Rozdział 1




Koń parsknął i zanurzył pysk w strumieniu. Kailean ściągnęła wodze. Wierzchowiec był zbyt zgrzany, a woda za lodowata, żeby to się mogło dobrze skończyć.

– Jeszcze chwila – mruknęła uspokajająco. – Rozbijemy obóz, ostygniesz, wyczeszę cię i wtedy dopiero dam ci się napić. Słowo. Słowo, ty uparty bydlaku!

Szarpnęła wodze jeszcze raz, ostrzej, i wyprowadziła konia na brzeg. Strumyk ciurkał dnem niewielkiej dolinki, zaraz za nim zaczynał się las. Gęstszy niż poprzedni. Jak tak dalej pójdzie, będą musiały wędrować pieszo.

Do tej pory jakoś udawało im się utrzymywać kierunek. Laiwa zdawała się znać w okolicy każde przejście, wskazywała im czasem trasę, jakiej samej z pewnością by nie wybrały, jakiś parów, wąwóz, koryto strumienia, ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta, które wyprowadzały je na kolejny odcinek utwardzonej drogi. Lecz im bardziej oddalały się od zamku, tym bardziej ich wędrówka stawała się chaotyczna. Przez ostatnią godzinę wędrowały na północ, zamiast na północny wschód, w pewnej chwili nawet zawróciły w stronę, z której przyjechały. To nie wróżyło dobrze.

Kailean odwróciła się w siodle i spojrzała na arystokratkę, która siedziała ze spuszczoną głową.

– Gdzie teraz?

Blada ręka uniosła się, wskazując północ. Nadal północ.

– Jeszcze z pół mili i będziemy musiały się zatrzymać. Nie zaryzykuję nocnej wędrówki po tym lesie.

– Ścieżka – ochrypły szept był ledwo zrozumiały. – Na lewo.

Kailean podjechała we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, kilkanaście kroków dalej drzewa jakby się przerzedzały, a między pożółkłymi, zeszłorocznymi paprociami wiła się wąska ścieżka.

– Jak daleko nas zaprowadzi? Konie potrzebują odpoczynku.

– Milę. Potem szałas smolarzy.

Zagłębiły się w las. Najpierw Kailean, za nią Laiwa, kolumnę zamykała Daghena.

Ależ z nas dziwna trójka, pomyślała Kailean. Trzy różne konie, trzy różne rzędy, trzy różne kobiety. Ledwo uzbrojone, niemające żadnego wyposażenia ani zapasów, wędrujące tuż przed nocą dzikim lasem. Pięknie. Gdyby Laskolnyk wiedział, że tak to się skończy, skopałby nam tyłki.

Lecz w końcu z zamku zabrały tylko to, co najcenniejsze, własne głowy na karku, cała reszta – zwierzęta i ekwipunek – to już była sprawa drugorzędna i dzieło przypadku. Więc teraz jechała na małym górskim koniku, długowłosym i długogrzywym, siedząc w siodle przeznaczonym na znacznie większe zwierzę. Mimo zapięcia popręgu na ostatnią dziurkę miała nieprzyjemne wrażenie, że zaraz okręci się i zawiśnie głową w dół. Ich przewodniczka dosiadała szerokogrzbietego, ciężkiego konia pociągowego, który całe życie służył przy wozie i w którego przypadku chyba tylko wrodzona flegma sprawiała, że nie wierzgał i nie próbował zrzucić jeźdźca. Damskie siodło założone na grzbiet musiało go wprawiać w nieliche zakłopotanie. Najlepiej prezentowała się Dag. Podarowany jej przez Aeryha wierzchowiec szlachetnej krwi wyglądał znakomicie, a stylizowany na wojskowy rząd nadawał mu dumny i bojowy wygląd.

Przynajmniej na razie. Kailean oceniała, że z trójki ich koni ten odpadnie pierwszy. Był stworzony do wyścigów, szarż na wroga, paradowania z grzywą zaplecioną w warkoczyki i przewiązaną aksamitem. Wędrówka po górskich wertepach złamie go wcześniej niż konia roboczego czy jej kuca, który w końcu po to się urodził.

Pochyliła się w siodle.

– Uwaga, gałąź.

I tak miały szczęście, że wyrwały ze stajni te trzy zwierzęta. Z chaosu, rzezi i krwi.

Jak oceniała, po trwającej pół nocy i cały dzień wędrówce oddaliły się od zamku o dobre czterdzieści mil, może trochę więcej. Zostawiły za sobą śmierć i szaleństwo, trupy na murach i dziedzińcu, dziwaczną Moc szalejącą po korytarzach, cienie skaczące po ścianach. I Sainhę Gemhel, która przeciwstawiła napastnikom własne umiejętności i która osłaniała ich ucieczkę, krzycząc:

– Zabierzcie panienkę! Zabierzcie ją do savhoren.

Gdyby nie zaatakowano ich wtedy, wszystko mogło się potoczyć inaczej. Być może napastnicy skierowali się ku jedynemu oknu, w którym płonęło światło, a może przyciągnęła ich Moc zgromadzona w tej komnacie, nieważne. Ważne, że nagle szyba rozprysła się na kawałki, wlatując do środka razem z większością futryny, w następnej chwili przeciąg zdmuchnął świece i w ciemnościach nie były już same.

Przez dziurę po oknie wpadło ich dwóch, bogowie wiedzą, jakim cudem wspięli się po murze, i od razu rzucili się na służącą. Gdyby nie Berdeth, z którym była połączona, Kailean najpewniej zobaczyłaby tylko rozmazane cienie, bo intruzi przebyli odległość od okna do Sainhy szybciej, niż wydawało się to możliwe. Dopiero później, wspominając to, co zaszło, stwierdziła, że oni wcale nie poruszali się z jakąś niedostępną dla zwykłych śmiertelników prędkością, lecz najwyraźniej ciągnęli za sobą mgliste smugi, jakby ich ciała parowały, zostawiając w powietrzu cieniste powidoki. Moc Sainhy wyskoczyła im naprzeciw, oplotła się wokół, zgęstniała. To ich spowolniło na tyle, żeby rozpoznać szczegóły, szare stroje, szare kaptury, długie, wąskie ostrza w rękach. Uderzyli w osłonę służącej w chwili, gdy Kailean i Daghena włączyły się do gry.

Do licha, do tej pory, gdy o tym myślała, próbowała znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie, ale najbliższe prawdy było to, że kierował nimi instynkt. W atakujących było coś nieludzkiego, jakaś rysa, skaza w ruchach, w sposobie ułożenia ciała, coś, co wrzeszczało „niebezpieczeństwo”. W krzyku, który usłyszały chwilę przed atakiem, czaiła się śmierć.

Napastnicy przełamywali obronę Sainhy, a smugi jasnych czarów przegryzały się przez jej ciemne pasma jak rozżarzone węgle przez blok lodu. Szare klingi dzieliło już tylko kilka stóp od jej gardła.

Kailean sięgnęła po siłę i szybkość Berdetha, a on poddał się jej bez sprzeciwu. Zeskoczyła ze stolika, złapała za blat, zakręciła się na pięcie i rzuciła meblem w najbliższego napastnika. Stolik ważył jakieś pięćdziesiąt funtów i uderzył mężczyznę w plecy z taką siłą, że ten zrobił dwa kroki do przodu i padł na kolana, a otaczające go jasne pasma przygasły, natychmiast pochłonięte przez ciemność.

Zasyczał – Kailean do tej pory miała ciarki na grzbiecie, wspominając ten odgłos – i próbował się podnieść. A wtedy drugiego z atakujących obsypała garść paciorków.

Daghena zerwała rzemień jednego ze swoich wisiorków, zsunęła kamyki i muszelki na dłoń i cisnęła nimi przed siebie. Zabójca zatańczył, jakby nagle zaatakował go rój szerszeni. Zamiast spaść na ziemię, paciorki przykleiły się do niego, wgryzły w ubranie i ciało, swąd palonego mięsa wypełnił komnatę. Mężczyzna szarpnął się, próbując zerwać je z siebie, okręcił wokół i wtedy Dag doskoczyła i dwa razy walnęła go w głowę lusterkiem w srebrnej oprawie.

Besara miała rację, w toaletce damy znajdowało się mnóstwo przydatnych do obrony przedmiotów.

Drugi z napastników zasyczał raz jeszcze, a potem zacharczał, zarzęził, w miarę jak własny nóż wbijał mu się w gardło. Wygiął się w tył, próbując odsunąć od ostrza, którego nie był w stanie puścić. Kailean spojrzała uważnie, ciemne pasma wniknęły w jego ciało i wypełniły je niemal w całości. Odwróciła wzrok.

Daghena podniosła jeden z noży drugiego z zabójców, przyszpiliła go nim do posadzki, wyrwała klingę z ciała i spokojnie wytarła o szaty zabitego. I ten prosty gest odarł ją z całej „książęcości”, znów była Dagheną Oanyter z plemienia Hearysów, jej towarzyszką z czaardanu. Udawanie dobiegło końca.

Wymieniły dzikie uśmiechy. Taką grę znały dużo lepiej.

Dag rzuciła jej broń i ruszyła do swoich kufrów. W czasie gdy wytrząsała ich zawartość na posadzkę, Kailean przyjrzała się ostrzu. Właściwie wyglądało jak półmiecz albo bardzo krótki kord, klinga długa na piętnaście cali i mały jelec, wszystko w niezwykłym kolorze ciemnej szarości, choć ciężar sugerował, że to zwykła, solidna stal. Na razie musi wystarczyć.

Charkot drugiego zabójcy umilkł, ciało bezwładnie uderzyło o posadzkę, z nożem niemal po rękojeść wepchniętym w gardło.

Kailean spojrzała na Sainhę, kobieta miała kamienną twarz, oczy spokojne, dłonie nieporuszone. Zupełnie jakby to, co zaszło, jej nie dotyczyło. Dag pojawiła się z boku, obwieszona paciorkami, muszelkami, kośćmi i piórami. Wyglądało na to, że zabrała w podróż znacznie więcej niż tylko „parę drobiazgów”.

Gdzieś w zamku ktoś rozkrzyczał się głosem pełnym obłędnego przerażenia.

– Co dalej?

– Chodźcie ze mną, jeśli chcecie żyć – powiedziała służąca.

* * *

Ścieżka wyprowadziła je na niewielką polankę, na której środku stała dziwaczna konstrukcja, coś między niską chatką a przerośniętym szałasem. Kailean zatrzymała się, wciągnęła głęboko powietrze. Zrobiła to tak naturalnie, jakby węch stanowił jej podstawowy zmysł od chwili urodzin. Mech, wilgotna ziemia, butwiejące drewno, słaby zapach lisa. Żadnych ludzi od bardzo długiego czasu.

