Popasali pod gołym niebem. W każdej gospodzie kupa waszmościów próżniaczy, piwo żłopie, dziewki maca, tłumaczył podstarości, i wygląda burdy. Zobaczą, że więźnia wiozę, wnet się krew poleje, a nie wiedzieć czyja. Nadto karczmy tutaj liche, piwsko podłe, a na posłaniu więcej robactwa niźli u was włosów w brodzie.
Twardokęsek w duchu przytaknął mu skwapliwie. Niech się trafi człek bystrzejszy niźli nasz podstarości, a w try miga rozpozna Zwajców i to wielkie Koźlarzowe mieczysko. Dziw nieopisany, że nas władyka nie wybadał. Nie wybadał albo rzecz z umysłu tai, poprawił się w myślach. Bo niepodobna, aby gęby Koźlarza nie widział, skoro nawet w Górach Żmijowych jego wizerunki po gospodach hojnie porozwieszane.
Na koniec rozsiedli się na dnie porośniętego rzadką trawą jaru. Z kompanii nie wyłączono nawet Bogorii, któremu władyka rozwiązał więzy pod szlacheckim słowem honoru, że nie popróbuje ucieczki. Pachołkowie trzymali straż wokół obozowiska – i stosowny dystans, toteż gwarzono swobodnie, bez strachu.
– Wiecie, że ledwo co orszak żalnickiej księżniczki tędy przeciągnął? – zagadnął podstarości. – Raźno konie popędzali, jakby ich co goniło.
– Widzieliście księżniczkę? – Wiedźma poruszyła się niespokojnie na pieńku zaścielonym kraciastym kocem. – W jakim zdrowiu?
– Nie widziałem – władyka nabrał z kociołka kolejną łyżkę gulaszu – bo przylgnęła w klasztorze naszej świątobliwej mateczki. Cud prawdziwy, że ją pomorckie kapłaństwo ostawiło w pokoju.
– Oj, nie uraduje podobna samowola Wężymorda! – zaśmiał się Bogoria. – Nie darmo tyle lat trzymał ją przy sobie. A tu, patrzajcie, wyfrunęła ptaszka przy pierwszej sposobności!
– Będzie zamieszanie – podstarości z lubością wciągnął w nozdrza zapach potrawy. – Na nas się pewnie skrupi, na pospolitakach. Jeszcze my przez ciebie, Bogoria, wszyscy damy gardło. Bo żeś nie miał kiedy, durny, żmijowej harfy kraść, jeno właśnie wtedy, jak księżniczka w opactwie siedzi.
– Czego się lękacie? – Karzeł dłubał paznokciem w zębach. – Dacie harfę staroście, niech się sam kłopocze.
– Starosta odeśle ją do Uścieży, co jest rzecz niegodziwa i być nie może – oznajmił z mocą podstarości. – Toć to nie kawał martwego drewna baranimi kiszkami przewleczonego, jeno znacznie więcej.
– Od razum wam, szwagrze, mówił! – ryknął Bogoria. – Aleście tylko o staroście gadali. O musie, rozkazach i inszych durnotach. Własną matkę byście sprzedali Pomorcom za tuzin groszaków, ścierwojedzie!
– Milczcie, Bogoria – ofuknął go podstarości. – Widzicie, panienko – odwrócił się ku Szarce – jakeście w karczmie zagrali na żmijowej harfie, to mnie tak we wątpiach targnęło, całą garścią. Powiedzcie, panienko, jakim sposobem grać na niej potraficie?
– Nie wiem – Szarka odwróciła wzrok.
Siedziała obok władyki, który bardzo szczodrobliwie polewał jej do kubka skalmierskie wino. Pomiędzy nimi, na skórzanej derce, leżał kufer ze żmijową harfą. Z rzadka, kiedy płomienie strzeliły wyżej, zbójca widział, jak palce Szarki mimowolnie gładzą skrzynię. Nie sądził, by o tym wiedziała, lecz podstarości z pewnością spostrzegł, że żmijowa harfa przyciąga rudowłosą, niczym ogień ćmy.
– Bo, widzicie, panienko – Bogoria podrapał się po głowie – ja żem próbował grać i mnisi próbowali, jakem leżał w chlewiku. Nikt nie wydolił wydobyć ni jednego dźwięku.
– Co nie jest żadna nowina – wtrącił cierpko karzeł, który nie został dopuszczony do skalmierskiego trunku, toteż popadł we wredny nastrój – bo na niej tylko żmijo – wie grali. A kiedy żmijów nie stało, oniemiała harfa do cna.
– Słyszeliśmy bywszego wieczoru, jak oniemiała! – prychnął Bogoria. – Starczyło, żeście, panienko, palcami po strunach przesunęli. Tedy pytamy grzecznie, dlaczego. Bo może wyście, panienko, nie zwyczajna śmiertelniczka, co z chorą krewniaczką pielgrzymowała do klasztoru o uzdrowienie prosić, ale zgoła inne dziwo utajone pod postacią nadobnej panny?
Twardokęsek zacisnął pięści, w napięciu czekając na odpowiedź Szarki.
– Mów, panna – ponaglił ją więzień. – Śmiało mów, nic się nie lękaj.
Szarka podniosła głowę. Po drugiej stronie ogniska żalnicki książę z napięciem patrzył na nią poprzez płomienie.
Nic nie powiedziała.
– Krew Iskry – odezwał się wreszcie Suchywilk. – Nie bawmy się dłużej w maskarady, waszmościowie. Wszak dobrze wiecie, z kim was fortuna złączyła, a i myśmy świadomi, że wiecie, tedy przestańmy kręcić. Ot, ja człek prosty, u mnie co na sercu, to na języku. Więc wam powiadam, mości podstarości, dajcie znak pachołkom, a mój kuzyn poderżnie wam gardło prędzej, niźli zdołacie nabrać tchu.
Zbójca dopiero teraz obejrzał się: istotnie, Czarnywilk zakradł się za władykę tak cichutko, że nawet źdźbło trawy nie zadrżało. Przykucnął z tyłu, w ręce trzymał szeroki, obosieczny nóż i uśmiechał się miło.
Bogoria aż zarechotał z uciechy i począł się bić po kolanach.
– Nie mówiłem, krewniaku, że Zwajce są ludzie rozumne? – przepił do Czarnywilka.
– Zabierajcie korda! – fuknął podstarości. – Toć jakbym chciał was wydać, dawno byście wisieli na gałęzi. Więcej rzeknę. Gdyby nie nasza kompania, niechybnie by was Pomorcy pojmali. Odkąd doszła nas wieść o waszej ucieczce ze Spichrzy, wszystkie drogi obstawione.
– Skąd u was, podstarości, podobna łaskawość? – pierwszy raz odezwał się żalnicki książę. – Myśmy wygnańcy, na dodatek przeklęci od kapłanów Zird Zekruna. Bezbożnicy i nędzarze.
– Sam w głowę zachodzę – władyka popatrzał ponuro ku Bogorii.
