ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Ocknęła się o mrocznej porze przed świtem, gdy nadchodzą najgłębsze sny. Ogień na palenisku wygasł, tylko węgle żarzyły się jeszcze słabo. Czerwieniecka niewolnica drzemała na nagrzanych kamieniach. Uchylona okiennica skrzypiała lekko, a z oddali, z Cieśnin Wieprzy niosły się śpiewne, niecierpliwe świsty biełuch w ich corocznej wędrówce na południe. Niedługo nastanie czas jesiennych pozdrowień, przypomniała sobie ze smutkiem. Jesień i zima, po lecie, które trwało dłużej niż całe moje życie, a teraz mija bezlitośnie i nieodwracalnie.

Ze świątyni Zird Zekruna pociągnęli na północ, pomiędzy sadami, w których dojrzewały jabłka, i zagonami zboża przetkanego makami i chabrem, a jej wydawało się, jakby ogarnęła ich przezroczysta mgła, jakby wjechała w krainę baśni, gdzie wciąż wszystko jest możliwe. Kniaź odesłał większość służby, co była rzecz nieostrożna i nierozważna, zostawiwszy przy sobie jednego pachołka i pięciu pomorckich zabójców: nie więcej niż czeladź zwyczajnego szlachcica. A potem kazał zjechać z głównego szlaku, zaś ani zabójcy, ani księżniczka nie próbowali odmieniać jego myśli. Trzymali się więc z dala od zamków i szlacheckich dworców, z dala od pomorckich świątyń i klasztorów. Z dala od całego ogromnego świata.

Jechali spokojnie i z cicha poprzez kraj, którego nie oglądała nigdy wcześniej. Niewielkie senne wioski witały ich psim ujadaniem, a zaraz później kobiety wychodziły naprzeciw z dzbanami świeżego mleka. Czasem obozowali pod gołym niebem, w osadach smolarzy czy miejscach, które nie miały nawet własnych nazw. Lub stawali przy przydrożnych kącinach Cion Cerena, nie opowiadając się ze swoich imion, nie wchodząc nawet w bramy przybytku. Albo spali w przydrożnej gospodzie, nierozpoznani schodzili do wspólnej izby i siedzieli przy ogniu, słuchając opowieści innych podróżnych, póki głowa Zarzyczki nie opadła sennie na ramię Wężymorda. Wówczas brał ją na ręce i odnosił na posłanie, a potem usypiała obok niego, spokojnym snem bez zwidów, bez wspomnień Szalonej Ptaszniczki, bez przepowiedni o powrocie żmijów, bez głosów szepczących rozkazy pomorckiego boga.

Tak, rozumiała dobrze, że nie mogą bez końca przemierzać żalnickich traktów, zaś ścieżki, nawet najmniejsze i najbardziej kręte, prędzej czy później zawiodą ich do uścieskiej cytadeli i znów wszystko będzie jak wcześniej. Jednak w świątyni, która była zarówno przybytkiem Bad Bidmone, jak Zird Zekruna, zawarli swój własny rozejm i miała nadzieję, że zdołają w nim wytrwać chociażby do pierwszych mrozów. Zresztą nie była to nawet kwestia miejsca i bogów, tylko drobnej iskierki nadziei, którą jakimś sposobem dostrzegła tamtej nocy, kiedy jaskółki trzepotały przy framudze okna.

Jednak co wieczór szybciej zapadały cienie, zaś rankiem chłód stawał się coraz dotkliwszy i na koniec nie mogła dłużej udawać. Szła jesień, po najdziwniejszym, najdłuższym lecie jej życia, a ona sama była jak pająk pędzony wiatrem na nitce przędziwa. Wiedziała, że Wężymord odwleka powrót, wybierając coraz węższe ścieżki, i wiedziała, że robi tak ze względu na nią, ale nawet to nie mogło trwać bez końca. Wreszcie wyjechali na królewski trakt, o dzień drogi od uścieskiej cytadeli. I wtedy Wężymord powiedział, że zamierzają poślubić.

Miała wrażenie, jakby mury Uścieży, wciąż niewidoczne za krawędzią horyzontu, ale obecne, zatrzasnęły się nad nią w tamtej chwili na nowo. Stała przed nim, z potarganymi wiatrem włosami, w zwyczajnej białej sukni kupionej na wiejskim targu, nie pojmując. Po trzykroć otwierała usta, żeby się sprzeciwić, odpowiedzieć coś, obojętne co, i po trzykroć nie znajdowała słów. Żadnych słów. Przymknęła oczy i na wewnętrznej stronie powiek widziała wyraźnie: Szalona Ptaszniczka, pan cytadeli i wzór, który zaczął się ostatecznie wypełniać w dniu ich zaślubin. Wszystko powróciło w jednej chwili – strach, gorycz i znużenie. Więc jednak nie można tego zwalczyć, pomyślała, a cała reszta była jedynie złudzeniem.

Ostatecznie, pomyślała, nie mogłam mieć nadziei na nic więcej: każdy rozejm prędzej czy później dobiega kresu. Nie jesteśmy dziećmi, wędrującymi ręka w rękę przez krainę cudów, lecz wyrwaliśmy losowi jedno przedziwne lato i powinnam być wdzięczna. Za zapach warzonej nad ogniem polewki, za swobodę wodzy w mojej dłoni, wreszcie za ciepły blask ognia, kiedy Wężymord powoli zdejmował ze mnie białą suknię, jakże odmienną od brunatnych szat, które zwykłam nosić w uścieskiej cytadeli.

Ciekawe, czy wiedział, pomyślała, jak wiele nocy leżałam bezsennie, zastanawiając się, czy zdołałby mnie powstrzymać, gdybym sięgnęła po szpilę do układania włosów i wepchnęła ją w jego oko, głęboko, aż do mózgu wypełnionego mocą Zird Zekruna. Nawet nie dotykając palcami chłodnego, zaostrzonego złota, tylko myśląc o nim bezustannie, noc po nocy. Czy także ową ciekawość wyczytał w moim umyśle?

Czasami przerażało ją, jak dalece zmieniła się od tamtego dnia, kiedy Szarka postawiła ją przed zwierciadłem i pokazała wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Lecz jeszcze bardziej bała się, że gdzieś na zapylonych gościńcach Żalników, pomiędzy przydrożnym łopianem, pokrzywami i kąkolem, przekleństwo Zird Zekruna przestało być przekleństwem. Tak, była w tamtej letniej wędrówce niemała moc, skoro z wolna przestała myśleć o głowie swojego ojca obnoszonej na pice wokół murów rdestnickiej cytadeli. Albo inaczej – starała się o niej myśleć z całych sił, lecz przychodziło to z coraz większym trudem. Pamięć bladła i więdła jak kwiaty zwiastujące jesień. Jakby zagubiła się gdzieś w letniej włóczędze.

Ponadto zbyt wiele wieczorów przesiedziała we wspólnej izbie, by nie wiedzieć, jakie wieści powtarzano ze zgrozą po gospodach. Ludzie bowiem gadali śmiało. Nie przerażał ich wysoki błękitnooki szlachcic ani jego pani, która tak naprawdę wcale nie była panią, ponieważ nosiła włosy rozpuszczone na ramionach jak zwykła ladacznica – ale skoro on postanowił traktować ją jak szlachetną damę, poić ze swego kubka i kroić przed nią mięso własnym nożem, dlaczegóż miałoby im to szkodzić? W każdym razie Zarzyczka słyszała wystarczająco wiele o proroku, który na skraju Wilczych Jarów ogłosił ją wiedźmą. Wiedziała też, że wieść rozeszła się szeroko, napełniając prosty naród osobliwą grozą, zaś w co dzikszych okolicach chłopstwo jawnie poczynało się burzyć i gadać o zbrojnej wyprawie przeciwko samemu kniaziowi.

Właściwie, pomyślała, właściwie nie można odmówić im racji. Jestem wiedźmą, pewnym rodzajem wiedźmy. Spoglądałam w zwierciadła boga i rozmawiałam ze zmarłymi, a przekleństwo Zird Zekruna przemienia mnie powoli w kamień. Kto wie, może tak właśnie byłoby dla wszystkich najlepiej – gdyby szalony prorok zdołał zabić mnie żelaznym ostrzem, nim na dobre obrócę się w skałę?

Wężymord jednak z każdą nową gadką posępniał coraz bardziej. Nawet ich pierwsza noc nie pozostała niezauważona i na gościńcu powtarzano ze zgrozą, że wiedźma opętała już żalnickiego kniazia. Nie jesteś bezpieczna, powtarzał. Kiedy tylko wrócimy w ludniejszą okolicę, kiedy zrzucisz zgrzebną suknię i z powrotem zapleciesz włosy w dworskie warkoczyki, każdy kubek wody podany przez przygodną niewiastę może okazać się zatruty, każda służąca może ukrywać nóż pod fartuchem.

Po części rozumiała tych ludzi – wiedźmy ściągają nieszczęście nawet na kęs ziemi, gdzie pada ich cień, zaś ukoronowana wiedźma zbrukałaby cały kraj. Podobnie jak rozumiała, że małżeństwo z Wężymordem jedynie umocni ludzki strach i przekuje go w prawdziwą rebelię. On również musiał to pojmować, znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że zauważa podobne rzeczy. Ceremonia w uścieskiej świątyni nie uciszy proroka, nie zadowoli kapłanów, nie zjedna życzliwości poddanych. Nie przyniesie nic dobrego żadnemu z nich. A jednocześnie… jednocześnie w tamtej zapuszczonej świątyni przykląkł przed nią i włożył ręce pomiędzy jej dłonie w odwiecznym geście hołdu. I choć wciąż stały za nimi te wszystkie siły, wszelkie wzorce, majaki, dawne nienawiści i śmierci, sądziła, że człowiek, którym byłby, gdyby nigdy nie zawędrował na Pomort i nie zawarł z Zird Zekrunem tamtego plugawego targu, postąpiłby właśnie w ten sposób. Wziąłby ją za żonę przed wszystkimi panami Żalników, zgromadzeniem kapłanów i tłumem pospolitej tłuszczy, nie dbając zupełnie o to, czy jest wiedźmą, czy też nie i czym przyjdzie im obojgu zapłacić.

W pewien sposób ta myśl była bardziej gorzka niż wszystkie inne. Mogłam wędrować z owym nie istniejącym człowiekiem pod letnim niebem Żalników, pomyślała, przewracając się w twardym łóżku, czerpać z nim wodę z przydrożnych studni i zasypiać na jego ramieniu. Ale to nie jego mam poślubić jutrzejszego ranka w podziemnym przybytku boga. Uwierzyłam, że mydlana bańka może mnie nieść w nieskończoność jak letniego pająka. Zagubiłam się we własnych majakach.

I pokochałam złudzenie, pomyślała cierpko. Złudzenie bezkresnej wędrówki, letniego zapachu jabłek, ciepłego ognia. Złudzenie mężczyzny, którego nigdy nie było.

To się wypali, pomyślała ze strachem. Miłość się wypali i nienawiść się wypali, aż na koniec nie zostanie zupełnie nic. Nic, prócz wspomnienia ostrego haka, wyłowionego z głębi wspomnień Szalonej Ptaszniczki. „Moje włosy są wystarczające długie, by upleść z nich sznur, który nie za – rwie się pod ciężarem ciała" – tak, pamiętała każde słowo.

