sukinsyn miał konać setki mil na południe stąd, a w jakiś niezrozumiały sposób znalazł się tutaj. Czekali na nich... Mieliśmy walczyć z jednym, potem z dwoma plemionami, z dwudziestoma pięcioma, trzydziestoma tysiącami konnych. Siły byłyby wyrównane. Ale teraz...? Jest ich dwa razy tyle i mają ile?, dwanaście?, piętnaście tysięcy Jeźdźców Burzy? I z pewnością najpotężniejszych Źrebiarzy, których Ojciec Wojny zawsze trzyma przy sobie. Czterech naszych czarowników z garścią uczniów będzie musiało zmierzyć się z tuzinem albo i więcej szamanów.

Mimo wszystko te myśli były jak kawałki lodu pływające w topniejącej rzece. Unosiły się leniwie, ledwo je zauważał, bo były niczym wobec kierunku, w jakim zmierzała całość. Koczownicy wiedzieli o ich planach i czekali na nich. Nie tylko tych dwóch Synów Wojny, ale cała reszta. Jeśli Yawenyr tu jest, to znaczy, że inni także.

No i trudno.

Trzeba ich zatrzymać jak najdłużej, żeby reszta mogła zejść z gór, i walczyć wspólnie, bo tylko wszystkie obozy razem będą miały szansę.

Lekki rydwan zatrzymał się obok. Boutanu stanął przy nim, z obojętną miną spojrzał na wrogą armię.

– Zaraz wszyscy będą wiedzieć – mruknął.

And’ewers uśmiechnął się. Za ich plecami już szła fala, wieść przekazywana przez szybkie dłonie biegła od wozu do wozu. Anaho’la było czasem przekleństwem.

Ale w obozie trwała cisza. Nie było okrzyków strachu, jęków rozpaczy, ponurego zawodzenia przerażonych ludzi.

Nigdy nie był z nich tak dumny.

– Łodyga gubi kwiat, który opada – zacytował stare powiedzenie.

– ... i umiera tam, gdzie dotknie ziemi – dokończył Emn’klewes. – Zróbmy to. Teraz, bo za godzinę nam nie pozwolą.

– Obóz w twoje ręce, przyjacielu. – Kowal odwrócił się i uniósł prawą dłoń.

„Martwy Kwiat”.

* * *

– Strach ma siłę tysiąca włóczni, mój Synu. Odbiera oddech, osłabia dłonie i mąci umysł. To najlepsza broń na polu bitwy.

Kyh Danu Kredo pokłonił się niżej. Słowa nie były tu potrzebne. W czasie, gdy on walczył z karawaną, Yawenyr wydawał rozkazy. Sahrendey wsadzili na konie wszystkich, których mogli, w jego obozie pięć tysięcy kobiet dosiadło luzaków i zajęło pozycje wśród wojowników. Drugie tyle ubrało jasne stroje i dołączyło do Błyskawic, powiększając ich liczbę. Jednym prostym rozkazem Ojciec Wojny pomnożył swoje sity w oczach wroga, który teraz rozpaczliwie zmieniał ustawienie wozów, okopując się na wzniesieniu.

– Może... uderzyć teraz?

– Może. – Uśmiech starca ciął chłodem. – A może lepiej stoczyć bitwę nocą, gdy ich oczy znów będą ślepe, a każdy płomień widać na dziesięć mil? Gdy ich serca skruszeją bardziej, a nasi Źrebiarze lepiej przygotują swoje zaklęcia? Poza tym twoi wojownicy muszą zdążyć przygotować sprzęt do szturmu. Moja łaska nadal cię dotyka, Synu. Będziesz miał zaszczyt poprowadzić pierwszy atak.

Przez chwilę, przez mniej niż mgnienie oka, panowała cisza. Kyh Danu Kredo wiedział już, dlaczego nadal każą mu stawać przed Yawenyrem bez broni. Gdyby miał choć sztylet...

– Tak, Ojcze. Jestem zaszczycony.

– Wiem. Idź i szykuj się do walki.

* * *

Nie. Tylko nie to. Nie róbcie tego!

Formujcie Kamienną Ścianę albo Zwiniętego Węża, albo nawet Rogaty Gród, ale nie Kwiat, nie Martwy Kwiat!

Szarpnęła się, aż trójnóg zatrzeszczał, a ból przeszył ją od góry do dołu. Krzyknęła krótko, ale nikt – nawet jej strażnicy, zajęci przyglądaniem się potędze koczowników – nie zwrócił na to uwagi. Nie potrafiła ocenić, ilu konnych wyszło w pole, wydawało jej się, że samych Sahrendey jest pięćdziesiąt tysięcy. Wylegli przed swoje obozowiska linią szeroką na dwie albo trzy mile, obsiedli oba wzgórza, między którymi znajdowało się podejście do rzeki. Po lewej miała koczowników Danu Kreda, a daleko za nimi srebrzystozłotą ścianę Jeźdźców Burzy. Takiej siły Se-kohlandczycy nie wystawili w jednym miejscu od czasu wielkiej wojny z Imperium. Ale i tak... Nie Martwy Kwiat!

Powietrze wypełniał nieustanny ryk:

Ag saye!!! Ag saye!!! Ag saye waraaaa!!!

Nawet Sahrendey podjęli wyzwanie w nie swoim języku i wydawało się, że sama kopuła nieba, przykryta bladoszarą zasłoną wysokich chmur, trzęsie się i kołysze w rytmie bitewnego wrzasku:

Ag saye!!! Ag saye!!! Ag saye waraaaa!!!

Opuściła twarz i gdyby mogła, zatkałaby uszy. Ale nie mogła. Bolało. Bolało tak bardzo, że miała wrażenie, iż poprzednie godziny były ledwo pieszczotą. Teraz już nie pomagało wolne oddychanie, rany rwały na zmianę tępym i ostrym bólem, w brzuchu coś ciążyło, ciągnęło w dół, jakby chciało się wydostać na zewnątrz.

Spojrzała najpierw na swoje stopy, potem na czarną kałużę poniżej, a dopiero później na leżącą w niej głowę. Czerep mrugnął do niej już dwa razy, zresztą, może tylko tak się jej wydawało? To były szybkie mrugnięcia, a co ona może wiedzieć o obciętych głowach? Może mrugają sobie z nudów? W końcu trudno cokolwiek innego zrobić, jak się nie ma ciała, rąk ani nóg, nie można się podrapać ani odejść, trzeba leżeć tam, gdzie cię kopnięto, i mrugać. Spuchnięty język wypełnia usta, więc nie można też mlaskać ani się uśmiechać, ani nawet zagadać, choć to mogłoby być trudne, bez płuc i krtani. I...

– Popadasz w szaleństwo?

Starszy ze strażników obrócił się nagle, zasyczał coś ostro i wysunął przed siebie włócznię. Kobieta, która powiedziała te słowa, nie zareagowała niczym więcej niż spojrzeniem, jakie rezerwuje się dla ujadającego kundelka, a gdy wyraźnie skonsternowany opuścił broń, rzuciła kilka słów w gardłowym języku. Odwarknął coś krótko i odwrócił się.

– Gapisz się na tę głowę i uśmiechasz do niej, to znamiona obłędu.

Key’la uniosła twarz i spojrzała w czarne oczy. Saonra Womreys, ueneya... żona tego czarnobrodego mordercy. Siedziała na jabłkowitej klaczy ledwo kilka kroków od trójnoga i patrzyła na nią z obojętną miną.