Dała znać i Daghena wyjechała z krzaków, ciągnąc konia Laiwy za uzdę. Pora na odpoczynek.

Najpierw sprawdziły dokładnie szałas. Dwa posłania, podłoga wyłożona płaskimi kamieniami, wygasłe palenisko. I – Kailean prawie pisnęła z radości – zapas suchego drewna. Na otwartej przestrzeni nie ośmieliłyby się rozpalić ognia, ale wewnątrz budynku, z drewna leżakującego co najmniej od zeszłej jesieni, nie miały żadnych obiekcji.

Zaprzątnęły się koło koni. Tylko we dwie, bo Laiwa od ucieczki z zamku zachowywała się jak osoba, którą ktoś długo i solidnie walił po głowie. Patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem z twarzą, z której znikły wszelkie oznaki życia. Na zadane pytania odpowiadała, jeżeli w ogóle odpowiadała, szeptem, bo te o napastników, kim byli, skąd się wzięli i czego chcieli, wydawały się do niej nie docierać.

Ale prowadziła ich szlakiem, którego same nigdy by nie znalazły.

Miały mało obroku dla koni – ledwo pół worka, który zgarnęły, wyjeżdżając ze stajni – i nic do jedzenia dla siebie. Ludzie wytrzymają kilka dni, żując tylko wczesnowiosenny szczaw, ale potem, zwłaszcza w górach, głód zacznie w błyskawicznym tempie wyciągać z nich siły. Lecz konie nie zajdą daleko z pustymi brzuchami i jeśli nie trafi się okazja zdobycia dla nich owsa, trzeba będzie zwierzęta rozkulbaczyć i wypuścić, mając nadzieję, że trafią w dobre ręce. Dotyczyło to zwłaszcza szlachetnego wierzchowca Dagheny i ciężkiego konia Laiwy, bo górski kucyk, którego dosiadała Kailean, już napełniał żołądek wczesną trawą. Przypomniała sobie żarcik, który mówił, że te konie są spokrewnione z kozami, zeżrą wszystko, wejdą wszędzie, tylko mleka nie dają. Istniała szansa, że oszczędzą na nim paszy. Gdy skończyły zajmować się wierzchowcami, Kailean wskazała Dag szlachciankę.

– Wprowadź ją do środka, rozpal ogień. Ja spróbuję zastawić kilka sideł.

Doświadczenie nabrane w czasie głodnego i chłodnego dzieciństwa mogło się przydać. Obeszła okolicę, wypatrując śladów po zajęczych ścieżkach, w zapadających ciemnościach nie było to łatwe, musiała się więc kierować węchem. W dwa kwadranse założyła kilkanaście wnyków. Jeśli dopisze im szczęście, będą miały jutro śniadanie.

W szałasie płonął ogień, Daghena siedziała na jednym posłaniu, Laiwa z zamkniętymi oczyma leżała na drugim.

– Śpi?

– Nie sądzę. – Dag pokręciła głową tak energicznie, że kościane wisiorki zagrzechotały głucho. – Zamyka się we własnym umyśle, ale ludzie w jej stanie rzadko zasypiają. Nie wiem, czy jutro zdoła się utrzymać w siodle.

Kailean miała już rzucić „to ją przywiążemy”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Przywiążą, i co? Tylko Laiwa znała drogę do miejsca, którego szukały.

– Nie masz niczego, co postawiłoby ją na nogi?

– Nie. W domu znalazłabym odpowiednie zioła, poprosiła o pomoc plemienne duchy. Tutejszych roślin nie znam, a miejscowe duchy...

– No?

Daghena posłała jej zmęczony uśmiech.

– Ech, dziewczyno, to tak nie działa, nie rozglądam się i nie macham ręką, wołając „pódź tu ku mnie, pódź”. Czasem potrzeba wielu dni, by jakiś, nawet pomniejszy duch zechciał ci służyć. U miejscowych wyczuwam tylko irytację i gniew.

– Gniew? – Kailean zauważyła, że Dag bada jej twarz, błądząc spojrzeniem od góry do dołu. Wreszcie zapatrzyła jej się w oczy. – Czego się gapisz?

Gniew. To było dobre słowo na uczucia, które kierowały Kailean. Gniew na to, że wszystko poszło nie tak, że musiały przedzierać się przez te góry, że groził im głód, a ubrane były tylko w to, co miały na sobie w chwili ataku na zamek. Koszula nocna i lekka sukienka to za mało jak na tutejszą wiosnę. I jeszcze Daghena, która gapiła się na nią z dziwnym błyskiem w oku.

Pochyliła się nad nią i obnażyła zęby.

– Czego chcesz, pytam? – wywarczała.

– Babka mnie uczyła – ciemnowłosa dziewczyna opuściła wzrok – by nigdy nie patrzeć nieznanemu psu w oczy, bo one sądzą, że to wyzwanie. Jak długo jesteś połączona z Berdethem?

Gniew napęczniał jak naciskany wrzód.

– Co ci do tego?

– Obserwuję cię od popołudnia. Kailean, jeśli dwie dusze są połączone w jednym ciele, zaczynają się przeplatać, dlatego szamani i wiedźmy mojego plemienia bardzo rzadko i na bardzo krótko zapraszają duchy do środka. Bezpieczniej jest je trzymać w przygotowanych naczyniach. – Podniosła powoli dłoń i zagrzechotała bransoletą z muszelek. – Ty robisz to inaczej, twój pies porusza się swobodnie po świecie duchów, używając ciebie jak... palika, ogniska, punktu orientacyjnego w świecie żywych. Rozumiesz?

Kailean przechyliła głowę i uśmiechnęła się. Właściwie, jak się dobrze zastanowić, nie wszystko zrozumiała, ale słowa, ton, rytmika były uspokajające. Gniew zaczął opadać.

– Ale gdy się łączycie, gdy przez dłuższy czas używasz jego siły i szybkości, wasze dusze się przenikają. To jakbyś wlała do kielicha dwie ciecze, by utworzyły osobne warstwy. Po kilku dniach i tak się wymieszają. Rozumiesz?

Rozumienie było trudne, za to zachciało jej się pić.

– Pić mi się chce.

– Za chwilę. Od kiedy jesteście połączeni?

Musiała się zastanowić.

– Od walki w zamku. Nie, wcześniej, odkąd wyszłam po księgę.

– Czyli prawie całą noc i cały dzień. Przywołałaś go kiedykolwiek na tak długo?

– Nie. Ale teraz... trzeba.

– Kailean. Obserwuję cię przez pół dnia. Bez przerwy wąchasz powietrze, obracasz głowę na każdy szelest, tak szybko, że boję się, że skręcisz sobie kark, warczysz, szczerzysz zęby, marszczysz nos. Za kilka dni spróbujesz się lizać po tyłku i okolicach. Wypuść go. Natychmiast.

Westchnęła. Może ma sobie jeszcze rękę odgryźć, co? Obnażyła zęby i zawarczała. A potem, gdy dotarło do niej, co próbuje robić, sięgnęła w głąb i przywołała ducha psa.

I w tej chwili świat zaczął się kręcić, aż musiała usiąść na podłodze. Ten dysonans, gdy zalały ją dwa różne, przeciwstawne uczucia, pragnienie wydania z siebie gniewnego warkotu, jednoczesnego ukrycia twarzy w dłoniach i rozpłakania się. Skomlenie, które w rezultacie wyrwało się jej z ust, było zbyt zwierzęce, by mogła dalej lekceważyć słowa Dagheny.

Berdeth? Pojawił się, równie skonfundowany jak ona. Równie zagubiony i zmieszany. Jeśli ona dostała jego odruchy, siłę, szybkość i instynkt, to co dała mu w zamian? Czy dla psa ludzkie wspomnienia i emocje były nieopisanym chaosem niezrozumiałych lęków i dziwacznych radości? W czasie walki wszystko było proste, walka jest zrozumiała nawet dla najlichszych stworzeń, ale potem? Ich dusze przeplotły się ze zdumiewającą łatwością.

– To dlatego, że tyle lat jesteście towarzyszami. – Daghena przykucnęła i objęła ją delikatnie. – Za każdym razem łączycie się łatwiej i szybciej. Ale teraz musisz się rozdzielić.

To przypominało odrywanie zaskorupiałego opatrunku. Jakby próbowała podnieść się za włosy. Bolało jak cholera, ale powoli, kroczek po kroczku, poszło. I nagle znów była sobą, zapachy przestały atakować ze wszystkich stron, las zaszumiał dźwiękami, które zlały się w jedno, kolory stały się mocniejsze, ale kształty straciły ostre kontury.

Westchnęła głęboko i nagle, nie wiedzieć czemu, rozpłakała się.

– To zaraz minie. – Uścisk Dagheny stał się silniejszy. – Babka mi mówiła, że rozdzielanie dwóch dusz, nawet lekko połączonych, przypomina wyrywanie sobie serca.

Coś zimnego dotknęło jej twarzy. Berdeth, był tu, nie odszedł i teraz szturchał ją nosem i próbował zlizywać łzy. Objęła go ostrożnie, przytuliła się.

– Móc dotknąć ducha – w szepcie przyjaciółki pojawił się podziw. – Nie wiesz nawet, jaki to rzadki dar. Moja matka i babka dałyby sobie rękę obciąć, żeby doświadczyć czegoś takiego.

Berdeth powoli wysunął się z jej objęć i znikł. Rozumiała go, ona też potrzebowała czasu, by wylizać własne rany.

Daghena pomogła jej się podnieść i niemal siłą posadziła na pryczy.

– Dziękuję. – Myśli nadal krążyły chaotycznie, słowa nie całkiem chciały się dopasować do pojęć, ale te podstawowe odnajdywała bez trudu.

– Nie ma za co. Na przyszłość pamiętaj, żeby łączyć się z nim nie dłużej niż na pół dnia.

– Wiem... teraz wiem... Kiedy nabrałaś podejrzeń?

– Gdy patrząc na mojego konia, zaczęłaś się ślinić.

– To żaden dowód, nadal się ślinię, myśląc o twoim koniu.

– Czemu nie o tym pociągowym?

– Ma większe kopyta, trudniej byłoby go zagryźć.

Uśmiechnęły się. Żart był kiepski, ale dopóki bawił je tak samo, było dobrze.

Daghena spoważniała pierwsza.