Jeszcze nie teraz, pomyślała. Kiedy Wężymord skończył mówić, stała przed nim, skamieniała ze zdumienia i strachu. Jak daleko potrafiła sięgnąć pamięcią, korytarze uścieskiej cytadeli rozbrzmiewały pogłoskami, że w stosownym czasie kniaź poślubi ją wedle żalnickiego obyczaju. Spodziewała się, że podobny dzień nadejdzie. Lecz nie przewidziała, że spadnie na nią niby zaćmienie wieńczące ową słoneczną, letnią wędrówkę. Jak przez mgłę słyszała Wężymorda, mówiącego, że jedynie tym sposobem może kupić jej bezpieczeństwo.

Słyszała też to, czego nie mówił – stek bzdur o honorze kobiety, z którą dzieliło się posłanie, o tym, jakim mianem nazywa się podobne kobiety i ich płód. Jak miała mu wytłumaczyć, że w chłodnych salach uścieskiej cytadeli, gdzie nigdy nie cichną północne wichry, żadnemu z nich nie pozostanie honor, ponieważ żadne z nich nie będzie dłużej żyło? Rozejm pryśnie jak mydlana bańka, spłoszony chropowatym graniem rogów. Zostanie tylko dziedziczka dawnych kniaziów i potomek piratów wyniesiony na tron z woli Zird Zekruna.

Nie rób mi tego, pomyślała, czując, jak jej usta drżą od powstrzymywanego płaczu. Nie niszcz nas w ten sposób, nie sprowadzaj na nas nieszczęścia z powodu miłości, której żadne z nas nie wybrało, na którą nas skazano szyderstwem Zird Zekruna. Na którą żadne z nas nie zasłużyło, dodała na koniec w myślach, i to było zbyt wiele. Rozpłakała się, czując jego usta na swoich wargach, na powiekach i policzkach. Zaniósł ją do namiotu, nakrył sobą, delikatnie i jak podczas wielu innych nocy, poprowadził znajomym rytmem poprzez ciemność, ku snom bez widziadeł i strachów. Lecz rankiem zatrzasnęły się za nimi wrota uścieskiej cytadeli.

Dzisiejszej nocy nie było obok niej Wężymorda. Zwyczaj kazał, by przy narzeczonej czuwały doświadczone niewiasty, chroniąc ją przed zawiścią złych duchów i nocnym urokiem, ale Zarzyczka nie zgodziła się, by został przy niej ktokolwiek prócz starej niewolnicy. Nie chciała czuć na sobie pełnych litości spojrzeń matron, które widziały w niej jedynie córkę Smardza, wbrew swej woli wiedzioną do odstręczającego ślubowania. Prawda była taka, że jakaś jej część oczekiwała go z całego serca – złotego pierścienia i głosu Wężymorda, kiedy weźmie ją przed światem za prawą małżonkę. On jeden, pomyślała, on jeden nigdy nie patrzył na mnie jak na brzydką, niezgrabną kuternóżkę, naznaczoną przekleństwem Zird Zekruna. On jeden wziął mnie bez słowa sprzeciwu, podczas kiedy wieśniacy osłaniają twarze przed moim spojrzeniem, a mój własny brat z trudem tylko powstrzymuje wstręt, kiedy go dotykam.

Kolejne kłamstwo, pomyślała, oblizując spieczone od złych snów wargi. Nie ma w tym żadnej zasługi Wężymorda, który wypełnia jedynie klątwę, zamkniętą w kształcie dwóch przezroczystych strzałek Fei Flisyon.

Niewolnica wciąż spała na poznaczonych popiołem kamieniach. Księżniczka uniosła się na łokciu, ostrożnie, aby Jej nie budzić, nalała nieco wody w spiżowy kubek. Piła powoli, rozkoszując się chłodnymi łykami. Z holu cytadeli wciąż dobiegały odgłosy biesiady. Nie przypuszczała, aby Wężymord radował się ucztą bardziej niż ona, ale pomorccy frejbiterzy mieli swoje obyczaje, zaś żalnicka szlachta od bardzo dawna nie oglądała kniaziowskiego weseliska. Miała wrażenie, że pół kraju ściągnęło do stolicy, aby przyjrzeć się, jak córka starego Smardza zostanie poprowadzona do łożnicy Wężymorda. W tym jednym zdołaliśmy ich oszukać, uśmiechnęła się krzywo, wspominając trzepotanie jaskółek i słodki, letni zapach miodownika, werbeny i lawendy.

Sięgnęła po omacku ku skrzyni pod ścianą i przez chwilę macała niepewnie wśród szklanych flakonów. Kufer alchemiczki, do którego nie ośmielały się sięgać wścibskie służebne, pomyślała z przekąsem, gdzie truchło żaby spoczywa obok szlachetnych kamieni, okopcony ogarek obok zaklęć do transmutacji metali. Naprawdę jednak jej skarby bywały znacznie niebezpieczniejsze niż wysuszone żaby. Niektóre z naczyń kryły ciężkie, południowe pachnidła i wonne olejki, inne zaś, starannie wmieszane pomiędzy tamte, rzadkie, skalmierskie trucizny, żywe srebro czy kwas, który przeżerał na wylot grubą deskę. Wkrótce jej palce rozpoznały wysmukły, znajomy kształt. Pogładziła wzór z wtopionych w ścianki rdzawych nici żelaza i gwałtownie wciągnęła powietrze.

Znała je tylko z kart ksiąg, bezkształtne, pokryte korą i porostami brązowe stwory o obliczach przesłoniętych przypominającymi kaptur płatami. Mieszkały w puszczach, podobne bardziej ułamanym pieńkom niż żywym istotom, samotne, milczące, nieruchome, obrośnięte mchem. Po leśnych osadach wierzono, że widzą swoimi niewidzącymi oczyma przyszłość. Kapłani zaś straszyli, że ten, kto spróbuje zajrzeć w swoje przeznaczenie, nigdy nie zazna spoczynku, a jego dusza zostanie po śmierci uwięziona w mchach. Zarzyczka wzdrygnęła się. To była stara, bardzo stara magia, która należała do mchowych od początku świata, gdy, jak powiadano, obdarzyła ich nią bogini, jedna z owych pradawnych, bezimiennych bogów, którzy mieszali boskie z ludzkim i stworzyli świat.

Żelazne nici układały się w kształt gałęzi relei, a na pieczęci zamykającej szyjkę naczynia odciśnięto znak jej matki. Księżniczka wiele razy oglądała je w świetle dnia i nad ogniem, lecz nie dostrzegła nic prócz białawego mętnego płynu, który wydawał się ze szczętem zwyczajny. Nigdy jednak nie odważyła się złamać pieczęci i nie wiedziała, dlaczego jej matka miałaby ukryć napitek mechszycy wśród flakonów z pachnidłami.

Ale teraz, pomyślała, drżąc pomiędzy chłodnymi prześcieradłami, teraz znów potrzebuję odpowiedzi. Nie wspomnień Szalonej Ptaszniczki, nie legend o Thornveiin, ale wiedzy o moim własnym losie. Jeśli mechszyca pochłonie moją duszę, niech tak będzie. Nie mam nic innego, za co mogłabym utargować przyszłość.

Z nagła przypomniała sobie opowieść o Thornveiin, która wymknęła się ze Spichrzy, by spytać mechszycę o swoje przeznaczenie. Niech więc tak będzie, powtórzyła, przełamując pieczęć. Matki dają córkom różne weselne dary, a moja pozostawiła mi śmierć. I wiedzę.

Wyschnięty wosk kruszył się jej w palcach, zaś sok gałęzi relei był cierpki, gorzkawy. I nie wydarzyło się zupełnie nic, jedynie niecierpliwe świsty biełuch zdawały się coraz silniej napierać na okna. Leżała, nie mogąc zasnąć, póki świt nie pobielał w drobnych szybkach. Wówczas służące przyniosły odświętny strój, umyły ją i uczesały, śpiewając weselne pieśni, zaś na progu komnaty czekał orszak, który miał ją zaprowadzić do świątyni.

Nawet gdy przechodziła przez próg, z dumnie uniesioną głową, odprowadzana ciekawym wzrokiem szlachetnych pań i ledwo skrywanym szyderstwem kapłanów – gdyż jednak była córką żalnickich kniaziów i nie przywykła spuszczać wzroku przed mniejszymi od siebie – nawet wtedy miała nadzieję, że sok gałęzi relei uniesie ją poza tę komnatę i ten dzień. Nic podobnego się nie stało. Widziała bardzo wyraźnie każdą głowę pochyloną w ukłonie, każdą ostro wyrzeźbioną arabeskę na filarach korytarza. Jej szata była z białego złotogłowiu, tak ciężka od pereł i złotych nici, że dwie z pań musiały prowadzić ją pod łokcie. Posadzono ją na podwyższeniu, na tronie kunsztownie rzeźbionym w ciemnym kamieniu, obok Wężymorda.

Przed zwierzchnikiem uścieskiego przybytku, na poduszce z czerwonego adamaszku, spoczywał wysoki diadem żalnickiej kniahini.

Powietrze w przybytku było duszne i lepkie. Z trudem podążała za słowami sługi Zird Zekruna, kiedy wygłaszał nad nią kolejne błogosławieństwa; wzdrygnęła się, gdy nazwał ją oliwnym szczepem i winną latoroślą. Potem kazano jej uklęknąć przed ołtarzem. Wężymord patrzył wprost na nią, wsuwając na jej palec wąski, prosty pierścień, a jego oczy były tak niewiarygodnie błękitne, że przez chwilę nie widziała nikogo wokół i znów czuła letni zapach jabłek i suchy kurz na zapomnianej ścieżce, gdzieś pośrodku Żalników.

A potem włożono jej na skronie diadem żalnickiej kniahini. Nie zapamiętała reszty ceremonii. Podczas uczty widziadłowe twarze ze wspomnień Szalonej Ptaszniczki nakładały się na oblicza siedzących obok biesiadników i czasami nie potrafiła odróżnić, co jest jawą, a co snem, co się już zdarzyło, a co się dopiero zdarza. Podobne toasty, życzenia, podarki. Podobne nabrzmiałe od wina twarze z przyczajonym w kącikach oczu pytaniem. Powinnam też się upić, pomyślała z roztargnieniem. Tego po mnie oczekują. Rozpaczy, łez, przekleństw. Widowiska – wszak nie co dzień córka zamordowanego kniazia poślubia mordercę ojca.

Nie ośmielała się nań patrzeć. Jej umysł był przed nim otwarty na oścież.

Kiedy rogi odegrały północ, niewiasty wyprowadziły ją z biesiadnej sali i powiodły do obcej komnaty, gdzie jak kukiełkę rozebrano ją z weselnej sukni, rozczesano włosy. Wciąż były przy niej – nieznane cierpliwe kobiety o współ – czujących obliczach, które dotykały jej lekko, jakby z niedowierzaniem. Z rzadka pytały o coś niespokojnym głosem, lecz nie nalegały, kiedy milczała. Żony najszlachetniejszych panów Żalników znały swoją powinność, a zaślubinami żalnickich kniaziów rządził obyczaj, równie stary jak samo władztwo.

