Pod wieczór przystanęli na postój, co była wedle zbójcy rzecz rozumna, bo zdało się wreszcie rozmówić, dokąd ciągną i czemu. Zwajcy sprawnie rozpalili ogienek, ale nie było co na nim warzyć. Powyciągali więc z juków czerstwy chleb, w popiele podpieczono trochę rzepy, zagrabionej w pochodzie z chłopskiego poletka, i tyle. Najwyraźniej nie gotowali się do biesiady. Co więcej, nawet rzepy piwem nie popili, aby plugawy smak spłukać, tylko czerpali wodę ze strumienia. Wszystko to straszliwie zbrzydziło zbójcę. Ledwo człek Spichrze spalił, myślał sobie posępnie, ledwo Servenedyjki precz popędził, co mu panowanie nad Krainami Wewnętrznego Morza raiły, a do czego na ostatek przychodzi? Ano, tak się los odmienił, że przyjdzie podłożyć pod zadek wytartą derkę i żreć na wpół surową rzepę. Nie ma co, może i Zwajcy są na świecie najokrutniejsi wojownicy, ale obyczaje mają chłopskie i mało wyszukane. Gdzieżby uczciwy człek żłopał surową wodę bez opamiętania! Przecie to jest rzecz szkodliwa, z niej się żywot może rozpęknąć jako, nie przymierzając, rybi pęcherz.
Szarka bez zapału łamała patyki i dorzucała do ognia. Siedzieli sobie na uboczu, koło kępy buków, których pnie dziwnie szarzały w zmroku. Wiedźma podśpiewywała rzewnie i fałszywie jakąś piosenkę, a Szydło przygrywał jej na fleciku. Było cicho i smętnie. Et, nieszczęście, pomyślał zbójca, inaczej my z wolarzami obozowali. Była strawa należyta, były śpiewki i pogwarki ludzkie. A tutaj co? Nikt nie podejdzie, nie zagada.
– No, co się tak na mnie gapicie?! – wybuchła wreszcie Szarka. – Jakbym wam ostatnią kromkę chleba od gęby odjęła! Wam się może zdaje, żeście te królestwa na servenedyjskich szabelkach rozniesione w garści mieli? Do ciebie mówię, Twardokęsek, bo ci się w tamtym brzozowym gaiku ślepia świeciły jak kotu do sperki. I cóżeś ty, durny, sobie obmyślił? Zbójeckie władztwo w Górach Żmijowych? Niedoczekanie, Twardokęsek! Raz, że one prędzej by twoje flaki po murawie rozwłóczyły, niżbyś zdołał ów pomysł wyłuszczyć. A dwa, że to pustynna kurzawa, co snadnie może połowę świata zagarnąć i wniwecz obrócić. Bo jak zaczną po Krainach Wewnętrznego Morza pogaństwo wypleniać, niewiele się tutaj ostanie!
– Skąd wiecie? – zaciekawił się Szydło. – Skąd wiecie, co Servenedyjki knują? Przecie ładnych parę tuzinów lat siedzą we Spichrzy na kapłańskim żołdzie. Ludzie się ich boją, ale prawda taka, że siedzą cichutko, nikomu za bardzo nie wadzą. Po knajpach bójek nie wszczynają, wieśniaków w pochodzie nie łupią, niewiast nie gwałcą. Przyznacie – zarechotał – że po miejscowych wojakach niejaka odmiana.
Szarka łysnęła ku niemu złymi, zielonymi ślepiami.
– Nie baw się ze mną, karle – syknęła – bom nie w nastroju. Nie jest też tajemnica, po co Servenedyjki w Spichrzy siedzą. Ale tutaj się Delajati srogo zawiedzie! – prychnęła ze złością. – Bo, jako rzekłam, prędzej się powrósłem pozwolę zadusić, niż poprowadzę jej nawałnicę.
– Ale on to zrobi, prawda? – spytała z roztargnieniem wiedźma, przytrzymując za kark ryżego kociaka. – Poprowadzi je chłopiec, któremu nadałaś imię. Więc nie odwróciłaś zagłady. Odsunęłaś ją tylko o pokolenie, nie więcej.
– A czy ja mówiłam, że mi Krainy Wewnętrznego Morza w czymś miłe? – warknęła. – Niby czemu mam o nie dbać, wiedźmo? Czy mnie tu chlebem i solą powitano? Nie płakałabym nad ich zagładą.
– Nieprawda – oznajmiła rzeczowo wiedźma.
– Psiakrew! – zezłościła się Szarka. – Prosiłam, żebyś tego nie robiła. Żebyś nie grzebała mi w głowie.
Karzeł zaśmiał się głośno i z uznaniem poklepał wiedźmę po ramieniu, jak na zbójecki gust zanadto głęboko zaglądając jej w rozcięcie koszuli.
– Ech, jakby mi kto rzekł, że się będę podobnym gawędom przysłuchiwał!
– A kto was do kompanii prosił? – spytał cierpko zbójca. – Jak wam się co nie podoba, zatrzymywać nie będziem. Po coście się przywlekli? Sami widzicie, że chuda strawa i napitek podły. Nie lepiej wam było we książęcym dworzyszczu?
– W Spichrzy niby? – zarechotał Szydło. – Ano, źle nie było, mości zbójco. Syto i dostatnio, żeby prawdę rzec. A i miasto szumne popod bokiem, oberże żebracze, dostatek dziwek chętnych na Krzywej. I sporo świeżo uszlachconego chamstwa, co bardzo chętnie wesołków na pokoje zapraszało, jak im rzec, że taki pański obyczaj. Tedy odpowiem wam, mości zbójco, wedle uczciwości, że bardzo dobrze mi było w książęcym dworzyszczu. Pókim, człek głupi i łakomy, nie połaszczył się na Jaszczykową sakiewkę i nie obiecał przeprowadzić waszej pani do cytadeli. Ot, i tak się skończył dostatni żywot.
– Niby czemu?
– Niby temu – karzeł z namaszczeniem pogładził starannie splecioną brodę, czym jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę, którego własna broda spłonęła doszczętnie w pożarze gospody Goworki – że myśmy pospołu księcia Evorintha na straszliwe pośmiewisko wystawili. Miał was w wieży, już wiedźmę na szrobie rozciągniono, a przecie mu więźniów Zwajcy wydarli, srogo włodarza poturbowawszy. Potem się jego przymierze z Pomorcami wniwecz obróciło. Kniahinka największemu kapłanowi łeb urzezała, a Koźlarz się z paści jako wicher wymknął. Na ostatek cała nasza wesoła gromadka wyjechała ciszkiem ze Spichrzy, jako tuszę, księcia o wyjeździe nie uwiadomiwszy. No, chyba, żeście się z nim w onej kwestii układali na parapecie wieży – dodał zgryźliwie, nie dbając o rumieniec, który wypełzł na policzki Szarki. – Ale po mojemu musiał się okrutnie zeźlić, boś cię z niego jako z wiejskiego głupka zadrwili. A spichrzański pan w gniewie jest prędki.
Ani bym się obejrzał, jakby mnie o wpólnictwo z wami oskarżył i na męki wydał. A wy się już na mnie nie boczcie, mości Twardokęsku, toż przyda się wam tremiś w wędrówce – wykrzywił się dziwacznie. – W smutku pocieszną opowieścią rozbawi, w potrzebie radę zacną podda.
– A juści! – fuknął bynajmniej nie udobruchany zbójca. – Kiep byłbym ostatni, gdybym u was rady szukał poczciwej. Bo błaznowie wiele mówią. Kunsztują w rzeczach błazeńskich, na fraszki rozrywkę prędką mają, rymy piszą i mówią, nie myśląc nic na to. Ale gdy przyjdzie do rzeczy statecznej a trochę twardej, wnet je głowa boli! Wnet idą precz, nic nie umieją!
Jednak co się tyczy żalnickiego księcia, pomyślał niechętnie zbójca, słusznie pokurcz gada. Zabełtała Szarka pankowi w umyśle, nałgała, kuprem zakręciła, jako ma we zwyczaju. No, niech się tylko we Spichrzy uładzi i uspokoi, oj, wtedy dobrze, byśmy się zanadto w jego włości nie zapuszczali. Bo długo będą ludziska z uciechą powtarzać, jak go Suchywilkowa córka sponiewierała i na śmiech ludzki wystawiła.
– I dlatego za nami Servenedyjki posłał – powiedział na głos. – No, pożytku wielkiego z nich mieć nie będzie.
– Zgadywałam, że spróbuje nas ścigać – ze znużeniem wyjaśniła Szarka. – Albo przez własnych pachołków, albo rozpuści wieść między okolicznymi panami, żeśmy spod prawa wyjęci. Więc podsunęłam mu myśl o Servenedyjkach.
– Boście ich przepowiedziana pani – dokończył zbójca.
– Bo im wmówiono, żem ich przepowiedziana pani – poprawiła rudowłosa.
– Dlaczego? – dopytywał się Szydło.
– Nie wiesz, niziołku? – Szarka skrzywiła się niechętnie. – Dziw bierze, że tak mało wiesz. Delajati chce śmierci Zird Zekruna. Nie wiem, czemu i zanadto nie ciekawam. Może z powodu śmierci żmijów, a może dlatego, że się jej z gęby nie spodobał. Zamysły Delajati trudno wyrozumieć. Ale nie będzie huku piorunów ni ognistego deszczu, bo ona się rzadko śmiertelnikom pokazuje. Nie, Delajati będzie nas tylko z ukrycia popychać nieznacznie i do swojej woli naginać.
– Jesteście pewni?
– Niczego nie jestem pewna! – krzyknęła z nagłą wściekłością. – Niczego, karle! Składam do kupy pogruchotaną układankę, nic więcej! Tyle że nie wierzę w miłosierdzie bogów. Delajati chce czegoś. Od początku wiedziałam, że każe mi dług spłacić, aż do ostatniego grosza. I godziłam się na to, bo nie miałam wyboru. A ona wiedziała, że tak czy inaczej spróbuję ją oszukać, więc nawet nie podała ceny, tylko przygotowała ścieżkę. Ścieżkę, która na koniec miałaby mnie zaprowadzić na Pomort, na szczyt Hałuńskiej Góry, do siedliska Zird Zekruna. Spójrz na to tak, jakbyś czytał księgę, karle. Na początku masz wojowniczkę w rozpadających się butach. A na końcu ta sama niewiasta jest powierniczką obręczy dri deonema, córką zwajeckiego kniazia i przepowiedzianą panią Servenedyjek…
– A także podąża za żalnickim księciem – przerwał karzeł. – Z powodów, które wielu niepokoją.
