Rozdział 9




Jutro nadeszło szybciej, niż się spodziewał. Nadeszło z drżeniem gruntu i narastającym grzmotem kopyt walących o ziemię. Nadeszło z brzękiem cięciw i świstem strzał oraz przerażającym, budzącym grozę okrzykiem wojennym Se-kohlandczyków.

Waraaaaaaa!!! Ag saye waraaaa!!!

Podeszli ich cicho, od gór, stamtąd, gdzie wartowników było niewielu, a noże i garoty otworzyły im drogę. Musieli prowadzić konie pieszo, trzymając je mocno za uzdy, by żaden nie zarżał, wskoczyli na siodła tuż przed atakiem i runęli na śpiący obóz.

Kenneth poderwał się w chwili, gdy między zaskoczonymi, na wpół przytomnymi ludźmi pojawiły się sylwetki na koniach. Jeźdźcy, którzy mieli lance, kłuli nimi wstających, a łucznicy posyłali strzałę za strzałą, niemal wprost w leżących pod kopytami ich koni Wozaków, pociski, wystrzelone z tak bliska, przeszywały ludzi na wylot i przyszpilały do ziemi.

Zrywając się z posłania, złapał tylko tarczę, miecz, odłożony na bok, złośliwie wymknął się spod palców, Kenneth przyklęknął, by go podnieść i w tej chwili jedna strzała świsnęła mu nad głową, druga zaś prześlizgnęła się po kolczudze. Rękojeść miecza wreszcie przykleiła się do dłoni, porucznik jednym ruchem strzepnął pochwę z ostrza i nagle z półmroku przed nim wyłonił się galopujący jeździec. Lanca mierzyła wprost w brzuch porucznika, który zasłonił się niezręcznie tarczą a siła uderzenia wyrzuciła go za burtę wozu.

Przez mgnienie oka leciał w powietrzu, jakimś cudem nie upuszczając ani tarczy, ani miecza, a następnie walnął o ziemię z takim impetem, że aż stracił dech. Odruchowo przetoczył się przez plecy, potrząsnął głową żeby przegonić ciemne plamy sprzed oczu. A koczownik już najeżdżał na niego, pochylony w siodle, lanca uderzyła w dół, podstępnie, na wysokości uda, Kenneth odbił grot mieczem, doskoczył do konnego i z całej siły pchnął tarczą. Szpiczaste umbo wbiło się w nogę napastnika tuż nad brązowym nagolennikiem, w miejscu, gdzie nie sięgała kolczuga, jeździec krzyknął, szarpnął wodze, usiłując cofnąć konia, i puścił lancę, sięgając po szablę.

Kenneth nie dał mu szansy. Przykleił się do konia, pociągnął tarczę w dół, mocniej rozrywając nogę przeciwnika, a krzyk rannego przeszedł w wycie. Strażnik pchnął mieczem w górę, trafiając w brzuch, pozyqa była niewygodna, nie mógł włożyć pełnej siły w uderzenie, więc kolczuga koczownika wytrzymała, ale cios wypchnął powietrze z jego piersi. Mężczyzna zgiął się w pół, a kolejne uderzenie trafiło go w szyję, tuż pod zapinkę hełmu. Gorąca krew trysnęła porucznikowi na twarz, wyszarpnął miecz i odskoczył, cofnął się kilka kroków, szukając plecami wozu.

Dwóch konnych wyłoniło się z obu stron pojazdu i zwolniło. Ten z prawej miał lancę, ten z lewej łuk i już unosił broń do strzału. Kenneth skulił się za tarczą, boleśnie świadomy, że jest o wiele za mała, strzelec może spokojnie wybrać, gdzie go trafi, a jego towarzysz po prostu dobije rannego. Brzęknęła cięciwa, głowa łucznika odskoczyła w tył z krótkim bełtem tkwiącym pośrodku czoła, drugi koczownik spiął konia i w tej chwili trafiły go dwa pociski. Stęknął, upuścił lancę i zwalił się z konia, a potem spróbował odpełznąć w bok.

Z ciemności wyskoczyły pochylone sylwetki, Kenneth rozpoznał swoją dziesiątkę, kilku ludzi z Drugiej i Czwartej oraz na oko całą Piątą. Jeden z żołnierzy, przebiegając obok, przyszpilił ruszającego się jeszcze koczownika do ziemi. Wokół trwała walka. Fenlo Nur podbiegł do dowódcy z kuszą w ręku. W zębach, niczym knebel, trzymał gruby bełt.

– Czały jestesz... tfu – wypluł pocisk – cały pan jest?

– Tak, to nie moja krew.

– Dobrze.

Dziesiętnik oparł kuszę o ziemię, naciągnął, założył bełt. Wokół strażnicy utworzyli luźny krąg. Porucznik rzucił okiem, było ich około trzydziestu, w tym połowa z kuszami, z podoficerów miał tylko Nura.

– Wozy w koło – rzucił.

Krępy dziesiętnik skinął tylko głową. Znajdowali się po zewnętrznej stronie półokręgu ustawionego z kilkunastu wozów, przez kilka chwil mieli spokój, większość napastników szalała nieco dalej, choć sądząc po coraz głośniejszym brzęku stali i rżeniu koni, nie szło im już tak łatwo.

– Bland, Malawe, Gawoh i wy dwaj, dwa wozy z lewej i zamykacie krąg. Maronles, Szpak i wy – Kenneth wskazał kilku żołnierzy pozbawionych kusz – wozy z prawej. Fenlo, bierz kuszników i osłaniacie ich. Na trzy. Raz, dwa...

Ruszyli biegiem, pochyleni, dopadli wozów, szarpnęli. Puste pojazdy potoczyły się lekko i półokrąg zaczął się zamykać. W międzyczasie porucznik znalazł wóz, na którym spał. Pas z pochwą i sztyletem powędrował na miejsce.

I w tym momencie błysnęło światło. Ktoś wrzucił naręcze chrustu w jedno z tlących się leniwie ognisk, płomienie buchnęły na kilka stóp w górę, oświetlając obóz. Koczownicy znajdowali się wszędzie, galopowali po zakrwawionej ziemi, kłuli uciekających w plecy, ścinali szablami, rozwalali toporami głowy. Łuki pracowały rzadziej, w ciemnościach trudno było mierzyć do niewyraźnych celów i chyba właśnie dlatego wpadli na pomysł, by oświetlić sobie okolicę. Tym bardziej że w jednym miejscu Wozacy zbili się w potężną gromadę, uzbrojeni w co który złapał, siekiery, łopaty, ciężkie młoty, drewniane drągi. Wianuszek okrwawionych ciał koni i ludzi świadczył, że próba rozbicia tej kupy frontalnym atakiem nie powiodła się, więc teraz błysnęło drugie i trzecie ognisko, a jeźdźcy sięgnęli po łuki i świsnęły pierwsze strzały.