– Musimy podjąć decyzję co dalej, Kailean. Czy mamy ją odprowadzić, gdzie chce, czy zawrócić i oddać w ręce Szczurów.

– Przysięgłyśmy.

Przysięgły. Przebijając się przez zamek, przez chaos i ciemności, prowadzone przez służącą Laiwy, nie wiedziały, że zaprowadzi je to tutaj, do opuszczonego szałasu, z całkowicie pewnym oskarżeniem o zdradę wiszącym nad głową.

To, co działo się w zamku, trudno nazwać szturmem, nie było wrogich tłumów wdzierających się przez wyłamaną bramę, tylko krzyki i jęki, jakieś wycie dobiegające z dolnych kondygnaqi, swąd palonej sierści, blask setki słońc wybuchający nagle w jednym z okien. W pierwszym korytarzu uzbroiły się, Kailean w szablę, Daghena w krótką włócznię, choć okazję do użycia broni miały dopiero na schodach prowadzących na wyższe piętro. Dwa cienie wypadły nagle z wnęk w ścianach i zaatakowały, korzystając z półmroku i zaskoczenia. Lecz kogoś wychowanego na pograniczu Wielkich Stepów trudno zaskoczyć.

Szabla, którą Kailean zabrała ze ściany, może i nie była najostrzejsza, ale sztych miała dobry. Dziewczyna odparowała pchnięcie szerokiego noża i skontrowała tak szybko, że dwa dźwięki zlały się w jeden. Jej przeciwnik zawisł na ostrzu, pozwoliła mu się zsunąć po klindze i kopniakiem posłała na dół. Drugi morderca dołączył chwilę później. Z poirytowaną Dag lepiej nie zadzierać.

Zdawało się, że prowadząca je kobieta w ogóle nie zauważyła starcia. Szła naprzód, mamrocząc pod nosem.

Ewelunrech i weh’zaav, przeklęte przez pamięć Einree bezduszne zwierzęta. Za długo, za dużo... trzeba było uciekać... Kanaloo, oby zdechł zaraz po wyjściu z łona... nie ma innej drogi... trzeba szukać ocalenia w savhoren. Boją się... nadal się boją... Ale gdzie hel’zaav... gdzie głowa...

Dotarły do sypialń hrabiowskiej rodziny i od razu skierowały się do komnaty Laiwy. Gdy Sainha otworzyła drzwi, młoda szlachcianka siedziała na łożu, oczy miała nieprzytomne.

Potem było przedzieranie się przez zamek z arystokratką która szła bezwolnie jak odurzona. Dwa razy napotkały trupy, w obu przypadkach w strojach służących, podziurawione tyloma ciosami, że trudno było uwierzyć, iż ciało ludzkie może ich tyle przyjąć. A zamek informował, że zabijanie jeszcze się nie skończyło, krzyki, jęki, dzikie wrzaski dobiegały z różnych pięter, a nagłe błyski światła, dziwne zapachy, wiatr, który wiał nie wiadomo skąd, drżenie posadzki informowały, że ktoś bawi się Mocą. Najpewniej nie dotarłyby do stajni bez natknięcia się na napastników, gdyby służąca Laiwy nie skręciła w boczny korytarz i nie otworzyła drzwi ukrytych w ścianie.

– Tajne przejście? – Daghena zajrzała do środka i pociągnęła nosem.

Służąca wzruszyła ramionami.

– Nie takie tajne, młodzi panicze często z niego korzystają, można się nim dostać wprost do stajni.

Mówiła prawdę. Tunel między ścianami kończył się za drewnianym przepierzeniem w jednym z pustych boksów. Naoliwione zawiasy świadczyły o tym, że często go używano.

Tylko że ich goście odwiedzili też stajnię. Kailean wiedziała o tym już w połowie schodów, bo powietrze coraz bardziej tchnęło śmiercią. Nie tylko zapachem krwi, ale właśnie śmiercią, odorem rozprutych bebechów, limfy i przede wszystkim przerażenia. Tak właśnie czuła, przerażenie, ten szczególny rodzaj potu pojawiający się na skórze, gdy żywa istota staje w obliczu dławiącego dech niebezpieczeństwa, przed którym nie ma ucieczki. Śmierć ma własny zapach.

Po wejściu do stajni zrozumiała, że śmierć ma też własny kształt, zaklęty w rozdartym brzuchu, jelitach rozwłóczonych po ziemi, płatach skóry ściągniętych z boków i zwisających niczym parodia skrzydeł. I że koński trup może stać na nogach, podwiązany rzemieniami przewleczonymi przez kręgosłup do sufitu. I jakie to robi wrażenie, jeśli zostanie przy okazji dokładnie oświetlony kilkoma oliwnymi lampkami.

Daghena obróciła się gwałtownie i zwymiotowała. Kailean nie odczuwała takich sensacji, Berdeth osłonił ją, odepchnął grozę tego widoku, więc gdy się odezwała, miała niemal normalny głos.

– Dlaczego? Dlaczego tak?

– Dlaczego Ewelunrech tak się bawią? Bo szukają swego serca. Bo nikt im nie przeszkodzi. Bo mogą.

– To oni mordują ludzi w górach?

– Tak.

Rozejrzała się. Zwierzę w sąsiednim boksie zostało rozdarte na strzępy, dwie przegrody dalej ktoś powiesił konia, przerzucając sznur przez belkę stropową i podciągając go tylko tyle, żeby przednie nogi wierzchowca nie sięgały ziemi. Lampkę ustawiono tak, by światło padało na wywalony język i świecące białkami oczy. Za następnym przepierzeniem koń był żywy, tylko ktoś ciasno obwiązał mu szczękę, tak że zwierzę nie mogło wydać z siebie najmniejszego dźwięku, po czym oślepił. Daghena wyprostowała się i powiodła wokół błędnym wzrokiem. Płomienie lampek zamigotały, mimo iż chroniły je szklane klosze. Kailean spojrzała uważniej, wokół amuletów i talizmanów, kamyków, muszelek i piór zaczęły się gromadzić cienie.

– Dag, siostro... nie. Nie teraz. Zrób to, co musisz, ale zachowaj siły na spotkanie z nimi.

Podziałało. Nie ma to jak obietnica, że będzie można komuś poderżnąć gardło.

Wskazała na boksy po przeciwnej stronie. Tam zwierzęta stały nietknięte, wyglądało na to, że nikt nawet nie próbował się do nich zbliżyć.

– A te? Dlaczego zostawili je żywe!

– Bo tak. Bo mogą.

Oślepiony koń wydał nagle zduszone sapnięcie i ukląkł, a potem przewrócił się na bok. Daghena starannie wytarła nóż o sierść zwierzęcia, a cienie wokół niektórych jej ozdób przybrały barwę głębokiej czerni.

Kailean zerknęła na Laiwę. Groza i horror otoczenia wydawały się do niej nie docierać.

– Umierają ostatni z jej braci i sióstr – w głosie Sainhy po raz pierwszy pojawiła się jakaś emocja. Głęboki, pełen współczucia smutek. – Wkrótce zostanie sama. Pani na Ukrytym Zamku nie wybaczy żadnej ze swoich córek zdrady. Nawet jej.

– A dlaczego miałaby wybaczyć?

Wyłonił się z ciemności, w których tonął drugi kraniec stajni. Średniego wzrostu, w szarym ubraniu, z kapturem odrzuconym na plecy. Zwykła twarz, jasne tęczówki, jeszcze jaśniejsze włosy.

– Ty – wskazał służącą – umrzesz. Ona – starannie wypielęgnowana dłoń skierowała się ku Daghenie – też. A nasza zaginiona córka i ona pójdą ze mną. Matka ucieszy się z jej oczu.

Kailean zrozumiała, że chodzi o nią. Co, do cholery, wszyscy mają do jej oczu?

– Umrze, tak? Tak po prostu, jakby chodziło o złamanie gałązki?

Daghena skończyła wycierać szarą klingę i wyszła z boksu. Na widok jej uśmiechu Kailean cofnęła się nieco. Czy on tego nie dostrzega?, przemknęło jej przez głowę, tej przetykanej purpurą czerni, która spowija czarnowłosą dziewczynę?

Najwyraźniej nie widział. Jakiekolwiek były jego umiejętności, nie pozwalały mu dostrzec Mocy okiełznywanej przez duchy. Wściekłe duchy.

Skinął tylko głową i skoczył na nią wyciągając w powietrzu noże, a pasma ciemnej szarości otoczyły go ze wszystkich stron. I był naprawdę szybki, znacznie szybszy niż inni. Ale Dag po prostu wyciągnęła dłoń, a Moc spływając z niej, uderzyła mężczyznę w brzuch falą czerni i czerwieni, aż zgiął się wpół, jakby w locie trafił na sterczący drąg.

Otaczające go szare smugi pomknęły naprzód, ale zostały pożarte przez czerń. Upadł, a Daghena zrobiła kilka kroków i z całej siły kopnęła go w twarz. Jego głowa odskoczyła w tył tak, iż wydawało się, że potylicą uderzył o własne plecy. Dziewczyna jedną ręką złapała go za ubranie na piersi i podniosła, jakby był małym dzieckiem. Uderzyła drugą. Krzyknął krótko, gdy sztych szarego noża wyrósł mu na plecach, i drugi raz, gdy zakrwawione ostrze wpełzło z powrotem w ciało, i kolejny, gdy w eksplozji krwi wyskoczyło w innym miejscu. Potem już nie krzyczał.

Dag zbliżyła twarz do twarzy trupa.

– Matka będzie musiała poczekać – wysyczała, a wraz z nią zasyczały otaczające ją pasma czerni.

Nóż jeszcze raz pogrążył się w ciele.

– Dag? – Kailean starała się mówić spokojnie.

– No?

– Chyba go już zabiłaś.

– Wiem.

Trup wylądował na ziemi.

– I co teraz?

Sainha przyglądała się dziewczynie z pozbawioną wyrazu miną. Kailean dopiero teraz zauważyła, że mrok spływał z dłoni kobiety i otaczał ją szerokim na kilka stóp kręgiem. Zupełnie jakby stała pośrodku wypełnionej dymem sadzawki. Spojrzenie służącej powędrowało za jej wzrokiem.

– Ty to widzisz. – To nie było pytanie. – Widzisz soe’guon.

– Ten cień? Moc, którą zabiłaś strażników na wieży?

Starsza kobieta przymknęła oczy.

– To mój grzech... moja wina... i przekleństwo. To nie tak miało być, ale oni byli za silni, a... ja się bałam... zbliżali się, prowadził ich... soe’guon nie ma służyć do walki.