Kto mu powiedział o żalnickim wygnańcu?, zadziwił się zbójca. Toż jam się pokurczowi ze znajomości z książątkiem nie opowiadał. Takoż nie widzi mi się, by Szarkę naszła ochota do zwierzeń, jak na niewiastę to ona nad podziw skryta i milkliwa. Musi być, wiedźma wypaplała, niedojda bezmyślna.
– Zgoda, karle. – Kolejny patyk z trzaskiem strzelił w palcach Szarki. – Wszystkie te rzeczy wiodą mnie ku jednemu. Ku Hałuńskiej Górze i Zird Zekrunowi. Nawet to imię, które mi na Tragance z durnoty i nieświadomości zbójca nadał. Wszystko.
– Ale boga nie można zabić? – trwożliwie zapytała wiedźma. – Nie można zabić Zird Zekruna, prawda?
Szarka opuściła głowę i wpatrzyła się w migotliwy ogienek.
– A kogo to obchodzi?! – ryknął zamiast niej zbójca. – Niech sobie kto chce próbuje Zird Zekruna zarzynać, wolna wola. Ot, choćby i jaśnie żalnicki książę z jego wielkim mieczem! Niechaj sam na Hałuńską Górę lezie i tam się o dziedzictwo z bogiem prawuje. A wy – skinął głową ku Szarce – słusznie gadacie, nam nic do tego. I bardzom rad, żeście Servenedyjki precz posłali. Nam nie trza się mieszać między bogów, a i od książęcych waśni radbym się trzymał z dala, przecie się bez naszej pomocy i przytomności obejdą. Koźlarz zasiecze Wężymorda albo Węży – mord Koźlarza, mnie tam bez różnicy. A kto na Hałuńskiej Górze siedzi, też mi obojętne. Póki mi się do mojego obejścia nie będzie mieszał, ja mu też we dźwierza nie zastukam. Bo ja swój rozum mam i zawsze gadam: najlepiej, jak ludzie siedzą sobie, a bogowie sobie.
– Ale to nie jest tak – niepewnie sprzeciwiła się wiedźma. – Bo są jeszcze pomordowani żmijowie, skalne robaki i wszystko inne… i chyba trzeba go jakoś zatrzymać, prawda? – podniosła na zbójcę wielkie, niebieskie oczy.
Ona nie pamięta, zrozumiał zbójca. Zeszłej nocy wieszczyła żalnickiemu księciu przeznaczenie Krain Wewnętrznego Morza, a dziś nie pojęłaby własnych słów. Wzdrygnął się. Ot, pomyślał z żalem, zrazu ma niewiastka dość rozumu, by wygłosić proroctwo, lecz potem pomyślunek wycieka z niej niczym woda przez sito. Plunąć na takie proroctwo!
– Jakim sposobem, wiedźmo? – cicho spytała Szarka. – Jakim sposobem mam wyprostować coś, co się zawsze wykoślawia? Skalne robaki, powiadasz… Kiedy zamykam oczy, znów mam pod powiekami twarz Morwy. Ale tego samego dnia przypatrzyłam się Wiedźmiej Wieży. Tronowi ze wszech stron najeżonemu kolcami i pazurkom do zdzierania skóry. Szrobom poznaczonym czerwonymi zaciekami, bocianim maskom do nadziewania na twarz, kleszczykom do zgniatania stawów…
– Nie straszcie jej – mruknął zbójca, kiedy wiedźma zaczęła otwarcie płakać.
– Nie straszę, mówię, czegom się nauczyła. Widzicie, ja wiele wędrowałam i zobaczyłam wiele rodzajów umierania. Ale śmierć, wiedźmo, śmierć jest jedna. Obojętne, co ją sprowadza. Skalne robaki z woli Zird Zekruna czy też rybia ość, co się nią na uczcie zakrztusisz. Nie zmienię tego. Jestem daleko od domu, a wszystko, co mi niegdyś obiecano, może okazać się pułapką. Nie popychaj mnie, proszę. Nie poprowadzę Servenedyjek przeciwko Pomortowi, bo zastąpiłabym tylko jeden rodzaj śmierci innym. Delajati nie dba ani o ścierwo Morwy, ani o to, co z nas zostanie po przejściu kurzawy Birghidyo. Jeżeli chce zabić Zird Zekruna, robi to dla własnych przyczyn, nie z miłosierdzia.
Kurzawa Birghidyo, powtórzył w myślach zbójca. Bogowie, o czym ona mówi?
– No, i to jest rozumne gadanie! – Karzeł aż się uderzył z uciechy po kolanach. – Wiadoma rzecz, że nikt się kostusze nie wykręci. Grunt, żeby jej sobie zawczasu na kark nie ściągnąć, a pierwej zahulać ździebełko i poswawolić. To kędy się teraz obrócimy?
– Na północ – odpowiedziała Szarka. – Spichrza mi ze szczętem zbrzydła, a i świątyń nie mam ochoty znów oglądać.
– Ano! – huknął za plecami zbójcy donośny głos Suchywilka.
Zwajecki kniaź podkradł się cichutko, oparł się o pień buka i najwyraźniej od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie. A teraz podszedł do siedzącej wokół ognia gromadki i bez ceremonii, nie zważając na gniewne sykanie zwierzołaka wepchnął się między wiedźmę i Szarkę.
– Dobrze, córuchna, prawisz! – oznajmił. – Tutaj jest kraj zły i przewrotny, aż strach, jak on człekowi oczy zamydli. Ja ci ze szczerego serca rzeknę, córuchna, że jakem cię zeszłej nocy oglądał – skrzywił się – na rozpuście, ręka mi się sama na czekanie zaciskała. Ale kiedym na ogłupiałe Servenedyjki popatrzał, kiedym posłuchał, co o bogach i przepowiedniach gadają, tom zrozumiał, że tutaj ani chybi który bóg podstępnie nadokazywał jak zając w kapuście. Myśmy się zeszłej nocy po Spichrzy niby obłąkańcy kręcili, w durze ciężkim a przerażeniu. I nie dziwota nawet, że ciebie, córuchna, strach na koniec zagnał do spichrzańskiego księcia. Co czynić, niewieścia natura słaba i ułomna, w trwodze opieki szuka i pocieszenia. Szczególniej, że was tamtej przeklętej nocy zaniosło do wieży boga, między trupy a przepowiednie. Podobne nieszczęście nie tylko niewieści, ale i męski umysł srodze mogło zwichrować, tedy za złe nie mam i więcej o tym gadać nie będziemy. Ale znak to niezawodny, że winniśmy co rychlej uciekać.
– Dokąd? – Szarka obojętnie przysłuchiwała się przemowie Suchywilka, choć zbójcy zdawało się, że jej usta drgnęły nieznacznie, kiedy pierwszy raz nazwał ją córuchną.
– Z początku na Półwysep Lipnicki – wyjaśnił spokojnie kniaź. – Potem prosto do dom. Na wyspy, coś ty ich, ptaszyno, więcej niźli tuzin lat nie oglądała. Oj, będzie we dworzyszczu radość i płacz wielki, jak się rozejdzie wieść o powrocie córki jasnej Selli. – Objął Szarkę potężnym ramieniem, przyciągnął do siebie i złożył na jej policzku donośny pocałunek.
Dziewczyna wyrwała się, wytarła twarz rękawem. Zbójca pomyślał, że skoczy mu do oczu z gołymi pazurami, ale obróciła się tylko na pięcie. Jadziołek poleciał za nią, choć w jego ruchach brakło zwyczajnej, okrutnej gracji. Oj, srodze Nur Nemrut poturbował nasze plugastwo, pomyślał nie bez radości zbójca, który miał z jadziołkiem własne porachunki. A zaraz potem przyszła mu do głowy inna myśl: jako i nas wszystkich. Wszystkich nas pospołu to zatracone miasto poturbowało.
– A przyodziej się ciepło! – krzyknął za Szarka zwajecki kniaź. – Nie łaź półgoła po lesie, bo jeszcze wilka złapiesz i nieszczęście gotowe!
– Albo i jeszcze co oprócz wilka! – dodał ze sprośnym rechotem siwawy Zwajca. Podszedł od strony lasu do ogniska, rozsiadł się, jak przy własnym, nikogo nie pytając. – Żalnicki książę przy wozie drzemie, ale ja ci radzę, krewniaku, dobrze na nich baczyć, bo dziewka gorąca.
– Serdecznie do kompanii prosim – rzekł cierpko Twardokęsek, którego zwajecka bezceremonialność poczynała nieco razić.
– Z podziękowaniem. – Siwowłosy bez zażenowania rozgrzebywał popiół w poszukiwaniu zapomnianych kawałków rzepy. – Powiadam, krewniaku, strzeżcie dziewki. Bo inaczej wrócicie na Wyspy Zwajeckie nie tylko z córuchną odnalezioną, ale jeszcze i z wnuczętami.
– E tam! Dziczka i tyle! – rzucił z zadowoleniem Suchywilk. – A ślepia się jej niby żbikowi świeciły, widzieliście? Ażem się zląkł, że mnie sztyletem zmacać spróbuje. Prawa Zwajka, choć nieokrzesana i samowolna. Trzeba ją będzie do niewieścich obyczajów przyuczyć.
Dajcie ci wszyscy bogowie zdrowie, pomyślał z pewnym politowaniem Twardokęsek, jak ty zamierzasz krzewić u Szarki dobre obyczaje.
– Może i przywyknie – zgodził się siwowłosy. – Ale pierwej zdałoby się przekraść na Wyspy Zwajeckie i zadbać, żeby nas Wężymord nie wyłapał. Zamaskować się trzeba i bokiem jechać.