– Eee, nie udawajcie, szwagrze – zaśmiał się. – Wyście człek zanadto poczciwy, by się brać do polityki. Ot, złodziei po karczmach chwytać, tyle potraficie. Ale wydać syna starego Smardza Pomorcom zgoła odmienna sprawa. Po tym żaden człek uczciwy by was za próg nie wpuścił.
– Nie bierzcie mnie pod włos, Bogoria – zeźlił się władyka. – Jeszczem nie postanowił. Wiecie, ile mnie podobna nieostrożność może kosztować? Jak dojdzie starosty wieść, żem wygnańca w ręku miał i samopas puścił? Chlebem się z nim połamawszy? On mnie ze strachu przed pomorckim kapłaństwem pierwszy w ogień rzuci.
– Słusznie – pokiwał głową Bogoria. – Niechby się jeno Pomorcy zwiedzieli o waszych pospólnych matactwach, sam starosta by skończył na dusienicy. Nie trza się było łaszczyć na wyłudzony pieniądz.
– Co wy?! – podstarości zerwał się na równe nogi. – Wy mnie oszustem nazywacie?! Mnie?!
– Dajcież pokój, szwagrze – z niesmakiem poprosił Bogoria. – Nie piejcież jako kur na podwórcu, nie zapierajcież się bezrozumnie. Przecie w Wilczych Jarach każdy wie, że jak pachołkowie pojmają którego z naszych na nadmiernym spoufaleniu z rebeliantami, zawsze go można po cichońku ze starościńskiej wieży wykupić.
W niepewnym świetle ogniska Twardokęskowi zdało się, że podstarości pokraśniał gwałtownie.
– Stąd zysk macie znaczny, wy, starosta i niejedna jeszcze urzędowa osoba w spisek zamieszana – ciągnął bez miłosierdzia Bogoria. – Nie zdzieracie zanadto skóry i słowa raz danego nie łamiecie. Rzekłbym nawet, że wedle sprawiedliwości łupicie, wedle rangi i zasobności osoby, dlatego nikt wam jeszcze nie wraził sztyletu pod żebro. Lecz dawna pazerność łacno was na kaźń może wystawić. Boście na posuły byli zanadto łasi, mości władyko, ot co!
Niech się starosta dowie, żeście w podejrzeniu u Pomor – ców, zaraz wam łeb skręci, bylebyście tylko nie wyśpiewali przy sposobności i o jego oszustwach. A pozór będzie miał należyty, żeby was do katowni posłać. Powie, żeście byli z synem starego Smardza w konspiracji.
– Nie jestem w żadnej konspiracji – płaczliwie zaprotestował władyka. – To wyście, Bogoria, mówili, żeby ich przez komorę celną przeprowadzić. Że się niby gdzie dalej rozjedziemy i nikt nie będzie o naszym spotkaniu wiedział.
– Tłumaczcie to Pomorcom – zaszydził Bogoria. – Pewnikiem będą słuchać chętnie. Osobliwiej, jak im wyłożycie, żeście nie rozpoznali żalnickiego wygnańca, dwóch Zwajców, karła i rudowłosej dziewki w obręczy dri deonema. A już skrzydłoniów takie zatrzęsienie w Wilczych Jarach, żeście tego zwyczajnie przeoczyli. Możeście zaś myśleli, że on koza dla niepoznaki na niebiesko powleczona?
– Skrzydłonia trudno precz odegnać – wyjaśniła wiedźma. – Szarka próbowała i kniaź próbowali, ale żadnym sposobem w las iść nie chce. A jak go biczem trzasnąć, to zębiszcza szczerzy i gryźć próbuje. Przywiązał się do nas – dodała z dumą.
– Ubić było! – ryknął ze złością Czarnywilk. – Powiadałem, ubić tę niebieską gadzinę, nim wszyscy przezeń damy gardło.
– Niedoczekanie! – wrzasnął jeszcze głośniej Suchy – wilk. – Nasz jest skrzydłoń! Znaczy się, nasz rodowy – poprawił się szybko pod kosym spojrzeniem Szarki. – A ciebie, Czarny, zazdrość żre. Bo jeszcze na Wyspach Zwajeckich nie oglądano podobnego cuda, więc będą się ludziska schodzić, podziwiać, zazdrościć. Gdzież do skrzydłonia temu wyschniętemu truchłu morskiego węża, co go u siebie w zwierzyńcu trzymacie! I dlatego skrzydłonia ubić nie pozwolę! On rozsławi moje dworzyszcze po całej północy!
– Skrzydłoń zrazu w stajni siedział – uciął podstarości. – Napatoczyliście się na nas w gospodzie nocką, po omacku. A że nikt się nie przypatruje gębom we wspólnej izbie, gładko się konwersacyja zaczęła. Potem przyszło do popitki, ale pewnie byśmy się rozjechali, gdybyście, panno, nie zagrali na żmijowej harfie. Ot, zrządzenie boskie.
– Aż ciekawość bierze, który niby bóg to tak mądrze przysposobił – syknął cierpko Czarnywilk. – Oby nie Zird Zekrun. Choć po prawdzie to wy teraz jego poddani. Od lat mu Żalniki przynależą.
– Tfu! Nie gadajcież podobnych brewerii – obruszył się Bogoria.
– Wy zawsze, Czarny, o najgorszym – Suchywilk podrapał się po brodzie. – Może pierwej wysłuchajmy, co nam mości podstarości rzeknie.
– My uradzilim – władyka odchrząknął z zakłopotaniem. – Z Bogorią uradzilim, że jakoś tak nie uchodzi. I wstyd… – zaciął się i zaczął obracać w rękach czerwony kołpak.
– Toć gadajcie tak, aby was człowiek wyrozumiał! – huknął Suchywilk.
– Luzem was uradziliśmy puścić – trwożliwie dokończył podstarości.
Tutaj Czarnywilk począł śmiać się bez opamiętania, za nic sobie mając groźne popatrywania zwajeckiego kniazia.
– Bardzo rozumnie – pochwalił drwiąco karzeł. – I dowód pewny, że potraficie rachować, mości podstarości. Bo u was ośmiu czeladki, a u nas dwóch Zwajców, żalnicki kniaź z towarzyszem i mości zbójca Twardokęsek. A ta cicha dziewka, co grała na żmijowej harfie, to zwajecka kniahinka, która samojedna tuzin chłopa na schodach spichrzańskiej cytadeli zaszlachtowała. Widzi mi się, mości podstarości, że znieślibyśmy waszych pachołków w pół pacierza, albo jeszcze prędzej. Tedyśmy okrutnie wdzięczni, że nas luzem puszczacie. Lecz nie postanowiono jeszcze, czyli my was żywymi ostawimy. Jary macie głębokie, nietrudno przyjdzie w nich trochę ścierwa ukryć.
– Przed zmierzchem cała okolica wsiądzie wam na kark – bez zmieszania oznajmił Bogoria. – Srożej was będą ścigać tutejsi obywatele niźli Pomorcy, a znają Wilcze Jary wyśmienicie, więc dopadną bez ohyby.