Wykąpano ją w letniej wodzie, w której pływały różane płatki. Kiedyś, dawno temu, byłyby to płatki jabłoni zebrane przed świtem w ogrodach Bad Bidmone, lecz nikt nie poważył się na podobną rzecz w cytadeli Wężymorda. Tylko jedna z niewiast, przysadkowata i czerwona na twarzy, dosypała ukradkiem do wody garść zeschniętych kwiatów, tak pożółkłych i zmiętych w dłoni, że trudno je było rozpoznać. Zarzyczka podziękowała jej nieznacznym ruchem powiek, choć właściwie było to jej zupełnie obojętne.

Natarto ją pachnidłami, na czole, szyi i sercu, szeptano jakieś babskie zaklęcia. Potem służące przyniosły długą koszulę z białego płótna, cienkiego jak pajęcza przędza. Nawet to rozstrzyga ceremoniał, przypomniała sobie, kiedy obce ręce odziewały ją w szatę, którą miała nosić w noc poślubną. Ciemny płaszcz, rozpuszczone włosy i moje bose stopy, kiedy będę szła korytarzem pomiędzy żalnicką szlachtą do komnat Wężymorda, W żadnym razie nie mógł jej tego oszczędzić. Zresztą przychodziła już do niego nocą, z włosami luźno rzuconymi na plecach, wbrew urodzeniu i książęcej godności, niczym ladacznica. Siadywała na jego kolanach pomiędzy obcymi ludźmi, w przydrożnych gospodach, grzejąc bose nogi w żarze paleniska. I dzielili posłania znacznie nędzniejsze niż kniaziowskie łoże w uścieskiej cytadeli.

Tyle że wówczas pół królestwa nie tłoczyło się pod drzwiami naszej sypialni, pomyślała zgryźliwie.

Korytarz był prawie ciemny. Przed księżniczką postępowało dwóch pachołków z pochodniami, z tyłu zaś niewiasty, które służyły jej tego dnia, i kolejnych dwóch pachołków z ogniem. Musiała przemierzyć niemal całą twierdzę, nieskończenie wiele drzwi, a przy każdych z nich straże spytają o jej imię i powód nocnej wędrówki. Kamienna posadzka była chłodna i wkrótce jej stopy zmartwiały z zimna. Nie spoglądała na boki, na tłum gapiów, którzy natarczywie śledzili każdy jej krok. Ogarnęło ją bezkresne zmęczenie i obojętność. Niemal ze złością odepchnęła niewiastę, która próbowała ją podtrzymać, kiedy zachwiała się na pojedynczym stopniu, i mocnym głosem wypowiedziała przed strażnikiem swoje imię:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

I zaraz potem zrozumiała, że to nie było zwyczajne zmęczenie. Ciemność poczęła falować jej przed oczyma, rozmywać się w niewyraźną plamę zieleni, brązu i czerni, nakrapianą błyskami światła. Krzyknęła, gdy ognisty kwiat z sykiem rozchylił się przed jej twarzą. Ktoś podbiegł do niej, pochwycił za ramię, chyba owa niewiasta o czerwonym obliczu, która dosypała płatków jabłoni do kąpieli. Zarzyczka wyrwała ramię: nikt nie miał prawa jej dotykać, nikt prócz nowo poślubionego małżonka. Ale nie myślała teraz o Wężymordzie, tylko o długich, ognistych kształtach, które z wolna zaciskały wokół niej swój taniec. Przymrużyła oczy przed blaskiem, bijącym nie od pochodni w dłoniach pachołków, lecz z wnętrza jej rozdygotanego umysłu, który coraz mocniej pogrążał się w wizji mechszycy.

Wszystko jedno, pomyślała, choćby miał mnie wypalić do cna, wszystko jedno. I zaraz coś pośrodku niej pękło, rozchyliło się jak płatki ognistego kwiatu.

Ostre, bolesne smugi światła wirowały przed nią nawet wówczas, gdy zamknęła powieki, aż wreszcie przywykła do nich na tyle, by sięgnąć dalej, i usłyszała głosy. Słońce było o wyciągnięcie ręki, a śpiew biegł ku niemu, coraz wyżej i wyżej, by na koniec stać się pojedynczym, przeciągłym krzykiem oczekiwania.

Ogień sięgnął skrzydeł, pochwycił je i spopielił, lecz lot był zbyt szybki, a pragnienie zbyt wielkie. Dalej pozostała już tylko agonia, krótkie dopalenie się iskry.

Przeszła nad wysokim kamiennym progiem, który wydawał się tylko cieniem narzuconym na zupełnie inny odległy obraz. Za jej plecami ktoś szeptał natarczywe, przyciszone słowa. Twarze gapiów przyczajonych po obu stronach korytarza zdawały się zniżać ku niej jak ciemne węgle wrzucone w płomienie. Ze wszystkich stron, zza uśmiechów, które z nagła pękały w obcych obliczach, z oczodołów zwierzęcych masek wieńczących kapitele kolumn, wyglądały ku niej owe roziskrzone złote kształty, które nieświadomie przywołała sokiem gałęzi relei. Szła wciąż naprzód, choć obraz płomieni kładł się mrokiem na powierzchni jej źrenic. Kroki pachołków wybijały na kamiennej posadzce uparty, jednostajny rytm i podążała za nim, jak ślepa kapłanka w drodze ku wyroczni. Usłyszała, jak kolejne straże pytają ją o imię i odparła twardo:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Potem przeszła nad drugim progiem: policzki miała zaczerwienione od ognia.

Skorupa płomieni zatrzasnęła się nad nią.

W dole, w aksamitnej ciemności ślepe, miękkie kształty z wysiłkiem przebijały skorupy jaj. Słyszała ich krzyki, gdy pełzły pomiędzy czarnymi kamykami ku źródłu Ilv, które wypływa ze środka ziemi. Piły łapczywie, długo, odpędzając się nawzajem od wody, gdyż dzielenie nie leży w naturze. Gdy na niebie wszedł księżyc, łuski na ich grzbietach świeciły złotem i srebrem jednocześnie.

Widziała też, jak chodziły pomiędzy ludźmi – słodkie, odurzające wino, dźwięk harfy. Innym znów razem i na innych ścieżkach – skrzydła, młode i silne, ponad światem. Aż na koniec pragnienie słońca i ostatniej z pieśni stawało się zbyt dotkliwe i leciały wysoko, najwyżej, by nakarmić sobą niebieski ogień.

Ponownie zapadała się w ich lot ku śmierci.

Potknęła się, boleśnie uderzyła bosą stopą w kamień. Głowy sług Zird Zekruna pochylały się przed nią w milczącym uszanowaniu: przechodziła obok przybytku pomorckiego boga i jej nozdrza uchwyciły wątły, odległy zapach kadzidła. Nieświadomym gestem ściągnęła na piersiach płaszcz. Od kamieni biło przenikliwe zimno, zaś w Krainach Wewnętrznego Morza nie pozostał ani jeden ze żmijów, cokolwiek mówiła rozsnuta przed nią wizja mechszycy. Zimne wichry, pomyślała, zimne wichry znad Cieśnin Wieprzy, które uchwycą nas i poniosą na północ, na zatracenie.

Nie rozumiała, dlaczego miałyby odpowiadać na jej wezwanie. Jednak czuła je, niemal o wyciągnięcie palców, przyczajone w mrocznych kątach korytarza. Złotosrebrne łuski ocierały się o kostki jej bosych stóp, kiedy wędrowała po chłodnych kamieniach. Gdy przechodziła obok otwartego okna, żmijowe harfy grały w północnym wietrze nad cieśninami. Były tutaj, uśpione w cytadeli starej jak nienawiść pomiędzy Zaimkami i ludem Pomortu, leniwie obracały się w kamiennym śnie, kiedy w głębi umysłu szeptała ich imię. Nie przypominały martwych, splątanych kształtów, które spoglądały na nią z powały wielkiej sali w noc Żarów. Nie przypominały niczego, co widziała wcześniej, ani wizerunków na pożółkłych kartach kronik, ani opowieści bardów.

Z szeroko rozwartymi, niewidzącymi oczyma przestąpiła kolejny próg i wypowiedziała rytualne słowa:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Wokół było zimno, bardzo zimno, a mrok gęstniał jak płatki śniegu.

Mężczyzna mozolnie brnący przez zwały topniejącej kry. Krew zamarzła, zesztywniała na jego ramieniu w miejscu, którego sięgnęły wilcze zęby, i wiedział, że chociaż przed zmrokiem stado nie wyjdzie na otwartą przestrzeń, nadal podąża za nim, ukryte nieopodal, za nadbrzeżnym pasmem skał. Byli jeszcze krępi, ciemnoskórzy barbarzyńcy, którzy w nocy próbowali poderżnąć mu gardło.

Ponieważ w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić, zalepił uszy woskiem, nie słyszał nawet ich krzyków. Pod warstwą brudu jego twarz pobielała, a rysy były wyostrzam jak u trupa. Zataczając się szedł przed siebie, na północ. Był początek wiosny, pora, gdy topnieje śnieg i puszczają lody. Tam, skąd przychodził, świeżo wysmołowane okręty niecierpliwie oczekiwały w portach.

Miał uszy zalepione woskiem i o poranku nie słyszał ich śpiewu. Słońce grało na powierzchni śniegu, a ich głosy były jak lodowe harfy.

Po zmierzchu bezszelestnie krążyły na niebie. Ukrył się w cieniu głazów przed ich ogniem i przed ich widokiem. Nad brzegiem morza złapał śnieżnego królika i pożarł na surowo; królik miał cienkie, kruche kości i był równie wychudzony jak mężczyzna.

Znów poczuła na sobie ręce, które popychały ją naprzód. Poddała się obojętnie: naprawdę przemierzała zupełnie inne trakty, brnąc tropem Wężymorda wśród głębokich północnych śniegów, na długo przed dniem, kiedy narodziła się w purpurowej komnacie w rdestnickim przybytku bogini. Ich oddechy zamieniały się w powietrzu w drobne kryształki lodu, a krew była bardzo czerwona na topniejących krach. Nie idź dalej, ukochany, zapłakała niemo, czując, jak w jej gardle wzbiera suchy skowyt, nie idź.

Znad Cieśnin Wieprzy wiał lodowaty wicher, a wizja mechszycy pędziła ją coraz dalej. Dopóki będę szła, pomyślała, nie mają prawa mnie powstrzymać, bo nikt nie może zastąpić kniahini drogi do jej nowo poślubionego małżonka. Każdy ruch ranił, aż do kości, jednak przestąpiła kolejny próg i powiedziała głosem, który zdawał się należeć do kogoś zupełnie obcego:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Straże przepuściły ją dalej. Nie mogą mnie zatrzymać, pomyślała. Nikt już nie może mnie zatrzymać.

Nie miał później pamiętać tamtej wędrówki, zbyt wiele głodu, zimna i strachu. Szedł, walcząc w ciemności z wilkami, już bez zapalczywości, bez nierozważnej dumy, która wygnała go z domu. Czasami, gdy nocne zimno stawało się zbyt dotkliwe, a wilki podchodziły za blisko, wył z bólu i przeklinał obietnicę, która nie pozwalała mu umrzeć. Lecz nie zdarzało się to zbyt często.