– Ano! – nie zdzierżył zbójca. – Toż widzę, jak się w takowej gromadzie przekradacie, zamaskowani przy tym jako się patrzy. Trza wam będzie tylko rogate hełmy odebrać, brody ryże podstrzyc i beczeć żałośnie nauczyć, to was niezawodnie każdy za stado zbłąkanych baranów weźmie. A Szarce w rękę badylek przydajcie zielony, to wam za pasterkę będzie.
Wiedźma zachichotała bez żadnego uważania dla rozzłoszczonego Suchywilka.
– Jam jeszcze nie zdecydował, czy was do kompanii przyjąć – burknął kniaź. – I więcej rzeknę: wcale mi nie w smak wędrowanie z pospolitym opryszkiem, co kupców i niewiasty wedle Przełęczy Zdechłej Krowy kaźnił. A że was moja dziewka za sobą wlecze? To i co z tego? Tutaj moje dowodzenie i moja wola. Tedy baczcie na słowa i pokorniej gadajcie, bo was korbaczami oćwiczyć każę i przywiązanego, ot, choćby do tego pieńka – pokazał dorodnego buczka – zostawię. Z karteluszem na szyi do okolicznych panków, żeby dobrze wiedzieli, kogo im się znaleźć trafiło. Pojmujecie?
– Mnie też do drzewa przywiążecie, krewniaku? – spytał nieco drwiąco siwowłosy. – Bo ja wam w oczy powiadam, że prawdę zbójca gada. Za dużo nas. Choćbyśmy z traktu zjechali, tutaj kraj ludny. Trafi się smolarza spotkać czy babę zielarkę albo prosto na przysiółek wyjedziem. I co wtedy, krewniaku? Mamy ich wyrżnąć bez dania racji? Tedy nie przystoi się nam krzywić na zbójeckie towarzystwo, bośmy sami nie lepsi. Nadto zawdy się może jaki człek skryć i miejscowym panom zanieść wieść o rzezi. A wtedy, krewniaku, na byle gałęzi nas obwieszą. Przyjdzie się rozdzielić i dobrze o tym wiecie.
– Nie jestem głupcem, Czarny – burknął zwajecki kniaź. – Poprowadzicie ludzi przy samiuśkiej granicy. Nie traktem, tylko bocznymi ścieżkami, ale tak, żeby chłopstwo dobrze o was wiedziało i uwiadomiło kogo trzeba. My zasię zapuścimy się dużo głębiej w żalnickie władztwo. Maleńką gromadką pociągniemy, żeby nas tam kto w karczmie nie rozpoznał. Ot, żalnicki kniaź z towarzyszem i ja z córuchną. Przemkniemy, nim ktokolwiek spostrzeże, żeśmy od kompanii odłączyli.
– Nie ma mowy – mruknął siwowłosy. – Jam też nie durny, Suchywilku. Nie po to tłukłem stare kości przez połowę Krain Wewnętrznego Morza, żebyście mnie teraz mieli wydudkać, jako młokosa. Odeślecie mnie, a potem w tajności ułożycie z żalnickim wygnańcem jakie durne przymierze. Niedoczekanie. Nam nowa wojna niepotrzebna, jeszcze po starej rany liżem. A i wam wreszcie czas się opamiętać. Boście dla waszej nienawiści trzech synów wytracili, a czwartego precz przegnali. To jak wam powiadam: starczy!
– O moich synach gadać zakazałem! – wrzasnął wściekle Suchywilk.
– A wy mi możecie zakazywać, ile chcecie – Czarnywilk flegmatycznie splunął w popiół. – Wyście dla mnie nie najwyższy zwajecki kniaź Suchywilk, jeno kuzyn, co go dla odróżnienia ze mną Suchy przezwali, boście istotnie za młodu byli jako szczapa. Ja przed wami portkami trząść nie będę. I nie groźcie mi tu, koło czekanika nie macajcie, boć wiecie dobrze, że na krewniaka ręki nie podniesiecie. Babka mnie posłała, żebym na was baczył, tedy baczę. Choć po mojemu dawno trzeba was było z kniaziowskiej godności zdjąć. Nie żebym wam zasług odmawiał, ale wyście człek stary, zgorzkniały i nienawiścią do Pomorców zaślepiony. Zdałoby się młodszym kniaziowską czapkę oddać, a samemu godziwie lat dożywać. Nie tłuc się po oczeretach, jeno w cieple, we dworzyszczu siedzieć, miodzik popijać i na wnuczęta spoglądać…
– A ci młodsi to niby ma być wasz syn! – Suchywilk aż posiniał na twarzy od tłumionej furii. – Ajuści, krewniaku! Ani byśmy się obejrzeli, a by nam Wężymordowe pachołki popod same Wyspy Zwajeckie podpływały.
– Z czasem i do tego przyjdzie – wzruszył ramionami siwy. – Przyjdzie się z nimi układać, córki nasze za nich wydawać i sojusze wiązać, bo nie oni jedni na wyspiarskie dobra dybią. Jest jeszcze sinoborski kniaź Krobak, są i skalmierscy panowie, a wszyscy pospołu zazdrośnie na nasze hawernie spoglądają. A wy co, Suchy? Wy umyśliliście sobie przymierze z żalnickim wygnańcem. A ja się pytam, jakie wojska za nim stoją? Z kim on spowinowacony? U którego boga w łaskach? Ot, z jednym się człekiem po wertepach tłucze, a dobytku ma tyle, co złachany płaszcz na grzbiecie. To jaki jest nam zysk, że my go na własnych toporach wyniesiemy na żalnicki tron?
– Łżecie, Czarny, jako pies – kniaź skrzywił się niechętnie. – Są Jastrzębcowi buntownicy na Półwyspie Lipnickim. A i ludek w Żalnikach nie bardzo sobie chwali pomorckie panowanie.
– To się jeszcze obaczy – stwierdził Czarnywilk. – Trzeba się pierwej rozejrzeć i bacznie oszacować, co kto wart. I po to ja z wami pojechał. Z wiecowego i babkowego nakazania, byście jakiej samowolnej durnoty nie popełnili. Póki dycham, na krok was nie odstąpię.
– No, to się może łacno zmienić – zeźlony Suchywilk wymownie zmacał stylisko topora.
– Groźby to w rzyć se możecie wetknąć, bom w swoim prawie – zadrwił siwowłosy. – Mam się we wszystkim rozpatrzeć i na wiecu sprawę zdać. A na razie tyle im rzec mogę, żeście się, jak kto głupi, dali spichrzańskiemu księciu podprowadzić i do miasta ściągnąć. Bo widzi mi się, Suchy, że jakby nie twoja ryża dziewka, to by nas w łańcuchach pomorckim kapłanom podarowano pospołu z żalnickim wygnańcem, co niby owo przymierze z księciem Evorinthem uwarzył. Oby się inni sprzymierzeńcy nie okazali równie godni zaufania. Powiadam więc, że mnie nie odpędzicie, tedy się z tą myślą oswajajcie. Razem będziemy wędrować.
– I z Twardokęskiem – dodała stanowczo wiedźma. – Bo ja się bez niego na krok nie ruszę, a Szarka beze mnie nie pójdzie.
– Kiep byłbym, jakbym podobną okazję przepuścił – oznajmił Szydło. – Z dawien dawna chciałem się sławetnym Jastrzębcowym rebeliantom przyjrzeć.
Suchywilk rzucił mu bardzo nieprzychylne spojrzenie.
– A zwierzołak i jadziołek zatroszczą się wedle naszego bezpieczeństwa – dokończyła niezrażona wiedźma. – I żadna moc nie zdoła nam przeszkodzić.
Idźcie prosto do świątyni, powiedziała mu karczmarka w gospodzie przy trakcie. Nawet nie oglądajcie się na grodowych dostojników, naród tutaj chytry, skundlony, ani wędrowca uszanuje, ani głodnego nakarmi. Inaczej bywało za starego pana, za Czerwieńca, co się z samym Org Ondrelssenem za bary brał na kraju Wewnętrznego Morza, ale szmat czasu przeszedł, jak go pomorccy wojownicy zarąbali siekierami na dziedzińcu dworca. A sinoborski kniaź obcy, nie z naszych, ani obyczaj północny zna, ani prawo boskie uszanuje. Ot, patrzajcie, dodała przyciszonym głosem. Jeszcze zgliszcza czerwienieckich grodów nie przestygły, jak zaczął spraszać w kraj pomorckich kupców i całe ich miasto ninie wokół grodziszcza wyrosło. Z tychże samych, co po pogromie sprzedawali naszych pokrewieńców na targowiskach popod Hałuńską Górą. Nie, u nich się jałmużny nie doprosicie, lepiej zrazu do świątyni ciągnijcie.
Bo nasza świątynia – w jej głosie zabrzmiała nutka dumy – nasza świątynia w całych Czerwienieckich Grodach sławna. Nie będzie pół roku, jak nowa przeorysza z samej Tregli przybyła. Młodziuchna dziewka, a na twarzy blada od postów i modłów niby biała nawitka, co nią głowę nakrywa. Ale duch w niej, ojcze, mocny a świątobliwy jak rzadko. Jak mniszki szpital budowały, to własnymi rękoma głazy z ziemi wyrywała, aż się nawet kupiectwo nieużyte zawstydziło. A kiedy w dolnym mieście jałmużnę rozdaje, to tak się ludzie cisną, że strach, żeby nie potratowali. Nie dla groszaków, ojcze, ale dlatego, że u niej leczące dłonie, co w każdej chorobie ulgę przynoszą. Może być, i wam wzrok przywrócą, bo niezmierzone jest miłosierdzie bogini. A już na pewno nie odpędzi was głodnego od bram nasza przeorysza. Zechcecie dzień albo i tydzień przeczekać a po trudach wędrówki odpocząć, takoż dadzą wam przytulisko. Powiadam wam, nie znajdziecie lepszego miejsca niźli nasza świątynia.
Zwajca w milczeniu pokiwał głową. Tej wiosny zawędrował daleko na północ, dalej niż kiedykolwiek, aż na samo sinoborskie pogranicze, skraj dziedziny Org Ondrelssena Od Lodów. Nierozważna rzecz, zwłaszcza w czas, gdy coraz śmielej gadano o wojnie i nie wiedzieć, jakie przymierza nastaną, nim lody na nowo skują przesmyki. Ludziska bali się. Szpiegów, trucicielstwa i kapłanów Zird Zekruna, co pono chętnie wędrowali w przebraniu jałmużników, zbierając wieści dla swego pana i siejąc po północy przekleństwo skalnych robaków. Nie winił ich. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy przybycie żebraka przyjmowano za znak łaskawości bogów, sadzano w cieple paleniska i karmiono resztkami z wysokiego stołu. Ale karczmarka miała racje: to minęło dawno, dawno temu.