– Ani myślę wam dowierzać! – wypalił Suchywilk. – Jak na podstarościego zanadto się ze zbójami spoufalacie. A wy – obrócił się ku Bogorii – jak na więźnia wiedzionego na szubienicę, zanadto żeście radośni. Skąd mnie wiedzieć, czy to nie jaka nowa maskarada, hę?! Skąd mnie wiedzieć, czy mnie oszachrować zmyślnie nie próbujecie?! W połowie przemowy zwajeckiego kniazia podstarości i Bogoria zanieśli się zgodnym rechotem. Uśmiechnął się nawet powściągliwy zazwyczaj Koźlarz, co straszliwie Suchywilka rozjuszyło.
– Czego zęby szczerzą?! – ryknął.
– Widać, że kraju nie znacie – wyjaśnił litościwie Bogoria. – My naród prędki, kłótliwy i do zwady skłonny. Ale wobec obcych trzymamy się razem, mości Suchywi – ku. A Pomorcy w Wilczych Jarach obcy. Oni, Wężymord i wszelka władza zwierzchnia pospołu. Bo Wilczych Jarów nawet żalniccy książęta nigdy nie wzięli w karby. Jednych my kochali – spojrzał ostro ku Koźlarzowi – innych szanowali, ale nigdy dla tej korony, co im ją Bad Bidmone na łby kładła.
– Ani nie dla tego wielkiego miecza, który na plecach noszę – powoli odezwał się Koźlarz. – Rozumiem to wybornie, mości Bogorio. Tedy czemu?
– Bośmy nie pomorckie siepacze – z mocą oznajmił więzień. – Bo sprawy ku złemu idą. Pomorcka zaraza kraj gniecie i siły zeń wysysa niby nocna mara. Karlejemy, mości książę, a znikąd pomocy nie widać. Myśmy wam z umysłu o Jastrzębcu gadali. Nie dla pustych prześmiewek, ale byście lepiej zrozumieli, że niełatwa przed wami droga. I może wyście wcale nie kniaź, nie włodarz, którego wyglądamy. Ale jak was już teraz Pomorcy skrycie umęczą, nigdy nie będziem wiedzieć, ktoście.
Wiedźma bez namysłu przylgnęła do boku więźnia, opasała ramionami. Twardokęsek aż się skrzywił. Sam nie rozumiał, czemu.
– Nie chcę, żeby go wieszali! – oznajmiła, kryjąc twarz na piersi Bogorii.
– No, co też waćpanna – zmieszał się więzień. – No, nie trza przecież…
Suchywilk niepewnie podrapał się po brodzie, popatrzał ku niebieskookiej niewiastce wczepionej w starościńskiego więźnia. Wiedźma pociągnęła nosem, coraz głośniej i żałośliwiej zawodząc.
– Nie płaczże, waćpanna – nie wytrzymał wreszcie władyka. – Toć nic mu, psubratowi, nie będzie. Mój obowiązek odstawić więźnia do starosty. A skoro starościm pachołkom wydam, dalej nie moja rzecz. Już tatko zadba, by się z szubienicą minął.
– Nareszcie! – ryknął z uciechą Bogoria i wiedźmę mocniej przygarnął. – Wydobyliście to z niego, cna panienko! Bo on mnie, kurwi syn, czwarty dzionek prześladuje i straszy katowskim rzemiosłem. Ażem zaczynał wątpić, czy tatko uwiadomiony, w jakiem terminy popadł!
– Ruta za próg by mnie nie puściła – burknął władyka, ale złość tylko udawał, w istocie zaś bardzo był rad własnej chytrości. – Tylko dlatego cierpię wasz plugawy jęzor, Bogoria. Alem wystrychnął was na dudka, hę?! – W oczach grały mu radosne, prześmiewcze błyski i znać było, że się tych dwóch kłótników lubi okrutnie. – Trzęśliście portkami, że hej! A co? Będzie wam nauczka stosowna i dobrze! Rozmyślnie was w niepewności przytrzymałem. A jakeście mnie wczoraj o tatka podpytywali – myślicie, żem pijany był i strachu waszego nie rozpoznał? Ale my jeszcze jedną rzecz uradzili – spoważniał. – Wedle was, panienko – skłonił się lekko ku Szarce. – Chcemy, byście żmijową harfę wzięli.
– Dlaczego? – podniosła zielone zdumione oczy.
Po drugiej stronie ognia żalnicki książę ściągnął brwi.
– Ja was w tym lepiej objaśnię, panienko – rzekł Bogoria. – Dobrze rozumiem, co u was teraz w rozumie chodzi. Czemuż to zbójca, który one harfę z klasztoru zrabował, świętego miejsca nie uszanowawszy, ninie w garść mi ją wciska? Czemu wystawia się na gniew Wężymorda i prześladowanie pomorckich kapłanów? Tedy wam powiem. Najprościej. Bo nie jest złoto, by pod korcem stało. Bo ona wam pod palcami śpiewa. I tego za wszelki powód starczy.
– Doprawdy? – odezwał się sarkastycznie karzeł.
– A co wy myślicie? – targnął się Bogoria. – Żeście w tych swoich krasnych szatkach nade mnie w czym lepsi?! Toście się, panie, srogo omylili. I jakeście, panno, w karczmie śpiewali, to mnie się z nagła zdało, że nie grzech był ono zrabowanie harfy z klasztoru. Nie grzech, ale zasługa, może w żywocie moim największa. Możem ja się jeno po to rodził, żebym wam harfę podarował. Bo jeśli ona wam w palcach śpiewa, znak to musi być niezawodny. I może być, że właśnie za waszą przyczyną wrócą się na świat żmijowie.
– Bójcież się bogów, Bogoria! – zadrwił niziołek. – Ale się wam kazanie udało. Jeszcze na koniec kapłanem ostaniecie.
– Nie, nie ostanę – wyprostował się więzień. – Na gościniec wrócę, ale wam nic do tego. Wam inna droga pisana, a my w niej dopomożemy wedle najlepszej chęci i możności. Nie dla zysku. Bo żmijowa harfa, panie – popatrzał ku karłowi – rzecz w sobie niewielka i krucha, ale tylko ona nam pozostała po tym, cośmy utracili.
– Weźcie harfę i bywajcie zdrowi – rzeczowo odezwał się podstarości. – Na boczny trakt was wywiodłem, tutaj Pomorców nie napotkacie. Jutro, najdalej za dwa dni wyjedziecie prosto na Mechszycową Glibiel. Tam, zgaduję, macie kogo zaufanego. Ja o nim wiedzieć nie chcę, ale ostrzegam, byście sami w bagnisko nie szli, bo potoniecie. Rozumiecie?
– Ano – potaknął Suchywilk. – Dozwólcie jeno rzec, że dziwny z was podstarości.
– Takie czasy nastały – wzruszył ramionami – i wszelkiego porządku wielkie przemieszanie. A jak tam na Półwyspie Lipnickim najdziecie mojego syneczka, to mu od ojca nowinę rzeknijcie. Żem już rzemienie naszykował i dobrze w wodzie wymoczył. I niech się tylko w okolicy pokaże – głos mu spotężniał – to tak mu zadek obiję, z ojcowską miłością a solidnie, że przez miesiąc nie siędzie! A niech się z powrotem spieszy, bom człek niecierpliwy!