Verdanno zakłębili się i zaczęli cofać w stronę grupy wozów stojących bliżej rampy, coraz szybciej, coraz bardziej bezładnie. Dzieliło ich od zbawczej osłony jakieś sto kroków i jasne było, że zanim tam dotrą, koczownicy wystrzelają połowę z nich. A jeśli Wozacy rzucą się do ucieczki, zostaną stratowani i wyrżnięci.

– Tam!

Kenneth wskazał Fenlo Nurowi oddaloną o jakieś pięćdziesiąt jardów grupkę konnych łuczników. Podoficer skinął głową, rzucił kilka krótkich rozkazów, jego dziesiątka i tych kilku pozostałych żołnierzy z kuszami wzięła koczowników na cel.

– Teraz! – warknięcie Nura przebiło się przez zgiełk bitwy i kilkanaście kusz szczęknęło jak jedna.

We wskazanej grupie konnych było równo dziesięciu jeźdźców i nagle czterech zwaliło się na ziemię, pięciu zakrzyczało różnymi głosami, zgięło się w siodłach, a ostatni zastygł z otwartymi ustami i na wpół naciągniętym łukiem.

Fenlo Nur nie tracił czasu na podziwianie efektów swojej pracy, oparł kuszę o ziemię, szarpnął cięciwę, pozornie bez wysiłku zaczepił ją o orzech, położył bełt w rowku. Kenneth nigdy w życiu nie widział, by ktoś tak szybko napinał tę broń. Dziesiętnik przytulił łoże do policzka i delikatnie nacisnął spust. Ostatni jeździec wciąż rozglądał się, gdy pocisk trafił go w gardło.

Kenneth zrozumiał. Koczownicy ich nie widzieli. Wozy, które strażnicy ustawili w okrąg, znajdowały się z boku, rozpalone ogniska ułatwiały napastnikom celowanie, ale sprawiały też, że mrok poza kręgiem płomieni był dwa razy gęstszy.

– Strzelajcie dalej – rozkazał. – I wozy bliżej!

Wyskoczył na zewnątrz, w ciemność, gdzie leżały ciała trzech zabitych wcześniej koczowników. O pierwsze prawie się przewrócił, odszukał po omacku twarz, przyklęknął przy trupie, wcisnął ostrze sztyletu pod zapinkę stalowego, zwieńczonego kitą z końskiego włosia hełmu, przeciął. Po chwili miał w ręku trzy hełmy i długą na dwanaście stóp lancę. Wrócił do wozów, w biegu związując kity ze sobą.

Wozy tworzące krąg ustawiono ciaśniej, uzbrojeni w kusze żołnierze słali bełt za bełtem, a Se-kohlandczycy już się zorientowali, skąd są ostrzeliwani, bo o burty zaczęły uderzać strzały. Konni jeszcze nie ruszyli do ataku, strzelali trochę na ślepo, na dodatek porucznik zauważył, jak jeden czy drugi ogląda się przez ramię w stronę rampy, widać nie byli pewni własnych sił. Lecz Kenneth nie zamierzał pozwolić im długo się wahać. Wbił grot lancy w węzeł trzymający razem hełmy, uniósł je w górę, wetknął drugi koniec w szczelinę w dnie najbliższego wozu i potrząsnął.

Hełmy zabrzęczały metalicznym pogłosem, zalśniły w blasku ognia.

– No dobra, trzeba wskazać naszym chłopakom drogę! Szósta! Razem! Szósta!

Żołnierze podjęli okrzyk, waląc do rytmu płazami mieczy i trzonkami toporów o tarcze i burty wozów. Nad zakrwawionym pobojowiskiem poniósł się ryk:

– Szósta! Szósta! Szósta!

Atakujący Wozaków koczownicy odwracali głowy w stronę kręgu wozów, zaczepiali wzrok o powiązane, chwiejące się w powietrzu hełmy i zawracali konie. Trudno o wymowniejsze wyzwanie. Tym bardziej że zza barykady raz po raz wylatywały bełty. Pierwsza grupa nacierających oderwała się od Verdanno i, formując w pełnym galopie luźny szyk, runęła w stronę Straży.

– Czekać!

Nie musiał wydawać tego rozkazu, bo Nur, który objął dowodzenie nad kusznikami, znał się na robocie. Ustawił ich w dwuszeregu, po ośmiu strzelców, i czekał razem z nimi.

A Kenneth widząc, jak Se-kohlandczycy rozpuszczają konie, zrozumiał nagle, co próbują zrobić. Chcieli przeskoczyć górą, nad burtami, i istniało zagrożenie, że im się uda. Pojazdy użyte jako barykada nie były wozami bojowymi, ich burty ledwo sięgały żołnierzom do piersi. Rozpędzony koń mógł przesadzić taką przeszkodę jednym susem.

– Pierwszy, teraz! – Salwa uderzyła w atakujących, dwa konie zaryły chrapami w ziemię, kilka zarżało i wyłamało się z szyku. – Czekać!

Fenlo Nur miał głos jak buhaj w rui i znał się na strzelaniu z kuszy. Pierwszy szereg strzelców cofnął się i zaczął ładować broń, drugi złożył się do strzału.

– Czekać!

Galopowało na nich jakichś trzydziestu jeźdźców, pochyleni nad końskimi karkami i skryci za tarczami, byli cholernie małym celem. Zwłaszcza w ciemnościach rozświetlonych tylko kilkoma ogniskami. Ale kusznicy nie mierzyli w ludzi.

– Czekaaać!

Trzydzieści jardów, luźny szyk atakujących rozpadł się jeszcze bardziej, konie przeszły w cwał.

– Teraz!!!

Osiem kusz szczęknęło jedna za drugą, pięć koni zwaliło się na ziemię, Kenneth widział, jak co najmniej trzy z nich bełty trafiają prosto w głowy, gruchoczą czaszki i zabijają na miejscu. Bo wyszkolony do walki, ogarnięty bojowym szałem rumak nie złamie szyku trafiony nawet kilka razy w pierś i będzie cwałował naprzód jeszcze przez co najmniej sto jardów, nawet jeśli krew zacznie wypełniać mu płuca. Ale zabity na miejscu...

Zakotłowało się, jeźdźcy wylecieli z siodeł, trafione konie zaryły w ziemi, wierzgając na wszystkie strony kopytami, raniąc i okaleczając inne zwierzęta. Koczownicy, którzy nie zdążyli wyhamować, wpadli na ten młyn i przed wozami wyrósł kłąb ludzkich i końskich ciał. Reszta atakujących odbiła na prawo i lewo, jak woda opływająca skałę.

– Za mną!

Kenneth przeskoczył wóz i wpadł między leżących. Uderzeniem tarczy przewrócił próbującego wstać Se-kohlandczyka, poprawił szerokim ciosem zza głowy, miecz ześlizgnął się po hełmie i rozwalił obojczyk. Tym razem kolczuga nie pomogła, klinga niemal odcięła wojownikowi ramię, porucznik kopniakiem uwolnił miecz i rozejrzał się.

Szósta właśnie kończyła robotę, tych kilku jeźdźców, którzy nie zginęli w czasie upadku, wyrżnięto w mgnieniu oka.

A wokół nagle zaświstały strzały.