Jednak kiedy kukułki poczęły się odzywać śmielej po lasach, a słonko przygrzało cieplej, nogi same poniosły go w górę gościńca. Wciąż kaszlał ciężko po zimowych chłodach i spluwał krwią. Już i wcześniej były ranki, kiedy ból w piersiach stawał się tak dotkliwy, że ledwo wstawał z posłania w gościnnym klasztorze Cion Cerena, i nie sądził, by zdołał doń powrócić w porze jesiennych pozdrowień. Ale jedną dali człekowi bogowie naturę, myślał, nijak od niej uciec, nijak gdzie w kącie zostawić. A jego zawdy pędziło w świat. Zrazu chciał zobaczyć południowe góry, które sięgają samego sklepienia nieba, wykutego u zarania czasu w kuźniach Kii Krindara, więc ledwo przypasał miecz, najął się za najemnika i popłynął na kupieckiej galerze ku Szczeżupinom. Potem rozmaicie bywało. Pod chorągwiami żalnickiego kniazia gromił zbuntowaną szlachtę w Wilczych Jarach, bijał Żalnickich na rozkaz skalmierskiego doży i frejbiterów w drużynie zwajeckiego kniazia. Przewędrował północ i południe, jak się trafiło. Popychał zwajeckie okręty przez mielizny na skraju Cieśnin Wieprzy i łupił przybrzeżne miasta z piracką Skwarną. Aż na koniec, dawno temu, nim jeszcze spłonęła rdestnicka cytadela, ciekawość zagnała go aż na ciemną ziemię Pomortu, pod komendę Wężymorda. Ciekawość okupiona dozgonnym wygnaniem z rodzinnych wysp.
Jałmużnik mocniej wsparł się na cisowym kosturze: Zwajcy zazwyczaj nie przemierzali gościńca o użebranym chlebie, nawet najbiedniejsi. Ale ziomkowie pojmali go na zwajeckim brzegu w gromadzie Pomorców, a tej jednej rzeczy nie wybaczano na północnych wyspach. Sam Suchywilk uniósł topór nad jego ramieniem, a potem wypowiedział po trzykroć imię pobratymca i opróżnił puchar w płomienie – jak na pośmiertnej uczcie. Jednak tego żebrak już nie zobaczył, bo chwilę wcześniej wyłupiono mu oczy.
Zamachnął się, odpędzając laską najbardziej zajadłego psa. Kiedy minął opłotki, ujadanie nasiliło się, lecz nie obawiał się grodowych kundelków. Ani ludzi, skoro o to szło. Jak długo miał przy sobie swoją żebraczą miskę, nie obawiał się niczego.
Pogładził ją czule czubkami palców, przywiązaną do rękojeści kostura solidnym rzemieniem i pobrzękującą miło pomiędzy dzwoneczkami. Zwajcy nie zabili współplemieńca, o nie. Wywieźli go na smoczym okręcie aż na pomorcki brzeg i wyrzucili na skały wraz z trupami pomordowanych towarzyszy. Pamiętał, jak pełzał po zalewanym falami żwirowisku, skowycząc z bólu, kiedy słona woda zalewała świeże rany, aż wreszcie jego palce natrafiły na owalną metalową miseczkę. Przyniosła mu szczęście, a nawet więcej jeszcze – przyniosła mu ocalenie i nowe życie, gdyż człowiek z żebraczą miską był jałmużnikiem, nawet jeśli odnaleziono go w stercie martwych frejbiterów. I dlatego właśnie rybak ostrożnie poprowadził go do wioski i ukrył przed kapłanami Zird Zekruna. Całą zimę opiekowano się nim w pomorckiej osadzie na brzegu morza, opatrywano jątrzący się kikut ramienia i karmiono skąpą strawą jak każdego z rodziny. Kapłani Zird Zekruna zakazali czcić obcych bogów, lecz na Pomorcie wciąż szanowano Cion Cerena Od Kostura i jego sługi.
Być może tego właśnie życzył sobie Suchywilk, kiedy uciął mu prawicę jednym uderzeniem topora – długiego, żebraczego żywota na poniewierce, wśród obcych narodów. Jednak zemsta współplemieńców obróciła się na dobre. Miał swoją żebraczą miskę i wciąż wędrował pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza, choć zgoła inaczej niż wówczas, gdy przemierzał je w gromadzie najemników.
Najszczęśliwsze lata mojego życia, pomyślał z odrobiną zdumienia, kiedy ogarnął go wreszcie cień klasztornej bramy. Przysiadł w kucki przy samych wierzejach, oddychając głęboko i powoli, odwiązał żebraczą miseczkę i położył w pyle drogi. Nie musiał nic robić: prędzej czy później ktoś go dostrzeże i poprowadzi w głąb świątyni. Na razie wygrzewał się w północnym, bladym słońcu i marzył o wszystkich odległych krainach, do których nie zdoła już dotrzeć.
Nadal wpatrywał się przed siebie niewidzącymi oczyma, kiedy lekkie, bose stopy podeszły doń powoli po ubitym piasku. Niewiasta – czuł zapach świeżego chleba i ługowego mydła, którym szorowano posadzki. Służebna, pomyślał, czekając, aż pozdrowi go imieniem Jałmużnika i weźmie za rękę.
Jednak kobieta tylko przykucnęła obok, modlitewne paciorki u jej pasa zagrzechotały i umilkły. Płakała cichym, przytłumionym szlochem. Wyciągnął na oślep rękę i dotknął jej twarzy, młodej, nieledwie dziecięcej, a potem przesunął dłoń wzdłuż ramienia, aż do pasa, na którym zawieszono wrzeciono bogini.
– Dlaczego? – spytał, rozcierając w palcach jej łzy.
– Bo przysłano cię właśnie do nas – odparła bardzo cicho. – Bo uciekłam tak daleko, aż na sam skraj świata, a nie zdołałam się ukryć. Bo podobnemu szaleństwu nie można się wymknąć. Czy zdołasz mi przebaczyć?
– O czym mówisz, dziecko?
– O Lelce, pani treglańskiej świątyni – płakała otwarcie, coraz głośniej. – Trzy dni temu posłaniec przywiózł wieści. I obietnicę twego przyjścia, objawioną w majaku wołwy. Kazano mi cię zabić. Czy zdołasz mi przebaczyć?
Zwajca powoli opuścił rękę. Po tylu latach, pomyślał, po tylu latach ktoś wciąż chce mojej śmierci, a najwyższa kapłanka Sinoborza poi czarną krwią wiedźmy, żeby mnie odnaleźć. Nie pamiętał jej. Raz jeden był w Sinoborzu, rychło po tym, jak żalnicki kniaź umorzył córkę Krobaka i północ gotowała się na nową wojnę. Ale potem nienawiść rozeszła się jakoś, a on przepił resztę srebra w treglańskich gospodach i musiał się nająć na kolejny okręt. Nie, nie przypominał sobie żadnej kapłanki, ale kto wie? Niejedną świątynię plądrował w czasach, gdy pływał pod czerwonym znakiem Skwarny. Były też służebniczki bogów, niewolone przed samymi ołtarzami bóstw i sprzedawane w niewolę na pomorckich targach.
Właściwie pochlebiało mu, że wciąż go nienawidziła, po tylu latach.
– Opowiedz mi, dziecko – poprosił łagodnie.
– Kniaź, kniaź Krobak – zająknęła się. – Nie masz już kniazia Krobaka, ojcze. Dwa tygodnie temu, na nowiu, drużynnicy księcia pobili straże i naszli go nocą w alkierzu, pośrodku cytadeli. Straże umorzono szalejowym napitkiem, a kniazia tuzin razy ugodzono sztyletem i martwego wepchnięto do zatoki. Martwego, a w każdym razie wierzono, że nie dychał. Jednak jakimś sposobem z łaski bogini wyczołgał się na brzeg i dowlókł pod bramy przybytku. A tam… – dziewczyna zakrztusiła się szlochem – nie otwarto wierzei, ojcze. Kniaź stał pod murem świątyni, krwawiąc z tuzina ran, a Lelka nie otwarła wierzei.
Żebrak pokiwał w milczeniu głową. Stara historia, pomyślał szorstko. Synowie mordują ojców, a córki pozostawiają ich nie pogrzebane trupy krukom.
– Młodego kniazia nie było w Tregli, tak powiadają – dziewczyna uspokoiła się odrobinę, lecz jej głos drżał przy każdym słowie. – Polował. Kiedy wrócił, pokazano mu trupa ojca rozszarpanego przez pospólstwo pod świątynią. Ale ponoć to wcale nie było pospólstwo, tylko poprzebierani możni, których najwyższa kapłanka pobłogosławiła przed posągiem bogini. A teraz kniaziowski kołpak wdziano na głowę Warkowi i Lelka koronowała go w najświętszym przybytku. Ojcobójcę.
Któremu sama przygotowała drogę, pomyślał. Służki Kei Kaella zapragnęły pozbyć się starego Krobaka i dopięły swego. Ale cóż mnie po tym?
– A trzy dni temu przybył posłaniec – zaczęła na nowo kapłanka. – I oprócz wieści o śmierci kniazia, przywiózł też posłanie od pani naszego zakonu. Posłanie, w którym przepowiedziano nam twoje przyjście, ojcze, i przykazano cię zabić, kiedy tylko przestąpisz próg świątyni.
– Z powodu śmierci Krobaka? – spytał z niedowierzaniem.
– Z powodu znaku boga, który nosisz – wyszeptała kapłanka. – Muszę cię zabić, ojcze, z powodu żebraczej miski Cion Cerena, w której drzemie moc bogów. I co rychlej odesłać ją do treglańskiej świątyni.