– O żmijową harfę dbajcie – miękko poprosił Bogoria – nie porzućcie gdzie pod płotem. My, starzy, nie doczekamy. Ale może wy jeszcze będziecie żmijów na nowo oglądać i harfę im wrócicie. I dobrze będzie. Furda, czy kto potem wspomni, żeście ją z łaski zbójcy Bogorii dostali – dodał cichszym głosem, lecz jego twarz przeczyła słowom. – Ja wiedzieć będę i to mi za wszelką nagrodę stanie. Choćby wszyscy inni przepomnieli.
– Nie przepomnimy – wiedźma przytuliła się do niego mocniej. – Bądźcie spokojni, panie. Nie przepomnimy.
Rychło potem wjechali w Mechszycową Glibiel. Twardokęsek był zły niezmiernie. Nie ufał bynajmniej miejscowemu chłopu, ponoć znajomkowi żalnickiego księcia, który miał ich przeprowadzić przez mokradła. Kmiotek miał przyodziewę nad wyraz nędzną, lipowe łapcie na nogach i kulił się trwożliwie, kiedy tylko kto na niego krzywo spojrzał. Jednak spod zmierzwionej czupryny spozierały ku nim chytre, kaprawe oczka. Zbójca nie wątpił, że dobrze oszacowały zacność koni i pyszny dostatek skrzydłoniowego czapraka. Niedobrze, myślał zbójca. Oby nas przypadkiem cham nie wciągnął w topiel albo pomiędzy kamratów przyczajonych gdzieś w gęstwinie.
Z niepokoju srożył się i złościł, jak to miał we zwyczaju. Chłopstwu bowiem zbójca nie ufał i miał je w okrutnej pogardzie, tym większej może, że nadal skrycie wierzył w minioną świetność swego rodu. Co prawda mętnie, ale pomniał, jak mu matka prawiła o niegdysiejszych przewagach przodków, którzy w czasach potęgi kopiennickie – go władztwa zasiadali przy boku panów Stopnicy. Jednakowoż papiery – jeśli istotnie jakiekolwiek mieli – popaliły się ze szczętem podczas zawieruchy, która ogarnęła kraj po najeździe szczuraków. Twardokęsek rozumiał doskonale, że żalnicka szlachta wydrwi jego pretensje bez miłosierdzia. Bo wszelkie te żalnickie chudopachołki harde są ponad miarę i zadufane, sarknął w myślach. Ot, choćby nasz wypędek…
Z niechęcią popatrzał ku idącemu przodem księciu. Podczas całej wędrówki spod Spichrzy Koźlarz zamienił z nim ledwo dwa słowa, choć zbójca wedle sprawiedliwości musiał przyznać, że z innymi takoż niewiele gadał. Widać człek był milkliwy i oschły. Iście po pańsku, sarknął w myślach zbójca. Hołysz wyniosły, nie chwała mu zanadto się spoufalić z pospolitym człowiekiem. I nie raz Twardokęska nęciło, żeby parszywemu książątku przygadać i dokuczyć. Jednakże z oczu wygnańca wyglądało coś takiego, że i język, i myśli poczynały mu się plątać. Nie wiedział, czemu.
Warci oni siebie z Szarką, narzekał w myślach, warci jota w jotę. Ta też od Spichrzy nic nie gada, gadzina, tylko zielonymi ślepiami łyska wściekle, aż człeka dreszcz po plecach przechodzi. Nic dziwnego.
Słowo po słowie, zbójca wydobył z wiedźmy, co się zdarzyło, kiedy on sam pospołu z Rutewką gotował rebelię. Lecz nawet z błękitnooką niewiastką nie był Twardokęsek w dawnej komitywie. Owszem, garnęła się do niego po dawnemu, ale jakby bez przekonania. Winił za to zbójca zwajeckiego kniazia. Nie mogąc przemóc wrogości Szarki, Suchywilk bezwstydnie rozpuszczał wiedźmę, a nawet potrząsnął sakiewką gwoli należytego jej przyobleczenia, co przy okrutnym skąpstwie kniazia dowodnie ukazywało potęgę jego przywiązania. Oprócz błękitnej sukni Suchywilk przydał jej jeszcze koszulę z szerokimi rękawami, sznurowane trzewiki i bardzo porządny półkożuszek. Słowem, wiedźma wyglądała nader zacnie. Wypisz, wymaluj, żalnicka szlachcianka.
Niestety, z tej odmiany musiało się bidulce w kołowatej głowie do reszty pomieszać, myślał zgryźliwie zbójca, bo nagle straszliwie wyporządniała. Odziej niewiastę w cnotliwy przyodziewek, dodał, patrząc smętnie na jej ciasno ściągnięte poły koszuli, a uroi się jej, że i sama cnotliwa. Niepotrzebnie ją Zwajcy psuli. Dobrze, jak każdy zna swoje miejsce, pomyślał ze złością, kiedy Czarnywilk pochylił się ku niewiastce w błękitnej sukni i powiedział ze śmiechem coś, od czego cała pokraśniała. Dla nich to jeno zabawa, a ona, durna, zhardzieje, przywyknie, że ją za normalną niewiastę mają i o ostrożności przepomni. Potem Zwajcy precz pójdą, a ta się będzie szatkami chełpić, ludziom w oczy patrzeć niczym uczciwa niewiasta. Aż ją na koniec gdzie wieśniacy ukamienują popod płotem.
Najgorsze, że wiedźma na skroś zapomniała o wszystkim, co się zdarzyło w ogrodach cytadeli. Zbójca próbował ją zagadnąć o przepowiednię Nur Nemruta, o zamysły bogów i los Szarki, który, jak wieszczyła, spleciono z losem Zarzyczki, lecz nic nie potrafił z niej wydobyć.
Nie z braku chęci, bo wiedźma słuchała bardzo gorliwie i naprawdę usiłowała sobie przypomnieć. Tyle, że nic z tego nie było: kuliła się pod jego pytającym wzrokiem, usta wykrzywiała w podkówkę, aż na koniec nieodmiennie wybuchała łkaniem. Żadne z nich nie potrafiło nic poradzić – on, bo rozumiał, że gdzieś w głębi jej skołatanego umysłu kryje się wyjaśnienie szaleństwa, które gna ich poprzez Krainy Wewnętrznego Morza niczym wicher plewy, ona, ponieważ ze wszech sił starała się go ukontentować. Na darmo.
Jednakże oswoiła się ze Zwajcami, kiedy zaś spoglądała ku Suchywilkowi, jej twarz przybierała wyraz dziecinnej ufności. Czarnywilk, który, jak się okazało, spłodził pięciu synów i żadnej dziewki, odgrażał się, że po dobroci czy nie, zabierze ją na Wyspy Zwajeckie i za synową wyswata. Na razie opowiadał jej barwnie o przymiotach Wewnętrznego Morza, a w szczególności zwajeckich wojowników. Słowem, nęcił ją wszelkim sposobem, co się nieodmiennie kończyło pieprznymi żartami, po których wiedźma czerwieniała i biegła precz od ogniska. Nawet żalnicki książę nie boczył się na nią i bardzo grzecznie opowiadał o latach spędzonych między południowymi plemionami. Wszystko to pospołu złościło zbójcę niezmiernie i cniło mu się do Gór Żmijowych i dawnych czasów.