Kiedy pił, woda w źródle Ilv była zimna i paląca. Rozrywał niecierpliwie skorupy jaj, tłukł je i deptał, by zdążyć, nim nadciągną te, które latają ponad chmurami. Martwe zepchnął w wodę, kłąb długich, obłych kształtów, które nie zdążyły zaczerpnąć życia. Zdawało mu się, że źródło Ilv pociemniało, lecz myślał o obietnicy i nie patrzył w wodę.

Nawet po śmierci ich grzbiety mieniły się srebrem i zlotem.

Gdy wszystko ustało, gdy odważył się wreszcie wyjść z ukrycia, źródło Ilv było martwe, pełne gnijącego mięsa i zwęglonych ciał. Spojrzał na to, co niegdyś było najczystszym z miejsc i – on, nawet on – zakrywszy twarz uciekł na południe.

Nadszedł kolejny świt. Mroźne, blade słońce połyskiwało na śniegu. Cena została zapłacona i niebo o poranku było niezmiernie ciche. I nigdy później ani on, ani nikt inny nie słyszał ich śpiewu, zaś słońce było coraz bledsze i w wizji, którą dzielił ze swym panem, widział, że nad zbrukanym źródłem Ilv nie rodziły się już skrzydlate węże, co karmią niebieski ogień własnym ciałem.

Płacząc, uciekła od zmartwiałej grozy na brzegu źródła. I zaraz przed oczyma miała samą siebie, widzianą z ogromnej wysokości sylwetkę w przemoczonej lnianej koszuli, która brnie uporczywie wśród tłumu weselnych gości.

Szła otwartym krużgankiem, wysoko ponad miastem, przy wewnętrznym murze, między rzędem wysokich, otwartych okien, w strugach deszczu przygnanego znad Cieśnin Wieprzy. Z dołu, z wielkiej sali wciąż dobiegały odgłosy biesiady, zaś miasto iskrzyło się tysiącem pochodni, ponieważ tej nocy nikt w Uścieży nie układał się do snu. Bezszelestnie sunęła ponad ucztą, ponad cytadelą i całym miastem, ku coraz bardziej mrocznym zakątkom mechszycowych snów. Mignął jej tylko słaby połysk deszczu na halabardach strażników: widziała, jak ich usta rozwierają się do pytania, lecz nie zdołała pochwycić słów.

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini – powiedziała na oślep, z ciemności i przeszła nad kolejnym progiem, nie dbając o to, co zostawia za plecami.

Słyszała śpiew minstrela i pijackie wrzaski, lecz jej uszy wciąż wypełniał krzyk umierających żmijów, gdy oszalałe, spadały z wysoka, bardzo wysoka, w splugawione wody Ilv.

Wewnętrzne Morze uderzało w brzeg.

W niezmierzonej ciemności płynęły martwe białe ryby o imionach, których nie znała, lecz w umyśle Zird Zekruna wszystkie były znajome i drogie, jak starzy przyjaciele. Umarli bogowie, pomyślała, odwracając wzrok od owej wiedzy, która trzepotała na skraju jej powiek, stworzyciele świata. Tak krótko, jak krótko trwa jedno uderzenie serca, czuła rozpacz Zird Zekruna, gdy oddalali się coraz dalej, aż nie mógł już w żaden sposób ich przywołać. I jego nienawiść, gdy zrozumiał, że wraz z ich śmiercią zatrzasnęły się stare ścieżki, zamykając go w pułapce.

Lecz było jeszcze coś, srebrzyste, nieruchome, obojętne, i spoglądało na nich z daleka. Z odległego księżycowego miejsca.

Przez chwilę miała w palcach cienką, brunatną nić nienawiści Zird Zekruna i mogła za nią pobiec aż ku owemu srebrnemu miejscu, lecz furia boga była zbyt wielka, by odważyła się to uczynić.

Zobaczyła, jak głęboko, pośrodku litej skały Zird Zekrun szarpnął trzewiami ziemi i rozproszone wyspy podniosły się, tworząc ziemię Pomortu. Potężna fala przetoczyła się po Krainach Wewnętrznego Morza, zmiatając nadbrzeżne miasta – ostrzeżenie dla tych, którzy wierzyli, że w rozpętanej przez Zird Zekruna zawierusze ktokolwiek będzie mógł pozostać bezstronny. Przez moment wzrokiem mechszycy widziała węzły jego pragnień, lecz nie pojmowała ich, myśli boga były zbyt nieprzeniknione i odległe.

Obraz zawirował w powietrzu, skurczył się i spadł jak zeschnięty, pomarszczony strzęp. Smukłe okręty o brunatnych żaglach ze wszystkich stron przybijały do wyspy pośrodku jeziora – długie, wąskie liście jesionu na wodzie. Teraz widziała wyraźnie: głęboko i daleko od brzegu, w świątyni pośrodku wyspy płowowłosy chłopiec wciąż siedzi u stóp Bad Bidmone. Później w przelocie dostrzegła jego twarz, zastygłą jak pośmiertna maska, gdy w mroku przybytku bogini wypowiedziała tamte słowa – ponieważ widziałeś to, co widziałeś, i ponieważ zobaczysz… Jej lewa, karząca dłoń o sześciu palcach ponad chłopcem, jego krzyk i Sorgo z kuźni KU Krindar pomiędzy nimi.

Czarna, paląca krew bogini, która rzeźbi ścieżki w skale. Ciemniejszy jeszcze cień nad jej tronem. I syn żalnickiego kniazia, już bezimienny, biegnący opustoszałą kolumnadą.

Więc naprawdę było ich wówczas troje, pomyślała z nagłą grozą, Bad Bidmone w swej świątyni, Zird Zekrun i on. Ponieważ widziałeś to, co widziałeś, i ponieważ zobaczysz… Och, mój maleńki, zapłakała, mój maleńki.

Jednak naprawdę nie on był ważny, tylko obłe, białe ciała bogów, które odpływają coraz dalej – pięcioro tych, którzy tworzyli światy. Wbrew sobie poznała ich imiona - Drunethegors O Żelaznym Ramieniu, Reigrullenog Splatający Węzły I Wichry, Sajjinerthe Bogini Wiecznej Przemiany, Maghrenolli Rozrzucająca Ziarna Szaleństwa i Lloweidrenne W Sieci Snu. Spoglądała na płonącą cytadelę Rdestnika, jednakże była to jedynie słaba zasłona rzucona na wizerunek wielkiego, jałowego pola, gdzie leżeli martwi bogowie, wiał wicher, zrywając z ziemi tumany pyłu, i ktoś krzyczał: „Annyonne! Annyonne! Annyonne!”

Czuła na twarzy łzy, gorące i gorzkie, i nie potrafiła ich powstrzymać. Sok gałęzi relei dopalał się i w każdej drobnej kości czuła jego ciężar, ciężar własnego znużenia i wizji, w której umierali bogowie. To już niedaleko, pomyślała, z wysiłkiem unosząc głowę, ponieważ w wielkim holu cytadeli pozdrawiała ją nowa ławica twarzy. Poczerniałe obrazy jej przodków szeptały z pociągniętych ochrą ścian nieme przekleństwa i wyrzuty. Kaptur zsunął się, odsłaniając jej pobielałe od zgrozy, wiedźmie źrenice. Głosy narastały wzdłuż ścian, jak drobny szmer robactwa, które ściąga do ścierwa. Wszystko jedno, pomyślała jeszcze raz, wszystko jedno. Żadne z was nie wyczytało w gwiazdach mojego losu, jak więc możecie mnie winić.

Szósty próg nadciągał ku niej niczym urwista ściana. Przerwijcie to, wyszeptała, a z tyłu niewiasta o czerwonej twarzy, bogowie, niech ktoś to wreszcie przerwie. Nie, nie sądziła, że naprawdę zdołają się na to zdobyć, nie przed całą żalnicką szlachtą zgromadzoną w wielkiej sali cytadeli. A nawet gdyby – sok relei cały dzień krążył w jej żyłach. Pragnęła tylko jednego: położyć się w podłużnym, kamiennym posłaniu, jak uczyniły wcześniej tuziny jej przodków, którzy z portretów na ścianach przypatrywali się pochodowi. Poczuła jeszcze na twarzy daleki, ciepły powiew lata i zapach jabłek, których od dawna nie jedzono w tej sali, i nie żałowała ani jednej chwili. Mieliśmy jedno lato, pomyślała, i mieliśmy niebo pełne skrzydlatych węży nieba, lecz jedno i drugie minęło bez śladu. Czas płacić, czas wymienić jesienne pozdrowienia i ułożyć się do snu.

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini – powiedziała milczącym, przerażonym strażnikom i chwiejnie przeszła nad szóstym progiem.

Po nim pozostał już tylko jeden: drzwi do komnaty Wężymorda. Lecz jeszcze wcześniej – wizja, ostatnia wizja, która uniesie ją dalej niż poprzednie.

Pociemniała twarz Zird Zekruna w głębinie ziemi Pomortu. Krew sorelek i wąska ścieżka prowadząca w ich własną śmierć. A także mężczyzna, który zabijał żmijów – znała go i poprzez sprowadzone przez mechszycę obrazy zawołała po imieniu. Znów był tamten dzień i płonął Rdestnik, bóg o ciemnej twarzy pochylał się nad nią i dotykał jej czoła zimną, sześciopalczastą dłonią nie, aby zabić, lecz aby spętać i okaleczyć.

Lecz to działo się wcześniej, nim jeszcze mężczyzna z odległej, nie istniejącej wyspy wyruszył w swą wędrówkę na północ, zaś kulawa dziewczynka przeczytała pierwszy alchemiczny traktat, i nie było wymierzone jedynie przeciwko nim – dwie drobne lodowe strzałki Fei Flisyon, które podarowała Zird Zekrunowi podczas pijackiej uczty, dawno temu. Szyderstwo, zapłakała, szyderstwo ze wszystkiego, czym mogłam być. Przeznaczenie, grudka gliny w palcach boga, utoczona na podobieństwo losu Thornveiin, posępnej, najposępniejszej opowieści Krain Wewnętrznego Morza – o miłości, za którą zapłacono najwięcej i która przyniosła najwięcej smutku.

Wężymord.

Potem była przyszłość. Niebieskookie dziecko, samotna wyspa daleko od żalnickich brzegów i głaz, z którego będzie patrzeć na Wewnętrzne Morze, póki sama nie stanie się doń podobna. Mogę żyć jeszcze długo po tym, jak wszystko się rozstrzygnie, pojęła, zostać jedną z tych, którym przyjdzie opłakiwać zmarłych. Jak Thornveiin, a nawet jeszcze dłużej, ponieważ będę stała na brzegu Wewnętrznego Morza i płakała nad nimi nawet wówczas, gdy kształt naszego wieku przetoczy się twardą koleiną i kiedy nikt nie będzie pamiętał naszych imion. Kamień czeka na mnie, jak weselny podarunek przyczajony w moim własnym ciele. I jedyny wybór to ów okruch przyszłości, który rzucono mi na ostatek, niczym ochłap. Nie narodzone dziecko i tuziny śmierci, które zobaczę.