Zwajca niespokojnie począł macać w rozgrzanym kurzu, aż natrafił na gładki, metalowy owal. Czy to możliwe, pomyślał ze zdumieniem. Czy naprawdę w tamtą noc, kiedy ślepy pełzałem po pomorckim brzegu, obdarowano mnie całą mocą Jałmużnika? Czyżbym od tuzina lat obracał w palcach nieskrępowaną potęgę boga?
Tak, znał legendę o jedenastu znakach wykutych w kuźniach Kii Krindara i ukrytych na obu brzegach Wewnętrznego Morza, po jednym w każdej krainie – oprócz żebraczej miski Cion Cerena, która nierozpoznana przemierza trakty, podobnie, jak sam Jałmużnik wędruje pod pozorem zwykłego śmiertelnika. Moje szczęście, pomyślał, moje szczęście, które spadło na mnie niespodzianie i nigdy nie odeszło. Aż do dzisiejszego dnia.
– To, co robi Lelka, jest złe – kapłanka kurczowo ścisnęła palce jego jedynej ręki. – Zawsze było. Wiedźmy, które skowytały nocami w podziemiach świątyni, i nocne narady z kniaziem, kiedy stanowili o życiu i śmierci bojarów. Wszystko nie tak… Nie tak, jak trzeba, ale kto mógł ją powstrzymać, córkę Krobaka ze srebrnym wrzecionem bogini u pasa? Która z kapłanek, co przysięgały posłuszeństwo w najświętszej sali przybytku, pod pękniętą kopułą, przez którą przeświecały gwiazdy? Ja nie potrafiłam, ojcze, i dlatego ukryłam się na samym krańcu sinoborskiego władztwa, z dala od wzroku Lelki i jej zamysłów, z dala od kniazia i jego syna. Widać jednak niedostatecznie daleko. I jeśli teraz pozwolę ci odejść, jeśli złamię przysięgę, moje bluźnierstwo będzie równie plugawe jak wszystko, co czyni Lelka. Czy rozumiesz to, ojcze? Czy rozumiesz?
Z trudem stłumił uśmiech: nie chciał jej obrazić. Po tych wszystkich latach włóczęgi z dala od Wysp Zwajeckich, gdzie nie budowano świątyń, wciąż nie rozumiał kapłanów Krain Wewnętrznego Morza. Nie umiał zgadnąć, co kazało im przywdziewać kapice z grubo uprzedzonej wełny i pędzić jałowe, smętne bytowanie w przybytkach bogów. Nawet w klasztorze Cion Cerena, gdzie przygarnięto go przeszłej zimy – braciszkowie byli bogobojnymi ludźmi, przyznawał to otwarcie, zacnymi, miłosiernymi i skłonnymi do litości. Ale cała reszta, posty, modły i wyrzeczenia… Bez dziewek, co ogrzeją zimową nocą łoże, bez gorzałki, co sprowadza na człeka wesołość i zapomnienie, bez kamratów, sprośnych przyśpiewek i gry w kości.
Nie potrafił tego pojąć.
Rozumiał jednak bardzo dobrze, że cokolwiek przygnało tę dziewczynę do zakonu Kei Kaella, być może nigdy już nie zdoła z czystym sercem przyklęknąć przed posągiem bogini – obojętne, czy złamie rozkaz Lelki, czy też wypełni go do końca.
Posłyszał, jak przeorysza pochyla się niżej nad twardo ubitym gościńcem i dotknął palcami jej głowy, wyczuwając pod klasztorną nawitką ciasno splecione warkocze. Ileż może mieć lat, pomyślał z nagłym smutkiem. Nie więcej niż półtora tuzina – na Wyspach Zwajeckich tańczyłaby w wiosennym korowodzie i rzucała wianki na wodę w święto Morskiego Konia.
Nigdy nie miał córki. Nigdy nie wybudował własnego dworca, nie wziął niewiasty. Był czas, że wracał z wikingu z rękoma pełnymi dobra. Z łatwością mógł kupić szmat ziemi i nazwać go własnym imieniem, ale zanadto pędziło go po świecie, by gdziekolwiek zapuścić na dobre korzenie.
Pamiętał jednak, jak kiedyś spadł z gromadą pomorckich frejbiterów na klasztor Sen Silvara na jednej z południowych wysp. Pamiętał ucztę w niskiej komnacie przybytku, przed posągiem boga, do którego przywiązano przeoryszę, starą wiedźmę, która przeklęła go po trzykroć, nim Pomorzec przytknął pochodnię do jej długich, siwych włosów. Pamiętał mniszkę, która jęczała pod nim cicho w ciemnej celi, równie młodą i przerażoną jak to dziecko, któremu rozkazano go zabić.
To zdarzyło się dużo wcześniej, nim Pomorcy najechali Żalniki, przypomniał sobie. Gdyby urodziła córkę, nie byłaby wiele starsza od tej dziewczyny. Dziwna rzecz. Przekleństwa bogów dościgają nas prędzej czy później.
– Cicho już, cicho – przyciągnął ją do siebie niezdarnie jedyną ręką, zastanawiając się, jak dziwnie muszą wyglądać, ślepy żebrak i klęcząca przed nim przeorysza. – Cicho, dziecko. Czegokolwiek pragnie Lelka, jesteśmy nie więcej niż narzędziami w rękach bogów.
Wciągnęła powietrze: ciche westchnięcie, wciąż pełne niedowierzania – i nadziei.
– Przyszedłem do klasztoru, żeby prosić o łaskę – ciągnął coraz pewniejszym głosem, teraz, kiedy wiedział dokładnie, co chciała usłyszeć. – O kęs strawy i suche legowisko na parę dni, nic więcej. To zimnica, dziecko – podniósł głowę, jakby mógł spojrzeć jej w twarz pustymi oczodołami. – Czegokolwiek pragnie Lelka, bogini nie bez powodu przyprowadziła mnie do klasztoru. Kiedy umrę, moje błogosławieństwo będzie z tobą. Kiedy poniesiesz żebraczą miskę Cion Cerena do treglańskiej świątyni.
To nie będzie trudne, pomyślał. Jedna zimna noc w krużgankach opactwa, kaszel i krwotok, którego nie zdołają powstrzymać. Dość, żeby ją przekonać o łasce bogini – jakby którekolwiek z nich było łaskawe. Jakby którekolwiek z nich dbało o śmiertelnych.
Jednak przez chwilę bardzo mocno zapragnął uwierzyć we własne kłamstwo.
Fortuna ponad wszelką wątpliwość nie dopisywała panu Krzeszczowi. Aż się wzdrygnął na wspomnienie spotkania z żalnicką księżniczką. Nie dziw, że przeklętnica blisko wiedźmy się trzyma, pomyślał z odrazą, bo sama też wiedźma albo i gorsze plugastwo. Z rozmysłem zastąpiła mi drogę, przeklętnica, sarknął w myślach, abym nie mógł opowiedzieć księciu Evorinthowi o rebelii, co ją Koźlarz knuje na zgubę bogów i Krain Wewnętrznego Morza. A szkaradna jaka! Nic innego, jeno zła krew, zgnilizna i ohyda. Jaki brat, taka siostra. Na dodatek utyka. Kolebie się i zatacza, jakby ją kto kosturem przetrącił i kości pogruchotał. A trzeba było ją zatłuc dawno temu, bo przecie z niej pożytku żadnego nie masz. Toć psu wściekłemu żyć nie pozwalają, a podobne parszywstwo plącze się po świecie. I na co?
Zrazu zdawało się, że wszystko łatwo pójdzie, bo wiedźma okazała się niewiastką mizerną i słabowitą. Coś wrzasła cienko, piskliwie, lecz pan Krzeszcz trzasnął ją z całych sił w gębę, aż jucha poszła, i sztyletem po żebrach przejechał porządnie. Księżniczka przypatrywała się temu z rozwartymi ustami, a potem, kiedy odepchnął nie dobitą wiedźmę między karłowate sosenki, cofnęła się o krok, jak we śnie. Głos w umyśle pana Krzeszcza wzmógł się i spotężniał niczym spiżowy dzwon. Pchnął nożem, przekonany, że sam bóg powoduje jego ręką. Nie mógł chybić, lecz nim jeszcze sięgnął dziewczyny, coś przebudziło się na dnie oczu Zarzyczki. Księżniczka spojrzała na niego – w sposób, w jaki patrzyły jedynie wiedźmy, kiedy gorzała w nich ciemna, przeklęta magia. I uderzyła – jak uczyniłaby wiedźma.
Coś wybuchło, rozpękło się pod czaszką pana Krzeszcza. Ból oślepił go, powalił na kolana. Zaskowytał zduszonym głosem, jego ręce drgały, wyrywając kawały darniny. Zapamiętał jeszcze metaliczny smak krwi z przegryzionego języka. Potem wszystko pokryła bezkształtna mgła, zaś słowa Zarzyczki dobiegały z wielkiej odległości. Jeśli istotnie cokolwiek mówiła, gdyż ten potężny, pełen wściekłości głos równie dobrze mógł należeć do opiekuńczego bóstwa, które przewiodło go pomiędzy niebezpieczeństwami wędrówki przez Góry Żmijowe. Bóstwa, które pan Krzeszcz zawiódł właśnie wtedy, kiedy najbardziej pragnął mu służyć. Przeklęta moc żalnickiej kuternóżki pochłonęła go niby ciemna rzeka.
I najpewniej ocaliła. Bowiem kiedy leżał bez życia na murawie, książę Evorinth przyszedł nieco do siebie. Przed świtem w splądrowanych ogrodach cytadeli zaroiło się od pachołków. Buntowników, po większej części spitych darmowym trunkiem i objuczonych zrabowanym dobrem, pogromiono bez wysiłku. Nikt się tam nie oglądał na prośby o miłosierdzie ani nie brał jeńca. Szczęście pana Krzeszcza, że go w zamieszaniu i pośpiechu wzięto za kolejnego trupa.