– Zbierać lance i do wozów!

Wrócili za osłonę, unosząc kilka zdobycznych lanc. Mogły się przydać, brakowało im długiej broni do walki z konnicą.

Pociski uderzały o burty coraz gęściej, lecz nadal niezbyt celnie, w ciemności ludzkie sylwetki skryte za deskami były ledwo widoczne. W przeciwieństwie do jeźdźców, którzy w świetle ognisk wyraźnie odcinali się na tle rozgwieżdżonego nieba. Kusze podjęły pracę.

Po kilku salwach wśród Se-kohlandczyków zabrzmiały gwizdki. Konni zaczęli się przeformowywać.

Kenneth rzucił okiem w stronę Verdanno i zamrugał, zbita masa pieszych ledwo dotarła do wozów u podnóża rampy. A wydawało mu się, że ich potyczka trwała dobry kwadrans.

– Idą – głos Fenlo był spokojny, napiętą kuszę trzymał opuszczoną. – Teraz uderzą w dwóch miejscach.

Malawe zatknął koniec zdobycznej lancy w ziemię, napluł w dłonie.

– Uparli się, czy co?

– Nasz porucznik ma talent do wkurzania ludzi. – Dziesiętnik spojrzał wymownie na pobrzękujące w powietrzu hełmy.

– A nie, to to wiemy nie od dzisiaj. – Strażnik błysnął w ciemnościach zębami, potrząsnął lancą. – Dzięki temu się nie nudzimy.

Koczownicy zachodzili ich z dwu stron w grupach po trzydziestu. Kenneth rozejrzał się po pobojowisku, nie było tam już właściwie napastników. Czyżby Wozaków zaatakował tylko mały podjazd, mniej niż sto koni? Dlaczego więc nie uciekają, mając pod bokiem całą armię Verdanno?

– Chcą nas. – Fenlo zdawał się czytać mu w myślach. – Chcą cesarskich żołnierzy, na dowód, że Imperium maczało palce w przejściu Wozaków przez góry. Spróbują wziąć kogoś żywcem, taki jeniec będzie na wagę złota.

Łoskot kopyt zagrzmiał nagle z prawej i lewej, Se-kohlandczycy runęli na barykadę.

Kenneth zrozumiał, że nie zatrzymają ich niskie wozy ani garść lanc, które mieli jego żołnierze.

– Gotuj się! Salwa i pod burty! Wpuszczamy ich!

Kusznicy dopadli pojazdów, pospieszna salwa załomotała o tarcze, zamlaskała mokrymi uderzeniami o końskie piersi i łby, po czym żołnierze przykucnęli przy burtach, chroniąc głowy. Kenneth też. Nagle nad wozem, do którego się przytulił, przeskoczył koń, ciemny kształt na tle nieba zdawał się frunąć w nieskończoność, wyciągnięty w skoku z przednimi nogami ugiętymi tak, że dotykały piersi.

Konni przeskakiwali wozy tylko z jednej strony, atak na drugą był zmyłką, która miała rozproszyć obrońców, i od razu, wpadając do środka, ruszali do ataku z nisko pochylonymi lancami. Na oczach Kennetha jeden ze zrywających się na nogi strażników, nim zdołał się odwrócić, został przyszpilony do burty, inny uniknął pchnięcia lancą, ale wyszkolony koń najechał na niego, obalił i stratował. Zgromadzeni pod wozami po przeciwnej stronie obronnego kręgu żołnierze w kilka uderzeń serca znaleźli się w poważnych kłopotach.

– Ataaaak!!! – wrzasnął, zrywając się na nogi.

Obok Fenlo Nur, który jakimś cudem zdołał w międzyczasie napiąć cięciwę, posłał bełt w plecy najbliższego jeźdźca, odrzucił kuszę i wyciągając kordy, runął na koczowników. Kenneth złapał zdobyczną lancę, doskoczył do pierwszego Se-kohlandczyka. Ten obejrzał się przez ramię, spróbował przerzucić drzewce nad końską głową, ale nie zdążył. Wąski grot trafił go w bok, na wysokości nerki, bez trudu przebił kolczugę i zagłębił się w ciało. Jeździec krzyknął krótko, strasznym głosem, Kenneth naparł mocniej, wepchnął ostrze jeszcze na kilka cali. Puścił lancę, wyszarpnął miecz i skoczył do następnego napastnika.

To była brudna walka. Brutalna i bezlitosna. W ciemnościach, z ostrzami szabel i toporów walącymi z góry, z lancami kłującymi na odległość. Na dodatek pierwszy atak rozproszył strażników, walczyli teraz bez żadnego szyku ani taktyki. Jeden na jednego, czasem jeden na dwóch. Cios mógł nadejść z każdej strony, niewidoczny; w chwili, gdy powalałeś jednego wroga, drugi wbijał ci ostrze w plecy.

Kenneth wpadł między dwa konie, chlasnął po odsłoniętej nodze najbliższego jeźdźca, przy okazji rozrąbując bok zwierzęcia, przyjął na uniesioną tarczę cios toporem wyprowadzony przez drugiego z wojowników i skontrował krótkim sztychem pod pachę. Płytko, ale koczownik i tak wrzasnął i puścił broń. W tym momencie ktoś uczepił się Se-kohlandczyka z drugiej strony i ściągnął go z siodła. Porucznik odwrócił się, jeździec zranionego konia opanował właśnie wierzchowca i najeżdżał na niego, zwierzę błyskało szalonymi oczyma i kłapało zębami.

Oficer też wyszczerzył się w dzikim grymasie. Cholerni koniarze, jak tylko znajdą się w siodłach, mają się za panów świata. Cofnął się pół kroku, unikając ugryzienia. Wydaje im się, że zasrana piechota jest tylko do sprawdzania ostrości broni. A on musi się tu bawić z tym chędożonym bękartem, kiedy jego ludzie walczą rozproszeni po całym obozie i giną, pozbawieni dowódcy.

Jeździec pochylił się i spróbował szybkiego sztychu szablą, głupio, bo miał za krótką broń, ale to była zmyłka, bo gdy tylko Kenneth sparował cios, koń wyrzucił szyję naprzód i zatrzasnął zębiska tuż przed jego twarzą. Cal dalej, a porucznik straciłby nos i policzek.

I w tym momencie coś w nim wybuchło. Odskoczył o dwa kroki, wziął szeroki zamach tarczą i z całej siły, z wściekłością, jakiej starał się do tej pory nie poddawać, walnął w koński łeb krawędzią okucia. Zaraz poprawił na odlew, aż głowa wierzchowca odskoczyła, a zwierzę wydało z siebie coś między rżeniem a kwikiem. Urwał je trzeci cios, po którym oczy konia zamgliły się, nogi rozjechały i zwierzę zwaliło się na ziemię.

Porucznik skoczył, dobił podnoszącego się jeźdźca i runął między inne konie, do swoich żołnierzy.