– Do nas przyszłaś, szukając walki.

– Tak. Ale bałam się jeszcze bardziej. Wszyscy umierają... wszyscy, którzy przeszli, bracia i siostry, a wy szukacie... od początku wam nie ufałam... – Uśmiechnęła się, po raz pierwszy. – I miałam rację.

Cienie wokół niej znikły, wsiąkły w dłonie.

– Mam propozycję.

– Jaką?

– Nie wyjdziecie stąd żywe, jest ich zbyt wielu... Przerwało jej uderzenie o drzwi stajni. Deski wrót zaskrzypiały.

– ... i już wiedzą, że tu jesteście. – Wyprostowała się. – Ja ich zatrzymam, a wy zawieziecie panienkę Laiwę tam, gdzie będzie chciała. Ona wskaże wam drogę.

– A jeśli wolimy zostać i walczyć?

– Wtedy wszystkie umrzemy.

Wrota zadrżały ponownie, a potem wygięły się na zewnątrz, jakby ręka olbrzyma pociągnęła je do siebie.

– Umowa?

Spojrzały na siebie, walka była czymś, co rozumiały.

– Jak się teraz damy zabić – Kailean nie spuszczała wzroku z Dagheny, otaczająca ją czerń była jakby mniej głęboka – to okaże się, że niepotrzebnie paradowałam tyle czasu w brzydkich kieckach.

Czarnowłosa skinęła głową i już, bez zbędnych słów, była przy podarowanym jej przez Aeryha koniu.

– Umowa? – Służąca Laiwy nie zamierzała wypuścić ich bez słowa.

– Gdzie mamy ją zawieźć?

– Do miejsca, w którym będzie bezpieczna, savhoren. Ona zna drogę. To cztery dni drogi stąd.

– A potem?

– Rozstaniecie się.

Wrota zatrzęsły się jeszcze raz, uderzone z taką siłą, że jeden z górnych zawiasów wygiął się do środka.

– Cztery dni. – Kailean siodłała górskiego kuca. – Jeśli nie znajdzie tego miejsca w cztery dni, zawracamy i oddamy ją Szczurom. Umowa?

Sainha wpiła się wzrokiem w jej twarz.

– Umowa – potwierdziła po chwili. – Gdy wrota padną, jedźcie.

I tak się stało, wyjechały ze stajni otoczone przez ciemny wir, który porywał i odrzucał na boki rozmazane sylwetki, przemknęły przez otwartą bramę i ruszyły w góry. I choć zakrawało to na cud, nikt ich nie ścigał. Aż wreszcie po połowie nocy i całym dniu wędrówki trafiły tu, do tego zapomnianego przez wszystkich szałasu, bez jedzenia, wody, z kilkoma garściami owsa dla koni. I z irytującym poczuciem, że jadą bez celu, bo choć wydawało się, że Laiwa prowadzi je w znane sobie miejsce, to przez większość czasu zachowywała się jak bezwolna kukła, której jest wszystko jedno.

I teraz właśnie Daghena postanowiła poruszyć temat, którego unikały przez całą drogę.

– Co robimy, Kailean? Wieziemy ją dalej?

– Przysięgałyśmy.

– Obiecałyśmy, a to różnica. I najpierw przysięgłyśmy Laskolnykowi, a nie sądzę, by kha-dar pochwalił nas za to, co robimy. Ona – wskazała na leżącą szlachciankę – jest kluczem do tego, co dzieje się w górach. Ktoś od trzech miesięcy zabija tu ludzi, by ją dopaść. Szczury muszą z nią porozmawiać.

– Porozmawiać? Zaproszą na ciasto i pogaduchy?

– Nie jestem aż tak głupia.

– Wiem, Dag, wiem. Ja też nie. Ale zginęłybyśmy w tej stajni, gdyby nie jej służąca.

– Nie dla nas została.

– Ale została. Obiecałam jej cztery dni. Potem zawrócimy.

– Do tego czasu będzie nas ścigać cała Górska Straż.

– Setki mężczyzn uganiających się za nami po okolicy? Czemu nie?

Kolejny żart nie rozładował atmosfery, ale jej przyjaciółka zrozumiała, że dalsza rozmowa nie ma sensu.

– Cztery dni?

– W tej chwili trzy i pół nocy, Dag. Obiecuję.

– Besara obedrze nas ze skóry, kiedy wrócimy. Eeech, na szeroki zadek Laal, bardzo bym chciała mieć tu resztę naszych.

– Ja też.

* * *

Gdy konie szły galopem, trudno było dostrzec poszczególne szprychy, a gdy przechodziły w cwał, koła rydwanów zamieniały się w rozmazane płaszczyzny. Przy takiej prędkości wydawało się, że załogi bojowych pojazdów powinny odczuwać każdą nierówność, ale Kocimiętka miał już okazję przejechać się rydwanem w czasie ćwiczeń i wiedział, że zrobiona z krzyżujących się, skórzanych pasów elastyczna podłoga pochłania najmniejsze wstrząsy. Ciekawiła go taktyka, którą Verdanno zamierzają zastosować, znał ich opowieści o dwóch poprzednich wojnach z koczownikami, lecz najważniejszą sprawą było to, czy potrafili wyciągnąć wnioski ze swoich klęsk. Czy usprawnili manewry, jak zmienili rydwany, by mogły mierzyć się z konnicą, czy zdołają przeciwstawić się a’keerom konnych łuczników i ciężko opancerzonych Błyskawic?

Czternastu, tylko tylu jeźdźców z czaardanu Laskolnyka towarzyszyło Wozakom w wędrówce na północ, resztę generał zatrzymał przy sobie. Na odchodnym odciągnął go na bok i powiedział: „Pilnuj ich, Sarden. Ty, Daghena, Lea, Janne i Kailean jedziecie, bo macie talenty, które mogą wam się tam przydać, ale nie pozwól, by coś im się stało. Trzymajcie się razem w miarę możliwości”.

W miarę możliwości, psiakrew.

Nawet kha-dar, mimo swoich strategicznych talentów, nie wyobrażał sobie, jak będzie wyglądała wędrówka Wozaków. Liczący prawie trzysta mil marsz na północ, przesączanie się przez górskie drogi pod twierdzę i wreszcie przebijanie się przez najdziksze rejony Olekadów. Kocimiętce udało się doprowadzić tylko do tego, że razem z Dag, Leą i Kailean jechali na czele pierwszej karawany, reszta, po dwóch, trzech jeźdźców, towarzyszyła następnym czterem. Mieli przepatrywać drogę i pełnić rolę gońców, gdyby wozy natknęły się na jakieś przeszkody. W końcu taka była wola Rady Obozów, która im płaciła.

A teraz w wyprawie na południe towarzyszyli mu Niiar, Landeh, Lea, Veria i Janne. Reszta, czyli druga szóstka, jeszcze nie przeszła przez góry, a Kailean i Daghena bawiły się gdzieś w jakieś gierki Szczurów. Ot, cała prawda o planach i strategiach – w każdej chwili mogą wziąć w łeb.

Wjechali na lekkie wzniesienie. Stanął w strzemionach i rozejrzał się. W tym miejscu Wyżyna Lytherańska była chyba jeszcze bardziej płaska niż stepy, które znał, takie wzniesienia stanowiły rzadkość, ale mimo że nie było ono zbyt imponujące, miał teraz widok na kilkanaście mil wokół. Płasko, płasko, płasko, jakaś rzeczka na wschodzie, ściana gór na zachodzie, i to już wszystko. Trawa dopiero przebijała się na powierzchnię gruntu, nie było żadnych zarośli, krzewów czy chaszczy, w których dałoby się ukryć. Nie będzie niespodzianek, jeźdźców wyskakujących znienacka, by posłać kilka strzał i umknąć, czy zamaskowanych dołów, w których konie łamią nogi. Dla armii rydwanów to dobra wiadomość.

Bo, co musiał niechętnie przyznać, Verdanno spisali się znakomicie, w jeden dzień przerzucili przez góry pięć tysięcy rydwanów i trzynaście tysięcy wojowników. I nie była to dzika horda, tylko prawdziwa armia, podzielona na oddziały, oznaczone kolorami burt i powiewającymi na wysokich tyczkach chorągiewkami, dowodzona przez wyznaczonych do tego ludzi, słuchająca rozkazów. Gdy tak pędzili przez równinę, sprawiali wrażenie, że nic nie zdoła ich zatrzymać.

Ale to wrażenie mogło być dość szybko zweryfikowane. Do cholery, on sam był kawalerzystą i oficerem, a choć przez lata w czaardanie zdążył już odwyknąć od wojskowej dyscypliny i myślenia o taktyce w skali większej niż trzydzieści koni, to teraz, gdy szli do bitwy, stare nawyki zaskakująco łatwo powróciły. Gdyby był na miejscu Syna Wojny i chciał opóźnić wozackie rydwany, posłałby przeciw nim jakiś tysiąc, może dwa tysiące jeźdźców, samych konnych łuczników na śmigłych, szybkich wierzchowcach, i zacząłby szarpać błyskawicznymi atakami. Nagła szarża, zasypanie przeciwnika strzałami i odwrót. Nie rozbije to armii tej wielkości, ale wprowadzi zamieszanie i ją spowolni. Atak na skrzydła i ucieczka, atak i ucieczka. Nie pozwolić się otoczyć, nie przyjąć frontalnego natarcia, trzymać dystans stu, stu pięćdziesięciu jardów, i szyć, bez przerwy szyć strzałami. Pocisk wypuszczony z takiej odległości nie zabije konia, zwłaszcza że wiele z nich chroniły pikowane pancerze, ale może go zranić. A ranne zwierzę będzie się płoszyć, krwawić i słabnąć.

To była taktyka drapieżców – zmęczyć przeciwnika jak wataha wilków męczy stado stepowych bawołów, dopóki nie rozciągnie się ono na całej długości, a słabsze, poranione sztuki nie zaczną odstawać. Bo po kilku godzinach takiej zabawy Wozacy też zaczęliby tracić rydwany, poranione konie zwalniałyby i zostawały w tyle. A Awe’aweroh Mantoru, dowodzący tą ekspedycją, miałby wtedy do wyboru dwie drogi – albo dostosować tempo do osłabionych zaprzęgów, oddając inicjatywę w ręce koczowników, albo porzucić je, jak stado bawołów porzuca sztuki skazane na śmierć. Tak czy inaczej koczownicy coś by na tym zyskali.

– Janne?