– Mor... dercy... zdrajcy... – ledwo udało jej się to wyszeptać i chyba tamta nie zrozumiała, bo nawet nie mrugnęła.

– Jesteśmy gotowi do bitwy. Nie chcemy jej, ale pójdziemy, by walczyć dla chwały Ojca Wojny, bo wy, tchórzliwe, rozmiłowane w koniach, śmierdzące brudasy wróciliście, choć nigdy nie powinniście tego robić. Moi bracia i siostry będą ginąć, a ja nie czuję nic poza znużeniem i odległym smutkiem. Jestem Rozmawiająca z Duchami, lecz te jeszcze do nas nie dotarły, rzeźbione słupy są martwe, więc nie wiem, skąd to uczucie. Powinnam was nienawidzić i wami gardzić, lecz wierz mi, nie potrafię. Jutro was zabijemy, potem, gdy przybędzie reszta, zmiażdżymy jeden po drugim kolejne obozy, a nasze namioty zapełnią się łupami. Powinnam się tym cieszyć, ale też nie potrafię. Sądzisz, że łupy będą należytą odpłatą?

Odpłatą? Odpłatą?!

Szarpnęła się, aż zatrzeszczały rzemienie, obróciła głowę i z całej siły splunęła pod kopyta jabłkowitej klaczy.

– Mordercy!

Starszy strażnik, obserwujący je kątem oka, parsknął krótkim śmiechem, urwanym zaraz, gdy kobieta zeskoczyła z siodła i w kilku krokach znalazła się tuż przed Key’lą. Otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale zrezygnował.

– Mordercy? Gdybyście tu nie przyjechali, nie musielibyśmy was zabijać – zasyczała. – Spluń jeszcze raz, a osobiście dopilnuję, żebyś nie umarła przez dziesięć dni. No już! Pluj!

Dziesięć dni... dziesięć...

Ślina, którą miała w ustach, wyschła.

– Mieliście tu nie wracać! Przez was... Nie, przez ciebie... On się waha. Może zginąć. Inni też. Sądzisz, że nie widzimy, że jesteśmy ślepi...? Powiesili cię tak, żeby wszyscy widzieli. Mała dziewczynka na hakach. Nie płacze, nie łka, nie szlocha. Jest taka dzielna, że nawet urodzeni Sahrendey, choć wiedzą, z jakiego plemienia się wywodzi, pytają nas, dlaczego nie wyświadczymy jej łaski. Zasłużyła, mówią. Wyświadczcie jej łaskę, mówią. Ludzie się łamią... przypominają sobie... Odbierasz nam siłę!

Kobieta przerwała, dysząc jak po ciężkim biegu. Górną wargę pokrywały jej kropelki potu.

– Łaskę... Mój mąż przysłał mnie, żebym ci ją ofiarowała. Grupa jeźdźców może przejechać obok ciebie. Kilka strzał... dobrze mierzymy, nie będzie bolało bardziej niż teraz. Nie będą szukać winnych przed bitwą, a po okaże się, że strzelcy zginęli w walce. Ale musisz się zgodzić, inaczej będzie to zwykłe morderstwo. Przyjmiesz łaskę? Może wtedy duchy przyjdą do drewnianych słupów, jeszcze ich nie ma... Jakby się od nas odwróciły! Może o to im chodzi... Zgodzisz się? Przyjmiesz?!

Łaska... Dobrzy ludzie wyświadczają łaskę strzałą z ostrym grotem. Mordercy dzieci.

– Po bitwie – wyszeptała. – Zanim bitwa się skończy... w ogóle niewielu was zostanie... tam czeka...

– ... Martwy Kwiat.

Spojrzała kobiecie w oczy, czarne i spokojne. Ona naprawdę wiedziała, znała szyk, którego Verdanno używali tylko wtedy, gdy zamierzali bić się do końca. Szyk, który trudno ustawić i z którego praktycznie nie daje się podnieść karawany prędzej niż po wielu godzinach żmudnej pracy. Najpierw budowano z wozów bojowych olbrzymie koło, w którym umieszczano wszystkie konie, potem umacniano przylegające do niego półokręgi, i kolejne przylegające do tych pierwszych. Jakby dziecko rysowało patykiem na śniegu kwiatek: kółko i płatki. Te zewnętrzne budowano z wozów mieszkalnych i transportowych, najdelikatniejsze płatki najdalej od serca. A wokół Kwiatu, w kilkunastu miejscach, Liście. Okręgi po kilkadziesiąt wozów, znajdujące się co najmniej trzysta jardów za najdalszym płatkiem. Mające spowolnić atak i zmusić wroga do rozproszenia sił.

Wozy ustawiano pod różnymi kątami, z niektórych zdejmowano koła, by nie dało ich się przeciągnąć po ziemi, inne przewracano na bok i mocowano do powbijanych pali. Niektóre półokręgi nie przylegały ściśle do sąsiadów, by dało się wypuścić z nich rydwany. To wszystko zajmowało dużo czasu, lecz tworzyło labirynt, który trzeba było szturmować linia po linii. Za każdym razem, gdy wróg zdobył jedną ścianę, stawał przed kolejną, jeszcze potężniejszą. Jego oddziały nie widziały się nawzajem, nie wiedziały, czy atak innych się powiódł, czy mają iść naprzód, czy się cofać. Żeby zdobyć serce obozu, trzeba było pokonać nawet dziesięć półokręgów. Czasem więcej. Dziesięć linii śmierci.

Co nie zmieniało faktu, że Martwy Kwiat tylko mógł się bić do samego końca. Albo wróg uznawał się za pokonanego i rezygnował, albo wszyscy ginęli. Nie dało się go podnieść i ruszyć w drogę, nim przeciwnik nie uciekł, a ten z pewnością nie ucieknie.

– Tak, wiem, co to oznacza. Będziecie się bić do końca, żeby dać czas reszcie. Ale to nie ma znaczenia, bo najgorszy wróg już jest w waszym obozie. – Saonra patrzyła jej w oczy, jakby szukała śladu rozpaczy. – Pragnienie. Konie, które zdobyto w czasie walki z waszymi rydwanami, piły, jakby od dwóch dni szczędzono im wody. Czym ugasicie zapalone strzały? Co powstrzyma czary niosące płomień? Jutro Martwy Kwiat zwiędnie.

Oblizała usta szybkim, nerwowym ruchem.

– A ty? Przyjmiesz łaskę?

– Łaskę? Żebym nie mogła patrzeć, jak będziecie ginąć?

Spojrzenie podmalowanych oczu stwardniało.

– Jak sobie życzysz, sawenjo.

Odeszła.

Ból pozostał.

* * *

Zmrok nadchodził szybko, lecz ukradkiem. Chmury zasłaniały słońce, więc niebo po prostu zaczęło ciemnieć, malując się coraz brudniejszymi szarościami, by wreszcie przykryć całą nieckę czarną płachtą. Nie było nic widać dalej niż na trzydzieści kroków.

Obozowiska były gotowe do walki. Demonstracja siły zrobiła swoje, Verdanno zatrzymali się i zamienili karawanę w opancerzoną twierdzę. Lecz twierdzę opancerzoną jedynie drewnem i ziemią, a Wolne Plemiona zdobywały już i takie z kamieni i skał.