Pierwszy był Malawe, przyparty do wozu osłaniał się rozpaczliwie przed atakami dwóch Se-kohlandczyków. Szable błyskały w górze i opadały, dzwoniąc po kordach, unoszonych z coraz większym wysiłkiem. Koczownicy uderzali na zmianę, bez przerwy, jeszcze kilka ciosów, a strażnik spóźni się z obroną. Kenneth dopadł pierwszego konia, nie patrząc na jeźdźca, uderzył nisko, niemal odrąbując prawą przednią nogę wierzchowca, który zarżał głosem przechodzącym w rozpaczliwy kwik i szarpnął się w tył. W tej samej chwili szerokie uderzenie od dołu rozpłatało mu gardło.

Porucznik zignorował upadające zwierzę, ruszył do drugiego napastnika, ten uniósł się w siodle, szabla zadzwoniła o tarczę Kennetha, lecz wtedy miecz strażnika do połowy ostrza pogrążył się w końskim boku. Wierzchowiec zacharczał, czarna krew trysnęła mu chrapami i pyskiem, i zwalił się na bok, przygniatając konnego. Dwa szybkie ciosy i było po wszystkim.

– Za mną!

Malawe odetchnął głęboko, raz, drugi, a potem skinął głową. Dopadli następnego konia we dwóch, pchnięcie w bok zwierzęcia i drugie w szyję jeźdźca, który zdążył wyrwać nogi ze strzemion, ale nie zdążył już zasłonić się tarczą. Kenneth obiegł konające zwierzę i zaatakował następnego koczownika, który właśnie, pochylony w siodle, dźgał szablą jakiś kształt przed kopytami wierzchowca. Porucznik złapał wojownika za rękę, ściągnął z siodła i krótkim, oszczędnym ruchem poderżnął gardło. W tym samym czasie Malawe walnął konia płazem w zad, odpędzając na bok.

Porucznik pochylił się nad leżącym. Patyk osłaniał tarczą siebie i jeszcze jednego żołnierza. Gdy uniósł głowę, w oczach miał pustkę.

– Próbowałem go ochronić, ale tamten był szybszy... próbowałem...

Patyk używał dużej, piechociarskiej tarczy, pod którą, jak żartował sobie Velergorf, mogła znaleźć schronienie cała dziesiątka. Ale tym razem tarcza okazała się za mała. Na ziemi leżał jeden z piątej kompanii, twarz trafiona kopytem nie przypominała ludzkiego oblicza. Kenneth nie potrafił go rozpoznać, nie teraz.

– Gdzie twoja broń?

Patyk zamrugał, wstał, podniósł z ziemi topór.

– Idziemy.

Koczownicy jeszcze nie zauważyli, że coś się dzieje, jeszcze zajęci byli krótkimi starciami w rozproszeniu, podczas których pozycja na końskim grzbiecie dawała zdecydowaną przewagę. Ale też nie szło im tak łatwo, jak się spodziewali, starcia się przedłużały, Górska Straż to nie banda chłopów zgarnięta z pola. Żołnierze walczyli zażarcie, kilka koni biegało już luzem, paru jeźdźców wycofało się z walki. Mimo wszystko przewaga była po stronie Se-kohlandczyków.

Kenneth, Malawe i Patyk skoczyli ku największej gromadzie, gdzie kilku strażników, ustawionych plecami do wozów, atakowała grupa około dziesięciu koczowników. Walka się przeciągała. Być może chodziło o to, że rzeczywiście starali się wziąć ich żywcem, trup, nawet noszący płaszcz Straży, nie byłby żadnym dowodem. Szable, lance i topory uderzały i kłuły raz po raz, ale piesi bronili się z ponurą determinacją, w milczeniu, szczęk żelaza i ciężkie dyszenie były jedynymi odgłosami unoszącymi się nad walczącymi.

Kenneth w biegu podniósł z ziemi se-kohlandzki topór, kawaleryjską broń z lekkim żeleźcem zamocowanym na długim stylisku, zakręcił i rzucił. Najbliższy jeździec wrzasnął, gdy ostrze trafiło go w plecy tuż powyżej tylnego łęku, ściągnął odruchowo wodze, aż koń przysiadł na zadnich nogach, i przetoczył się przez plecy na ziemię. Jego wierzchowiec szarpnął się w tył, w linii koczowników powstała luka.

Wpadli w nią we trzech.

– Patyk, tarcza!

Tarcza znalazła się nad ich głową, przyjęła kilka potężnych ciosów, ale było za ciasno, by koczownicy mogli ich dosięgnąć. Nagle oba konie zarżały, zakwiczały dziko, jeden zwalił się na pysk, drugi stanął dęba, załomotał kopytami po grzbiecie sąsiedniego wierzchowca. Wszczęło się zamieszanie, które w chwili, gdy jeszcze jeden koń, trafiony w pysk mieczem, wypadł z szeregu, przerodziło się w panikę. Jeźdźcy łamali szyk i zawracali, próbując się oderwać od pieszych. Najstarszy manewr jazdy.

Tylko że cholernie trudny do wykonania w kręgu wozów o średnicy jakichś trzydziestu jardów, gdzie wszędzie leżą trupy ludzi i koni, a zwierzęta mają za mało miejsca, by nabrać prędkości. O skoku przez wozy nie było nawet mowy.

Kenneth zresztą nie zamierzał im na to pozwolić.

– Za mną!

Poszli Malawe, Patyk i ci, którzy jeszcze przed chwilą byli przyciśnięci do wozów. Tym razem sytuacja odwróciła się, to jeźdźcy zostali przyparci do burt, a piechota ich atakowała. I to z bezwzględną skutecznością. Szpak i Dewres, uzbrojeni w ciężkie, dwuręczne topory, doskoczyli do koni i w przyklęku zadali potężne, poziome cięcia na wysokości pęcin. Kwik ranionych zwierząt wybuchł nad polem walki, na chwilę zagłuszając wszelkie inne odgłosy. A strażnicy wpadli między wierzchowce, ściągali jeźdźców z siodeł, rozwalali głowy, dźgali, cięli i kłuli. W mniej niż dziesięć uderzeń serca było po wszystkim.

Kenneth wytarł twarz z krwi.

– Malawe, Patyk, Dewres i wy, na lewo – rzucił. – Reszta za mną.

Ruszyli wzdłuż linii wozów, atakując po kolei resztę koczowników i odwracając sytuację. Ponad połowa konnych już nie żyła lub była ranna, a większość jego żołnierzy wciąż stała na nogach. Poza tym strażnicy skupili się już, a grupa, którą zebrał Kenneth, parła bezlitośnie naprzód i zabijała Se-kohlandczyków i ich konie. Jednego po drugim.

Gdzieś brzęknęła kusza, potem druga i kolejnych dwóch jeźdźców wyleciało z siodeł. Kenneth obejrzał się, Fenlo Nur zebrał kilku ludzi i właśnie napinali broń. Trochę niepotrzebnie, bo ostatnich trzech koczowników zeskoczyło na ziemię, smyrgnęło pod wozami i znikło w ciemności.

Przez chwilę wszyscy tkwili bez ruchu, ściskając w dłoniach lepiącą się od krwi broń.