Jasnowłosy chłopak skinął głową i przymknął oczy. Wysoko nad nimi krążył stepowy sokół, jeden z pierwszych, które pojawiły się w okolicy po zimie, a który teraz użyczał swoich oczu ptasznikowi. W końcu żadne wzniesienie nie zastąpi takiego pomocnika.

Po dłuższej chwili Janne wypuścił powietrze, sapnął i zmarszczył brwi.

– Nic. To znaczy są tam – wskazał na południe – jakieś pięćdziesiąt, może więcej mil przed nami, widać ciemną plamę, ale między nimi a nami nie ma nic. Nawet małego podjazdu. Chyba że nauczyli się ryć tunele w ziemi.

Cała szóstka popatrzyła po sobie. Tak było od samego ranka, odkąd wyruszyli z rosnącego wokół rampy obozu, żadnych ruchów koczowników, żadnych zagonów, brak nawet pojedynczych jeźdźców. Tylko olbrzymi obóz gdzieś tam przed nimi. A przecież niemożliwe było, by Kyh Danu Kredo, prowadzący na północ swoje plemiona, nie wiedział, co się dzieje. To jego a’keer zaatakował śpiących u podnóża rampy budowniczych, a ci, którzy uszli z potyczki, mieli cały dzień i całą noc, by dotrzeć do sił głównych.

Na to wspomnienie Kocimiętka znów zgrzytnął zębami. Żeby był tam wtedy cały ich czaardan, poszliby za poszarpanym podjazdem i wyłapali albo wybili koczowników do nogi. Ślady, które rankiem zbadali, wskazywały, że udało się uciec nie więcej jak dwudziestu jeźdźcom, z czego część była ranna. Daliby radę ich dopaść i wtedy bierność Syna Wojny można by tłumaczyć tym, że nie wie on jeszcze o powstaniu rampy i przechodzeniu Verdanno przez góry. A co najważniejsze, że nie wie, że Verdanno już wiedzą o tym, że nadciąga.

Wzgórze oblała kolorowa fala. Tak to wyglądało ze szczytu. Tysiące rydwanów, tysiące powiewających na wietrze chorągiewek, burty i końskie pancerze ozdobione różnymi barwami. Karne kolumny średnio po dwadzieścia pojazdów, oddzielone przerwami szerokości dziesięciu jardów. Wyraźne Strugi, Strumienie i Fale, oddziały odpowiednio po dwadzieścia, dwieście i sześćset wozów, łatwo dające się zidentyfikować – lekkie, dwuosobowe, i ciężkie, trzyosobowe rydwany. Wszystko pięknie i równo jak na paradzie. Cokolwiek by mówić o Verdanno, dwadzieścia lat w nieruchomych obozach nie pozbawiło ich umiejętności powożenia.

Kocimiętka nie lekceważył całkowicie rydwanów. Niiar, Janne, Landeh, on sam wreszcie, dali się wcześniej namówić na przejażdżkę w towarzystwie woźnicy i łucznika. Z ciekawości, żeby zobaczyć, co naprawdę potrafią Wozacy. Ćwiczenia w dolinie pod zamkiem wypadały całkiem przekonująco, dobry strzelec z dwustu jardów trafiał w słomianą sylwetkę jeźdźca na koniu, dobry woźnica kierując jedną ręką zaprzęgiem, drugą potrafił rzucić celnie dziryt na połowę tej odległości. Wszystko w pełnym cwale.

Verdanno używali przywiezionego ze Wschodu miotacza dzirytów w kształcie długiego na dwie stopy, wydrążonego kawałka twardego drewna ze stopką na podstawę pocisku. Uśmieszki zeszły kilku kpiarzom z ust, gdy jeden z Wozaków posłał opierzony pocisk na prawie dwieście jardów. Co prawda z lekkiego rozbiegu, ale odległość i tak była imponująca. Łuki i kusze górowały celnością i zasięgiem, lecz ta prosta broń miała nad nimi podstawową przewagę. Można było się nią posługiwać jedną ręką, co pozwalało woźnicy walczyć skutecznie na dystans. Załoga najczęściej nosiła kolczugi lub skórzane pancerze obszyte wieloma warstwami płótna i stalowe hełmy, a w walce oprócz łuków i dzirytów używała szabel, toporów, czasem długich, prostych mieczy. A w rydwanie trzyosobowym oprócz łucznika i woźnicy znajdował się też wojownik uzbrojony w wielką tarczę, dwunastostopową włócznię i pełny ekwipunek ciężkiego piechura, łącznie z kuszą. Kocimiętka obserwował ich, jak ćwiczyli wskakiwanie i zeskakiwanie z pojazdów zatrzymujących się ledwo na chwilę, i miał dziwne przeczucie. Możliwość postawienia muru z tarcz na drodze atakującej jazdy z pewnością była ciekawa, ale Wozacy to nie ćwiczona do obłędu meekhańska piechota, która potrafiła manewrować na polu bitwy nawet w obliczu nacierającego wroga. Na co oni, do ciężkiej cholery, liczyli?

Odszukał wzrokiem znajdujący się pośrodku verdańskiej armii rydwan, nad którym powiewała tyczka zwieńczona ciemnoszarym proporcem z wizerunkiem płonącego wozu. Znak Obozu New’harr, znak tych, co przebyli Krwawy Marsz. Lamerei stał obok woźnicy i jakby wyczuwając to spojrzenie, popatrzył na wzgórze. Kocimiętka przekazał mu kilka znaków w mowie niskiej. „Droga wolna”.

„Pilnujcie dalej” musiało mu wystarczyć za całą odpowiedź. Cholerny bękart.

Popędził konia, zjeżdżając ze wzgórza. Verdanno wykorzystywali ich jako zwiad, oczy i uszy oddziału. To oni wjeżdżali na wzgórza, żeby się rozejrzeć, wysuwając się nieraz na milę przed pędzące kolumny, a Janne i Lea od czasu do czasu używali własnych talentów, by przeczesać dalszą okolicę. Nie do końca mu się to podobało, w końcu Wozacy mieli własnych czarowników, jak choćby ta budząca lęk starucha, która nieustannie kręciła się przy Awe’aweroh Mantoru. To oni powinni używać swoich Mocy, by sprawdzać teren przed armią.

Z drugiej strony ich szóstka i tak miała towarzyszyć rydwanom, a sposób, którym posługiwali się Janne i Lea, był nie do wykrycia przez Źrebiarzy. Kto przy zdrowych zmysłach będzie uważał na każdego ptaka w promieniu kilkudziesięciu mil albo sprawdzał, czy w okolicy nie ma dziewczyny wciskającej dłonie w ziemię?

Tak czy inaczej wyglądało na to, że dziś nie zetrą się z wrogiem. Rydwany dałyby radę do zachodu słońca pokonać pięćdziesiąt mil dzielące je od koczowników, zwłaszcza że ci pewnie także posuwali się naprzód, ale wtedy i ludzie, i konie byliby po całodziennym forsownym marszu, a tylko głupiec rozpoczyna walkę, mając zmęczoną armię. I to tuż przed zapadnięciem zmroku. Zwłaszcza że Se-kohlandczycy prowadzili ze sobą całe tabuny luzaków, z których mogli skorzystać ich wojownicy, a Verdanno wiedli zaledwie garstkę zapasowych koni.

Nie, rozsądniej będzie przejechać jeszcze jakieś piętnaście, dwadzieścia mil i wcześnie rozbić obóz, odpocząć, by na długo przed świtem poderwać się do drogi. Jeśli szczęście by im dopisało, mogliby uderzyć na koczowników o wschodzie słońca, zaatakować ich rozespanych i rozleniwionych, wpaść między namioty, rozpędzić – albo lepiej, ukraść – konie, podpalić wozy z zapasami, rozpętać chaos, który sparaliżuje wędrujące plemiona na wiele dni.

Prrrrrr, kobyło, zganił sam siebie w myślach. Znów zaczynasz snuć plany jak dowódca jazdy. To nie jest, mimo łomotu tylu kopyt, kawaleria. Rydwanami nie bardzo można wjeżdżać w głąb obozu, między rozstawione namioty, wozy i tabuny. Za ciasno, za mało miejsca, pojazdy będą przewracać się, grzęznąć, łamać osie. Ich załogi, rozproszone i otoczone przez wrogów, zostaną raz-dwa wyrżnięte. Siłą rydwanu jest walka w ruchu, gdy stanie, zamienia się w pułapkę. Nie, atak na obóz odpada, chyba że...

Z wrażenia aż ściągnął wodze, a jego koń parsknął niezadowolony. Chyba że ma się ze dwa, trzy tysiące ciężkiej piechoty. Chędożone bękarty! Czyżby to właśnie planowali? Zaatakować obóz najlepszej konnicy świata, poza imperialnymi pułkami i czaardanem Laskolnyka oczywiście, piechotą? Zwarte oddziały wdzierające się w głąb obozowiska, opancerzone od stóp do głów i uzbrojone po zęby, mające przeciw sobie koczowników w skórzanych pancerzach, wojłokowych przeszywanicach i z lekkimi szablami? A na zewnątrz pierścień rydwanów, szyjący do wszystkiego, co spróbuje się wydostać. Ciężkozbrojnych było trochę za mało, by zmiażdżyć jednym atakiem całą liczącą kilkadziesiąt tysięcy głów hordę, ale mogli wydrzeć jej serce, może nawet, jeśli dopisałoby im szczęście, dostać samego Syna Wojny.

Cholera! Czy to możliwe? Czy za tą wyprawą stoi taki właśnie plan?

Czy Verdanno chcą się popisać, czy też tak lekceważą nadciągającego wroga, że uznali, iż to się da zrobić? Ale, na długie nogi Czarnogrzywej, Kyh Danu Kredo może i jest młody, i został Synem Wojny dopiero jakieś dziesięć lat temu, lecz tylko głupiec by go lekceważył. Jeśli przez cały ten czas utrzymał się w siodle, to znaczy, że ten stary skurwiel Yawenyr dobrze wybrał. Tytułu Syna Wojny nie dziedziczyło się, trzeba było na niego zasłużyć bezwzględnością, oddaniem i talentami wojennymi. Na dodatek Danu Kredo miał pod sobą co najmniej piętnaście tysięcy wyszkolonej jazdy, a mógł mieć drugie tyle, po prostu sadzając na koń młodzików, starszych mężczyzn, pastuchów, a nawet kobiety, bo wśród koczowników każdy mógł w kilka chwil zostać wojownikiem. Kocimiętka popędził konia, wyprowadzając swój oddzialik przed rydwany. Wozacy zaczęli zwalniać, ich konie przeszły w lekki kłus. Najwyraźniej informacja, którą przekazał głównodowodzącemu, wywarła taki efekt, jak się spodziewał, Verdanno nie szykowali się dziś do bitwy, chcieli jeszcze przejechać kilkanaście mil i rozbić obóz. Rozsądna decyzja.