Pachołek, co go wypatrzył pomiędzy krzakami, przetrząsnął mu tylko starannie kieszenie, pozbawiwszy zrabowanego tobołka i butów. Potem kopnął ze dwa razy dla pewności, że zaś się pan Krzeszcz nie poruszył, pospołu z resztą rebelianckiego ścierwa wrzucono go na furę. Książę Evorinth jasno oznajmił, że żadnego pogrzebu dla buntowników być nie może. A jeśliby kto krewnych bądź powinowatych szukał wedle Psiego Ruczaju, powiedział książę, takoż przed zachodem słońca skończy na dusienicy. Nikt więc za bardzo nie grzebał między trupami i pan Krzeszcz bez dalszych przygód wyczołgał się na boży świat. Cały był okrwawiony i cuchnął padliną. Dowlókł się jakoś do strumyka, byle dalej od stosu, przy którym tłumnie zaczynały się krzątać zdziczałe psy. Od smrodu krwi i widoku ociężałych much uwijających się po okolicy ledwo mógł oddychać. Pochylił się, nabrał wody w ręce. Strumień toczył się wolno, a pan Krzeszcz nie rozpoznał starca o pobrużdżonej twarzy i siwych włosach, który spoglądał nań z własnego odbicia.
Rozumiał, że powinien do zmierzchu przeczekać w ukryciu, lecz psy warczały coraz groźniej i bał się, że rychło skoczą mu do gardła. Zrazu czołgał się niepewnie między wybujałymi trawami, zewsząd wyglądając książęcych pachołków. Jednak w Psim Ruczaju było cicho i spokojnie, więc ośmielił się nieco. Nie z takich terminów człek wychodził cało, powiedział sobie stanowczo. Nie byłby mnie bóg ocalił, żeby wraz rzucić na pożarcie dzikim bestiom albo książęcym pachołkom. Nic, trza iść, byle dalej od tego przeklętego miejsca.
Pod wieczór bezrozumnie wylazł na trakt. Z daleka usłyszał tętent koni i pobiegł, jakby ku zbawieniu. Las był jeszcze rzadki, mocno przetrzebiony, ale chaszcze chwytały się pana Krzeszczowego odzienia, smagały po obliczu. Niewiele zostało w nim z butnego panka, który niegdyś opowiadał książętom Przerwanki o rycerskich przewagach nad frejbiterami Wężymorda. Z dawnej szlacheckiej chwały ocalał jedynie rodowy sygnet, który pan Krzeszcz przezornie ukrył przed całym zamieszaniem w sekretnej kieszonce. Jednak nawet przez głowę mu nie przeszło, że wędrowcy na trakcie mogą go wziąć za rabusia.
Coś pochwyciło go za skraj kapoty, szarpnęło mocno w chaszcze. Pan Krzeszcz przewrócił się z okrzykiem – zduszonym, bowiem czyjeś sprytne ręce zatkały mu gębę, nim zdołał choćby zipnąć.
– Dokąd, głupi? – wycharczał mu prosto w ucho drwiący, prostacki głos. – Nie szarp się, gadam, bo nożem uspokoję.
Na podobne dictum pan Krzeszcz znieruchomiał posłusznie. Nieznajomy przeszukał go sprawnie na okoliczność sztyletu bądź innego ukrytego żelastwa i, widać uspokojony, bezdźwięcznie przylgnął obok, póki jeźdźcy nie oddalili się na bezpieczną odległość.
– Książę jaśnie pan, oby go zaraza zeżarła, Servenedyjki ze smyczy spuścił. – Przysadzisty człowiek w skórzanej kamizeli powoli podniósł się z klęczek. – A przed murem cytadeli drugi rząd kołów pachołkowie w ziemię wbijają, a dobrze zaostrzonych. Jakem z miasta czmychnął, jeszcze się trocha człeka broniło naa zboczach Kur – działki, bo tam ulice kręte i łatwo barykady postroić. Ale reszta Spichrzy w książęcych rękach, a on dziś do litości mało skłonny. Tom się dłużej nie zastanawiał. Muła załadowałem i co prędzej z miasta precz ruszyłem, ale mnie, dziwki sinogębne, rychło dopędziły. Przyszło dobro zostawić i lasem się przedzierać. Bo widzicie, dobry człeku, dzisiaj się lepiej własnym sztyletem zadźgać, niż wpaść w książęce łapy.
– Ja nic nie wiem – odważył się odezwać pan Krzeszcz – Z daleka na Żary ściągnąłem, ale nic mnie do spichrzańskich waśni.
– A toś mnie, ojciec, ubawił! – nieznajomy klepnął się po kolanach z uciechy. – A jak ci się zdaje, co każdy z tych wbijanych na pale gadał? Ano, rychtyk w rychtyk to samo. Że on niewinny pątnik, zamieszanie całe przespał, ani o rabunku nie słyszał. Tyle że nikt wiary nie daje. Cieśle ledwo nadążają pale ostrzyć, a to jest nędzna śmierć, mozolna i niekrótka. Pojmujesz teraz, ojciec, czemum cię na trakt nie puszczał?
– Nie może to być – rzekł pan Krzeszcz niepewnie. – Są jeszcze sądy i prawo jest. Przecie nie mogą nas zwyczajnie pomordować!
Tamten ryknął śmiechem, aż mu się szpiczasty kaptur zsunął na czoło; kiedy go poprawiał, pan Krzeszcz dojrzał we ćmie sine plamy na jego palcach. Buntownik, pomyślał z trwogą. Jeden z Sinych Kciuków, którzy nawoływali do rzezi na spichrzańskich rynkach.
– No, toście, ojciec, rzekli! – uderzył pana Krzeszcza po plecach. – Przednia sztuczka! Jeśliście jakie dobro w Spichrzy stracili, tedy się nie frasujcie. Gładko nowe zajęcie znajdziecie. Wesołka!
– Widzicie, ojciec, ja jestem człek prosty – farbiarz podsunął mu pod nos poznaczone plamami ręce. – Ja się nie zapieram, żem Rutewce sprzyjał i mieszczan mordował – zarechotał plugawo. – I dobrze wiem, jaki mnie los w Spichrzy pisany. Ale rzemieślnik obrotny wszędy znajdzie zajęcie. Chcecie, ojciec, to się do kompanii przyłączcie. Ostępem trzeba się będzie przemykać, tedy we dwóch raźniej.
– A kędy pociągniecie? – zapytał się pan Krzeszcz. – Drogę znacie?
– Co bym miał znać? – podrapał się po głowie Siny Paluch. – Przeciwko słonku trza iść, ot co! Pierwej czy później na Żalniki natrafim.
Pan Krzeszcz zmarszczył brwi. Chociaż ongiś czmychnął z Żalników w strachu przed pomorckimi siepaczami, jednak uciekał paradnie, z fasonem, jak przystoi szlacheckiej osobie. W najbliższej okolicy, gdzie dobrze znano jego imię i gębę, ostro poganiał konie i nie popasał w oberżach. Potem jednak śmiało wyjechał na trakt, dumy, że nikt go nie będzie kłopotał. Nie znał leśnych ścieżek.
– Ostrożnie iść trzeba – mozolnie wysupływał resztki zapomnianej wiedzy. – Zanadto na wschód nie odbija – wszy, bo tam się Nawilski Ostęp rozciąga, gdzie o nieszczęście nietrudno. Lepiej zboczyć ku Dolinie Thornveiin, co znaczniejsze grody omijając, bo w waszej obecnej kondycji nie pchałbym się zwierzchności przed oczy. W dolinie zasię odetchniem bezpiecznie, bośmy już za żalnicką granicą i tam mniszki siedzą, wszelakim wędrowcom miłościwe.
– Bogowie mi ciebie, ojciec, zesłali – uradował się Siny Paluch. – Furda dobytek, furda muł. Jak to gadają, z wiatrem przyszło, z wiatrem poszło – zarechotał znowu, bynajmniej nie stropiony nagłą odmianą losu. – Grunt, żeśmy oba żywe, ojciec. Bo to, widzicie, trudno rozeznać, co we ćmie krąży, tedym zrazu zamyślał zaszlachtować was niby wieprza. No, łapaj, ojciec, biesagę. – Rzucił mu skórzaną torbę na juchtowym sznurku. – Nie będziem wędrować o suchym pysku.
Pan Krzeszcz roztropnie zmilczał wyznanie prostaka i założył torbę na szyję, krzywiąc się przy tym niezmiernie, bowiem podobna ozdoba nie przystawała szlacheckiej osobie. Przy tym nie był pewien, czy mordercze zamiary Sinego Palucha do cna osłabły. Na wszelki wypadek postanowił nie dawać mu okazji do namysłu. Co prawda, bezsprzecznie łotr był to niezgorszy, szubrawiec i morderca, ale pan Krzeszcz nie wątpił, że natrafił nań z woli boga. Ufał też, że bóstwo nie poniecha go i w przyszłej opresji, choć gorzko mu było na wspomnienie żalnickiej kuternóżki. Zawiodłem, myślał z goryczą, nóż w ręce miałem i jako kiep ostatni zawiodłem.
Tutaj wielka gorycz pochwyciła pana Krzeszcza za pierś, lecz zdusił łkanie, by się przed chamskim towarzyszem ze słabości nie opowiadać. Nie był usposobiony do pogawędki, zaś Sinego Palucha też zaprzątały własne straty. Szedł przodem, rękoma wymachiwał i rozprawiał o mule i utraconym dobytku, by zaraz później snuć rozwlekłą opowieść o spichrzańskiej rebelii, pomordowanych kamratach i Servenedyjce, którą usiekł popod bramą do świątyni. To ostatnie pan Krzeszcz znajdował nader wątpliwym.
Noc przespał w wykrocie, ukołysany gadaniną rebelianta, i dopiero następnego poranka miał sposobność przyjrzeć się mu dokładniej. Siny Paluch okazał się niskim człowieczkiem o czerwonym, napuchłym obliczu i nierówno przyciętej brodzie. Nie był pierwszej młodości, lecz spod jego skórzanej kamizeli wystawały silne, żylaste ramiona, przy tym poruszał się tak pewnie i żwawo, aż pan Krzeszcz musiał wołać o spoczynek. A wędrowali wcale rączo, bowiem udało im się odnaleźć stegny, wydeptane w gęstwie przez leśnego zwierza.
– Oj, ojciec – Siny Paluch z powątpiewaniem popatrzał na opuchnięte nogi pana Krzeszcza, które ten na postoju moczył w leśnym źródle. – Daleko to my się tym sposobem nie doturlamy.