A także wspomnienie tata, zapylonych kwiatów w przydrożnym rowie, cierpkiego smaku pierwszych jabłek i ramion mężczyzny, które obejmowały ją we śnie. Jestem zmęczona, ukochany, zapłakała, i nie czeka na mnie nic, prócz goryczy.

Jednak poprzez dogasającą wizję jego oczy spoglądały na nią z twarzy ich dziecka i jeszcze raz zawołała go po imieniu.

I nagle na powrót znalazła się w cytadeli, przy wejściu do jego komnat, ponad siódmym progiem, wciąż oślepiona i zagubiona w natłoku obrazów i miejsc – Wężymord pochwycił ją w pół drogi do kamiennej posadzki. Spojrzał na jej pobielałe źrenice i nie musiała tłumaczyć, skąd przychodzi.

– Mogłaś powiedzieć – rzekł cicho.


* * *

Tamtego dnia, kiedy Mroczek zobaczył wnętrze Hałuńskiej Góry, ciężkie, sine obłoki zdawały się dotykać jej czubka. Zacinał deszcz, zimna, przenikająca do kości ulewa, lecz Mroczek rozkoszował się każdą kroplą wilgoci na twarzy. Nie sądził, aby w miejscu, do którego go prowadzono, miał jeszcze zobaczyć deszcz. Albo cokolwiek innego.

Od spotkania z Wężymordem wychudł i zmarniał jeszcze bardziej, choć choroba opuściła go, nim wypłynęli w Cieśniny Wieprzy. Mimo słabości dwa razy próbował wymknąć się kapłanom. Napojony uzdrawiającymi wywarami, zdołał jednak zachować nieco przytomności, rozsupłać pokrywę z boku furgonu i nieznacznie wypełznąć nocką w ciemny las. Daleko jednak nie uszedł. Kapłani znaleźli go uśpionego pod krzakiem czarnego bzu, nieopodal obozowiska. Mroczek nie potrafił pojąć, jakim sposobem wyłuskali go tak prędko. Skoro jednak niemal udało mu się zbiec, nie zamierzał zaprzestać dalszych wysiłków.

W twierdzy nad samym brzegiem Wewnętrznego Morza zadusił kapłana i przebrał się w jego szaty, lecz straże znalazły go, nim zdołał wymknąć się poza bramę. Później pilnowano go bardziej skrupulatnie, nie zdejmowano więzów nawet na noc i nie pozostawiano bez nadzoru. Kiedy wsiadł wreszcie na okręt w Cieśninach Wieprzy, straż przejęli pomorccy zabójcy o twarzach przesłoniętych brunatnymi zawojami. Żaden z nich nie odezwał się do niego ni słowem. I z wolna, z każdym dniem na niespokojnym, północnym morzu odbiegała go nadzieja.

Raz jeden widział w oddali smoczy okręt. Potem minęli Zwajeckie Wyspy, szerokim łukiem opływając Żebra Morza, które broniły dostępu do południowego brzegu Pomortu. Ani Zwajcy, których okręty popalono zeszłego roku w Cieśninach Wieprzy, ani łodzie z pirackiej Skwarny nie zapuszczały się w te wody. Teraz Mroczek byłby wdzięczny losowi, gdyby udało mu się choćby sięgnąć po jeden z żeglarskich noży o ostrzach wąskich i wygiętych od ciągłego ostrzenia. Albo gdyby zdołał wytoczyć się za burtę, ku Wewnętrznemu Morzu, które nagle wydało mu się bardziej gościnne niźli komnaty boga z Hałuńskiej Góry. Jednak nawet podczas sztormu nie rozcięto jego więzów. Pomorccy zabójcy przywiązali go konopną liną do masztu i Mroczkowi została jedynie sucha modlitwa, aby bogowie zatopili go wraz z okrętem. Jednak żaden z nich nie zamierzał słuchać jego modłów.

A teraz stał na szczycie Hałuńskiej Góry, przy rozpadlinie prowadzącej głęboko w dół, aż do korzeni skały i mrocznej siedziby boga. Przypominał sobie rozmowę z Wężymordem i własne nieopatrzne słowa: „Choćbym miał być najmarniejszym z żebraków Wewnętrznego Morza". Jednak tutaj, na progu najświętszej ze świątyń Zird Zekruna, śmierć nie wydawała się dłużej ani odrażająca, ani okrutna.

Ręce miał wciąż związane sznurem, a na szyi żelazną obrożę niewolnika. Pomorzec popchnął go szorstko ku schodom w głębi skalnej rozpadliny. Już po kilku krokach ogarnął go mrok, lecz spostrzegł, że kapłan bynajmniej nie zamierza podążyć jego śladem. Poczuł ukłucie rozpaczliwej nadziei: ot, przyczai się człek, pomyślał, między skałami, przeczeka zmroku. Toć nie może być, żeby tutaj cały czas straże stały, zresztą czasem i one się pośpią. A niech jeno z powrotem na boży świat wychynę, furda obroża: byle mnie zrazu za zbiegłego niewolnika nie powiesili, wyłgam się zmyślnie. Ot, powiem, że okręt mój w Bełtach morze potrzaskało i jam się tylko jeden na brzeg wydobył. Może być, uwierzą, a jak nie, lepsza śmierć od ostrza albo katowskiej pętli niźli powolne zdychanie z ręki boga.

Przystanął, nasłuchując, czyli kto za nim nie idzie, ale wokół było cicho i ciemno. Długo macał palcami po ścianach, aż wynalazł niewielkie wgłębienie. Wcisnął się weń, głowę wtulił w ramiona, bo przejście było niskie. Za pierwszym zakrętem przykucnął, czekając, czy też kto nie zamyśla go szukać. Siedział, wsłuchując się we własny, przyspieszony oddech, póki wreszcie nie ogarnęła go wielka błogość. No, niech się jeno z tej dziury wydobędę, pomyślał z ulgą, zapalę bogom niejedną świeczkę na ołtarzu za niespodzianą łaskawość. I wtedy właśnie coś w jego głowie przełamało się niespodzianie i boleśnie.

Ani rozumiejąc, co czyni, Mroczek wstał, powrócił na schody i począł kroczyć przed siebie w dół. Nogi pewnie odnajdowały stopnie, choć mrok gęstniał coraz bardziej. Nie wiedział, dokąd wędruje ani skąd zna drogę, lecz jakaś jego część wyła rozpaczliwie ze strachu. I nic nie mógł zrobić, zupełnie nic – jakby odebrano mu cały świat, nawet samego siebie, wszystko, prócz ciemnych schodów prowadzących do wnętrza skały.

Stopnie urwały się niespodzianie i Mroczek przystanął niepewnie. Powietrze było ciężkie i stęchłe, lecz musiała otwierać się przed nim jakaś większa przestrzeń, bowiem czuł na twarzy lekki podmuch. Nie było w tym jednak żadnej nadziei: ponad nim zalegały nieruchomo pokłady żywej skały, mocą Zird Zekruna wypiętrzone z morskiego dna w Hałuńską Górę, najpotężniejszy szczyt Pomortu. Przyprowadził mnie tutaj, pomyślał z przerażeniem Mroczek, jak bydlę na rzeź.

– Niezupełnie. – Mroczek nie potrafił zgadnąć, skąd dobiega przyciszony, głęboki głos, który zdawał się na wylot przewiercać jego umysł.

I zaraz w ciemności wokół leniwie poczęły otwierać się tuziny oczu, połyskliwych, żółtych ślepi, co wpatrywały się weń urągliwie. Kolana osłabły mu ze strachu, zatoczył się mocno na ścianę.

– Niezupełnie na rzeź – ciągnął z rozbawieniem Zird Zekrun, zaś bursztynowe ślepia zataczały w ciemności coraz ciaśniejsze kręgi. – Widzisz, kupcze, nie potrzebuję cię więcej. Nie po tym, jak rudowłosa niewiasta, której obaj pragniemy tak mocno, odrzuciła obręcz dri deonema – po cóż miałbym szukać u ciebie marnych resztek wiedzy, skoro wreszcie mogę jej zaczerpnąć u samego źródła? Przeszedłeś jednak długą drogę i twój trud zasługuje na zapłatę. Jakież dary przyniosłeś swojemu bogu, kupcze?

– Nie jesteś moim bogiem! – zaskowytał dziko Mroczek, kiedy żółte źrenice rozbłysły znienacka przy samej jego twarzy. – Moim bogiem jest Nur Nemrut Od Zwierciadeł!

– Twojego boga zaszlachtowała rudowłosa Zwajka – zaśmiał się Zird Zekrun. – Jesteś bezpańskim psem, o którego nikt się nie upomni. A ja potrzebuję pomocnika. Nic wielkiego, kupcze, nic wielkiego. Kogoś, kto pozamiata komnaty i kurz ze sprzętów zetrze. Uwarzy w kominie polewkę i przyniesie z targu nowe świece. Buty wypastuje w święto, piosenkę skoczną zaśpiewa dla odpędzenia smutku – ciągnął z drwiną. – Przyjmę cię do terminu, kupcze, a kto wie, jak daleko zajdziesz? Może i tobie królestwo wielkie pisane, zemsta krwawa i miłowanie pięknej księżniczki, której ojca zamordujesz? Może nawet nieśmiertelność? Uczeń czarnoksiężnika wiele może, kupcze, więcej niż ogarniasz swoim drobnym, robaczywym umysłem. Ale najpierw musisz wkupić się do terminu, bo nie rozrzucam moich darów na próżno. Poprzedni sługa przyniósł mi śmierć żmijów, kupcze. Czyją śmiercią ty mnie obdarujesz?


* * *

Wreszcie nie mogła czekać ani jednej nocy dłużej i czterej niemi niewolnicy wynieśli jej posłanie za zachodni mur treglańskiej świątyni, na skraj morza. Noc była ciemna i zimna, zaś przez wichurę przebijał ryk fal bijących o wysoki brzeg. Ukryty głęboko w skórach kamienny topór boga zdawał się parzyć jej ramię. Jeden z niewolników potknął się na kamiennym stopniu i lektyka zakołysała się niebezpiecznie. Firlejka krzyknęła coś, lecz jej głos ginął w tętnieniu kropel bijących o nawoskowane płótno.

Dopiero wysoko na murze rozsunęła zasłony i zimny deszcz smagnął ją po twarzy. Nie poczuła go, nie czuła właściwie nic: tej nocy wypiła podwójną dawkę uśmierzającego ból naparu. Oschle odprawiła niewolników i przez chwilę leżała nieruchomo, wypatrując bladych smug piany u podnóża muru. Firlejka zgięła się w pół, jedną ręką kurczowo uczepiona blanków, drugą zaciskając na brzuchu poły płaszcza. Z bliska jej twarz wyglądała niczym oblicze topielicy, posiniałe z zimna i strachu, oblepione mokrymi włosami.