Yawenyr stał na przedpolu, obserwując szykujących się do walki wojowników Danu Kreda. Och, widział gniew i wściekłość młodego wodza, lecz go to nie obchodziło. Ten Syn Wojny zbytnio urósł w siłę, za bardzo wysforował się w wyścigu po tytuł Ojca. Byłby jednym z pierwszych, którzy spróbowaliby sięgnąć po władzę, gdy tylko nad Złotym Namiotem zawisłaby Złamana Strzała. Jego straty nie były aż tak wielkie, w sumie ze dwa, może trzy tysiące wojowników, reszta to ranni, których uzdrowiciele postawią na nogi, lecz miną lata, nim Kyh Danu Kredo odbuduje swój autorytet wystarczająco, by starszyzna plemion pozwoliła mu poprowadzić się do buntu. Nie trzeba go nawet zmieniać, od dziś Synowski Pas będzie bardziej krępował mu ruchy, niż dodawał sił.

No i będzie to piękna nauczka dla innych. Nie próbujcie ściągnąć Czarnego Jastrzębia znad głowy, moi Synowie. Może i ma jedną nogę, lecz szpony w niej są ostrzejsze niż kiedykolwiek.

Yawenyr spojrzał na stojącą obok niewolnicę. Nie, nie niewolnicę, nie myślał o niej tak od wielu miesięcy. Od czasu, kiedy jej cudowny, uzdrowicielski dotyk rozwiał w jego umyśle mgłę starczego zobojętnienia, a mięśniom przywrócił wigor, jakiego nie znały od lat. Gdyby nie ona, tym wozackim psom być może rzeczywiście udałoby się ich zaskoczyć.

Krew przelaną dzisiejszej nocy ofiaruje jej, podobnie jak zwycięstwo z dnia jutrzejszego. Zasłużyła.

Wojownicy, którzy mieli iść do pierwszego ataku, przygotowali się starannie. Trzymali wielkie, wiklinowe tarcze obłożone świeżo zdartą skórą, lekkie drabiny, liny z hakami, które mieli zarzucać na wozy, żeby je rozsunąć; wiązki faszyny i chrustu, bukłaki i dzbany. Większość zostawiła łuki, mało przydatne w ciemnościach, zabierając zamiast tego szable, topory, ciężkie noże, oszczepy i włócznie. Na pikowane kaftany zarzucili pancerze z prażonej skóry.

Ojciec Wojny uśmiechnął się. Jego ludzie potrafili szybko zamienić się z lotnej konnicy w zażartą, bitną piechotę. Może nie tak dobrze uzbrojoną i wyszkoloną jak imperialna, lecz nieustępującą jej odwagą ani zaciekłością.

Machnął ręką i w ciemnościach rozległy się dźwięki piszczałek. Ruszyli.

Obóz Verdanno był widoczny z daleka, bo na wozach paliły się pochodnie. Wyglądał jak kwiat i chyba tak się właśnie nazywał, a jemu tylko raz przyszło walczyć z karawaną ustawioną w podobny sposób. To było w czasie pierwszej wojny z Wozakami i skończyło się wyrżnięciem do nogi wszystkich, którzy znajdowali się w środku. Tylko że tamta karawana liczyła jakieś sześćset wozów, a ta dziesięć razy tyle.

Dziesięć razy więcej spragnionych gardeł.

Machnął ręką drugi raz, piszczałki poniosły wieść w noc i idący na przedzie oddziałów szturmowych wojownicy zapalili pochodnie. Po jednej na grupę.

Wokół karawany pojawiały się kolejne ognie. Dziesiątki i setki. Nie wszystkie nieśli koczownicy z oddziałów szturmowych, ale to też był element gry na strachu wroga. Niech wiedzą, że idziemy. Niech widzą setki płomyków i zastanawiają się, za którym stoi śmierć, a który jest niesiony przez pojedynczego człowieka. Niech rozproszą swoje siły wzdłuż całej linii obrony. Gdy zajmiemy pozycje, wszystkie pochodnie zgasną, pozostawiając naszych wrogów z sercami ściśniętymi lękiem.

Ogień, uśmiechnął się, oto prawdziwy sprzymierzeniec zdobywców. Niepowstrzymana siła, która prze naprzód, karmiąc się wszystkim, co zdoła strawić. Widywał już, jak jego Źrebiarze rozniecali płomienie, które topiły kamień. Tu nie będzie potrzeba aż takiego wysiłku, drewno, nawet specjalnie zabezpieczone, wciąż pozostaje drewnem.

Ocenił odległości, jakie przebyły jego oddziały. Wystarczy.

Machnął ręką po raz trzeci i piszczałki po raz trzeci poniosły rozkazy w ciemność. W mgnieniu oka wszystkie pochodnie zgasły.

Zapadła cisza. Całkowita, jakby nawet wiatr skulił się w jakiejś kryjówce, przerażony tym, co zaraz się zacznie.

Pierwszy atak miał pójść na te mniejsze obozy, rozrzucone wokół głównego obozowiska. Każdy składał się z kilkudziesięciu wozów ustawionych w zwykły okrąg, z załogą zapewne nie liczniejszą niż dwustu ludzi. Verdanno mieli za mało czasu, by je okopać jak należy, nie zdążyli wbić w przedpole zaostrzonych pali ani wykopać rowów, które spowolniłyby atak, a on nie zamierzał im dać szansy na dokonanie poprawek. Tym bardziej że za dnia szturm na te obozy byłby trudniejszy, każdy z nich znajdował się w zasięgu strzału dwóch innych i w zasięgu pocisków z balist, które Wozacy mieli w głównym obozie. Ale nocą... Jeśli cię nie widzą, nie mogą cię trafić. Poza tym wydał rozkazy, by pomniejsi plemienni szamani, którzy nie zasłużyli sobie na tytuł Źrebiarzy, robili zamęt w świecie duchów. Czarownicy Verdanno też się jeszcze nie ujawnili, lecz z pewnością będą teraz czuwać. Całą noc. A zmęczony czarownik to słaby czarownik.

Zaklaskał trzy razy i w niebo pomknęła zapalona strzała.

Ag saye!!! Ag saye!!! Ag saye waraaaa!!!

Spieszeni koczownicy zaatakowali. W ciemnościach, bez żadnych pochodni i bez wcześniejszego ostrzeliwania wroga. Widział to już wiele razy, nagły ryk tysięcy gardeł, tupot stóp, stukot drabin opieranych o burty i...

Jest! Szczęk stali i jęki ludzi. Słyszalne nawet z tej odległości. I odgłos desek rąbanych toporami. Zgodnie z planem.

I zgodnie z planem, po mniej niż stu uderzeniach serca jego wojownicy odskoczyli. Wsiąkli w ciemność, zostawiając obrońców zdumionych i zmieszanych. Jak to? Już? Odparliśmy ich?

W kilkunastu miejscach zapłonęły pojedyncze ogniki, szybko mnożąc się i tworząc spore grupki. Ukryci za tarczami łucznicy napięli broń i posłali płonące strzały w stronę wozów: tam, gdzie chwilę wcześniej podłożono wiązki wikliny i suszu i gdzie na burtach wozów zawieszono bukłaki wypełnione olejem i stopionym bydlęcym łojem.

Ogień, rodzony brat matki wojny.

W kilkudziesięciu miejscach burty zapłonęły. Z początku niechętnie, zwłaszcza tam, gdzie okręgi tworzyły wozy bojowe, ale w końcu to nie one miały się palić. Głównym celem były kręgi z wozów mieszkalnych. Chrust i susz podłożony pod nie, polany olejem, miał swoją chwilę. Zgodnie z planem podpalali każdy krąg w trzech, czterech miejscach naraz, by rozproszyć siły obrońców. Po kilku chwilach płomienie strzelały na kilkanaście stóp w górę, zmuszając Wozaków do chowania się i rozświetlając pole bitwy złotym blaskiem.