– Zdałoby się odetchnąć – przytaknął pan Krzeszcz, który istotnie zbolały był wielce. – Przeczekać.
– Przeczekać? – syknął przez zęby Siny Paluch. – A na co ty, ojciec, zamierzujesz przeczekiwać? Aż książę pan po całej okolicy wici roześle? Nam trza naprzód bieżąc, aby szybciej, żeby się o nas tutejsza ludzia nie zwiedziała. Bo książę na buntowników nagrodę naznaczył, ot co, a rajcowie od siebie grosiwo dołożyli za niewiasty popalone popod świątynną bramą. Cała nadzieja, że jeszcze wieść do miejscowych nie doszła, boby nas w powrozach do najbliższego sołtysa zawlekli.
– Za co niby? Toć my im nijakiej krzywdy nie uczynili! – zaprotestował pan Krzeszcz.
– Za srebrniki! – dobitnie rzekł buntownik. – Coś ty, ojciec, kołowaty? Tutaj po osadach chłopy niewolne siedzą, u nich bieda aż skwirczy. Będą polować na zbiegów zacieklej, ojciec, niźli ty na pchły w kubraku. Módl się, stary, żebyśmy chabetę jaką zrabowali. Bo ja ci rzetelnie rzeknę, że za wolno leziesz.
Pan Krzeszcz rzucił ukradkowe spojrzenie ku szerokiemu nożowi w ręku Sinego Palucha. Buntownik bardzo zgrabnie ukroił plaster szynki i cały do gęby wepchał, bynajmniej nie zamierzając dzielić się specjałem. Kord zaś starannie wytarł o skórzane portki i położył obok siebie, zbyt daleko, by pan Krzeszcz zdołał doń nieznacznie sięgnąć. Mordercze owo narzędzie straszliwie niepokoiło pana Krzeszcza. Domyślał się bowiem, że jeśli zacznie marsz opóźniać albo czym prostaka urazi, ten bez żadnego skrupułu zaszlachtuje go w dziczy.
Jednak nieznane bóstwo miało kolejny raz wybawić pana Krzeszcza z opresji. Pod wieczór rebeliant wypatrzył pszczoły i nie dbając o praktyków borowych, którzy za wyłupienie barci ogniem palą i kiszki na wierzch wypuszczają, do cna je z miodu obłupił. Pan Krzeszcz objadł się bez pamięci, lecz nie zapomniał o czujności. Jest barć, myślał sobie, muszą też blisko być bartnicy. Jakoż wnet Siny Paluch przystanął, wietrząc niby pies.
– Dobra nasza, ojciec! – rzekł uradowany. – Ogień czuć. Będziem wieczerzać pod dachem.
– Zmierzch idzie – napomknął pan Krzeszcz – tedy pospieszajmy.
– Powoluśku, stary! – Siny Paluch uśmiechnął się z wyższością. – Mroku trzeba czekać, a potem dobrze się rozpatrzyć, żebyśmy z głupoty nie wyleźli na książęcych pachołków albo, co gorsza, na Servenedyjki. Ty się zresztą, ojciec, nigdzie nie wybieraj, boś zanadto stary i niemrawy.
Obelga ubodła pana Krzeszcza, lecz co miał czynić? Objaśniać prostaka, jak dawnymi czasy podchodził nocką wraże dworce w Wilczych Jarach, a tak cicho, że się ni jedno bydlę w oborze nie zbudziło? Przylgnął do pnia brzozy, bezdźwięcznie odmawiając pacierze. Gałęzie w górze nad nim kołysały się na wietrze, coś tam w szumie trzepotało i niespokojnie poświstywało. Lecz na dnie lasu zaległa ogromna cisza, aż pan Krzeszcz słyszał wyraźnie, jak polna mysz przemyka pomiędzy źdźbłami wyschłego zielska.
Przymknął oczy i jak żywe stanęło przed nim stare ro dowe dworzyszcze na skraju Lipnickiego Półwyspu. Ech. byle przysiąść na własnej przyzbie, pomyślał, na słoneczku domowym, mleka chłodnego w skwar skosztować, z sąsiadami pogwarzyć. Człek szlachecki winien na swoim folwarczku siedzieć, z dala od miejskiego zamieszania i rozgwaru pustego. Z dala od dworów pańskich, gdzie obyczaje zepsute, pohańbione. Z dala od gościńca chamskiego, z dala od ostępu, gdzie tylko zwierz dziki a zbójca grasuje. Czas się wreszcie do dom wrócić.
Co się nie stanie, błysnęło mu z nagła w znękanym umyśle. Bowiem bóg pokazał mi drogę, a jam mu w godzinie próby niewiernością i wahaniem odpłacił. Przykazano mi żalnicką kuternóżkę zgładzić, a jam, człek głupi a mizerny, z nożem na nią poszedł, jakoby kozę szlachtować. Tymczasem tutaj nie ze zwyczajną, koślawą dziewką sprawa. Nie z wiedźmą nawet i jej mocami przeklętymi, ale z czymś od plugastwa gorszym, potężniejszym. Gdyż jakem dał wiedźmie pokosztować żelaza, jucha z niej poszła czerwona, człowiecza. A żalnicką kuternóżka nawet palcem mnie nie tknęła, jeno ślepia brunatne obróciła, a mnie krew z gęby pociekła, jakoby mi się wnąpie obruszyło.
Toć nigdy nie bywało, żeby się książęca dziewka w wiedźmę wyrodziła. Bo co z takową uczynić? Jakiego się podstępu chwycić?
I na to mnie właśnie bóg wybrał i przysposobił, z nagłym zrozumieniem pomyślał pan Krzeszcz. Abym poprowadził naród przeciwko plugastwu, a trzeba będzie, i przeciwko samemu kniaziowi, bowiem kto by chronił podobną wiedźmę, zdrajcą jest i bezbożnikiem, choćby na tronie zasiadał. I może być, że po to naznaczono mnie spotkanie z Zarzyczką w ogrodach spichrzańskiej cytadeli. Bym zło własnymi oczyma oglądał i świadectwo mu wierne przed ludźmi oddał.
Tutaj źrenice pana Krzeszcza zamgliły się nieco od wzruszenia i wdzięczność go wielka pochwyciła za gardło. Byłby pewnie co żywo padł na krzaczki borówek i bóstwu swemu hołd oddał, ale twarda ręka szarpnęła nim bez żadnego uważania.
– Coś ty, ojciec, przysnął? – zarechotał Siny Paluch. – O wieczerzy zabywszy? No, nie gap się, stary, jako kół, tylko torby zbieraj. Do chyża idziem!
Pan Krzeszcz ruszył posłusznie poprzez ćmę. Mało co widział, bo roztkliwił się niezmiernie i bardziej myślał o nowo odkrytym posłannictwie niźli o wieczerzy.
– Jeszczem się dobrze nie rozpatrzył, ale chyba popadliśmy w nędzarnię straszliwą – wykrzywił się buntownik, przyświecając po izbie łojowym kagankiem. – Nic to, ojciec, nie trza wybrzydzać. Ogień rozdmuchaj, a ja nieco uprzątnę, bo niesposobnie z martwymi w jednej izbie wieczerzać.
Dopiero teraz pan Krzeszcz rozejrzał się wokoło. Wedle paleniska, zrzucone na kupę, leżały trzy trupy. W jednym rozpoznał żebraczego braciszka Jałmużnika, który dziwnym sposobem zawędrował w głuszę, by lec od rebelianckiego noża. Jego kostur wciąż tkwił w rękach odzianej w czarny wdowi strój starowiny. Widać jednak nie na wiele się jej przydał, bowiem głowę miała doszczętnie zgruchotaną od ciosu zadanego zapewne cynowym garnkiem, który leżał nieopodal. Na niej leżała młodziuchna dziewuszka w spłowiałej niebieskiej sukience, teraz zadartej wysoko i odsłaniającej poobijane kolana.
– Dziewki szkoda – mruknął z żalem Siny Kciuk – boby się na rozrywkę nadała. Ale jakem starej łeb garncem roztrzaskał, rzuciła się na mnie, durna, i sama się na nóż nadziała. No, co, ojciec, stoisz? Gospodyni żur w misce trzyma, to żryj, a potem spać się układaj, bo jutro skoro świt dalej pójdziem. I skrzynię przepatrz, może sposobniejsze nakrycie znajdziesz, na ten przykład opończę wełnianą, bo nie raz jeszcze przyjdzie na podniebiu nocować. A ci jeszcze, ojciec, rzeknę, że szczęśliwe bogi nas w ten próg zagnały, bom braciszkowego osiołka znalazł popod daszkiem drewutni.
– Trza z Jałmużnika przyodziewę zedrzeć – z namysłem zaczął pan Krzeszcz – jeśli zanadto nie porwana. Bo pierwej czy później na osadę wyjdziem i będą nas ludziska przepytywać. Przepytają raz i drugi, a wnet się okaże, że ze Spichrzy idziemy, a od podobnej nowiny do starościńskiej wieży krótka droga. A braciszków Cion Cerena zawdy gromada wędruje po gościńcu i ludzie ani ich śmią pytać. Jeszcze grosiwo w rękę wciskają.
– Dobrze, stary, gadasz! – Rebeliant z rozmachem klepnął go po plecach. – Łebski z ciebie człek. Tak uczynim. Tyle że nas dwóch, a osiołek jeden i kapłańska szata jedna.
Pan Krzeszcz poczuł, jak chłodne ciarki przebiegają mu po grzbiecie. Troje ludzi bez mrugnięcia zaszlachtował, pomyślał, spoglądając na żylaste ramiona farbiarza. Co mu przeszkodzi czwartego trupa w chyżu zostawić? Przecie nie poczciwość.
– Żadna to przeszkoda – rzekł ostrożnie. – Gadałem wam o klasztorze w Dolinie Thornveiin. Przeoryszą tam z dawien dawna świątobliwa mateczka, co jak powiadają wszelaką chorobę może z człeka modlitwą wypędzić. Tedy niech się jeden z nas przytai pod pozorem żebraczego braciszka, co nieszczęsnego opętańca wiedzie do opactwa. Tym sposobem nie tylko otwarcie traktem powędrujemy, ale jeszcze nam naród będzie gościny użyczać i drogę wskazywać, bo tutaj wszyscy przywykli do podobnych pątników.