Kiedy dowiedziała się, co mają uczynić tej nocy, pierwszy raz odwróciła się do Lelki plecami. Nie zrobię tego, powiedziała, nie okradnę mojego syna z jego dziedzictwa. A czy okradniesz go z całego życia?, spytała ostro Lelka. Czy wierzysz, że pozwolą ci go zatrzymać, kiedy nowa narzeczona przypłynie do książęcej cytadeli, a ty nie będziesz miała żadnej mocy, żeby go obronić? Żadnej mocy, dziewczyno. Wrzeciono bogini nie jest cudownym płaszczem i nie zasłoni cię przed wzrokiem drużynników, kiedy zastukają we wrota, żądając kniaziowskiego pierworodnego. Kea Kaella nie ma żadnego powodu, by strzec twojego bękarta. I nie uchroni żadnego z was przed ukamienowaniem na placu przed cytadelą, jeśli Wark wyda taki rozkaz. Pamiętasz jeszcze ten plac, Firlejko?

Dziewczyna wyprostowała się sztywno, a na jej policzkach wykwitły ceglaste plamy. Pamiętała bardzo dobrze, jakże mogła zapomnieć? Ale kiedy podtrzymywała Lelkę w ostrym, jesiennym wichrze, stara kapłanka przez chwilę przestraszyła się, że zaraz zepchnie ją w dół, ku ostrym nabrzeżnym skałkom, nie dbając o kamienny topór i przysięgi przed posągiem bogini.

Jeszcze nie teraz, jaskółeczko, pomyślała cierpko. Jeszcze jedna rzecz, do której cię przeznaczono, wybrano i przygotowywano przez te wszystkie lata. A później… Są jeszcze inne narzędzia, a w podziemiach przybytku trzech kopiennickich kowali wyczekuje kruszcu, którego nie zdołają rozpoznać, ponieważ wyjęto im oczy, lecz przekują go, jak im rozkazano.

Z wysiłkiem uniosła ramiona – topór był ciężki i śliski od deszczu – i pozwoliła mu opaść na chropowate kamienie. Jeszcze rok temu, pomyślała z rozgoryczeniem, mogłabym ścinać drzewa w świątynnym ogrodzie, a teraz ledwo zdołam utrzymać go w palcach. Dźwięk był tępy, lecz pełen nieoczekiwanych, dziwnych ech – poprzez odurzające wywary Lelka poczuła, jak coś w jej piersi rozchybotało się boleśnie. Przełknęła ze strachem ślinę. To była ogromnie dawna obietnica i magia tak potężna, że mogła je obie zmieść bez śladu.

A potem dźwięk wygasł. Morze dalej biło ze złością w brzeg, a kolejny podmuch wichru niemal zepchnął ją z muru. Tyle właśnie na końcu zostaje z boskich obietnic, pomyślała gorzko Lelka. Dwie durne niewiasty w jesiennej ulewie.

Jednak głęboko w przybytku Kei Kaella spoczywał wiklinowy kosz wyścielony nie gręplowaną wełną. A także żebracza miska, resztki zwierciadlanego naszyjnika i Fletnia Wichrów, delikatnie otulone szarą przędzą. Niewiele, a w każdym razie nazbyt mało na to, czego pragnęła. I dlatego musiała spróbować jeszcze ten jeden raz, jeszcze tej samej nocy – nim krople wodnego zegara bogini przetoczą się na dobre.

Pomruk morza u stóp wzmógł się i spotężniał. Lelka popatrzyła na swoje palce, zaciśnięte rozpaczliwie na stylisku topora, a potem zamknęła oczy i drugi raz uderzyła w kamienny mur. Jej płaszcz i suknie przemokły ze szczętem, zaś bandaże na obrzmiałym brzuchu rozluźniły się i drażniły przy każdym poruszeniu.

Nie przyjdzie, pomyślała. Dlaczego niby miałby mnie usłuchać, przed czasem, nim jeszcze pierworodny sinoborskiego kniazia urodzi się w wielkiej komnacie cytadeli? Powinnam była zaczekać – bo choć bogowie muszą dotrzymywać obietnic złożonych śmiertelnikom, nie czynią tego za darmo i nie przed czasem przez nich wybranym. Jeszcze kilka miesięcy, do wiosny, nie dłużej. Tyle że wtedy będę już spać głęboko, w korzeniach czarnego bzu przy klasztornym murze, a Firlejka nie znajdzie w sobie dość odwagi na podobną wyprawę.

Ze stłumionym jękiem uniosła topór. Nie było innego sposobu i zamierzała tu zostać, choćby jej przyszło całą noc uderzać w mur przybytku – bo róg Mel Mianeta spoczywał głęboko na dnie Wewnętrznego Morza i nie mogła go wydobyć bez boskiego przyzwolenia.

– Dosyć, kapłanko.

Był tam. Na brzegu morza, choć niewiele niżej – szedł ku nim po wysokiej, gładkiej fali, jak po ciemnym moście. Jakimś sposobem mimo ciemności i deszczu Lelka widziała go bardzo wyraźnie: ciemne włosy zwajeckim zwyczajem splecione w dwa warkocze i długą, rozwichrzoną brodę, z wczepionymi weń sinozielonymi wodorostami, muszlami i drobną rybką, która trzepotała się niespokojnie, póki jej nie strącił. W ręku trzymał trójząb, ten sam, którym burzył morze w Cieśninach Wieprzy i rozrywał dla kaprysu kadłuby okrętów, a jego szata spływała deszczem. Jednak naprawdę przestraszyły ją dopiero oczy. Kiedy spojrzał jej prosto w twarz spod krzaczastych brwi, zdawało się jej, że widzi źrenice kniazia Krobaka, jej ojca, którego pozwoliła zakłuć pod bramami przybytku. To nie był wizerunek Kei Kaella wymalowany dawną sztuką na sosnowej desce, tylko żywa moc, która odpowiedziała na wezwanie, lecz której nie mogła żadnym sposobem przymusić do posłuszeństwa.

– Nie miałaś prawa mnie wzywać, kapłanko – odezwał się łagodnie. – Nie miałaś prawa dotykać topora.

– Doprawdy? – Lelka przymrużyła oczy, lecz jej głos dygotał niebezpiecznie: to nie była wołwa, spętana i opita ofiarną krwią, tylko nieśmiertelna moc Wewnętrznego Morza, którą wyrwała z otchłani. – Czyżby Morski Koń zapomniał dawnych obietnic?

Bóg bez słowa potrząsnął głową i przeniósł spojrzenie na Firlejkę, drobną i skuloną w mokrym płaszczu. Dziewczyna pochyliła się, próbując podjąć go pod kolana, lecz fala cofnęła się prędko.

– Proszę – powiedziała bardzo cicho. – W imieniu niewiasty, która niegdyś chodziła po tym murze. I w imieniu mojego syna. Idzie wojna, a żaden ze śmiertelnych władców i nieśmiertelnych mocy nie stanie w jego obronie. Proszę.

Wzrok Morskiego Konia złagodniał nieznacznie, a Lelka głęboko zaczerpnęła tchu.

– Zaklinam cię poprzez pięcioro, którzy stworzyli niebo i ziemię, i morze, i wszystko, co w nich jest – podjęła śpiewną inwokację. – Poprzez jedenastu bogów, którzy chadzają pomiędzy śmiertelnikami, i poprzez wszystkie przedksiężycowe moce. Poprzez skrzydlate węże nieba i Iskry, młodsze siostry bogów. Poprzez wszystko, co zamieszkuje cztery krańce ziemi. Poprzez krew i wodę cię zaklinam, poprzez żelazo i kamień. Poprzez tę, którą zabrało morze i poprzez obietnicę starą jak te mury. Zaklinam cię poprzez twoją własną śmierć. Na róg, który przed wiekiem wykuto w kuźniach Kii Krindara. Oto moje życzenie.

Śmiech Morskiego Konia chlasnął ją w twarz dotkliwiej niż zawierucha.

– Więc i tego na koniec doszukałaś się w wiedźmich majaczeniach, kapłanko! – zadrwił. – Na własną zgubę, bo Prządka nie dozwoli, by jej służki parały się podobną sztuką, a w sinoborskich lasach znajdzie się dość chrustu na niejeden stos. Tuzin gałęzi za każde słowo bluźnierstwa, kapłanko. Bo nie tobie złożono obietnicę i nigdy nie miałaś prawa dotykać topora. Ani tym bardziej żądać rogu wykutego w ogniach Mieczownika.

– Dość! – uciął głosem, w którym pobrzmiewał huk morza, nim zdołała odezwać się na nowo. – Czy powiedziano ci – odwrócił się ku Firlejce – czym naprawdę jest ta obietnica? Obietnica złożona dawno temu z powodu córki sinoborskich kniaziów, która rzuciła się w morze?

Dziewczyna niemo pokręciła głową. Lelka poczuła, jak chłód przenika ją gwałtownie.

– Dawno temu córka sinoborskich kniaziów rzuciła się w morze z klasztornego muru, po tym, jak nieśmiertelna moc posiadła ją pod postacią jej małżonka – powiedział oschle Mel Mianet. – Roztrzaskała się na nadmorskich skałach, najpiękniejsza z kobiet swego czasu i dziecko, które nigdy nie miało się narodzić. Jej ojciec wszedł po kolana w morze z martwą córką na rękach i zażądał od boga zapłaty za zdradę, za przelaną krew i nie narodzone dziecko, a bóg go usłuchał – świat był inny w tamtych czasach. Złożono przysięgę, jedną z tych, których nie można złamać – na pamiątkę dziewczyny o oczach koloru zimowego morza – i przypieczętowano ją darem złożonym w świątyni Kei Kaella. Kamiennym toporem, którego głos przywołuje boga. I żeby stało się zadość wyrządzonej krzywdzie i nieprawości, bóg poprzysiągł, że odtąd po kres wieków potomkowie owej niewiasty, pierworodni sinoborskich kniaziów, mogą bez lęku wezwać go uderzeniem topora w czas największej trwogi, a bóg wysłucha ich pragnienia. Lecz topór ma dwa ostrza i oba uderzają równie mocno. Jedna jest zapłata dla tych, którzy okiełznają boga w dziedzinie jego mocy, odwieczna i nieodmienna.

Stara kapłanka przygryzła wargi: skoro bóg zaczął mówić, nie mogła go powstrzymać.

– Od tamtych czasów tylko dwa razy uderzono toporem w świątynny mur nad brzegiem morza, bo niewiele jest darów cenniejszych niż życie. Czy tego właśnie pragnęłaś dla swojego syna? Śmierci?

Dziewczyna nie poruszyła się, nie odwróciła nawet ku Lelce. Klęczała na murze u stóp boga, z pochyloną głową. Lelka poczuła przelotne pragnienie, aby dotknąć jej ramienia – jak czyniła wiele lat temu, kiedy szarookie dziecko budziło się z krzykiem pośrodku nocy, wspominając plac przed cytadelą i wysoki podest, na którym obcinano jej włosy. Wybacz, jaskółeczko, pomyślała z litością, tego jednego mogliśmy ci oszczędzić. Wiedzy.

Jednak sieć zastawiono wiele miesięcy temu, tamtej nocy, kiedy za sprawą wołwy przysłuchiwała się kłótni bogów w grotach Traganki, zaś Firlejka była jedynie wąskim pasmem przędziwa na kołowrotku bogini. Gdyby tylko był inny sposób, pomyślała z nagłym żalem stara kapłanka, patrząc na srebrne wrzeciono bogini, wciąż zawieszone u pasa dziewczyny.