Stojący obok Kennetha Patyk oparł tarczę o ziemię, pochylił się, otarł twarz rękawem, rozmazując krew i pot, a minę miał taką, jakby chciał się rozpłakać. Kenneth potrzebował chwili, by przypomnieć sobie, jak Patyk ma naprawdę na imię.

– Dobra robota, Aers – powiedział głośno.

Dla młodego żołnierza była to pierwsza poważna bitwa. Pierwsza, w której widział śmierć tylu przyjaciół i towarzyszy broni. Bo na nogach pozostało jakichś piętnastu strażników. Kilku jeszcze podnosiło się powoli i widać było, że są mniej lub bardziej ranni. Co najmniej dziesięciu leżało bez ruchu.

Kenneth obejrzał się, słysząc tętent. Nadchodziła reszta podjazdu.

Jeźdźcy byli jakieś sto kroków od nich, galopowali wąską linią, by utrudnić życie kusznikom, ale rozpuszczali już konie, gotowi wpaść w krąg wozów i dokończyć dzieła.

– Pod wozy!

W chwili, gdy Kenneth rzucił rozkaz, koczownicy dostali salwę w bok. Oddział zwinął się jak wąż przyszpilony strzałą, spróbował zawrócić, by stawić czoła niebezpieczeństwu, ale było za późno. Bo w jego linię wbiła się kolumna rydwanów.

Górska Straż była pierwszy raz świadkiem takiego starcia. Rydwany przeciw konnicy. Być może w dzień, w pełnym świetle, gdy obie grupy widziałyby się z daleka, przewaga byłaby po stronie Se-kohlandczyków. Ale teraz rydwany okazały się zabójczo skuteczne.

Każdy ciągnęła para koni okrytych pikowanymi pancerzami, każdy miał dwuosobową załogę – woźnicę i łucznika – chronioną przez wysokie burty, i każdy był prawdziwą machiną wojenną. Strzelcy szyli do konnych, a woźnice, kierując jedną ręką, drugą ciskali krótkie dziryty. Przygotowani do szarży na pieszych koczownicy, bez łuków w rękach, dali się zaskoczyć.

Klin rydwanów przeciął ich kolumnę w pół, rozdzielił się z imponującą precyzją na dwie części i zawrócił. W tym starciu wygrywała masa i siła, podwójny zaprzęg był w stanie przewrócić i stratować wrogiego wierzchowca, strzały i dziryty zbierały obfite żniwo wśród jeźdźców i w kilka chwil zwarty oddział jazdy rozpadł się na pojedyncze grupki, walczące o przetrwanie.

Nagle z drugiego końca pola walki dobiegł ryk:

– Szósta! Szósta! Szósta!

I między konnymi i rydwanami pojawiły się sylwetki pieszych, doskakujące i tnące konie po pęcinach, ściągające jeźdźców na dół, szyjące z kusz. To był ostatni impuls, koczownicy zaczęli zawracać konie i uciekać w stronę równiny. Fenlo Nur stanął obok dowódcy, odchrząknął, splunął na ziemię.

– Nareszcie się zebrali – wycharczał.

– Pewnie coś ich zatrzymało, noc taka piękna, niektórzy woleliby pewnie pooglądać gwiazdy. – Kenneth starał się nie pokazać, jaką odczuł ulgę. Przez chwilę bał się, że garstka przy nim to wszystko, co zostało z kompanii. – Kłopoty z gardłem?

– Jeden suczy syn trafił mnie łokciem w szyję.

– Coś osobistego?

– Nie powiedział. Może chodziło o to, że wbijałem mu kord w brzuch.

– Takie coś potrafi sprawić, że człowiek zapomina o manierach.

– Właśnie.

Nur spojrzał mu w oczy i Kenneth poczuł chłód, to znów był ten spokojny, zimny wzrok mordercy. Z pewnością nie został jego ulubionym porucznikiem.

– To było dobre. – Młodszy dziesiętnik odezwał się pierwszy.

– Co?

– Dowodzenie. Zebrałeś ludzi, pokazałeś im, że nie są sami, poprowadziłeś do walki. Gdybyśmy mieli gorszego dowódcę, nikt nie zostałby żywy. Będą długo opowiadać sobie o tym, jak powaliłeś konia ciosem tarczy.

Cholera, a może jednak?

– Nur.

– Tak jest.

– Za odezwanie się na ty do dowódcy trzymasz podwójne warty przez najbliższe trzy noce. A teraz zajmij się rannymi.

– Tak jest!

Dziesiętnik stanął na baczność i zasalutował. Bez żadnego złośliwego grymasu na ustach.

Dopiero po chwili do Kennetha dotarło, co właściwie usłyszał. Nur widział, jak znokautował konia, i widział, jak zbierał ludzi, formując na powrót oddział. Czyli go obserwował. W czasie walki, wbijając komuś miecz w brzuch. Kim on do cholery był, że nie spuszczał wzroku z dowódcy? Od czasu do czasu słyszało się o takich żołnierzach, zgorzkniałych, żyjących w poczuciu krzywdy, uważających oficerów za zło wcielone i nienawidzących ich serdecznie. Ciekawe, czy gdyby sprawił się dzisiaj gorzej, to dostałby zabłąkanym bełtem?

Wykrzywił się i splunął tak samo siarczyście jak przed chwilą dziesiętnik. To nie był dobry czas na takie rozważania. Trzeba zająć się rannymi i pogrzebać zabitych.

* * *

Usiedli w kręgu, milcząc. Kenneth, Velergorf, Andan z głową obwiązaną szmatą, Bergh z prowizorycznie zszytym barkiem, Cerwes Fenl, którego skórzany pancerz przypominał sito, bo jeden z konnych złapał go na arkan i przeciągnął pięćdziesiąt jardów po ziemi, Versen-hon-Lawons i Omne Wenk z ręką na temblaku, Fenlo Nur. A za ich plecami reszta kompanii, kilkudziesięciu mężczyzn, każdy z kubkiem w ręku, niemal co drugi mniej lub bardziej poharatany.

Podliczyli już straty. Największe poniosły Pierwsza i Piąta dziesiątka, po czterech ludzi, w pozostałych było po jednym albo dwóch zabitych. Łącznie Szósta Kompania straciła piętnastu żołnierzy; drugie tyle było rannych. To znaczy rannych na tyle, że obniżało to ich sprawność bojową, bo takie drobiazgi, jak nadcięte ucho czy potłuczone żebra się nie liczyły. Stracili też pięć psów.

Milczeli. To był czas żałoby po towarzyszach. Tak się złożyło, że zginęło ośmiu starych i siedmiu nowych strażników, choć istniało jeszcze ryzyko, że proporcje się wyrównają, bo jeden z ludzi Omne Wenka miał ciężką ranę brzucha. Uzdrowiciele Verdanno starali się jak mogli.