Jedynie zwierzołak nie odmienił umysłu. Wręcz przeciwnie: od czasu wspólnej wędrówki przez Spichrze darzył zbójcę osobliwym przywiązaniem i z lubością się koło niego kręcił. A trzeba rzec, że Twardokęsek najchętniej odpędziłby bestię solidnym kopniakiem, ale się lękał. Nie wiedzieć, co się bydlęciu we łbie roi, myślał, kiedy nieoczekiwanie wyczuwał w posłaniu obmierzły, mruczący kształt i czuł na twarzy szorstki jęzor. Może ta przychylność nic innego, jeno kaprys, co się rychło odmieni. Trza przeczekać…
Wśród owych rozmyślań komar uciął go w kark nad wyraz dotkliwie. Twardokęsek zaklął paskudnie, rozgniatając opite krwią plugastwo. Zmarniejemy w tym mokradle, pomyślał, rozglądając się po bokach, ni kosteczka z nas nie zostanie. Zapuścili się bowiem wcale daleko w Mechszycową Glibiel i okolica była paskudna. Pnie drzew pokrywała szarawa, parszywa pleśń, z gałęzi zwieszały się chorągwie brunatnych porostów. Pod butami niemiło plaskało błoto, w co głębszych rowach i wyrwach po zwalonych drzewach połyskiwała zielonkawa, cuchnąca woda.
– Co za czasy nastały! – wybuchł zbójca. – Zamiast we stołpie siedzieć, książęta wałęsają się po moczarze jako żaby. Rebelianci łupią kupców na gościńcu, ani im w głowie kniaziowskie wojsko gromić. Podstarości rzezimieszków luzem puszczają, zamiast ich w wieżę wtrącać. Nawet zbójcy, psiakrew, nie są dłużej zwyczajni zbójcy, ale patryoci! Co za parszywe czasy! Ni porządku żadnego, ni ładu!
Szarka roześmiała się. Ostrożnie prowadziła skrzydłonia między zbutwiałymi pieńkami i karłowatą chrzęślą. Zwierz burzył się i donośnymi wizgami protestował przeciwko dalszej włóczędze przez błota. Twardokęsek podzielał jego opory.
– Nie śmiejcie się! – ofuknął Szarkę. – Powiadam wam, wszystko tu na opak. Dawnom wiedział, że całe żalnickie władztwo jedno kurewstwo i niecnota, alem nie sądził, że do reszty! Po co my się w to trzęsawisko smrodliwe pchamy? Dla jednania sprzymierzeńców przeciwko Wężymordowi? Tośmy zaiste osobliwą drogę wybrali! Słyszeliście, co Bogoria gadał o Jastrzębcu. Z nim pociągnięcie przeciwko Pomorcom? Z książątkiem, co kupców na gościńcu morduje? To ja wam pięknie dziękuję i nazad się wracam. Jam nie głupi – pokiwał ku niej sękatym paluchem – o, nie. I mnie Zird Zekrun nic złego nie uczynił!
– A skąd ci, Twardokęsek, podobna rzecz we łbie postała? – chłodno spytała Szarka. – O wyprawie przeciwko Zird Zekrunowi?
Zbójca stropił się odrobinę.
– Wszyscy o tym gadają – odparł po chwili namysłu. – Nawet Servenedyjki. I bez przyczyny nie prześladowałby was Zird Zekrun z równą zajadłością.
– Breszesz, zbójco, jak głupi – fuknęła. Twardokęskowi zdało się, że plecy żalnickiego wygnańca drgnęły nieznacznie. Dobrze ci tak, pomyślał mściwie, ty kurwi synu książęcy. Coś sobie umyślił? Że jak dziewka we Spichrzy zwaliła wieżę boga, tedy niechybnie przyniesie ci na misie głowę Zird Zekruna? Niedoczekanie. Nie nasza rzecz, jak się ta cała Jastrzębcowa rebelia okończy. Tutaj się pewnie niejedna bajka szlachetkom we łbach roi, jak je ciemnym piwskiem otumania. A na koniec najwyżej im te głowy zamroczone ponadziewają na koły palisady przed Wężymordową cytadelą. Ich łby, ich sprawa. Mnie obojętne, kto zasiądzie na żalnickim tronie. Bo tak czy inaczej nie wróci się, co pierwej bywało. Choćby książątko zdołało na koniec zakatrupić Wężymorda, nawet to nie pomoże. Nic nie pomoże.
Popatrzył na kapłana Bad Bidmone, który z wysiłkiem ciągnął jucznego konia. Ano, pomyślał zbójca, knujcie sobie, spiskujcie do woli. Obnoście swoje pohańbienie na poranionych mordach, przyzywajcie waszą boginię i pokutę czyńcie. Tyle że ona za daleko odbieżała, by się trapić waszymi modłami. Jeśli jeszcze żywię.
Pojął, jakie bluźnierstwo wypowiedział, i aż mu tchu w piersiach zabrakło ze strachu. Noga zbójcy się omsknęła po wilgotnej gałęzi, prawie w błoto upadł i aż nad samą cuchnącą mazią uchwycił za potężną hubę. Coś mu w grzbiecie chrupnęło, ale wydźwignął się z powrotem.
– Co ci, Twardokęsek? – zatroszczyła się zgryźliwie Szarka. – Sprawiłam ci zawód? Takeś się zapalił do walki z Zird Zekrunem?
– Uchowaj bóg! – Zbójca nakreślił w powietrzu znak odpędzający urok tak pospiesznie, że wiedźma zachichotała cienko. – O Bad Bidmone dumałem. O tym, że zdałoby się ją zrazu Żalnikom przywrócić. Pewnie się potem sama porachuje z Zird Zekrunem. Jak wam się widzi?
– Skądże mnie wiedzieć? – uniosła brwi.
– Jesteście dri deonemem – przypomniał z wyrzutem zbójca. – Powinniście rozumieć, jakim sposobem bogowie odchodzą i powracają. Nadto mówiła mi wiedźma, czegoście dokazali w wieży. Pono posłaliście jadziołka w głąb zwierciadeł.
– Wiedźma jęzor ma długi okrutnie – skrzywiła się Szarka. – Zaś co do Nur Nemruta… To są rzeczy mętne, Twardokęsek. Strach o nich głośno gadać, straszniej jeszcze rozumieć.
Twardokęsek przyoblekł twarz w wyraz skupienia i pokiwał głową. Po prawdzie wcale nie pojmował, o czym Szarka mówi, ale pochlebiało mu niezmiernie, że w ogóle z nim gada. Bo spostrzegł, że wcale nie jest chętna do pogawędki, jak inny z kompanów zagadnie. No, słuszna rzecz, pomyślał z dumą, toć my są kompany, co z niejednej opresji pospołu skórę unosili. Z kim niby miałaby mówić? Z tym żalnickim hołyszem?