Z tuzina okręgów aż siedem postawiono ze zwykłych wozów mieszkalnych i transportowych, Verdanno nie mieli dość pojazdów bojowych, by zabezpieczyć się jak należy. Tam ogień szalał najbardziej, przerzucając się z deski na deskę i rosnąc w oczach. Obrońcy próbowali go gasić, lali wodę, sypali ziemię, zarzucali na burty jakieś szmaty. Daremnie. Podpałki koczowników, gdy się już zajęła, nie dało się ugasić byle czym, zresztą teraz wozy były doskonale oświetlone i każdy obrońca, który choć na mgnienie oka wystawił głowę poza burtę, musiał się liczyć z tym, że dostanie strzałę.

Starzec uśmiechnął się lekko. Prawie znów to poczuł, ten dreszcz zwycięstwa muskanego końcem palców, to uczucie, gdy siedzisz w siodle na czele stutysięcznej armii, a wróg – już prawie rozbity – czeka tylko na ostateczny cios. Choć na razie była to tylko namiastka triumfu, prawdziwe zwycięstwo nadejdzie jutro, gdy zapłoną wszystkie wozy, a łupy zostaną usypane w sterty wysokie na trzydzieści stóp. A przed tym nastąpi ta chwila, tuż przed atakiem na serce obozu, gdy już nic i nikt nie odbierze mu zwycięstwa, chwila słodsza nawet niż późniejszy widok stosu wrogich głów przed sobą.

Na razie jednak musiał się zadowolić tym, garścią dopalających się wozów i przerażeniem, z jakim ich załogi czekały na nieuniknione.

A nieuniknione nadeszło w chwili, gdy większość płomieni zaczęła przygasać. Se-kohlandczycy poderwali się do szturmu na osłabione konstrukcje. Uderzali tylko tam, gdzie ogień poczynił największe szkody, szturm szedł na kręgi zbudowane z wozów mieszkalnych, gdzie płomienie wygryzły w drewnie wielkie dziury. Yawenyr nie potrzebował oczu, żeby to zobaczyć, tysiące stóp uderzających o ziemię, liny z hakami zarzucone na dopalające się resztki, wyrwy w linii obrony. I garść przerażonych wozackich buntowników, stających do ostatniej, beznadziejnej walki. W ciemnościach pochłonęła ich fala jego wojowników.

Wnętrza atakowanych obozów wypełniły się szczękiem broni i wrzaskami ludzi.

* * *

Ogień. Tego należało się spodziewać. Emn’klewes Wergoreth patrzył na płonące wozy.

Mieli za mało czasu, by przygotować je do walki jak należy. Na Grzywę Laal! Nawet zwykły wóz mieszkalny mógł się stać częścią niezdobytej twierdzy, jeśli jego załoga miała dość czasu. Zewnętrzne ściany i dach obkładano świeżo zdartą skórą bydlęcą lub mokrymi pikowanymi pancerzami ściągniętymi z końskich grzbietów, podsypywano pod ich spód ziemię, a przed frontem wbijano zaostrzone pale. Tylko że koczownicy nie dali im na to czasu. Ledwo zdążyli ustawić formację. Zresztą nie mieli ani dość bydła, by pokryć wszystkie wozy skórami, ani dość wody, by chronić je namoczonymi kapami. Liczyli na to, że noc pozwoli im wykopać rowy, powbijać pale i przygotować się do obrony.

Podobne prace trwały przed głównym obozowiskiem, więc w pewnym sensie poświęcenie obrońców zewnętrznych obozów nie poszło na marne. Mimo wszystko, jak już policzył, w pierwszym ataku stracili cztery Liście, w drugim kolejne trzy. W pasie śmierci, który miały tworzyć wokół Martwego Kwiatu, powstały szerokie wyrwy. Emn’klewes wyraźnie widział miejsca, gdzie wróg będzie mógł przypuścić szturm na główny obóz, nie obawiając się ostrzału z flanki.

Świt – tego był już pewien. Uderzą o świcie.

– Pamiętaj, z kim się mierzysz.

And’ewers wyrósł obok niego tak nagle, jakby zrodziła go ciemność.

– Pamiętam. Mimo wszystko liczyłem, że Liście utrzymają się do świtu. Za dnia moglibyśmy spróbować wycofać z nich część ludzi.

– Zostali tam sami ochotnicy. Sądzisz, że nie wiedzieli, co ich czeka?

– Wiedzieli. A jednak...

– Teraz wiemy, że on tam na pewno jest. Poznaję tę śmiałość... Jednonogi Ptak, Lis Stepów, Piorun Gallega. I jest sobą. Nie zniedołężniałym starcem chowającym się w jedwabnych ścianach Złotego Namiotu, ale tym samym sukinsynem, który podbił Stepy, nas i prawie rzucił Imperium na kolana.

– Mówisz to, żeby złamać we mnie ducha?

Było ciemno i jeden nie patrzył na drugiego, więc posługiwali się zwykłym anaho. Takim, w którym znaczenia słów trzeba się czasem domyślać z intonacji i kontekstu.

– Przyjacielu – to było dziwne „przyjacielu”, prawie rzewne, cholernie niepasujące do kowala – twój duch jest wielki jak zad Białej Klaczy i twardy jak Jej Kopyta. Nie da się go złamać. Rozmawiałem z ludźmi, cieszą się, że to ty dowodzisz. Są gotowi na walkę z Yawenyrem i wiedzą, że pod twoim dowództwem zatrzymamy go tu dzień, dwa, a nawet trzy dni, jeśli będzie trzeba. Będziemy racjonować wodę dla koni, a sami pić własne szczyny. A potem, kto wie, może przybędą następne obozy, a może i sam Laskolnyk na czele dwudziestu tysięcy konnych. Łaska Pani Stepów jest kapryśna.

– Łaska Pani Stepów nic mnie nie obchodzi. Jeśli chce pomóc, niech sprowadzi nam deszcz, najlepiej taki dziesięciodniowy, żeby musieli atakować tylko pieszo, a ogień nie mógł spopielić nawet źdźbła trawy. Albo niech da nam te dwadzieścia tysięcy konnych. A jeśli nie chce pomóc, to niech się stąd zabiera, żebym umierając, nie słyszał tętentu Jej kopyt.

Nie patrzył na And’ewersa, więc usłyszał tylko ciche parsknięcie.

– Odważne słowa. Znam takich, którzy mieliby ci je za złe.

– A ja takich, którzy by mi przytaknęli.

Zapadło milczenie. Formalnie kowal stał już w hierarchii niżej od Emn’klewesa, powinien trzymać się z dala od pierwszej linii, by móc objąć dowodzenie, gdy karawana znów ruszy. Co tak naprawdę znaczyło, że nie miał już żadnej roli do odegrania w życiu obozu New’harr. Ale tylko głupiec zlekceważyłby jego doświadczenie.

– To nie ma znaczenia – Boutanu przerwał ciszę. – A jutro dowiemy się, jak daleko są nasi.

– Hm... A w jaki sposób?

– Jeśli te kozojebne brudasy zaatakują szybko i z pełną siłą, to znaczy, że są blisko. Jeśli nie będą się spieszyć, wtedy pozostałe obozy są wciąż daleko albo już je rozbito. Pamiętaj, że nie wiemy, gdzie jest jeszcze trzech Synów Wojny.