And’ewers zrobił więcej, niż nakazywała przyzwoitość. Ranni strażnicy zostali otoczeni opieką nawet przed rannymi Wozakami. Być może miało to coś wspólnego z relacją zdaną przez Ger’serensa. Budowniczy opisał całe starcie, łącznie z tym, jak Velergorf zebrał połowę kompanii i osłaniał odwrót tych, którzy nie zginęli w pierwszym ataku, oraz że reszta strażników ściągnęła na siebie większość sił wroga. En’leyd obejrzał prowizoryczny krąg wozów wypełniony trupami koczowników i koni, policzył je i nic nie powiedział. Ale strażnicy mieli pierwszeństwo w opatrywaniu ran oraz opiece uzdrowicieli i czarowników.

Verdanno nie potrafili lub nie lubili dużo gadać, lecz mieli inne sposoby, by wyrazić wdzięczność i uznanie. Przed skromnym obozem Szóstej Kompanii rosła sterta podarunków. Beczułek wina, haftowanych koszul i jedwabnych kamizelek, nowych butów, pasów, broni w wysadzanych złotem i klejnotami pochwach. Co i rusz podchodziło kilka osób, kłaniało się bez słowa i zostawiało swój prezent.

Trudno o lepszy dowód uznania.

A mimo to, sącząc podarowane wino, Kenneth czuł pustkę.

Velergorf powiedział, że to pomoże. Pożegnanie. Bez słów, bez ubierania wspomnień o innych w żałobne kłamstwa, bez oszukiwania się. Ale kłamstwa nie byłyby potrzebne, bo to byli dobrzy ludzie, którzy zasłużyli sobie na tę chwilę ciszy. Kenneth podejrzewał jednak, że wcale nie chodzi o umarłych, lecz o żywych. To oni musieli uporać się ze śmiercią, z tym, że towarzysze, którzy jeszcze wczoraj śmiali się i żartowali, dziś leżą zawinięci w żałobne płótno.

Ustalili już mniej więcej przebieg starcia. Po pierwszym ataku Velergorf objął dowództwo. Udało mu się skupić przy sobie większość kompanii, dołączyć do zbierającej się gromady Wozaków i odeprzeć dwa ataki, zanim koczownicy wpadli na pomysł z ogniskami i zaczęli rozstrzeliwać obrońców. I tylko dzięki temu, że – jak to ujął – pan porucznik naszczał na gniazdo szerszeni, nie wyrżnęli wszystkich.

Kenneth w czasie walki dowodził swoją dziesiątką, która jak zwykle rozłożyła się w pobliżu, Piątą, trzymającą akurat wartę, i kilkoma innymi żołnierzami. A choć mogło się wydawać, że bitwa trwała pół nocy, nie była dłuższa niż kwadrans. Tyle zajęło Wozakom posłanie na dół setki rydwanów, bo tylko tyle mieli w gotowości. Niezły czas jak na zaskoczenie, które zgotowali im Jeźdźcy Burzy.

Bo zaatakowały ich Błyskawice Kyh Danu Kreda, trzeciego spośród dowódców Ojca Wojny. Verdanno wzięli żywcem kilku jeźdźców i już wiedzieli, że plemiona podległe Danu Kredowi wyruszyły wcześniej niż zwykle i kierowały się wzdłuż Olekadów na północ. Całe sto tysięcy dusz, oczywiście licząc kobiety, starców i małe dzieci. Danu Kredo miał pod sobą jakieś piętnaście tysięcy lekkiej jazdy i trzy tysiące Błyskawic oraz paru naprawdę potężnych Źrebiarzy, ale te wyliczenia były niedokładne, bo wśród Se-kohlandczyków prawo do posiadania konia i łuku miał każdy, bez względu na wiek i płeć. A to znaczyło, że przeciw Wozakom może stanąć trzydzieści albo czterdzieści tysięcy konnych. I tak, Kenneth uśmiechnął się gorzko, koczownicy wiedzieli. Wiedzieli, że przez Olekady przeprawia się właśnie armia Verdanno, że nieskończone, nieogarnione przeciętnym umysłem skarby w koniach, wozach, broni i ubraniach, złocie i srebrze wlewają się przez góry na wyżynę. I dlatego właśnie Kyh Danu Kredo poderwał swoje plemiona wcześniej niż zwykle, by zdobyć to bogactwo dla siebie. Był młody, ambitny, spragniony łupów i wierzył, że jego trzydzieści tysięcy jazdy zdoła ogarnąć jeśli nie wszystkie, to przeważającą większość wozackich bogactw. Bo ani bojowe wozy, ani rydwany nie wydawały mu się straszne. Był pewien, że zanim przybędzie reszta Se-kohlandczyków, zdoła pokonać prawowitych właścicieli wyżyny.

Przynajmniej tak twierdzili jeńcy, a ponieważ przesłuchiwano ich osobno i wszyscy mówili to samo, wieści wyglądały na prawdziwe. Obozowisko u stóp rampy zaatakował tylko jeden a’keer, nie więcej niż sto dwadzieścia koni. Czoło sił Kyh Danu Kreda miały znajdować się trzy dni drogi na południe stąd.

A to oznaczało, porucznik zacisnął dłoń na kubku, aż pobielały mu kłykcie, że wszystko poszło na marne. Większość wozackiej armii tkwiła jeszcze pod Kehlorenem, Verdanno potrzebowali co najmniej dziesięciu dni, żeby przeprawić się przez góry, dziesięciu, a mieli trzy albo i mniej, bo na wieści przyniesione przez niedobitków podjazdu Syn Wojny z pewnością przyspieszy. Otoczy ich przy podnóżu gór, przyciśnie pierścieniem jazdy do Olekadów, nie pozwoli uformować się wielkim karawanom. A to właśnie te karawany, wędrujące bitewne obozy, były podstawą planu Wozaków. Jeśli nie wyruszą, wszystko przepadnie.

Całe to szaleństwo związane z przebijaniem się przez góry nie miało sensu. Wozacy powinni spalić rampę, zawalić wyrwane w trzewiach góry przejście i udać się pod zamek, niszcząc za sobą wybudowane drogi i mosty. A potem wrócić na Stepy.

Dzisiejszej nocy jego ludzie ginęli na darmo.

Nie powinno ich tu być, jego kompania nie powinna mieszać się w politykę Imperium, w zabawy przesuwające na mapie świata całe narody i zmieniające granice. Powinni siedzieć w Belenden i łapać bandytów.

Powiódł wzrokiem po swoich dziesiętnikach. Byli poważni, nieobecni, skupieni na własnych myślach. Nawet Velergorf siedział, wpatrując się w kubek, a wytatuowane czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Stracił w potyczce dwóch żołnierzy, z którymi służył od dziesięciu lat.

– To byli dobrzy ludzie – rzucił wreszcie.

– Dobrzy – zgodziła się reszta.

Najstarszy dziesiętnik uniósł kubek.

– Oby im się wiodło w drodze do Domu Snu i oby Matka łaskawym okiem spojrzała na ich dusze.

Wznieśli naczynia, wypili. Bo takie były stypy wśród żołnierzy Górskiej Straży, krótkie, ciche, intensywne. Kenneth odłożył kubek.

– Ilu ludzi nie da rady chodzić?