Nadal jednak nie było odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Dlaczego jest tak spokojnie? Resztki rozbitego podjazdu musiały już dotrzeć do głównego obozu koczowników, Syn Wojny musiał już wiedzieć, że Wozacy przeszli góry i okopują się na wyżynie. Jeśli znał sprawność, z jaką Verdanno zakładali warowne obozy, powinien starać się ze wszystkich sił im w tym przeszkodzić. Tymczasem nadciągał wolnym marszem, w takim tempie, jakby miał przed sobą cały czas świata. Nie wyglądało to na wojenną wyprawę, tylko na zwykłą o tej porze roku wędrówkę na nowe pastwiska.

A może właśnie o to chodziło, że to nie wojenna wyprawa? Rozmawiali o tym w czasie narady, nim rydwany wyruszyły na południe, i to chyba And’ewers poczęstował ich takim stwierdzeniem. Gdy koczownicy walczyli z Verdanno po raz pierwszy, na Wyżynę Lytherańską uderzyła konna armia, lotne zagony szybkie i zwinne, w czasie tłumienia powstania Wozacy również walczyli tylko z jazdą. Ale teraz sytuacja wśród Synów Wojny jest napięta, żaden z nich nie zostawi swoich kobiet i dzieci, stad bydła i tabunów na Wielkich Stepach bez ochrony. Mogłoby się okazać, że gdy on będzie zajęty walką, sąsiad wyrżnie mu współplemieńców i zagarnie majątek. Wojna wojną, ale Yawenyr od niej nie ozdrowieje. A kiedy umrze, bezpieczniej jest trzymać swoje rodziny i zwierzęta pod bokiem, żeby mieć do czego wrócić.

Oczywiście mogło też być i tak, że Syn Wojny chce, aby Verdanno wjechali na Wyżynę. W końcu jeńcy zeznali, że wyruszył wcześniej, licząc na dobry łup, więc nie powinien próbować ich zatrzymywać za niezdobytą ścianą Olekadów; tempo marszu dyktuje mu chciwość, woli dotrzeć na miejsce dopiero wtedy, gdy większość niewyobrażalnych bogactw znajdzie się w zasięgu ręki. Może więc brak zwiadowców, poprzedzających jego plemiona, to zwykła arogancja, bo wierzy, że i tak zdobędzie każdy obóz. A wtedy nie spodziewa się ataku, Verdanno zaś mają realną szansę rozbić i odepchnąć go jednym, zaskakującym uderzeniem.

Kocimiętka zgrzytnął zębami. Rozważania, wątpliwości, teorie... Psiakrew, gdy w czasie wojny dowodził chorągwią, wszystko było prostsze, przychodziły rozkazy, siadało się na koń i jechało do bitki. Gdy śmigał po Stepach na czele bandy desperatów, też nie myślał wiele o przyszłych dniach, żyło się od łupu do łupu, od napadu do napadu. Inaczej się wtedy smakowało świat, haustami, dławiąc się i wgryzając wściekle w każdą chwilę. W armii odpowiedzialność zdejmowała mu z barków wojskowa hierarchia, w czasie zbójowania własny kodeks, którego się trzymał, i świadomość ulotności życia bandyty. Dziś jesz i pijesz, jutro karmią się tobą padlinożercy. Ale teraz...

Rzucił okiem na Leę, której myszowaty konik podrygiwał w śmiesznym kłusie, na czarniawego Landeha, Niiara zagadującego właśnie do Verii i wciąż skupionego Jannego. Odkąd zginęli jego bracia, nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać rodziną, nikogo, czyja śmierć by go obeszła, ale z nimi, z towarzyszami z czaardanu, byli tak blisko, że niemal czytali sobie w myślach.

Lecz nie chodziło tylko o to.

Wszyscy uważali, że jest kimś w rodzaju zastępcy Laskolnyka. Wozacy zapraszali go na narady, wysłuchiwali opinii, podpytywali o plany kha-dara. Czuł, że nawet jeśli źle odpowie albo chociaż podzieli się z nimi niewłaściwą sugestią, to i tak dostosują do niej swoje plany. Ciężar odpowiedzialności był jak skorupa z krępującej ruchy gliny, oblepiająca członki, wciskająca w ziemię. Czy tak się czuł Laskolnyk? Cały czas zaplątany w intrygi i plany przesuwające po mapie kontynentu całe narody i armie? Kocimiętka westchnął tak ciężko, aż przyciągnął spojrzenie Lei.

– Co? – rzuciła z uśmiechem. – Tyłek odwykł od galopu? Starzejesz się? Mam w sakwach dobrą maść, jeśli chcesz.

Pokiwał głową.

– Tak, właśnie marzę o tym, żebyś posmarowała mi tyłek maścią, którą wozisz ze sobą od chwili, gdy matka odstawiła cię od piersi.

Wszyscy wiedzieli, że Lea ma w swoich sakwach najprzeróżniejsze rzeczy i jeśli nie musi, to nigdy niczego nie wyrzuca. Po czaardanie krążyły legendy o tym, co też można w nich znaleźć i kiedy tam trafiło.

– Dzień, w którym będę cię czymkolwiek smarować, będzie dniem twojego pogrzebu, starcze – odgryzła się. – A ta maść jest najlepsza, sprzedał mi ją sam Hewrast.

– Czy on nie umarł pięć lat temu?

– Pięć? Nie więcej jak dwa, sklerotyku.

– Aha. Dwa... A nie mówił przypadkiem, jak długo można używać tego leku?

– Dobrą maść można używać latami. To jak? Chcesz, czy nie?

Tyłek... Niech będzie, że to tyłek mnie boli.

– No dobra – zgodził się. – A sprawdziłaś ją chociaż?

– Shawlenderowi pomogła.

Shawlender. Kocimiętka spojrzał z góry na konika Lei. Podobno wzięła to imię z języka plemienia swojej matki, choć nie chciała powiedzieć, co znaczy.

– Czyli jemu smarowałaś tyłek, a mnie już nie chcesz?

– On jest od ciebie przystojniejszy. I nie ma cały czas takiej zasępionej miny.

Złowił kilka rozbawionych spojrzeń, które wymieniła reszta. Uśmiechnął się także półgębkiem.

– W takim razie podziękuję. A teraz...

Za nimi rozległy się gwizdki, rydwany zwalniały szybciej, niż się spodziewał.

– Właśnie na to czekałem. Szykujcie się do rozbicia obozu. Lea, ty śpisz z ręką w ziemi, na wszelki wypadek. Starajcie się odpocząć, bo coś mi mówi, że Lamerei poderwie rydwany do marszu na długo przed wschodem słońca. To będzie krótka noc, lepiej odpocznijcie.

Lea zrobiła zeza i zasalutowała mu kpiąco.

* * *

Obóz rósł w niesamowitym tempie. Po rampie zjeżdżał nieprzerwany sznur wozów, głównie bojowych, które natychmiast ustawiano na wyznaczonych miejscach. Miały stworzyć największy Rogaty Gród w historii, taki, który oprze się każdemu atakowi i pozwoli reszcie karawan wjechać na Wyżynę.

W ich rodowym wozie odbywała się narada za naradą, a Key’la podawała wino, talerze z jedzeniem, napełniała kubki, sprzątała ze stołu, czasem biegała z jakąś pilną wieścią. I słuchała, słuchała, słuchała. Zarówno Emn’klewes Wergoreth, Bontanu całego obozu, jak i ojciec oraz Has zdawali się traktować ją jak powietrze – w końcu czym dla mężczyzn zajętych planowaniem wojny jest dziewięcioletnia dziewczynka, krzątająca się w milczeniu, jak na dobrze wychowane dziecko przystało? Inni, Sanyeo – dowódcy ścian, Den’kaw – dowódcy oddziałów piechoty, nadzorcy stad i zarządcy zapasów, początkowo wydawali się zdziwieni jej obecnością, lecz po chwili zapominali, że jest w pobliżu. Była czymś w rodzaju ruchomego wyposażenia wozu. Gdy któryś nadstawiał kubek po dolewkę, pewnie myślał, że wino wypełnia go magicznym sposobem.

Elastyczność. To słowo padało najczęściej, rzucane w każdym z trzech rodzajów mowy, choć w każdym znaczyło coś innego. Z tego, co zrozumiała, od chwili nocnego ataku na budowniczych rampy wszystkie plany musiały zostać ułożone od nowa. Pierwotnie zakładano, że obozy będą się formować na dole, jeden za drugim, i od razu wyruszać w drogę. Wszystko zaplanowano w ten sposób, by każda z pięciu wielkich karawan dotarła na miejsce przeznaczenia mniej więcej w tym samym czasie i – jeżeli dobrze zrozumiała – by mogły się nawzajem wspierać w marszu i walce.

Lecz teraz, wraz z wieściami o nadciągających koczownikach, wszystko się zmieniło. Pierwsza karawana, obóz New’harr, ich obóz, nie mogła wyruszyć, nim nie przybędą co najmniej dwie następne, bo musiałaby samotnie stawić czoła Se-kohlandczykom. Zamiast szybkiego marszu, który pozwoliłby im zająć najważniejsze miejsca na Wyżynie, czekało ich mozolne przebijanie się przez szeregi wroga, krok za krokiem, z kołami wozów po osie uwalanymi we krwi.

To ostatnie zdanie padło z ust ojca, a ona spróbowała to sobie wyobrazić i wcale, ale to wcale jej się to nie podobało.

Na dodatek Der’eko i bliźniacy pojechali na południe, na spotkanie – jak zdążyła się domyślić, choć nikt nie chciał jej tego powiedzieć wprost – nadciągającej armii koczowników. Wyruszyli na wojnę, a wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Eso’bar i Mer’danar służyli w załodze wozu bojowego, który jej rodzina wystawiła na tę wyprawę. Ruk’hert i Det’mon, ubrani w ciężkie pancerze, stawali w szyku, ćwicząc pod okiem swojego Den’kaw. Ich tarcze i długie włócznie miały wspierać obronę, gdyby koczownicy przedarli się przez zewnętrzną linię wozów. Przynajmniej tak jej to tłumaczyli, lecz obaj nie potrafili kłamać, zresztą zbyt często widziała, jak stu czy dwustu tarczowników tworzy pancerny czworobok. Co niby mieli zamiar zrobić z czymś takim wewnątrz obozu? Możesz mieć dziewięć lat i nie wolno ci nosić kavayo, ale to nie znaczy, że jesteś głupia.