– Daleko.

– Skąd wiesz?

– Bo gdyby Yawenyr ufał, że sobie poradzą, nie zjawiłby się tu osobiście. Nie. Będzie chciał dowodzić każdą bitwą sam, żeby sława spłynęła tylko na niego. A zaatakuje szybko, żeby nas złamać już jutro, i użyje do tego Sahrendey.

Sahrendey. Cały dzień stali na uboczu i teraz wiadomo już było dlaczego. Ojciec Wojny trzymał ich do głównego szturmu. W którym nikt nie będzie brał jeńców.

– Znam takich, którzy już się nie mogą doczekać spotkania z nimi.

Kowal pokazał mu dłoń zaciśniętą w pięść. Najprostszy ze znaków anaho’la. „Stoimy”. Tak, stoimy i czekamy, bo po tę walkę tu przyjechaliśmy. Nie ma co więcej gadać.

– Co mówią czarownicy? – zapytał zamiast tego.

– Jak to czarownicy. – And’ewers wzruszył ramionami. – Bełkoczą coś bez sensu. Wiedzą, że szamani Yawenyra gdzieś tam się szykują do boju, ale jak na razie ponoć nie wygląda to zbyt groźnie. Sądzę, że prawdziwi Źrebiarze uderzą jutro, gdy się wyśpią. Poza tym Has i Orne bez przerwy krążą przy południowym krańcu obozu. Mówią coś o zgromadzeniu duchów, które nie powinno mieć miejsca, albo odbywa się w złym miejscu. Wyglądają jak para wychudzonych chartów, które złapały dziwny trop i nie wiedzą, rzucić się naprzód czy uciekać.

– Każ im iść spać. Jesteś chyba jedynym człowiekiem, którego słuchają.

– Dobrze.

Kowal odwrócił się i zrobił kilka szybkich kroków w noc.

– Przykro mi z powodu Fer’boneha – dobiegło jeszcze z mroku.

Tak. Fer’boneh. Oczy po matce, sylwetka po ojcu. Sam zgłosił się do jednego z Liści i nic nie mogło go powstrzymać. A teraz resztki wozów dopalały się w miejscu, gdzie służył.

Emn’klewes miał ochotę coś odwarknąć, lecz w ustach kogoś, kogo dwaj synowie walczyli właśnie w jednym z zewnętrznych obozów, to „Przykro mi” brzmiało szczerze.

W ciemnościach niecki zapalały się ogniki. Koczownicy szykowali następny atak.

* * *

– Pros... poszę, poszę, possss...

To był pisk, cichutki jak mysie konanie. Więcej nie mogła z siebie wydobyć. Bolało, lecz już nie tak jak wcześniej, ból wypełniał ją całą i w pewnym sensie tak było lepiej, bez ognisk cierpienia, walki o każdy oddech. Lecz była tak słaba, że nawet mrugnięcie okiem stawało się nie lada wyczynem.

Kołysała się łagodnie, podnosząc jeszcze czasem głowę, choć starszy ze strażników już ją ignorował. Właściwie nie widziała zbyt wiele, Martwy Kwiat otaczały przez pewien czas kręgi płonących wozów, potem jednak zgasły, koczownicy przystępowali jeszcze kilka razy do ataku, ale najwyraźniej udało im się zdobyć jeszcze tylko jeden Liść, pozostałe oparły się szturmom. To wszystko działo się setki mil od niej, gdzieś na drugim końcu świata, w miejscu, gdzie nie było haków, powolnego kołysania się i nocy, która już wkrótce zamierza zawładnąć całym czasem Wszechrzeczy.

To było najgorsze, co ją czekało. Ciemność. Do tej pory nie wiedziała, skąd czerpie siłę, teraz okazało się, że czerpie ją z cudzych spojrzeń, z tego, że inni oczekują, iż zacznie płakać i błagać o litość, więc nie wolno jej tego zrobić. Tak naprawdę nawet przez moment nie opuściła kręgu wyrostków z kijami, otaczali ją cały czas, w namiocie wodza Wilków, gdy rozmawiała z jego uzdrowicielką, żoną czy z nim samym, gdy towarzyszyła konającemu łucznikowi, i gdy zawisła na rzemieniach, wtedy zwłaszcza. Musiała być dzielna i odważna. Bo chcieli zobaczyć jej strach.

Lecz teraz, w ciemności, gdy nikt na nią nie patrzył, chłopcy z kijami znikli, rozpłynęli się w mroku, a wraz z nimi odeszła determinacja. Została rozpacz, czarniejsza niż gardło najnędzniejszego demona Mroku, tłumiąca oddech skuteczniej niż haki wbite w skórę.

Nie, nie, nie... nie chcę już... już żyć... ja... Key’la z rodu Kalevenhów... chcę umrzeć... nie widzieć śmierci... nie patrzeć na płonące... wozy... nie chcę patrzeć... Proszę... proszę, proszę... Przyjdź, bracie, i zabierz mnie stąd... Bo to byłeś ty... prawda? Ty zabiłeś tych chłopców... przyjdź po mnie... Proszę, proszę, proszę.

Z całej tej modlitwy na zewnątrz wydostawało się tylko mizerne „pros... pprosz... pos...”, które dałoby się może usłyszeć, gdyby ktoś przyłożył ucho do jej twarzy. Ale to nie miało znaczenia, liczyło się tylko to, że ciemność wreszcie obnażyła jej prawdziwe oblicze, małego tchórza potrafiącego tylko skomleć o litość. I właściwie to też nie miało znaczenia. Liczył się tylko ból, który usadowił się w jej ciele już na dobre, i to dławiące wolę uczucie, że powinna już nie żyć. Powinna umrzeć wiele razy, tak jak tysiące jej rodaków, bo to było wręcz nieprzyzwoite, że jeszcze oddycha, gdy tylu dzielnych ludzi zginęło.

Głowa, która leżała pod jej nogami, zmieniła się w mroku w bezkształtny tobół, lecz Key’la była pewna, że uśmiecha się aprobująco do każdej takiej myśli.

– Pros... poszę, poszę, posss...

Odpowiedź na prośby nadeszła w całkowitej ciszy. Jeden z jej strażników zwalił się na ziemię. Po prostu przewrócił się i już nie wstał. To ten starszy, rozpoznała, bo młodszy jakiś czas temu usiadł, opierając się o jedną z żerdzi trójnogu, i wyglądało na to, że zasnął. Hałas wywołany upadkiem towarzysza powinien go obudzić. Ale nie, nawet nie drgnął, mimo że jego kompan zachowywał się dziwnie. Najpierw przez chwilę leżał nieruchomo, po czym nagle w całkowitej ciszy rozdzielił się na dwie części. Jedna została na ziemi, plama czerni w ciemnościach, druga ruszyła przed siebie. Trochę chaotycznie, zataczając się lekko i wykonując dziwaczne, nieskoordynowane ruchy. Jakby walczyła z szalonym prądem dzikiej rzeki.

A potem nagle przed Key’lą, nieco poniżej, wyrosła blada twarz okolona czarnymi włosami i dwie zimne latarenki oczu, rozjaśniające ciemności.

W pierwszej chwili go nie rozpoznała, był tak chudy, jakby głodzono go od wielu miesięcy. Tłuste włosy lepiły się do jasnego czoła, oczy świeciły gorączką.