– Ośmiu. – Velergorf miał już wszystkie informacje. – Rozmawiałem z And’ewersem. Proponuje, żebyśmy ich zostawili w obozie, aż staną na nogi, albo odesłali linią noszowych do zamku. Nasz wybór. Reszta rannych da radę iść, choć niektórzy nie za bardzo nadają się do bitki.

– Dobrze. Wozak mówił, co zmierzają teraz zrobić?

– A jak pan myśli, poruczniku? – rozległ się z boku ochrypły głos.

And’ewers stał kilka kroków za ostatnimi żołnierzami. Wyglądał, jakby zaraz miał wyruszyć do walki, kolczuga o drobnych oczkach połyskiwała srebrzyście, hełm z nosalem ocieniał twarz, a lekki topór na długim stylisku obijał się o biodro. Towarzyszyło mu dwóch ludzi. Jeden wyglądał jak młodsza kopia kowala, dla żartu ubrana i uzbrojona w taki sam sposób, drugi, stojący nieco z boku, jak topielec wyciągnięty właśnie z wody. I to topielec w szarościach imperialnych Szczurów.

– Mój syn, Der’eko – dowódca karawany przedstawił młodego wojownika. – Kanewey Pierwszej Fali Obozu New’harr. Jutro poprowadzi swoje rydwany na południe. On i jeszcze osiem innych Fal. Pełne trzy Lawiny pod dowództwem Lamerei Awe’aweroh Mantoru.

Młodsza kopia And’ewersa skłoniła się sztywno, patrząc gdzieś nad głowami strażników. Kenneth odpowiedział skinieniem głowy, po czym rzucił dziesiętnikom:

– Przygotujcie ludzi do drogi. – Sam wstał i zaczął się przeciskać do kowala. Obecność Szczura znaczyła, że przyszły jakieś rozkazy.

– Więc spróbujecie – zaczął, gdy stanął przed And’ewersem.

– Oczywiście. Nie po to szliśmy taki kawał drogi. – Z twarzy Wozaka nie dało się wyczytać żadnych emocji. – Poza tym wiele się nie zmieniło, po prostu spotkamy koczowników trochę wcześniej.

Odeszli jeszcze kilka kroków na bok.

– Bez przygotowania i z większością wozów po drugiej stronie gór.

– Tylko co to zmienia?

Czarne oczy And’ewersa patrzyły spokojnie. Kenneth westchnął.

– Masz rację, to nie moja sprawa. Tak przez ciekawość, ile rydwanów wyślecie przeciw Se-kohlandczykom?

– Dziewięć Fal. Jakieś pięć tysięcy, z czego połowa ciężkich. Mniej więcej dwanaście tysięcy ludzi. Do tego Orne z kilkoma uczniami. Podobno wśród Źrebiarzy Danu Kreda jest Fendor Kawe Lahar. Ten sam, którego czary zniszczyły wiele naszych wozów w czasie Krwawego Marszu. Orne ma z nim do pogadania.

To nie wyglądało na zwykłe działania opóźniające, raczej na szykowanie się do dość poważnej bitwy.

– Będziecie chcieli trzymać ich z dala od rampy?

– To oczywiste. Podjąłeś decyzję, co z rannymi?

– Tak. Wolę, żebyście wysłali ich na tyły. Jak zacznie się walka, będziecie mieli dość problemów z własnymi.

– Dobrze.

Żaden z nich nawet nie spojrzał na przestępującego niecierpliwie z nogi na nogę Szczura. Najwyraźniej And’ewers miał takie samo zdanie o Wywiadzie Wewnętrznym, jak większość żołnierzy Górskiej Straży, bo Kenneth był gotów przysiąc, że na dnie jego oczu pojawia się błysk rozbawienia.

– Potrzebujecie czegoś? Żywności? Leków? Ubrań? Broni? Porucznik wskazał na stosy prezentów otaczające obozowisko.

– Raczej nie. I tak nie damy rady zabrać tego wszystkiego, więc dobrze by było, by nie przynoszono tu więcej rzeczy.

Kowal pokręcił głową.

– Straciliśmy w nocy prawie trzystu ludzi. A wy zabiliście połowę koczowników, mszcząc śmierć wielu z nich...

Kenneth żachnął się gniewnie.

– Nie chodziło nam o zemstę.

– Wiem. Lecz nie musieliście oznajmiać swojej obecności w ten sposób. – And’ewers wskazał na wbitą pośrodku obozu lancę, na której wciąż pobrzękiwały trzy se-kohlandzkie hełmy. – Gdybyście nie ściągnęli na siebie uwagi, zginęłoby więcej naszych. Więc przychodzą rodziny tych, którzy zginęli, i tych, którzy przeżyli. Nie mogę im tego zabronić.

Porucznik westchnął.

– Nie zabierzemy wszystkiego. Nie damy rady.

– Nie zmarnują się i nikt się nie obrazi. – Ciemne oblicze kowala rozjaśniło coś na kształt uśmiechu. – Jesteśmy wędrowcami, którzy rozumieją, że nadmiar może być kłopotem, lecz ważniejsze jest obdarowanie, a nie to, co obdarowany zrobi z prezentem. Jesteśmy też ludźmi praktycznymi. Rzeczy, których nie weźmiecie, trafią do wspólnego skarbca. Więc naprawdę niczego nie potrzebujecie?

– Kilku moich ludzi zainteresowało się waszymi nożami. – Kenneth wskazał na rękojeść kavayo wystającą zza pleców syna And’ewersa. – Na pewno się ucieszą z prawdziwej broni, a nie tych zabawek w złoconych pochwach.

– Powiem o tym. Kiedy chcecie wyruszyć?

– Po południu. Jak tylko przygotujemy wszystkich do drogi.

Minęła chwila, nim Wozak zrozumiał.

– Powinni być pochowani w górach?

– Owszem. Źle by się czuli w takim płaskim miejscu. – Kenneth machnął ręką na wschód. – Nigdzie nie można oka zawiesić.

Uśmiechnęli się ze zrozumieniem. Wreszcie And’ewers spojrzał wymownie na stojącego dobrych dziesięć kroków dalej Szczura.

– Twierdzi, że nazywa się Semner-loa-Wajes. Mówi, że jest czarodziejem na usługach Szczurów. Przyszedł do nas kilka kwadransów temu i od razu zażądał kontaktu z wami. Kazałem mu czekać.

– Dlaczego?

– Podobno wyskoczył z portalu dokładnie nad jakimś strumieniem i się skąpał, czary, które chronią obóz, tak działają. I tak miał szczęście, że nie wyrzuciło go nad przepaścią i nie skręcił karku. Musiałem się upewnić, czy mówi prawdę. No i wy wyglądaliście na zajętych.

– Rozumiem. Pogadam z nim.

And’ewers kiwnął głową i razem z synem ruszył w stronę rampy, na której szczycie pojawiły się pierwsze rydwany. Ledwo kowal oddalił się na kilka kroków, Szczur dopadł Kennetha i zaszczękał:

– Cholerrrrny syn górskiej oślicy i parrrrszywego kozła. Powiedział, że jeśli odezwę się do wwwas, zanim on skończy rozzzzmawiać, to zgodnie z jakimś barbarzyńskim zwyczajem położy mmmnie na ziemi i przetoczy mi pppo po głowie wwwyładowany wóz.