– Niepodobieństwo, aby zwierz, choćby najbardziej plugawy, boga poturbował – odezwał się karzeł.
– Byliście ze mną w wieży – Szarka rzuciła mu kosę spojrzenie. – Własnym oczom nie dowierzacie?
– Sam nie wiem – niziołek z rozmachem kopnął omszały pieniek, mocno szarpiąc wodzami, co jego kobyłka, zniosła w pogodzie ducha. – Może się nam to wszystko tylko zwidziało? Może nas bóg omamił?
– Jak dla mnie – prychnął zbójca – nader przekonujące rumowisko z wieży pozostało! Toć tam nic nie było prócz kupy kamieni i gruzu. I nie gadajcie mi, że bóg złudy pokazywał! Własnymim oczyma oglądał.
– Świątynia się rozpadła – przyznał z ociąganiem karzeł. – Ale ninie o co innego się rozchodzi. O jadziołka. Jak on we świątyni Śniącego we zwierciadła wchodził – pokręcił z zadziwieniem głową – jakby w wodę nurkował. Strach brał patrzeć.
– Dobrze złachany wrócił – Twardokęsek rzucił nieprzychylne spojrzenie przycupniętemu na ramieniu Szarki ptaszydłu. – Coś się was blisko trzyma, nawet na polowanie nie za bardzo lata.
Była to prawda niewątpliwa: od pospiesznej ucieczki ze Spichrzy plugastwo prawie nie odstępowało Szarki. Twardokęsek spostrzegł też, jak w przykładnej zgodzie pochłaniają ze zwierzołakiem jakieś krwawe ochłapy, i miał wrażenie, że wiedźmia bestia podkarmia poturbowanego kompana. Domyślał się jednak, że była w tym jeszcze inna przyczyna: kiedy tylko Koźlarz nieopatrznie podszedł zbyt blisko Szarki, jadziołek stroszył pióra i syczał wściekle, jakby mu zaraz do oczu miał skoczyć. Bawiło to zbójcę o tyle, że zwajecki kniaź czynił dokładnie tak samo. Na widok rzekomego zalotnika córki nadymał pierś, wąsem groźnie ruszał, mamrotał coś nieprzychylnie i macał koło czekanika. Iście jak jadziołek.
– Wrócił złachany – ostro odpowiedziała Szarka – bom go posłała na polowanie przeciwko mocy nad wyobrażenie potężnej. Pamiętasz, Twardokęsek, com ci w Górach Żmijowych mówiła? Że jadziołek żywi się marą i wszelakim majakiem?
– Wyprawiliście jadziołka, żeby Nur Nemrutowi rozum mącił, jako z waszym czyni? – nie uwierzył zbójca. – Choć wiedzieliście przecież, że na jego snach zawieszone przeznaczenie Krain Wewnętrznego Morza? Jak mogliście?
– Widać mogłam – uśmiechnęła się blado.
– Boście dziewka plugawa i bezbożna! – wybuchnął Kostropatka. Poraniony na gębie kapłan zakrzywił palce, niczym szpony drapieżnego ptaka, i wygrażał nimi Szarce. – Ladacznica żeście i wiedźma obmierzła. W ogień was rzucić i cęgami…! Auuu! – zawył, kiedy Suchywilk spokojnie trzasnął go w pysk.
– Ja wam po dobroci radzę mordę zawrzeć! – rzeki zwajecki kniaź z hamowaną złością. – Wiecie, jak to u nas na Wyspach Zwajeckich czynią, jak kto ubliży czci niewieściej? Nikt się nie będzie z wami na ubitej ziemi potykać! To nie Skalmierz! U nas się takowych wyszczekanych oszczerców pospolicie owałasza. Tedy strzeżcie się, jak wam własna kuśka miła! Bo u mnie topór naostrzony i jeno czeka okazji!
– Toporem? Kuśkę? – zdziwił się fałszywie Czarny – wilk. – Poniechajcie, kniaziu. Toć się wam na stare lata wzrok popsuł i jeszcze wraz z nogą oberżniecie!
Kostropatka pokraśniał. Blizny nabiegły mu krwią, lecz milczał. Twardokęsek nie dziwił się: sam nie kwapiłby się do starcia z Suchywilkiem, mężem potężnym, przy tym rozjuszonym krzywdą córuchny.
– Wszakoż rzecz dziwna – ciągnął jakby nigdy nic karzeł – że się do was każda cudowność garnie i przylepia. Skrzydłoń, jadziołek, wiedźma, po kolei. Jakby je co do was wiodło i wabiło. Co więcej, z samymi bogami gadacie śmiało, nadto śmiało jak na śmiertelniczkę. Z Zaraźnicą, Cion Cerenem, z Nur Nemrutem na koniec, choć z nim krótka była konwersacyja – skrzywił się boleśnie na wspomnienie wieży – za szybko żeście miecze wyciągnęli. Ostawmy jednak w pokoju Śniącego. Objaśnijcie mnie, moja pani czcigodna, bom człek prosty a wścibski. Czemu spośród wszystkich wam jednej podobna rzecz się przytrafia?
– Sposobność, trafunek, zły los – odparła Szarka. – Jak sobie chcecie. Tyle wiem, że we wszystkim Delajati zamieszana. Nie z mojej winy, karle.
Znów to imię, pomyślał gniewnie zbójca. Nawet wiedźma, kiedy o Delajati słyszy, blednie jak płótno ze strachu. Nie dziwota, przecie bogini Servenedyjek nie będzie od nich samych lepszą, ani mniej wojenną. Przekleństwo, jedno przekleństwo…
– Wierę – karzeł w skupieniu podciągał opadające pończochy. – Mnie raczej ciekawość bierze, dlaczego żywa wychodzicie z podobnych spotkań. Rzadko się trafi, aby jakie bóstwo objawiło się człekowi śmiertelnemu. Rzadziej jeszcze, aby chciało z nim rozmawiać. A wy, proszę! Gadacie, jako z równymi, wykłócacie się, swarzycie. Świątynię Śniącego obróciliście w perzynę, zawczasu wysłuchawszy proroctwa. Nawet się wam rozum nie pomieszał, jak zwykle bywa z tymi, co spoglądają w zwierciadła Nur Nemruta. Więc się dziwuję.
– Ja was w tym, mości Szydło, objaśnię – Suchywilk pobłażliwie poklepał go po ramieniu, mało karła nie obalając w błoto. – Wyście z południa, gdzie naród miękki i obyczaje dziwaczne. A na północy inaczej bywa, takoż między ludźmi, jako bogami. Jak tylko wypłyniemy za Bełty, na wolne morze, sami zobaczycie.
– Uchowaj bóg! – mruknął pod nosem niziołek.