– ... esteś, bra... ciszku... już my... ślałam, że... że... że zapomniałeś...

Nie odpowiedział. Dotykał jej ruchami szybkimi i delikatnymi jak muśnięcie języka jaszczurki. Jego palce parzyły lodowatym ogniem, zwłaszcza gdy dotykał miejsc, gdzie wbito haki.

– Za... bierzesz mnie stąd? Da...le...ko...

Nie odpowiedział, zresztą nie spodziewała się tego, nie zmienił nawet wyrazu twarzy. Spojrzał w dół, na leżącą między nimi głowę, pochylił się i obwąchał ją. Po chwili obrócił się i znikł w mroku.

Zacisnęła z całych sił powieki, ale łzy i tak popłynęły.

* * *

Zaatakowano ich, gdy Kenneth zaczął wątpić w sens swojego planu. Laiwa chyba nie była tak dobrą przynętą, jak mu się wydawało, może zresztą napastnicy gotowi byli zadowolić się jej głodową śmiercią? Wszystkie wątpliwości rozwiały się pewnego „ranka”, choć nadal nie mieli pojęcia, dlaczego ktoś ściga arystokratkę i skąd się wziął.

I kto, na litość wszystkich bogów, pokonał napastników.

To było tuż przed pobudką, gdy większość ludzi spała, a wartownicy lekko już się rozluźnili. Kenneth znał te objawy i jakoś nie miał do nich pretensji. Tu było inaczej, świat nie zmieniał się w rytmie dzień-noc, nie było żadnych wskazówek co do upływu czasu, warta równie dobrze mogła trwać pół godziny, jak i pół nocy. W takich warunkach, gdy od wielu dni wędruje się pod tym samym niebem, czujność przysypia.

Uderzyło na nich sześciu, szaleńców lub desperatów, i nie było wątpliwości, kto jest celem. Minęli wartowników, nawet nie próbując ich zdjąć, nie zwracali uwagi na podnoszących się z ziemi strażników, tylko ciągnąc za sobą szare smugi, od razu pędzili w stronę Laiwy. A Kenneth, zrywając się na nogi z mieczem już na wpół wyciągniętym z pochwy, czuł druzgocącą pewność, że w chwili, gdy do niej dotrą, znikną i ona, i porywacze.

Dla kompanii byłby to koniec nadziei na ocalenie.

Rzucił się naprzód z dzikim rykiem, budząc resztę ludzi i próbując przyciągnąć uwagę szarych zabójców, ale ci zignorowali go całkowicie. Dziewczyny jednak spały nieco na uboczu, jak zwykle położyły Laiwę między sobą, i w chwili, gdy ryknął, zerwały się na równe nogi z bronią w ręku. Były cholernie dobre, ale w żaden sposób nie mogły sprostać sześciu napastnikom naraz.

Kailean śmignęła szablą, najpierw normalnie, a po trzecim złożeniu przechodząc w tę swoją niesamowitą szybkość, ale zatrzymała tylko jednego atakującego. Daghenę otoczył rój wirujących w powietrzu kamyków i muszelek. Pierwszy szary, który w nie wpadł, zakręcił się wokół własnej osi i przewrócił, drugi rzucił się na dziewczynę, zmuszając ją do uskakiwania i cofania się. Jej krótka włócznia wirowała, przechwytując dziesiątki ciosów.

Trzech ostatnich było już przy Laiwie. Siedziała na ziemi, jasne włosy zasłaniały jej twarz, a gdy złapali ją za ramiona, krzyknęła raz, krótko, i osunęła się, jakby zemdlona.

Zaczęli znikać. Ona i otaczająca ją trójka zabójców. Nie robili się coraz bardziej przejrzyści, lecz jakby zapadali w głąb, oddalali od pozostałych.

A potem ten posągowy układ, dziewczyna i trzech stojących nad nią mężczyzn, wybuchł od środka. Szarowłosa głowa pofrunęła w powietrze, ciągnąc za sobą krople krwi, które w ruchu zmieniały się w czarny pył. Jeden z porywaczy odleciał kilka kroków od szlachcianki, jakby pociągnięto go w tył liną przywiązaną do galopującego konia, drugi cofał się przed niską postacią, która pchała go przed sobą dłonią opartą na piersi.

Gubili karminowe krople, które zmieniały się w czerń i rozpadały, gdy uderzały o ziemię.

Porucznik biegł, patrząc na tę dwójkę, mężczyznę w szarościach i półnagiego, ciemnowłosego dzieciaka o jasnej skórze, który opierał... który nie miał dłoni... którego lewa dłoń znikała... pogrążała się po nadgarstek... Pani Miłosierna... on... wbił mu dłoń w pierś.

A potem szarpnął gwałtownie, jakby był niedźwiedziem próbującym wyrzucić rybę ze strumienia, i wyrwał mężczyźnie serce. Wyrwał mu serce! Kenneth poczuł, jak nierealność tej sceny wali go obuchem w głowę. Dzieciak wyglądał niczym zagłodzone chłopskie dziecko, a wyrywał ludziom serca. I patroszył ich jak rzeźnik tusze. Trzeci z szarych nawet nie próbował stawić mu czoła, tylko rzucił się ku Laiwie, lecz mały zabójca przemknął obok niego, a mężczyzna zacharczał i upadł, zaplątując się we własne jelita.

Kenneth zatrzymał się, świadomy, że już po wszystkim. Kailean właśnie kopniakiem zrzucała swojego przeciwnika z szabli, napastnik Dagheny zamarł, otoczony przez kilku żołnierzy, chłopak zatrzymał się przed Laiwą.

Na chwilę, krótszą niż mgnienie oka, wszyscy zastygli. Ona i on, szlachcianka... nie osoba udająca szlachciankę i dzieciak z zakrwawionym ostrzem w jednej ręce i pazurami na drugiej dłoni. Porucznik nie widział twarzy dziewczyny, ale twarz chłopaka była aż nazbyt wyraźna. Jakby milion emocji naraz próbowało wyrwać się z jego oblicza. W całkowitej ciszy wyciągnął rękę, tę, której pazury lepiły się od czarnej krwi, i lekko, niemal pieszczotliwie, dotknął jej policzka. Laiwa wzdrygnęła się, jakby ktoś splunął jej w oczy, i wyszeptała słowo, którego Kenneth nie usłyszał.

Chłopak znikł.

Porucznik odwrócił się ku ostatniemu żywemu zabójcy.

– Brać go!

Za późno. Mężczyzna wykonał dziwny gest, jakby wkładał sobie rękę w gardło i coś odrzucał. A potem upadł, wstrząsany drgawkami.

Pierwsza była przy nim Daghena.

– Trzymajcie go! – wrzasnęła, siadając na nim okrakiem.

Kilku żołnierzy skoczyło do pomocy. Złapali szarego za ręce i nogi, przytrzymali, a czarnowłosa dziewczyna zrywała z szyi swoje paciorki, układała mu je na piersi i szeptała coś, coraz szybciej, coraz bardziej gorączkowo, jej dłonie płynęły w skomplikowanym tańcu. Nic z tego, mężczyzna szarpał się coraz mocniej, jego kończyny zdawały się mieć własną wolę, głowa odchylała się w tył, potylica uderzała o ziemię. Czterech silnych strażników ledwo zdołało go utrzymać.

– Fenlo! Zrób coś!

Kenneth nie zauważył, który krzyknął, ale to musiał być ktoś z Piątej. Nur, stojący do tej pory nieco z boku, zacisnął pięści, sapnął.