Oficer zmierzył go wzrokiem, przemoczone ubranie, jasne włosy lepiące się do głowy, sine wargi, dygot zębów. O tej porze roku woda w górskich strumieniach była szczególnie zimna.

– Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt. – Nie miał ochoty wysłuchiwać utyskiwań szpiega. – Masz dla nas rozkazy?

Posłaniec się skrzywił, otarł mokrym rękawem mokre czoło, zatrząsł się, a Kenneth poczuł, jak opuszcza go złość. Ten Szczur był młody, wyglądał na kogoś w jego wieku, i w zasadzie to nie była jego wina, że był Szczurem. Jeśli czarodziej zostawał posłańcem na usługach Wywiadu Wewnętrznego, to znaczyło tylko, że jego aspekt nie nadawał się do zbyt wielu rzeczy. Czasem los bywał złośliwy, jeśli chodziło o dobór talentów.

– Mam. Zzzaraz...

– Racja. Zaraz. Andan! Dorzuć drewna do tamtego ogniska. I daj jakiś koc. A ty za mną. Ściągaj mokre rzeczy, ogrzej się, jeszcze chwila, a z zimna nie przypomnisz sobie nie tylko, jakie masz dla nas rozkazy, ale i jak się nazywasz. Szybciej.

Szczur rozebrał się do naga, owinął kocem i przyjął kubek z grzanym winem. Cały czas milczał, co nie było dobrym znakiem.

Kenneth przykucnął po drugiej stronie ognia.

– Usiądź. Zaraz się rozgrzejesz. I wybacz And’ewersowi. Ma na głowie kilka innych rzeczy.

– Widziałem – bez szczęku zębów głos Szczura brzmiał lepiej. – Wy też?

– My też.

– Czy... – Szpieg zawahał się, zerknął po kręcących się wokół uzbrojonych ludziach. – Czy koczownicy schwytali któregoś z naszych?

Kenneth spodziewał się tego pytania.

– Nie.

– Na pewno?

– Policzyłem wszystkich – wycedził najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać, a Szczur szybko opuścił wzrok.

– Dobrze – stwierdził. – Jestem Semner-loa-Wajes. Posłaniec Szczurzej Nory.

– A masz jakieś dokumenty na potwierdzenie swoich słów?

– Są w...

Szczur rzucił okiem na swoje leżące z boku rzeczy i przez chwilę wyglądał na szczerze zdumionego.

– Tak. – Kenneth uśmiechnął się uprzejmie. – Zabrałem ci ubranie, dokumenty i pewnie broń, tak na wszelki wypadek. Każdy może założyć szare szaty i podawać się za Szczura. To gdzie te dokumenty?

Semner-loa-Wajes wskazał wzrokiem niewielką torbę. Kenneth otworzył ją i wyciągnął zalakowaną tubę.

W środku znajdowały się dwa pisma. Jedno z pieczęciami Nory, potwierdzające, że siedzący przed nim nieszczęśnik to naprawdę Semner-loa-Wajes, czarodziej i posłaniec na usługach Wywiadu Wewnętrznego, i drugie z pieczęcią Kawera Monela. Czarny skreślił tylko trzy słowa.

„Słuchajcie go. Powodzenia”.

Tak jak się umówili, trzy słowa.

– Nie zasugerujesz, że dokumenty też można sfałszować?

– Nie. Są prawdziwe. Jakie masz rozkazy?

Szpieg popatrzył na niego podejrzliwie, ale nie skomentował.

– Podobno spotkaliście niedawno Kailean-ann-Alewan i Daghenę Oanyter.

Kenneth przeczesał pamięć.

– Wieża – podpowiedział Semner. – Ludzie, których tam schwytaliście...

Dziewczyna siedząca na okaleczonym nieszczęśniku i trzymająca jego oko w ręku. Pamięć podsunęła obraz szczupłej blondynki z wściekle zielonym spojrzeniem i miną sugerującą, że lepiej z nią nie zadzierać. I drugiej dziewczyny, wysokiej, czarnowłosej, na dobrą sprawę cholernie podobnej do Verdanno.

– Pamiętam. Co z nimi?

– Przedwczoraj w nocy uprowadziły z zamku hrabiego Cywrasa-der-Malega hrabiankę Laiwę-son-Baren, narzeczoną syna hrabiego. W samym zamku doszło do dziwnych wydarzeń, polało się sporo krwi. Obie dziewczyny i ich ofiara kierują się na północny wschód, nie wiemy po co. Ścigają je dwie kompanie Bękartów, ale zanim pościg ruszył, minęło kilka godzin, było niezłe zamieszanie, więc mogły oddalić się na kilkadziesiąt mil.

Szczur mówił cicho, szybko, rzucając na boki urywane spojrzenia. Chyba za bardzo wczuwał się w rolę.

– Na dobrą sprawę między Wyżyną a nimi jesteście teraz tylko wy. Macie je schwytać. Musicie jeszcze wiedzieć – spojrzenia na boki stały się szybsze, a szept bardziej teatralny – że ta ann-Alewan jest w jakiś sposób spowinowacona z Wozakami. Jest ich przybraną córką czy kuzynką, nieważne. Verdanno nie mogą się dowiedzieć, jakie dostaliście rozkazy, bo nie możemy im w tej sprawie ufać. Poza tym, dlaczego te dziewczyny kierują się na Wyżynę? To podejrzane...

Kenneth przyglądał mu się z narastającą fascynacją. Całe ciało posłańca, od przygarbionych ramion po dramatyczny szept, krzyczało: „Właśnie przekazuję wielkie sekrety! Nadstawiajcie ucha!”.

– Długo służysz w Norze?

– Drugi rok.

– I jeszcze się nie nauczyłeś, że tajemnice trzeba przekazywać w sposób możliwie jawny? Udało ci się zwrócić uwagę całej mojej kompanii.

Rzeczywiście, większość żołnierzy pozorowała jakieś działania, zacieśniając krąg wokół dowódcy.

– Jeszcze chwila, a zaczną włazić w ognisko. Dobra, nie czerwień się i nie jąkaj. Wkrótce wyruszymy.

– Rozkaz brzmi – natychmiast – rzucił szpieg.

Kenneth uśmiechnął się złośliwie.

– Rozkaz brzmi „macie je schwytać”. I schwytamy, jeśli to możliwe. Jeżeli kierują się na północny wschód, to muszą przejść przez przełęcz Amoh, a potem Czarny Wierch. Nie ma innej drogi dla konnych.

– Skąd...?

– Kilkadziesiąt mil w kilka godzin mogły przebyć tylko konno. No – Kenneth wstał – dopij wino, rozgrzej się, poczekaj, aż twoje rzeczy wyschną. My ruszamy. Wkrótce.

Wszedł między swoich ludzi, nie oglądając się na Szczura.

Загрузка...