Obóz rósł i szykował się do bitwy. Zewnętrzne, bojowe wozy zamiast w równe linie ustawiano w zębatego łamańca, zwanego Rogatym Grodem. Narożniki obozowiska wydłużyły się w szpiczaste wyrostki, z prostych ścian wyrosły w regularnych odstępach trójkątne szańce. Na to wszystko potrzeba było dwa razy więcej wozów niż na prosty mur, lecz w którymkolwiek miejscu koczownicy ośmieliliby się uderzyć, zawsze znaleźliby się pod krzyżowym ostrzałem. Eso’bar wyjaśnił jej to, gdy przyszła z poleceniem od ojca do dowódcy ściany południowej. Zrozumiała to od pierwszego spojrzenia, linia obrony wyglądała jak ostrze piły, każdy, kto zaatakowałby jeden wóz, miałby inne z boku, a niekiedy także za plecami. Sprytne.

Pokręciła się chwilę, oglądając rzędy zaostrzonych pali wbijanych na przedpolu, ryte w ziemi doły, ciężkie machiny montowane za linią wozów. Wszystko wyglądało sprawnie i trochę przerażająco. Uznała, że gdyby była koczowniczką, na sam widok takiego obozu zawróciłaby konia i pojechała do domu.

Rogaty Gród miał jedną wadę. Założenie go i zwinięcie zabierało trzy razy więcej czasu niż każdego innego obozowiska. Dlatego też miała przeczucie, że skoro jej ojciec i Boutanu podjęli decyzję o takim właśnie ustawieniu, to koczownicy raczej nie zawrócą.

Czekała ich walka.

A ją, oprócz usługiwania w czasie narad, czekały i inne obowiązki. Wiklinowe płotki, mające chronić burty wozów przed hakami, same się nie zrobią, podobnie jak pikowane osłony na końskie grzbiety. Nee’wa, która wyraźnie zazdrościła, że to nie jej przypadł zaszczyt podawania jedzenia i trunków starszyźnie obozu, tym razem nie była miłą siostrą i zostawiała jej zawsze kilka dodatkowych wiązek wikliny do zaplecenia. Key’la wykorzystywała więc każdą chwilę, by nad nimi popracować.

Tak jak teraz. Ojciec wyszedł na inspekcję pancernych ścian obozu, a ona najpierw posprzątała wóz, a później, siedząc na schodkach, pracowicie splatała giętkie gałązki. Rogaty Gród wymagał tysięcy takich ozdóbek. Wozy bojowe miały wysokie burty, chroniące całkowicie strzelców, ale przez to stawały się bardziej wywrotne. Wiklinowe płotki miały chronić je przed hakami, a ponieważ, jak podsłuchała przypadkiem, koczownicy jeszcze nie widzieli tej sztuczki, powinna to być dla nich przykra niespodzianka. Od jej pracy mogło zależeć czyjeś życie, więc starała się, najlepiej jak umiała.

I – rzecz jasna – był jeszcze on. Chłopiec. Nadal siedział na wozie przewożącym kuźnię, nadal niemal się nie poruszał i nadal nic nie mówił. Ani słóweczka. Patrzył tylko na nią tymi swoimi niesamowitymi oczyma, zjadał i wypijał wszystko, co mu przyniosła, i chyba przez większość czasu spał, choć nigdy go na tym nie przyłapała. Na szczęście teraz nie miała problemu ze zdobywaniem dla niego prowiantu, nawet Ana’we nie zdołałaby się doliczyć, ile ich goście zjedli i wypili. Na dodatek zarówno ojciec, jak i bracia mieli tyle zajęć, że nikt nie myślał o montowaniu kuźni, w końcu trudno, by En’leyd całego obozu zajmował się jeszcze podkuwaniem koni. To były dobre okoliczności, dzięki którym on mógł się jeszcze jakiś czas ukrywać. Ale wiedziała, że to nie będzie trwało wiecznie. Poza tym wyjechali z gór. Jeszcze nie miała okazji mu o tym powiedzieć, zresztą ich rozmowy przypominały gadanie do konia, ona otwierała usta, a on tylko patrzył. Mimo wszystko musiała z nim porozmawiać, bo może nie życzył sobie wyjazdu w nieznane.

Na wojnę.

Sama przed sobą nie chciała się przyznać, że to słowo ją przerażało. Wojna. Krótkie, dosadne, ostateczne. Jak jest wojna, to nie ma więcej nic. Trzeba się jej podporządkować całkowicie, bez żadnych wyjątków, ludzie o niczym innym nie mówią i nie myślą. Widziała to w obozie, wszyscy mężczyźni chodzili z bronią, większość kobiet też. Czujne spojrzenia, precyzyjne ruchy, oszczędność w słowach i gestach. Znikło gdzieś piękno i płynność av’anaho, wysoka mowa była zarezerwowana dla występów bajarzy i opowiadania cudownych historii, a nie dla wojskowych komend. Znikły szerokie uśmiechy, żartobliwe pokpiwania, zabawy. Ostatnia noc po drugiej stronie gór, przerwana nagłym atakiem koczowników, sprawiła, że wojna zawisła nad wszystkim, niczym zjawa odziana w zakrwawiony całun.

Rodziny zabitych pochowały ich w płytkich grobach, wplotły żałobne wstążki w końskie grzywy i złożyły Przysięgę Pomsty. Krew Verdanno znów wsiąkała w Wyżynę Lytherańską, a choć starcie zakończyło się zwycięstwem, wszyscy wiedzieli, że to dopiero początek. Nawet bliźniacy, choć dotąd zawsze mieli dla niej czas, przez ostatnie dni zmienili się, stali poważniejsi, bardziej skryci. Gdy odwiedzali rodzinne wozy, ledwo raczyli rzucić okiem na najmłodszą siostrę. A jeśli już otworzyli usta, nagle okazywało się, że znikli gdzieś Fen i Gen, a pojawił się woźnica rydwanu i jego łucznik.

Mówili o wojnie, myśleli o wojnie, żyli wojną. Gdy opowiadali, jak ich Fala idzie pełnym cwałem do ataku, oczy im płonęły, a w głosach pojawiał się dziki zachwyt. Dłonie jednego mimowolnie układały się do chwytania lejców, drugiego do łuku. I wydawało się, że najbardziej żałują, iż to nie oni brali udział w nocnym starciu z koczownikami.

Nie poznawała ich.

Westchnęła, przeplatając szczególnie oporną witkę. Czasem żałowała, że nie została na Stepach wraz z większością starców i małych dzieci. Lecz nie mieli tam żadnych zaufanych krewnych, lata życia w Lithrew nie pozwoliły odnowić więzi rodowych, więc ojciec zdecydował się zabrać ją na wyprawę, mimo że dzieci w jej wieku było w całym obozie ledwie kilkoro. Czuła się jak kulawe źrebię, które tylko obciąża tabun. Dlatego obiecała sobie, że nie będzie płakać ani nie pozwoli, by ktokolwiek wykonywał za nią obowiązki, nawet jeśli wojna, która nad nimi wisiała, powodowała u niej skurcz żołądka i rozpaczliwy łomot serca.

Musiała sama przed sobą przyznać, że była małym, paskudnym tchórzem.

A przecież wychowała się w Lithrew, miasteczku, w którym walka i śmierć majaczyły na horyzoncie dzień i noc. Wystarczyło przejechać kilka mil i znajdowało się po drugiej stronie granicznej rzeki, gdzie każdy mógł cię zastrzelić, bo był twoim wrogiem. Przeżyła też trzy duże ataki na miasto, dwa pierwsze ledwo pamiętała, trzeci, gdy wszyscy walczyli z Błyskawicami i czarami Pomiotników, wyrył się jej w pamięci obrazami całej rodziny z bronią w ręku, nawet mama i siostry miały lekkie kusze i wpatrywały się z zaciętymi minami w cienie wokół wozów, gotowe szyć do każdego, kto spróbowałby ich zaatakować. Ale pamiętała też, że siedząc wtedy w kącie, przykryta dla ochrony kilkoma grubymi matami, czuła się bezpieczniej niż teraz. Bo cała rodzina była razem, nawet jeśli ich nie widziała, wiedziała, że są obok, w sąsiednich wozach, że będą walczyć z napastnikami i z pewnością ich pokonają.

Oddałaby wszystko, by znów poczuć się w ten sposób, a przecież otaczały ją tysiące wozów i dziesiątki tysięcy współplemieńców.

Ale wtedy to był po prostu napad, a teraz trwała wojna. A wojna, jak już zauważyła, zmienia ludzi, zanim ci jeszcze przeleją krew.

Jeszcze raz westchnęła ciężko, zaplatając ostatnie gałązki. Kolejne trzy płotki stały oparte o wóz, każdy szeroki na cztery stopy, wysoki na dwie, zwieńczony gęstwiną sterczących ku górze witek. Całe popołudnie pracy, od której bolały ją podrapane i posiniaczone palce. Przynajmniej miała świadomość, że załoga wozu, na którym je zamontują, będzie bezpieczniejsza, oto cały pożytek z kulawego źrebięcia.

Rozejrzała się uważnie, ojciec raczej nie wróci zbyt prędko, przegląd ustawienia wozów zajmował mu zawsze sporo czasu i jak się orientowała, wiązał się z ostrymi dyskusjami z Boutanu. W trakcie wędrówki to jej ojciec był najważniejszy, decydował o szyku wozów, rozmieszczeniu tabunów, prędkości marszu. Teraz stopniowo przekazywał władzę Emn’klewesowi Wergorethowi, którego zadaniem była obrona obozu. To on właśnie zarządził ustawienie Rogatego Grodu, choć ojciec był przeciw, głównie ze względu na to, że Gród nie pozwalał się zwinąć w czasie ataku wroga. Był jak kamienna twierdza: trudna do zdobycia, ale wgryziona w ziemię. Ale taki też był Emn’klewes, solidny i stały jak skała, a doświadczenia, jakie zdobył w czasie wojny i potem, w trakcie obrony wielkich obozów założonych w Imperium, były bezcenne. Ich dyskusje trwały godzinami i kończyły się zazwyczaj jakimś kompromisem, jak na przykład zostawieniem w kilku miejscach wozów ustawionych w linie proste, by można było łatwo je usunąć i wypuścić karawanę albo rydwany. Mogła jednak być pewna, że zanim osiągną porozumienie, słońce zacznie się chować za górami.