– On umiera! Nie pozwól mu!

Nie pozwól? Kim niby był ten dziesiętnik?

Wszyscy patrzyli na podoficera, który wyraźnie zbierał się w sobie. Wreszcie wzruszył ramionami, podszedł do Dagheny i stanowczym ruchem odsunął ją na bok. Uklęknął obok niedoszłego porywacza i położył mu ręce na piersi.

To było... wyglądało, jakby Nur wykrwawiał się na śmierć. Pobladł, obnażył zęby, oczy podbiegły ciemnymi sińcami. Warknął, niecierpliwym ruchem rozerwał leżącemu koszulę i wbił palce w bladą skórę. Mężczyzna przestawał drgać.

– Nic... Ten chędożony bękart nie ma tu nic... ani śladu...

Klął tak, że powietrze zdawało się krzepnąć.

– Gdzie on ma... musi tu być...

Śmiech z boku kazał wszystkim obrócić się ku Laiwie. Dziewczyna zanosiła się szaleńczym chichotem, aż łzy pociekły jej po twarzy.

– Czego szukasz, żołnierzu? Duszy u bezdusznego? Chcesz zatrzymać coś, czego on nigdy nie miał. Gdyby miał duszę, nie mógłby przejść na drugą stronę. – Nagle załkała upiornie. – Nie znajdziesz jej śladu w czymś zrodzonym z vamiiyo.

Kenneth nie odrywał wzroku od młodszego dziesiętnika. Nur dyszał przez zaciśnięte zęby, sapał i przeklinał. Lecz wreszcie, po trwających dłuższą chwilę zmaganiach, oderwał dłonie od bladego ciała, wstał i z rozmachem kopnął trupa w bok.

– Gdzie ona jest, suczy synu! – wrzasnął. – Nie mogła już odejść!

– Nigdy jej nie miał. – Daghena stała z boku z miną chmurną jak zapowiedź burzy. – Od urodzenia.

– To niemożliwe!

– Naprawdę? Żaden z nich nie ma duszy. To jest to dziwaczne wrażenie, które miałam, gdy z nimi walczyłam. Jakbym patrzyła na ludzi wyciętych z pergaminu. Teraz wiem dlaczego.

– To niemożliwe! – Nur najwyraźniej musiał na kimś wyładować złość, a skoro to Dag się pierwsza odezwała, tym gorzej dla niej.

– Też tak sądziłam. – Czarnowłosa uśmiechnęła się lekko i stanęła w rozkroku, zakładając ręce na piersi. – Masz wielki dar.

Dziesiętnik ruszył ku niej, zaciskając wielkie pięści.

– Nur!

Kenneth osadził go jednym słowem, choć przez chwilę wydawało się, że podoficer zerwie łańcuch dyscypliny i rzuci się na dziewczynę.

– Wszyscy widzieli, co próbowałeś zrobić, Fenlo.

Porucznik ruszył naprzód, wskazując wzrokiem Velergorfowi i Andanowi ludzi z Piątej. Dyscyplina dyscypliną, ale kilku wyglądało, jakby byli gotowi poprzeć Nura w ewentualnym starciu.

– Chciałeś utrzymać go po tej stronie, zatrzymując duszę w ciele. To jedna z najcięższych zbrodni w świetle Wielkiego Kodeksu. Dusze mają wędrować do Domu Snu swobodnie. Ale tu Kodeks nie działa, jesteśmy poza terenem Imperium, więc nie będę tego drążył. Co odkryłeś?

Dziesiętnik zasapał, jakby się dławił, ale ani drgnął.

– On – wskazał trupa – nie miał duszy. Nawet śladu. Nawet takiej... linki, sznura łączącego ducha z ciałem, który można wyczuć długo po śmierci. Był pusty jak skorupa...

– Po co ktoś miałby tworzyć takich... – Kennethowi zabrakło słów.

Odpowiedziała Daghena:

– By swobodnie wędrować między różnymi miejscami. Dusza i ciało czepiają się świata, swojego rejonu Wszechrzeczy, są z nim połączone bardzo silnie. Moc, która pozwalałaby przenosić je między różnymi królestwami, przebić się przez Mrok, jest niewyobrażalna. Ale sama dusza, albo puste ciało, skorupa ożywiana intelektem... jest jak wydmuszka, lekkie i nieważkie. – Wskazała Laiwę. – Ona i jej ludzie zabili ponad dwieście osób, wymieniając się dusza za duszę, ale to trudne czary i zwracające uwagę.

Szlachcianka znów zachichotała tak, że ciarki przebiegły wszystkim po grzbiecie.

– Jest jeszcze jeden sposób... Jeden niezawodny, nowy... Ale on mnie dotknął... widzieliście... zranił... – Obróciła twarz, prezentując policzek, na którym pojawiła się mała szrama, nie dłuższa niż pół cala. – Powinien klęknąć i oddać hołd, a mnie dotknął... zranił... bez... pozwolenia...

Mówiła coraz wolniej, jakby słowa były jakimiś obcymi konstruktami, których znaczenie jej umykało. Kenneth miał dość.

– Nur! Ty i Piąta do mnie. Pogadamy. Reszta rozstawić się wokół i pilnować!

Velergorf chrząknął i uniósł rękę, sygnalizując odwiecznym gestem, że chce coś powiedzieć.

– Nie, dziesiętniku. Dostałeś rozkaz. Wykonać!

Porucznik odszedł kilkadziesiąt kroków, stanął przodem do wyraźnie podenerwowanej dziesiątki. Dokładniej piątki. Czterech żołnierzy zostało pod kopcami ziemi w górach. Powiódł wzrokiem po ich twarzach i co go nieco zaskoczyło, wszyscy opuścili wzrok. Nawet Fenlo Nur.

– Ty coś umiesz, dziesiętniku. Wykorzystałeś tę umiejętność na swoim poprzednim dowódcy, tym, który zaginął, mam rację?

Wszyscy pokiwali głowami. A więc słusznie się domyślał, że cała dziesiątka siedziała w tym po uszy.

– Co dokładnie potrafisz?

Nur rzucił mu lodowate spojrzenie.

– Umiem sprowadzić z powrotem duszę, która dopiero co opuściła ciało. Mogę... Nie wiem, jak to powiedzieć... Ciało jest martwe, ale może się ruszać, mówić i działać, bo ja dzielę się z nim własnymi siłami. To trudne... wyczerpujące. W ciągu tych dwunastu dni schudłem trzydzieści funtów.

– Dwunastu dni?

– Tyle musieliśmy utrzymać Alentha na nogach – wtrącił Kaher Venk, najmłodszy z żołnierzy.

– Waszego zaginionego dziesiętnika, tak? Dlaczego?

Milczeli. Sprawa była taka, że i Szczurza Nora, i wszyscy kapłani, Łowczy czy Inkwizytorzy każdej Świątyni w Meekhanie rzuciliby się na nią jak głodny niedźwiedź na zepsutego łososia.

– Jesteśmy poza Imperium, przypominam. I cokolwiek powiecie tu, nie musi być tam powtórzone. Ale, do ciężkiej cholery, dość gierek i tajemnic. Dlaczego chcieliście go, jak to ładnie Kaher ujął, utrzymać na nogach? To wy go zabiliście?

Ruszył ich, widać to było po sposobie, w jaki wymienili między sobą zdumione spojrzenia. Nie, to zdecydowanie nie był typ żołnierzy mordujących przełożonych. Potwierdzało się, że Piąta uwielbiała swojego dziesiętnika.