– Żadna trudność spotkać na Zwajeckich Wyspach Mel Mianeta Od Fali – ciągnął dobrodusznie Suchywilk – jak się z wodnicami bawi albo na brzegu pod postacią starego morsa drzemie po bardziej sutym obiedzie. Za sąsiada mamy i pod dach prosim chętnie, jak się stosowna okoliczność trafi. I jako żywo nikomu się rozum od tego nie mieszał, zaś Morski Koń bardzo naszą zwajecką gościnność chwali – rzekł z dumą. – Śmielej się ludziom pokazuje, zwłaszcza na Naparstnicy, gdzie pędzą najzacniej miody. Bo trzeba wam wiedzieć, że Mel Mianet bardzo syna miody.
– I na baby – wtrącił Czarnywilk.
– Baby, ale siarczyste, nasze, zwajeckie. Bo północni bogowie, to, za przeproszeniem, nie byle jakie ułudy i mamuny, co drzemią w środku zwierciadeł. U nas bogi porządne. Ludzkie i rozumne, a o swoje dziedzinę dbające. Nawet Kea Kaella z wiązką chrustu na grzbiecie włóczy się pod postacią starej wiedźmy po Sinoborzu i ludzi nieomal w garnki zagląda, samego kniazia nie wyłączywszy.
– Wciąż jeszcze gadają, jak za dziada Krobaka najęła się za pomywaczkę w książęcych kuchniach – przypomniał radośnie Czarnywilk. – Stary kniaź podszczypywał ją po trochu, aż wreszcie do komory zawlókł. Jak mu tam w boginię przemieniła, z opuszczonymi portkami przez dziedziniec precz zmykał.
– A darł się, a ciskał, jakby mu kto soli na ogon na pał! – zaśmiał się zwajecki kniaź.
– Toć mogła solą sypnąć, takoż i na ogon! – zawtórował mu Czarny. – Przecież za kucharkę była!
– A Org Ondrelssen? Włóczy się ze swoją kohortą najdalszej północy. My przywykli, mości Szydło, przywykli do bogów i zobojętnieli. Jak się komu morskie przypałęta w obejście, to mu tylko buty każą zzuć, nim mułu do izby naniesie. A potem sadzają na przednim miejscu i poją miodem, póki pod stół nie padnie. Żadne dziwowisko. Wedle mego rozeznania, z bogami idzie się dogadać, jak człek mowny a nie w ciemię bity. Jeno kapłaństwo samo najgorsza swołocz…
– Pomnicie, krewniaku, tę historię, jak Morski Koń waszej babki w zaloty chadzał? – zagadnął Czarnywilk, chcąc zawczasu sprzeczkę uciąć. – Przednia opowieść.
– Do waszej babki? – zdumiał się nieco mało politycznie zbójca.
– A co? – z urazą fuknął Suchywilk. – Babka była niewiasta cudna i w całych Wyspach Zwajeckich sławna z gładkości. Zda mi się, trza postój zrobić, boć od świtania o suchym pysku wędrujemy. Siędnijmy, ot, na tamtych pieńkach, to wam rzecz całą wedle porządku wyłożę.
Zbójca uśmiechnął się nieznacznie, bowiem po wielu dniach spędzonych w kompanii Zwajców rozumiał wyśmienicie, że bynajmniej nie o jadło szło ani wypoczynek. Otóż, północni wojownicy kochali się w opowieściach, zagadkach wszelakich, pieśniach starożytnych i rodowych wyliczankach niczym małe dzieci. Jak ich chęć naszła, nockę całą potrafili przewieść na powtarzaniu starych legend, a tak długich i zawikłanych, że nieobeznany w zwajeckich rodach zbójca rychło tracił wątek. A kiedy się trafiła sposobność, by opowiedzieć o starożytnych przewagach własnych przodków albo bogach nieśmiertelnych, co zawitali w gościnę współrodowców, Zwajcy ze szczętem tracili wszelki umiar. Na dodatek poczytywali sobie za wielką ujmę i zniewagę, gdyby kto ich opowieści nie chciał wysłuchać, tedy Twardokęsek posłusznie przysiadł na pieńku i wpatrzył się w zwajeckiego kniazia z należytą uwagą.
Właściwie wcale nie był pewien, czy te gawędy nie były ze szczętem wyssane z palca. Wyspy Zwajeckie jawiły się w nich Twardokęskowi jako jakowyś kraj osobliwy, a dziki i pełen wszelakiego dziwa.
– Jako rzekłem, sławna była babka okrutnie – podjął z namaszczeniem Suchywilk, sadowiąc się wygodnie na zwalonym drzewie – ale że poszła już wtedy za dziadka, więc z daleka sławiono i ostrożnie. Dotarła wreszcie gadka i do Mel Mianeta. A że on bardzo czuły na niewieście wdzięki, zwiedział się i ściągnął do dworzyszcza, babkę na własne oczy obejrzeć i oszacować. Przodem posłów słał, by swoje nadejście oznajmić, licząc pewnie, że się niewiasta słaba zawstydzi i przychylniejszą mu będzie. A babka nic. Za zaszczyt podziękowała pięknie i grzecznie go w gościnę zaprosiła, przechera.
– Babka chytra niewiasta – zgodził się Czarnywilk, który niezawodnie słyszał tę historię z tuzin razy, jeśli nie więcej, lecz wyraźnie nie zamierzał przepuścić okazji, by jeszcze raz się nią należycie uraczyć.
– Mąż jej wtedy na wiking popłynął, het, za Wyspy Zwajeckie. Ale wcale go na powrót nie wzywała, rozumiejąc, że się zrazu chłopy za łby wezmą, jak to chłopy, a przecie dziadek nie dotrzyma pola Morskiemu Koniowi. Sama postanowiła sobie poradzić, po niewieściemu. Przyszedł Mel Mianet, rozparł się w wielkiej izbie. Babka wyszła do niego w prostej domowej sukni. Miodu mu przyniosła, sama w kubek lała. A potem na ławie siadła, jak grzecznej gospodyni przystoi, spódnice przygładziła. I nic nie gada, siedzi.
– Wciąż jak babka w wielkiej izbie siądzie – podjął Czarnywilk – pod belką poprzeczną, na której żmijowie wyrzeźbieni, nieomylnie znać, że wielka pani, nie byle powsinoga.