Rebeliant przymrużył oczy i namyślał się długą chwilę.
– A nie oszukasz ty mnie aby, ojciec? – spytał wreszcie podejrzliwie. – Bo jak między ludzi wejdziem, starczy palcem wskazać i krzyknąć, żem rebeliant. Nim pacierz odmówicie, na gałęzi zawisnę.
Pan Krzeszcz spojrzał na niego szczerymi niebieściuchnymi oczyma.
– Skądże wam podobna rzecz w umyśle postała? – spytał z żalem. – Toć my są towarzysze, nam się wspierać trzeba. Ja tego zrazu rzec nie chciałem, bom nie wiedział, ktoście. Ale skoro rozumiem lepiej, żeście człek mężny, wielkiego serca i wiele dla sprawy gotów uczynić, tedy szczerze wyłożę, z kim wam przyszło wędrować – tutaj rebeliant spojrzał nań z powątpiewaniem, lecz pan Krzeszcz tylko powietrza nabrał w płuca i potężniej jeszcze rzekł. – Jam ze specjalnego poruczenia Rutewki do książęcych ogrodów był posłany.
– Byliście w cytadeli? – w oczach buntownika zabłysły ciekawość i szacunek. – Jakoż tam bywało? Pono książęcy na koniec krwawą łaźnię naszym zgotowali.
– Zrazu myśmy w przewadze byli – dumnie oznajmił pan Krzeszcz. – Jaza prowadził.
– Jaza prawy rebeliant – potwierdził Siny Paluch. – Żyw on jeszcze?
– Jakeśmy bramę dobywali, obok mnie biegł, jednak potem nas ciżba we dwie strony obróciła. Bom ja nie po to był od Rutewki wyprawion, żeby pachołków tłuc, ale w sprawie inszej zgoła. Donioślejszej. Przykazano mi żalnickiej kuternóżce łeb ukręcić.
– Zarzyczce? – zdumiał się rebeliant. – A w czym nam zawiniła? Ot, mieszczaństwo tłuc, lichwiarzy powywieszać albo nawet kapłaństwo precz popędzić, to rozumiem. Ale co nam do żalnickiej księżniczki?
– Czy wam się zdaje – pan Krzeszcz wyprostował się z godnością – że wam Rutewka wszystko gadał? Ano, to ja wam powiadam, że on wiele rzeczy taił. Bo musiał taić! Książę pan szpiegów po gospodach trzymał, a między samymi spiskowcami zdrajcy byli…
– Wy moim towarzyszom nie ubliżajcie! – targnął się Siny Kciuk. – Jam was na naradach u Kurzopłocha nie oglądał. A jakem was w tych chaszczach popod Spichrza znalazł, portkami ze strachu trzęśliście, aż smród szedł po bokach! Widzicie go, rebelianta! Godniejszym od siebie zdradę zadajesz, dziadu.
– Nie bądźcież głupi! – huknął pan Krzeszcz, choć duszę miał na ramieniu, że go zaraz prostak zaszlachtuje. – Nikt dzielności waszym towarzyszom nie ujmuje. Ale jak wam się widzi, czemu człek tak mądry i roztropny, jak Rutewka, ludzi na zatracenie posłał? Tyle lat rebelię szykował, czemu się w mig na wiatr rozeszła?
– Książę pachołków miał mrowie – niepewnie rzekł rebeliant. – Kto by przeciwko podobnej sile zmógł?
– Et, durnotę gadacie! Toć myśmy zawczasu obrachowali książęcych, ratuszowych i Servenedyjki nawet – wzruszył ramionami pan Krzeszcz – a w narodzie taka była żarliwość, że roznieślibyśmy świńskich synów przede świtem. Gdyby nas nie zdradzono. Bo, widzicie, mości farbiarzu, tak świat urządzony, że jeśli kto przeciwko jednemu książęciu wystąpi, zara mu inne na pomoc ruszą, choćby zwykle w nieprzyjaźni żyli. Dlatego kr omie zwyczajnych spiskowców, co się w piwnicach u Kurzopłocha zwidywali, Rutewka takoż tajne sprzysiężenie zawiązał.
– Po co? – Siny Kciuk skrzywił się pogardliwie.
W czymże wyście, ojciec, mogli Rutewce dopomóc? Człek stary, skołatany i słabowity? W bitce wyście jeno ciężar, ojciec. A z mowy znać, żeście nie swojak, nie Spichrzański. Tedy mi rzeknijcie, jaką z was miałby Rutewka pomoc?
Pan Krzeszcz wargi wydął i pogardliwie popatrzał na rebelianta, w istocie jednak dumał gorączkowo, jakby tu opowieść do bezpiecznego końca doprowadzić.
– Prawda, żem nie ze Spichrzy – rzekł na koniec poważnie – jeno z Żalników. Bo Rutewka dobrze rozumiał, że nie dość księcia Evorintha z tronu zdjąć, a mieszczan z gotowizny obłupić. Nie, nie w tym rzecz, mości farbiarzu, aby łbów kilka uciąć i wszystko na powrót takim samym ostawić! – powtórzył spotężniałym głosem. – Rutewka wiedział, że nie utrzymamy Spichrzy, bo panowie ruszą z odsieczą i po naszych karkach znów wyniosą księcia Evorintha na tron. Tedy rozesłał posłańców w cztery strony świata, wszędy, gdzie żyją ludzie poczciwe, książętom a przeniewierskiemu kapłaństwu niechętni. Bowiem spichrzańska rebelia miała być niczym żagiew, od której wszelkie Krainy Wewnętrznego Morza się zajmą i rozgorzeją.
– Jaka żagiew?! – ryknął Siny Kciuk. – Co wy mi gadacie, ojciec, o Krainach Wewnętrznego Morza, kiedy nas jako psów sponiewierali i wytłukli! Od podobnego gadania tylko z jednego nieszczęścia w drugie popadniemy! Cicho trza siedzieć i o spichrzańskim buncie ani słóweczkiem się nie zająknąć. Bo myśmy ninie spod prawa wyjęci. Nas będzie po równo świecka i kapłańska władza ścigać, jedna za mordy, druga za świętokradztwo.
– Nie jest świętokradztwo przeciwko bluźniercy występować – z mocą orzekł pan Krzeszcz. – A we Spichrzy i książę pan, i świątynia srogo pobłądzili. On, bo się z Pomorcami układał i żalnicką przeklętą księżniczkę pod dach przyjął. A kapłani…
– Co wy? – Rebeliant z przestrachem uczynił znak odpędzający zło. – Przeciwko bogom nie wygadujcie, bo oni nas jeszcze srożej pokarają. Ledwo dzień przeszedł, jak się jasna wieża Nur Nemruta w proch rozpadła, a wy nowego nieszczęścia wołacie.
Pan Krzeszcz pochylił siwy łeb niby rozjuszony byk, czując, że głos boga wypełnia go ze szczętem. Obce słowa napłynęły mu do ust niczym objawienie. Nie lękał się dłużej głupawego rebelianta, wszelkie jego niepewności i strachy rozwiały się niczym sen złoty. Nareszcie rozumiał w pełni swoje posłannictwo i radował się, pełen chęci ku przyszłym trudom i niedolom.
– Rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta w proch i pyl – rzekł powoli, lecz pewnie. – I nim wiek nasz przejdzie, wielgie jeszcze potęgi naszego świata przeminą niczym pajęczyna na wietrze. Bowiem nadchodzi kres Krain Wewnętrznego Morza, takich, jakimi je oglądali ojce nasi i dziady. Nadchodzi czas kary i pomsty za grzechy wielkich tego świata. Tak jak oni obrócili na szyderstwo prawa boskie, tak się teraz wniwecz ich władza obróci. Z dawien wiedzieliśmy, że przyjdą znaki niezawodne i ninie je oglądamy, w strachu i zadziwieniu. Bowiem rozpadła się jasna wieża Nur Nemruta na znak kapłańskiego odstępstwa i zdrady. Za to, że przedłożyli własny dostatek ponad wszelką sprawiedliwość. Za układy niegodne ze szczurakami, za spoufalenie z pomorcką zarazą, za pobłażanie książęcym chuciom. Za praw boskich nieszanowanie, pokupstwo i nikczemność. I powiadam wam – wzniósł głos pan Krzeszcz – nie jeden Nur Nemrut odejdzie, nim się nasz czas dopełni. Niknąć będą bogowie, jeśli pokuty nie uczynim, odchodzić jeden po drugim. A nasza pokuta nie w modłach jałowych, ale w mieczu i krwi przelewie! – obrócił żarliwe spojrzenie na rebelianta, który aż się cofnął, taka bowiem moc w owej chwili biła od pana Krzeszcza. – Trzeba zrazu ziemię z wszelakiego plugastwa oczyścić, żelazem a ogniem. Z kapłanów przeniewierczych. Z książąt, którzy zamiast wedle bożego słowa żyć, jeno własnym chęciom dogadzają. Z panów wreszcie okrutnych, którzy na krzywdzie niewinnych się pasą. Przyjdą gody krwawsze niźli spichrzański karnawał, bowiem z pohańbienia naszego moc większa jeszcze i potęga się narodzi. Trzeba tedy Rutewkowe posłanie po wszelakich władztwach roznieść i rozkrzewić, rychło bowiem nastanie chwila, gdy znów przeciw tyranom wystąpim.
Niech książę Evorinth poczciwych ludzi na pale wbija, będzie czas, że się mu podobną monetą wypłacimy. Niech się żalnicka kuternóżka raduje własną niegodziwością, niedługo jej radości kres przyjdzie. Niech się, na koniec, Wężymord w uścieskiej cytadeli chowa i pomorckimi strażami otacza, niewiele mu one pomogą. Bo my nowe władztwo stworzym, potężne, po wszystkich brzegach Wewnętrznego Morza rozłożone, od Hackich Wysp aż po Szczeżupiny. Władztwo, gdzie nie stanie kapłanów, ni książąt, a jagnię się będzie bezpieczne wedle wilka układać. I kto nam na drodze stanie, ten przeklęty będzie i na tym, i na przyszłym świecie!
Siny Paluch gapił się na pana Krzeszcza z szeroko rozwartą gębą.