– Nie będziesz mogła służyć wszystkim – rzekł łagodnie Mel Mianet. – Nie narodzonemu dziecku i bogini, która wysyła na stos swoje służki, jeśli splamią się cudzołóstwem. Kochankowi, który cię porzucił, i pragnieniu szalonej kapłanki, która pragnie zabijać bogów ich własną mocą. Musisz wybrać, dziewczyno, bo legenda o Annyonne przybrała nowy kształt i nie pozostawiono nam wiele czasu. Tak, kapłanko – błysnął zębami ku Lelce, a drobne strumyczki szybciej potoczyły się po jego brodzie. – To prawda i być może przywołałaś fałszywą przepowiednią więcej, niż pragnęłaś. Sorelki pokłoniły się przed niewiastą, którą nazwano Sharkah, Sierpem Bogini, i wysłuchały jej pieśni, lecz przed kim ugną się bogowie? Nie wiem, podobnej przyszłości nie potrafią wypatrzyć nawet nieśmiertelni. Lecz zeszłej nocy ofiarowano mi rzadki dar. Córka Suchywilka – teraz znów patrzył wprost na nią i czuła się pod tym spojrzeniem jak tamta dziewuszka, co upadła na progu świątyni, nim jeszcze ojcowe ramię poderwało ją ku górze z głębokiego śniegu – z własnej woli odrzuciła ku morzu obręcz dri deonema. Cóż podarujesz mi w zamian za znak Fei Flisyon, skoro nie pożałowałaś życia kniaziowskiego bękarta dla morskiego rogu?

Z nagła zaschło jej w gardle. Nie miała nic, wiedział o tym bardzo dobrze, żadnej mocy, żeby go zatrzymać ani przymusić.

– Nie potrafiłybyście tego dokonać, choćbyśmy złożyli wszystkie znaki bogów w wiklinowym koszu przy bramie świątyni – w głosie Morskiego Konia nie było drwiny, tylko powściągliwa pewność. – Nie starczy do tego przygarść zakazanej wiedzy o Annyonne i majaczenia zdychających wiedźm. To wszystko na darmo, kapłanko, zupełnie na darmo. Nie zdołacie na nowo połączyć tego, co rozdzielono w kuźniach Kii Krindara, zaś sztylet, który zabijał Stworzycieli, wykuto z innego zgoła kruszcu. I nawet wówczas nie metal był najważniejszy, ale palce, które go trzymały.

– Łżesz, obyś był przeklęty! – wykrzyknęła wściekle Lelka. – Nie z innej przyczyny spalono ongiś spichrzańskie opactwo – bo zachowano w nim resztki dawnej wiedzy. I sposób, wyśniony w proroctwach boga. Sposób, jak zabić nieśmiertelnych.

– Opactwo spalono – powoli odparł Mel Mianet – ponieważ kniaź powadził się z kapłanami albo oni z nim, nie pomnę dokładnie, bo też trudno rozeznać się we spichrzańskich waśniach. A to, że jedna czy dwie ze świątynnych mniszek nabiły sobie głowy proroctwami, niczego nie mogło zmienić.

– A Sorgo?! – zaskowytała stara kapłanka. – Co powiesz o Sorgo?!

– Ostrzegałem Bad, by nie nadawała swej mocy kształtu miecza – skrzywił się boleśnie. – I nawet gdybym z własnej woli oddał róg, jak zamierzasz mnie nim zabić, kapłanko? Bo nie w twojej mocy, powtarzam, połączyć owe znaki na nowo i wykuć zeń sztylet podobny broni, którą nosiła Annyonne.

– Ale przyznajesz, że jest podobna moc! – wykrzyknęła z wściekłością. – A skoro jest moc, pierwej czy później wy – zdychacie niczym szczury, choćby po naszym trupie, choćby po tym, jak Zird Zekrun zniesie nas z powierzchni świata dla własnej mrzonki! Dla marzenia, które nie może się spełnić, ponieważ jego czas minął dawno temu, ponieważ oszczędzono was z rzezi z łaski Delajati, ale wasz czas także minął nieodwracalnie! Nigdy – zachłysnęła się własną wściekłością – żadne z was nigdy nie dorówna Stworzycielom! Nie potraficie, żadne z was nie ma mocy, aby wyprząść cokolwiek z nicości i nazwać nowym imieniem. Umiecie jedynie niszczyć, jak Zird Zekrun, który wymordował żmijów i ninie sięga po cały nasz świat!

Bóg spoglądał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarży, kiedy osunęła się na mokre kamienie. Widziała, jak trójząb drgnął w jego dłoniach, a drobna, spieniona fala zatańczyła u rąbka szaty, jakby zamierzał ku niej podejść, lecz nie uczynił ani kroku.

– Czy to prawda? – spytała z cicha Firlejka. – Czy naprawdę tego chce Zird Zekrun?

Morski Koń wciąż milczał, wpatrując się w obie kapłanki nieruchomymi oczyma o bursztynowych źrenicach. Krople deszczu opadały z miarowym pluskiem.

– Zagłady Krain Wewnętrznego Morza? – ciągnęła jak we śnie dziewczyna, jej głos był przyciszony i odległy. – Czy to możliwe? – postąpiła krok do przodu i jeszcze jeden, aż czubki jej butów zawisły nad przepaścią. – Czy zdołałby tego dokonać?

– Nie wiem – odparł wreszcie Mel Mianet, zaś stara kapłanka mogła jedynie słuchać w zdumieniu – gdyż nie sądziła, że po tym, jak jej odmówiono odpowiedzi, bóg ugnie się przed dziecinną prośbą Firlejki. – Nie wiem, jak daleko sięgają jego moce.

– Jednak tego właśnie pragnie, prawda? – przez twarz dziewczyny przebiegł skurcz. – Powrotu świata Stworzycieli, jakakolwiek miałaby być cena. Czy o tym właśnie wieszczyły wołwy w podziemiach treglańskiego przybytku? – odwróciła się gwałtownie ku Lelce, a w jej pobladłej twarzy było coś, co przeraziło kapłankę bardziej niż furia boga. – Czy z tego powodu odesłaliście mnie, matko, do klasztoru w Dolinie Thornveiin – abym nie dowiedziała się zawczasu i przyjęła wrzeciono bogini, a wraz z nim waszą pomstę i waszą nienawiść? Czy dlatego popchnęliście ku mnie Warka – ponieważ potrzebowaliście kniazio – wskiego dziecka, żeby przywołać boga, a mnie odebrać wszelki wybór. Czy…?

– Odpowiedz, kapłanko! – rozkazał Morski Koń i bezradnie skinęła głową, nie patrząc ku Firlejce, starając się nie słyszeć jej szlochu.

Jednak, kiedy podniosła wreszcie wzrok, dziewczyna bynajmniej nie płakała. Wyciągnęła rękę ku Mel Mianeto – wi, a potem postąpiła naprzód, nie oglądając się w dół, nie dostrzegając nawet, kiedy mur urwał się pod jej trzewikami. Szła po ciemnych falach, w głąb dziedziny Mel Mianeta, a morze wygładzało się na jej ścieżce, póki nie stanęła tuż przy nim, niemal dotykając czołem brody przetkanej zielonymi wodorostami. Lelka zamrugała piekącymi powiekami: to miało być zupełnie inaczej.

– Kazałeś mi wybrać, panie Wewnętrznego Morza – odezwała się jasnym głosem Firlejka. – Więc wybieram, z własnej woli i bez przymusu, choć przyprowadzono mnie tu nieświadomą i zwiedzioną kłamstwem. Wedle twego żądania i przed twoim obliczem wybieram i proszę cię o pomoc przeciwko mocy Zird Zekruna Od Skały, ponieważ dałeś mi wybór i ponieważ jest w mojej mocy prosić cię o pomoc. I jeśli ceną mojego życzenia jest to dziecko, które w sobie noszę, niechże i tak będzie.

– Och, jaskółeczko! – zapłakała wreszcie Lelka, pokonując palący ból w dole brzucha i jeszcze inną boleść, która rozpełzała się z wolna w jej piersi.

Lecz żadne z tamtych dwojga nie zwracało na nią uwagi, więc objęła się tylko ciaśniej ramionami. Jej suknia była mokra od deszczu, lecz kiedy dotknęła rąbka spódnicy, dojrzała na palcach żywą, jasną czerwień. Nic nie czuła. Spróbowała się podnieść, lecz jej nogi były zimne jak kamienie muru i równie obojętne.

Czy to już teraz?, pomyślała, unosząc twarz do góry, ku powiewowi od Wewnętrznego Morza.

– Dlaczego miałbym ci pomóc? – Mel Mianet położył rękę na ramieniu Firlejki. – Dlaczego miałbym wystąpić przeciwko własnemu plemieniu?

– Ponieważ – odparła śpiewnie dziewczyna – kiedy przed wiekiem Thornveiin zesłano w niesławie na najdalszą północną wyspę Żalników, znalazł się taki wiatr, który przygnał do niej okręt kopiennickiego księcia i który uniósł ich szczęśliwie ku Górom Żmijowym. Ponieważ była taka fala, która oddzieliła maleńką Sellę z rodu Iskry od pomorckich klątw i przekleństwa skalnych robaków. Ponieważ pamiętamy taką łódź, która uniosła ku odległej północy szarookiego chłopca z mieczem bogini przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. Ponieważ nie wyprzecie się tego, kim jesteście, panie. Jest jedenaście krain i jedenastu bogów, lecz Morze Wewnętrzne należy do wszystkich, zaś jego wyspy nie znają boskich świątyń, gdyż spośród wszystkich przedksiężycowych ty jeden obdarzyłeś swoją ziemię wolnością – dokończyła prawie nie – dosłyszalnie.

– Ostrzegano mnie – Morski Koń uniósł jej twarz ku sobie i uśmiechnął się nieznacznie. – Ostrzegano mnie przed szarookimi niewiastami o słodkim głosie i sercu pełnym życzeń. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie ostrzegano.

Lelka przycisnęła policzek do krawędzi kamienia: tak bardzo chciała ich widzieć, lecz obraz rozmywał się i oddalał coraz bardziej, aż na koniec pozostały jedynie niewyraźne zarysy postaci.

– Czy to oznacza, że mi pomożesz? – dobiegły ją słowa Firlejki. – Naprawdę mi pomożesz?

– Tak dalece, jak to w mojej mocy – odrzekł bóg – a to może okazać się zbyt mało, dziewczyno. Lecz podaruję ci zagadkę: pośrodku spichrzańskiego karnawału ktoś wypowiedział życzenie i przywołał z głębi zwierciadeł przepowiednię. Znajdź go, dziewczyno, i spytaj o wizerunek Annyonne, a także… skąd prowadzą ścieżki spadających gwiazd…

Lelka dostrzegła jeszcze srebrzysty poblask rogu w dłoniach Firlejki, a potem jej powieki opadły ciężko i nieustępliwie. I zaraz zobaczyła, jak bogini idzie ku niej powoli po falach Mel Mianeta, po srebrnej smudze księżycowego światła, niepodobna do świętego wizerunku z tre – glańskiej świątyni, wysoka i jasna w białej sukni jak sztylet. Widziała czarne włosy, rozrzucone na plecach i sięgające aż do powierzchni morza, i oczy, które nie połyskiwały wcale bursztynem, lecz czernią. Chciała się wyprostować, lecz nie potrafiła. Krople deszczu spadały wokół niej, podzwaniając delikatnie, niczym srebrne dzwoneczki, coraz prędzej, coraz bliżej. Aż na koniec bogini stała tuż tuż, rąbek jej sukni przesunął się po twarzy starej kapłanki i gdzieś z bardzo, bardzo daleka usłyszała krzyk Firlejki.