Bracia bawili się w wojowników, Ana’we znów wystawiała się na sprzedaż, próbując zdobyć uznanie babki Kar’dena, Nee’wa ćwiczyła gdzieś strzelanie z łuku. Zupełnie jakby wszyscy zakładali, że rodzinne wozy można zostawić pod jej opieką. Miała jednak dość rozumu, żeby wiedzieć, że to raczej lekceważenie, połączone z przekonaniem, iż jest wystarczająco duża, by nie narobić kłopotów.

Podeszła do wozu z kuźnią i rozejrzawszy się jeszcze raz, wskoczyła do środka.

Czekał. Znów czekał i miała wrażenie, że czeka cały czas. Nigdy nie udało jej się przyłapać go na spaniu, drzemce, czy choćby na jakimś gwałtownym poruszeniu, towarzyszącym nagłemu przebudzeniu. Zawsze siedział nieruchomo, owinięty w pled, i zawsze pierwszym szczegółem, który dostrzegała, były jego oczy. Dwie niebieskie latarenki pod strzechą ciemnych włosów. Nie poruszał się na jej widok, nie wydawał żadnych dźwięków, po prostu siedział i patrzył. Już jej nie obwąchiwał, wystarczyło mu spojrzenie, ale nadal jego twarz pozostawała w całkowitym bezruchu. Zastanawiała się, czy gdyby do środka wszedł ktoś inny, ten spokój byłby równie niewzruszony. Mimo wszystko stalowe szpony, które miał na dłoni, rozrywały gardła, a ona sama widziała, jak skutecznie potrafi się nimi posługiwać.

– Mam coś dla ciebie. – Wręczyła mu dwa podpłomyki i kawałek pieczeni.

Nadal jadł w dziwny sposób, odrywając kawałki pokarmu i wkładając je sobie do ust. A kości, które każdy normalny człowiek ogryzałby zębami, on oskrobywał swoją morderczą rękawicą. A potem miażdżył je w dłoni i wydłubywał ze środka szpik. Czasem kawałki nie większe niż ziarno kaszy. Ale przynajmniej zjadał wszystko, co przyniosła, i z dnia na dzień wydawał się mniej chory. Musiał też załatwiać się nocą, bo inaczej w całym wozie śmierdziałoby już niemiłosiernie. Dzięki Białej Klaczy, że do tej pory nikt go nie odkrył. Przynajmniej tyle.

– I jeszcze to. – Podała mały bukłak.

Ostatnio, w miarę jak spadała gorączka, chłopak pił jakby mniej, zawsze jednak zachowywał się tak samo, ostrożnie wąchał wodę, brał pierwszy łyk do ust i trzymał go przez chwilę, zanim połknął. Potem powolnymi, długimi haustami wypijał resztę i oddawał jej naczynie. Nigdy nie próbował robić zapasów, a gdy kiedyś zostawiła mu bukłak, wiedząc, że przez dwa dni nie będzie mogła do niego zajrzeć, nie wypił ani kropli, dopóki nie podała mu go do rąk. Tak samo z jedzeniem, jeśli zostawiła jakieś w wozie, nie tknął, póki nie wręczyła mu go osobiście. Zmuszało ją to do częstszych odwiedzin, ale w gruncie rzeczy nie przejmowała się takimi sprawami. Dzięki temu miała się przynajmniej do kogo odezwać.

– Pokaż się.

Od jakiegoś czasu nie protestował już, gdy ściągała z niego okrycie i oglądała ranę. Końska maść spisała się świetnie, rozcięcie goiło się niemal w oczach, znikło brzydkie zaczerwienienie i nieprzyjemny zapach. Szczerze mówiąc, uważała, że całość goi się aż za szybko, w tym tempie za kilka dni zostanie tylko blizna, ale nie znała się na tyle, by ocenić, czy to normalne. Poza tym leki, których używali dla koni, były najlepsze na świecie. To pewnie dlatego.

Okryła go pledem i uśmiechnęła się szczerze.

– Dobrze się goi. Już nie powinno się jątrzyć. Boli, jak się ruszasz?

Oczywiście nie odpowiedział. Popatrzył tylko na nią, przekrzywiając głowę.

– Och... Boli? – Wykonała kilka szerokich ruchów rękami, krzywiąc się dramatycznie. – Boli, jak ruszasz, o tak?

Skoczył ku niej tak szybko, że ledwo zdążyła mrugnąć, i już trzymał ją jedną ręką za dłoń, a drugą, tą nieuzbrojoną, dotykał. Plecy, kark, ramiona. Ze zdumienia nie zdążyła nawet krzyknąć. Dotykał czubkami palców, wyraźnie czuła pięć punktów, gorących jak węgle wyciągnięte z paleniska. I po raz pierwszy na jego twarzy widać było jakąś zmianę. Miał bardzo skupioną, poważną minę, zmarszczone brwi, zmrużone oczy.

– A więc jednak potrafisz robić jakieś grymasy.

Początkowy przestrach minął, jego palce niemal parzyły, lecz wrażenie nie było nieprzyjemne. Gdy tylko ją puścił, wyciągnęła rękę i dotknęła jego piersi, między krzyżującymi się pasami.

– Ty! – stwierdziła dobitnie. – Czy ciebie coś boli? Tam. – Wskazała na jego ramię, gdzie zaczynała się rana.

Odpowiedział. Jego lewa dłoń wykonała kilka skomplikowanych gestów, po czym dotknęła własnej piersi, ust i czoła. Następnie zamachał rękami, dokładnie tak samo, jak przed chwilą ona, lecz nie krzywiąc się ani na jotę, po czym usiadł na swoim miejscu, owijając się pledem.

– To chyba znaczyło, że nie. To dobrze. Blizny lubią ściągać skórę i trzeba ćwiczyć, żeby nie przeszkadzały w poruszaniu się.

Usiadła naprzeciwko.

– My wkrótce będziemy mieli wojnę, wiesz? Właściwie już ją mamy, walczyliśmy z koczownikami i gdyby nie ci górscy żołnierze, którzy z nami szli, byłoby źle. Tak mówi ojciec. A teraz Der’eko, Fen’doryn i Gen’doryn pojechali na południe na spotkanie z resztą koczowników, a my zakładamy tutaj obóz i czekamy na wojnę. To chyba znaczy, że Rada nie spodziewa się, żeby naszym rydwanom udało się powstrzymać Se-kohlandczyków, mam rację? – Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękami. – Boję się, wiesz? Cały czas się boję, myślę, że bałam się, zanim jeszcze wyruszyliśmy, ale nie miałam okazji, żeby o tym pomyśleć. Dopiero przedwczoraj, gdy nas zaatakowali, wiesz? Potrafiłam tylko kulić się pod kocem i popłakiwać ze strachu. Gdyby to mnie napadnięto, przewróciłabym się na ziemię i pozwoliła się zabić. Jestem strasznym tchórzem... Nie dam rady nikogo obronić, nikomu pomóc... to mnie... to mnie trzeba będzie chronić.

Coś gorącego popłynęło jej po twarzy i ze zdumieniem stwierdziła, że płacze. To nie tak miało być, chciała tylko powiedzieć mu, że powinien już iść, i trochę pogadać na koniec. A teraz nagle, jakby ktoś potarł jej powieki sokiem z cebuli, łzy płynęły i nie potrafiła ich już powstrzymać.

– Oni rozmawiają, wiesz? Przy mnie rozmawiają o tym, że ludzie będą walczyć i umierać, co zrobić, jeśli koczownikom uda się złamać nasze linie, gdzie przenieść rannych, gdzie pochować zabitych... Już liczą zabitych, wiesz? A ja mam czasem ochotę rzucić wszystko na ziemię, wybiec z wozu i uciec. Mówią, że jestem za mała, żeby zrozumieć takie rzeczy, jakby trzeba było mieć nie wiem ile lat, żeby zrozumieć, co znaczy człowiek przebity włócznią. Boję się, boję się koczowników, wojny, śmierci, a najbardziej boję się, że gdy ktoś będzie potrzebował mojej pomocy, to zwinę się w kłębek i zacznę piszczeć ze strachu. I że ktoś... Nee’wa, Eso’bar, ojciec, przeze mnie umrze. Wiesz? Hej, to ja tu jestem beksą.

Bo on też płakał, bezgłośnie, z oczyma pełnymi smutku, mrugając co chwilę powiekami, jakby zdziwiony swoją reakcją. Patrzył przy tym na nią tak bezbronnym, bezbrzeżnie zdumionym wzrokiem, że mimo wszystko się uśmiechnęła.

– No nie, ty też? Ja płaczę, bo się boję, ale ty? Nie chciałabym być na miejscu kogoś, kto spróbuje ci zrobić krzywdę, wiesz? – Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się szerzej. – Mam nadzieję, że nie zaraziłam cię tchórzostwem.

Przestał płakać, choć nie bardzo wiedział, co zrobić z łzami wilgocącymi policzki. Wyciągnęła ramię i otarła mu je rękawem.

– Tak lepiej. Dwie beksy siedzące w ciemnym wozie to o jedną za dużo. Dobrze, że nikt nas nie widzi.

Prawie roześmiała się na głos z tej ostatniej myśli. Oczywiście, dobrze, że nikt jej nie widzi w towarzystwie półnagiego, niemego chłopaka, uzbrojonego w dziwaczne szpony, którymi rozrywa ludziom gardła. Jeszcze by sobie pomyślał coś dziwnego.

Nabrała głęboko powietrza i wypuściła powoli, a potem uśmiechnęła się do niego samymi oczami. Po tym płaczu i wypowiedzeniu na głos swoich lęków poczuła się lepiej.

– Dziękuję. Dobrze się z tobą rozmawia, wiesz? Ale my... my jesteśmy już na wyżynie. W domu. To nie jest miejsce, gdzie się spotkaliśmy. Nie wiem, czy powinieneś z nami jechać... ciężko będzie ci wrócić w góry, dopóki nasi będą zjeżdżać po rampie, ale gdy już przestaną, powinieneś odejść... Tak sądzę... tutaj... nie masz nikogo... Dobrze?

Nie odpowiedział, przekrzywił tylko głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Nagle zerwał się, stalowe pazury zazgrzytały, gdy kilka razy zacisnął i rozprostował pięść.

– Co się sta...

Nad obozem wybuchł głęboki dźwięk bitewnego rogu.

Zaczęło się.

Загрузка...