– On... – Nur zaciął się, ale najwyraźniej wreszcie podjął decyzję. – On miał żonę. Viyę. I dziecko. Kochali się i to było widać. Wszyscy ich lubiliśmy, ją i małego. Ale regulamin to regulamin. Wdowa po podoficerze dostaje trzecią część żołdu, póki dziecko nie skończy szesnastu lat, tylko wtedy gdy on polegnie w czasie służby.

Kenneth poczuł, że coś mu zaskakuje.

– Jak zginął?

– Mieliśmy wolne, czas poza patrolem. W pułku wszyscy szykowali się do wysłania kompanii Czarnemu, ale my mieliśmy zostać. Alenth nie chciał opuszczać żony. Poszliśmy napić się za chłopaków, którzy mieli iść w Olekady, wracaliśmy późno... nocą. Nad rzeczką był przerzucony pień, z którego korzystaliśmy, żeby skrócić sobie drogę.

– I on spadł, panie poruczniku. Po prostu poślizgnął się i spadł – Kaher Venk rzucił to, jakby składał zeznania przed sądem. – Nikt go nie popchnął ani...

– Zamknij się, młody. – Nur pokręcił głową. – To nie ma teraz znaczenia. Tam często ktoś spada do wody i wszyscy się z tego śmieją. Mówimy o tym miejscu „trzeźwiący mostek”, bo jak się skąpiesz, to zaraz... Wie pan.

– Mów dalej.

– On spadł i wszyscy, cała dziesiątka, śmiała się przez chwilę, aż nagle okazało się, że dziesiętnik nie wstaje. Rzeczka była płytka, w najgłębszym miejscu ledwo do pasa, wskoczyłem i wyciągnąłem go, i wiedziałem... ledwo go dotknąłem... wiedziałem... zawsze wiedziałem, gdy ktoś przy mnie umiera...

Przez kilka chwil Nur stał w miejscu, zamykając i otwierając dłonie.

– Uderzył się w głowę. Czaszka pękła, zginął na miejscu. Naradzaliśmy się tam, nad brzegiem rzeki, w nocy. Nie chodziło o nas, ale jego żona i dziecko... nie tylko nie dostaliby pieniędzy, ale też zostaliby wyrzuceni z koszar. Regulamin. Więc zrobiłem to... ściągnąłem jego duszę w pół drogi do Domu Snu i umieściłem na powrót w ciele. Nigdy nie zapomnę, jak na mnie spojrzał... jakbym zrobił mu największą krzywdę. Ale przyjął to jak mężczyzna. Rankiem zgłosiliśmy się na ochotnika do kompanii wędrującej na wschód. Ale nigdy nie robiłem tego tak długo i nigdy z człowiekiem... to... wysysa życie jak pijawka. Po dwunastu dniach nie miałem już sił. Więc poszliśmy niby na zwiad, znaleźliśmy małą jaskinię i zostawiliśmy go tam, i zamaskowaliśmy ślady, a jak oddaliłem się kilkaset kroków, poczułem, że odchodzi. Potem powędrowaliśmy kilkanaście mil dalej, poczekaliśmy dzień, zawiadomiliśmy kompanię. I to tyle.

– Widujesz duchy?

Dziesiętnik pokręcił głową i zaraz wzruszył ramionami.

– Czasem mam takie wrażenie. Coś mnie ciągnie do miejsc, gdzie ludzie zginęli.

– Jak na Hewen?

– Tak, panie poruczniku.

Gdzieś znikł arogancki podoficer, gotów na każdym kroku okazywać lekceważenie, zawsze o włos od niesubordynacji. Kenneth zrozumiał, że to, co zrobił, co wszyscy zrobili, ciążyło mu jak wór mokrego piachu. Teraz, gdy go zrzucił z ramion, Fenlo Nur mógł odetchnąć.

Porucznik nie wytrzymał i parsknął ironicznie.

– Niech to szlag, ale trafiła mi się kompania. Czarny jest mi winien beczkę dobrego wina. – Zignorował zdumione spojrzenia Piątej. – W porządku. Ta sprawa zostaje tutaj, a wdowa po waszym dziesiętniku dalej będzie pobierać część jego żołdu. Imperium nie zbiednieje od tego. Wy milczycie, reszta kompanii też będzie trzymać gęby zamknięte.

Widział, jak uchodzi z nich napięcie.

– Nur. Jeśli jeszcze raz będą z tobą kłopoty, osobiście nakopię ci do dupy. Mówię poważnie. Chcę mieć podoficera, który wykonuje rozkazy i nie okazuje mi każdym gestem, że wie lepiej. Chyba że rzeczywiście wie lepiej, wtedy może delikatnie coś zasugerować. Ucz się tego od Velergorfa. I zamknij usta, nadal masz brąz na płaszczu. Czy twój talent mówi ci coś więcej o tym miejscu? Badałeś tego czwororękiego trupa?

Dziesiętnik pokiwał głową.

– Tak. Ale on umarł dawno temu. Nawet jeśli miał duszę, to już odeszła.

– Coś jeszcze? Czym ta kraina różni się od naszego świata?

– Ona... – Nur zagryzł wargi. – Ona jest pusta, panie poruczniku. Nie ma szumu, śladów...

– To znaczy?

– Eeee... tego nie da się opowiedzieć, bo sam nie wiedziałem, o co chodzi, póki tu nie trafiłem. Jakbym całe życie mieszkał nad rzeką i słyszał jej śpiew, a potem nagle przeniósł się na pustynię, w ciszę. Nic tu nie ma, jakby całe miejsce zostało wytarte do czysta. Jakby było martwe.

– Dobrze. Tyle to już sam wiem. Ktoś tu jednak mieszkał, walczył i zabijał. I to niedawno. Has mówił tak o tym Bękarcie, który spadł na Hewen. Że walczył i zabijał w tym miejscu. Więc zapewniam cię, że okolica nie jest tak martwa, jakbyśmy chcieli.

Nur rzucił okiem za jego plecy i uśmiechnął się dziwacznie.

– Wierzę panu, panie poruczniku – powiedział powoli, sięgając ręką po sztylet. – Jak nigdy dotąd, wierzę.

Kenneth odwrócił się i spojrzał prosto w parę jasnoniebieskich oczu. Chłopak stał ledwo dwa kroki za nim, a pytanie, jak na bogów go podszedł, było na wagę życia, bo prawa dłoń dzieciaka ściskała mordercze szare ostrze z taką nieświadomą swobodą, z jaką lew nosi pazury. Potem chłopiec ruszył między nich, jakby czegoś szukał, a porucznik zdołał tylko wysyczeć.

– Niech nikt się nie rusza.

Nie drgnęli nawet, a on chodził między żołnierzami, ignorując trupy, jakby były kawałkami kamienia, aż wreszcie zatrzymał się przy dziewczynach. Daghenie poświęcił chwilę, a trzeba przyznać, że czarnowłosa nerwy miała chyba ze stali, bo gdy przybliżył się i zaczął obwąchiwać ją na wysokości piersi, nawet nie mrugnęła.

Za to przy Kailean... Podszedł, powąchał, cofnął się i zmarszczył zabawnie nos. Powąchał jeszcze raz.

A potem przełożył broń do szponiastej ręki i wykonał jakieś dwa gesty.

Dziewczyna pobladła, a on odwrócił się i pobiegł przed siebie lekkim truchtem.

Загрузка...