– Czy naprawdę wierzysz, że cokolwiek z tego, co uczyniłaś, uczyniłaś wbrew mojej woli? – spytała bogini i nakryła jej twarz białą chłodną ręką, zagłuszając wszelkie myśli, żale i pragnienia.


* * *

Długo po tym, jak goście weselni odjechali z cytadeli, Zarzyczka wciąż miotała się bezradnie w gorączce. Trzeba zresztą sprawiedliwie przyznać, że większość biesiadników nie czekała nawet świtu. Jedni uciekli cichaczem, trwożliwie oglądając się na ciemne bramy zamku, drudzy otwarcie złorzeczyli gospodarzom, budzili służbę i bez skrępowania wyprowadzali konie ze stajni. Niechętni Pomorcom przysięgali się, że kapłani omamili księżniczkę szalejowym trunkiem, by przyprawić ją o śmierć, nim dopełnią się weselne toasty. Inni winili samego Wężymorda i jego przeklęte moce. Na koniec pozostawali ci, którzy pokątnie powtarzali gadki szalonego kapłana mieniącego Zarzyczkę wiedźmą; i tych było najwięcej. Wszyscy zaś mieli roznieść po władztwie wieść o upiornej wędrówce nowo poślubionej kniahini poprzez korytarze cytadeli.

Księżniczka nieprędko miała się o tym dowiedzieć. Nie powtórzono jej, że przydrożni żebracy opowiadają z grozą o tym, jak jej źrenice pobielały i zmieniły się, niczym wydęte wiedźmim szałem. Nie powtórzono jej, że nawet kapłani za strachem wypowiadają jej imię, ponieważ kiedy przechodziła obok przybytku boga, znamiona skalnych robaków odezwały się w nich z taką siłą, że wielu nigdy nie miało odzyskać rozumu. Nie powtórzono jej, że skoro wyszła na galerię przy wewnętrznym murze zamku, w jednej chwili pogodne niebo ogarnęła burza, zaś w świetle błyskawic widziano nad zamkiem dziwne wężowe kształty. Nie powtórzono jej, że kiedy wędrowała poprzez wielką salę cytadeli, portrety jej przodków spadały kolejno na posadzkę, zaś ze ściany w miejscu, gdzie powinien znajdować się wizerunek jej ojca, pociekła żywa krew. Nie mówiono jej o tym ani o wielu innych rzeczach. Zresztą przez długi czas nie sięgały jej żadne słowa.

Wydobrzała dopiero z nastaniem pierwszych mrozów. Obudziła się w swojej starej komnacie. Sprzęty, książki, drobne przyrządy alchemiczne stały na swoich miejscach, świeżo omiecione z kurzu. Zupełnie, jak owego wiosennego dnia, kiedy wyruszyła z Uścieży na południe, na spotkanie brata. Przez chwilę miała uczucie, że ani spichrzański karnawał, ani żadna z pozostałych rzeczy nie wydarzyły się naprawdę, tylko ona zapadła w długi, pełen majaków sen. Lecz na jej palcach, bladych i wyszczuplonych chorobą, połyskiwał pierścień Wężymorda. Przyszedł do niej tego samego wieczoru.

– Zabierz mnie nad morze – poprosiła, wyciągając do niego ręce.

Była tak słaba, że mogła przejść zaledwie kilka kroków i na koniec usiedli pomiędzy wielkimi głazami, które chroniły ich przed wichrem. Morze było sine i rozjątrzone, jak zwykle o tej porze. Niedługo żaden statek nie wpłynie w Cieśniny Wieprzy, pomyślała, niedługo śnieg pogrzebie nas na dobre, na kilka ciemnych miesięcy.

– Powinnaś była powiedzieć – odezwał się wreszcie Wężymord.

– Powinieneś mnie wysłuchać – odparła, szczelniej nakrywając się skórami.

Mewy krzyczały nad nimi niespokojnie. Jeśli ktokolwiek jeszcze wątpił, że jestem wiedźmą, pomyślała, po tamtej nocy nie może więcej żywić złudzeń. Groza niezawodnie rozsiała się po kraju, jak ziarno rzucone na wiatr, aż do najbiedniejszego zameczku na jałowych ziemiach przy paciornickiej granicy, aż do chyżnych chat zagubionych w Mechszycowej Glibieli. Jakby nie dość było samego Wężymorda, zabójcy żmijów z jego mocą, której źródła tkwią w Pomorcie. Zabójca żmijów wybrał małżonkę podobną sobie. Wiedźmę o oczach pobielałych od szału, przeklętą, która ściągnie nieszczęście na całe żalnickie władztwo.

Nie pragnęłam tego, pomyślała.

– Prawda – Wężymord wpatrywał się w fale, które z coraz większą siłą wdzierały się w przesmyk pomiędzy skałami. – Powinienem był wysłuchać. Kiedy dotknąłem cię w świątyni Zird Zekruna, wiedziałem, że coś się odmieniło. Lecz nie zgadłem, że wypiłaś sok gałęzi relei. A potem, kiedy szłaś do mnie poprzez korytarze cytadeli…

– Dlaczego mnie wówczas nie zatrzymałeś? – przerwała.

Skoro mnie kochasz, dodała w myślach, skoro mnie naprawdę kochasz, dlaczego pozwoliłeś mi zajść ścieżką mechszycy aż na krawędź śmierci? Dlaczego nie przywołałeś mnie wcześniej? Chciałam, żebyś mnie przywołał, przechodząc nad każdym z siedmiu progów czekałam na twój głos. Dlaczego nie kazałeś mi zawrócić?

– Ponieważ – wciąż na nią nie patrzył; wybierał z piasku u jej stóp drobne kamyczki i ciskał je ku morzu – to była jedyna rzecz, którą mogłem ci podarować. Nie zrozum mnie źle, Zarzyczko. Gdybym mógł odczynić targ zawarty z Zird Zekrunem, na nowo przeszedłbym całą drogę aż nad brzeg źródła Ilv, choćby na kolanach, jak w starych baśniach. Gdybym mógł oglądać cię szczęśliwą i wolną od przekleństwa. Ale tak nie będzie. Nie przymuszę boga, aby cofnął klątwę, zaś nawet jego śmierć nie przyniesie żadnej ulgi. Nic nie zdoła cię uwolnić. Taka jest prawda. Choćbyś na nowo przywołała żmijów – z zapomnianych legend i uśpionych gwiazd. Jednak jeśli znajdziesz sposób, by umrzeć już teraz, przed czasem wyznaczonym przez Zird Zekruna, nie będę cię zatrzymywał. Nie mam prawa cię zatrzymywać. Jesteś wolna. Tamtej nocy powiedziałaś, że nie czeka cię nic prócz goryczy.

Wydęta fala uderzyła w głazy i podpełzła aż do jej trzewików jasnym, spienionym językiem. Poczuła, jak coś w niej przełamuje się jak wzburzona fala, wygładza i napływa do oczu.

– Naprawdę? – spytała.

– Och, Zarzyczko – ujął jej rękę. – Czasami myślę, że jesteś głosem żmijów, który przemawia do mnie spoza śmierci. Moją żmijową harfą, która pamięta wszystkie utracone melodie i przywraca dawne sny. Skrzydlate węże nieba ścigają mnie w twoich oczach. Nawet tamtej nocy sok gałęzi relei tętnił wspomnieniami żmijów.

– Nie przywoływałam ich.

– Nie musisz ich przywoływać. To one wołają do ciebie – nagle jego twarz zmieniła się i stężała.

Pobiegła za jego wzrokiem: coś połyskiwało tam słabo spod żwiru i piasku. Przymrużyła oczy. Srebrny pierścionek, pomyślała lekko, metalowy krążek na szczęście przed nadchodzącą zimą? Lecz Wężymord nie wydawał się rozbawiony.

– Co to? – spytała, czując jego zdumienie i przestrach.

– Poczekaj tu – powiedział nie swoim głosem, idąc po brzegu Wewnętrznego Morza, po kostki w wodzie.

Pochylił się, ale nie widziała, co /nalazł w piasku u stóp uścieskiej cytadeli. Dopiero, kiedy do niej wrócił, powtórzyła niespokojnie:

– Co to?

– Moja śmierć. Drwina bogów – powiedział, przyklękając przed nią, jak wówczas, w świątyni Zird Zekruna na południowym krańcu Żalników, i włożył jej w dłonie kawałek zimnej stali. – Weź ją.

Popatrzyła w dół: w dłoniach trzymała gładko kutą, srebrzystą obręcz. Rozpoznała ją natychmiast. Obręcz dri deonema, która spoczywała na skroniach Szarki podczas karnawału, podarunek Fei Flisyon Od Zarazy. Obróciła ją w palcach, chłodną i na pozór pozbawioną wszelkiej mocy. Jeden z jedenastu znaków wykutych u zarania dziejów w kuźni Kii Krindara, pomyślała. Moc równie potężna jak Sorgo, miecz – zabójca bogini, który nosił na plecach jej brat.

Jego śmierć, pomyślała, i spojrzała ku Cieśninom Wieprzy. A także śmierć rudowłosej Zwajki, bo żywa nie pozwoliłaby wyrwać sobie potęgi Zaraźnicy. Może również śmierć Koźlarza i siwego Zwajcy, który wyniósł mnie na rękach z ruin wieży Nur Nemruta. Błękitnookiej wiedźmy, zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, zwajeckiego kniazia. Jeżeli jest prawdą, że Koźlarz poprowadził ich przeciwko Zird Zekrunowi, na zatracenie. Być może jedyne, co pozostało, to ów martwy kawałek metalu, które fale Wewnętrznego Morza cisnęły mi pod nogi.

Albo podarunek. Zanadto dobrze pamiętała obrazy martwych bogów w myślach Zird Zekruna i przedśmiertny wrzask Bad Bidmone. Nawet zamysły bogów można pokrzyżować, pomyślała, zaciskając mocniej palce na gładkiej obręczy.

– Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób – powiedziała wreszcie. – Nie waż się mówić o śmierci żadnego z nas. Nie po tym, jak wróciłam do ciebie z otchłani soku gałęzi relei. Jestem córką uścieskich alchemiczek, które wynalazły ogień, co nie gaśnie pod wodą, i dziedziczką Thornveiin, która potrafiła leczyć wszystkie choroby świata. Jestem alchemiczką i znajdę sposób, choćby miało mi to zająć całe życie i jeszcze dłużej. Znajdę sposób, żeby nas uwolnić i na powrót sprowadzić żmijów.

Jednak jej słowa brzmiały bardzo słabo w poszumie Wewnętrznego Morza.

Загрузка...