– Jeszcze przed wieczorem rozkochał się w niej Mel Mianet niezmiernie. Do nóg jej padł i na dno morskie chciał nieść, w swoją dziedzinę, żeby tam wraz z nim królowała. Ale babka, jako się rzekło, niegłupia białogłowa. Wiedziała, że do niejednej Morski Koń w zaloty chadzał i niejedną mamił, póki nie uległa, później zasię w pohańbieniu porzucał. Więc mu rzekła, że woli boskiej się przeciwić nie potrafi, ale prędzej się nożem pchnie, niż męża prawowitego i dziatki maleńkie pozostawi. A była taka niewiasta, że zląkł się Morski Koń, by nie zrobiła, jak obiecała. Wyście bóg potężny, mówi babka, łatwo mnie, słabą, zmamić i zniewolić możecie. Ale wiedzcie, że w niesławie żyć nie chcę, ani żeby mnie ludzie palcami wytykali. Ja w wasze słowa nie wierzę, gada. Chyba, że mnie o szczerości swego miłowania przekonacie – tutaj zwajecki kniaź poprawił się wygodniej, rozprostował nogi, potoczył wokół wzrokiem, a znalazłszy w twarzach słuchaczy należytą powagę, ciągnął z zadowoleniem:
– Zawziął się Mel Mianet. Dwa miesiące w dworcu babki przesiedział, cholewki do niej smaląc zawzięcie. Cuda jej obiecywał. Perły z morskiego dna znosił co okazalsze, naszyjniki frymuśne z rozbitych okrętów zbierał, tak chłopina ogłupiał. Kiedy miała na rybę smak, wszelkie morskie stworzenia prosto w sieci zaganiał. Kiedy jej się plaża uwidziała, łachę wielką nieopodal dworca z piachu usypał. Jak nie chciała gości w domu widzieć, to okrętom w żagle dmuchał i od wyspy je precz odpychał. A babka nic. Nosem tylko kręci, że w dworzyszczu rybą śmierdzi i muł trzeba z posadzek zbierać. Zacisnął zęby Mel Mianet i spokojnie to przyjął. Dalejże jej dobra wszelakiego przysparzać. Okręty jej po morzu własną myślą prowadził, jak po sznurku, fale przed nimi wygładzał. Wraki z kuframi pełnymi wszelakiego dobra na brzeg jej wyrzucał i darowywał. A babka nic. Gada, że wstyd przed ludźmi z takiego zalotnika, co mu z rękawów sitowie i tatarak wyglądają. Zeźlił się na koniec Mel Mianet srodze. Jak od stoła wstał, jak kubek z miodem odsunął, a trójnogiem w posadzkę walnął, to się pod nim żywa skała na cztery sążnie rozstąpiła pośrodku wielkiej sali. A babka spokojnie znad kądzieli pyta, czyli jej dach nad głową próbuje odebrać z tego miłowania. Szczęściem Mel Mianet prędki i do gniewu, i do śmiechu. Wielce go babczyna bezczelność ujęła, ale też i podziw dla niewieściej odwagi. Do nóg jej znów pada i rzecze: rozkazuj, a szczerze mów i nic się nie lękaj, jakim sposobem mam cię upewnić o swej stałości. A babka, bałamutka, że wprost go przepędzić nie śmiała, oczyma strzyże i rzecze: ja jestem niewiasta słaba, śmiertelna, gdzie mnie do was? Toż nie może się takowe stadło utrzymać, gdzie po jednej strome tylko moc i potęga. Morski Koń w desperacji brodę targa, obiecuje, że każdy jej rozkaz co do joty wypełni. A babka nic, jako skała. Jedna rzecz mnie tylko przekonać może, rzecze, jak los swój z własnej woli w ręce moje złożycie. Tu zasromał się Mel Mianet trochę i zapał do miłowania w nim przygasł. Ale słowo się rzekło, a boskie słowo nie byle bździna. Babka tymczasem słój mu wielki naszykowany pokazuje i powiada, aby się w rybkę obrócił na jej uciechę. Wtedy, mówi, uwierzę, że nie są czcze wasze obietnice. Jak się stworzeniem mizernym staniecie, tak jak jam przed waszym obliczem stworzenie mizerne a kruche.
– I zmienił się? – klasnęła w ręce rozradowana opowieścią wiedźma.
– Ano – uśmiechnął się Suchywilk. – Przemienił się Morski Koń w złocistego karaska i do słoja chlupnął, aż miło. A wtenczas się okazało, że we słoju woda była z jasnego źródła Ilv, z dziada pradziada w dworcu przechowywana, woda, co wszelką moc boską wniwecz obraca. Żadną miarą nie mógł się odmienić w dawną postać, ani mocą swoją, ani sposobem. Dobry miesiąc go babka w słoju trzymała na pośmiewisko.
– Prawdziwie niewieścia zdradliwość – oznajmił na poły rozbawiony, na poły zgorszony Twardokęsek. – Boga prawego – w rybę? Nie pokarał jej?
– Nie – zarechotał kniaź. – Przed uwolnieniem obietnicę na nim wymogła, że się ni na niej, ni na jej potomstwie mścić nie będzie. Co miał czynić? Zgodził się Mel Mianet. Uwolniony w morze czmychnął, ogon pod siebie podkuliwszy, we wstydzie i sromocie. Szmat czasu my go potem na Wyspach Zwajeckich nie oglądali.
– A słowa dotrzymał? – zapytał karzeł.
– Co do joty! – z uciechą odparł Suchywilk. – Jak mu pierwsza złość przeszła, sam się donośnie z fortelu śmiał. My na północy nie krzywim się na dobrą sztuczkę. Potem Morski Koń zawsze rodowi sprzyjał, mnie samego przez stary sentyment dla babki żeglowania uczył. Sellę takoż, jak jeszcze dziewuszka była maleńka, na własnym ramieniu nosił i piastował.
– I z tego pobratania z bogami jedno dla was nieszczęście wynikło, Suchy – skrzywił się Czarnywilk. – Pomnisz, jakem cię ostrzegał: nie dufaj zażyłości z nieśmiertelnymi, bo jak bieda przyjdzie, nie pomogą ci oni, ale jeszcze mocniej przygną kark do ziemi. I co? Radbym swoje proroctwa popod ławą odszczekiwać, jakby się miało to nieszczęście cofnąć. Ale zdarzyło się. A natenczas, Suchy, sameś we dworcu nad żoninym truchłem wył jako pies. Żaden ci bóg nie spieszył pocieszenia zgotować, żaden przed Pomorcami nie ostrzegł, nie ocalił. Ot, masz swoją przyjaźń z nieśmiertelnikami! Zresztą z Sellą to jeszcze inaczej było. Za wysoko głowę nosiła, zanadto głośno gadała o dziedzictwie Iskry.
– Bluźnicie! – syknął z pasją Kostropatka. – Bo Iskry są młodsze siostry bogów, nie wiejskie gamratki. I nie powiadajcie, żeby się która z nich miała pokładać ze śmiertelnikami i płodzić im bękarcięta.
Przez chwilę Twardokęskowi zdawało się, że Suchywilk zmasakruje kapłana.
– Głupiście! – rzucił, z trudem przemagając gniew. – Głupiście i cięgiem powtarzacie, co wam we świątyni wbijano do łba. A wszystko kłamstwa bezecne.
– Ale właśnie w powodu owych kłamstw – Czarnywilk ciężko oparł się o złamany pień olchy – bogowie zawsze prześladowali ród Selli. Bo jakże tak? Niby śmiertelni nie mogą się z nami kamracić, tymczasem po północy jawnie łażą owe, jakeście, mości kapłanie, cudnie rzekli, boskie bękarcięta. Trzeba je było co prędzej ubić. Co się i stało.
– Podejrzewacie tedy…? – karzeł niespokojnie zawiesił głos.
– Pewnym – ciężko odparł Czarnywilk. – Wyście na to, kuzynie, zbyt wiele lat oczy przymykali – zwrócił się do zwajeckiego kniazia. – Jakby was strach brał wierzyć. A przecież od samego początku przestrzegali was ludzie, że Sella zbratana z nieszczęściem jak mało kto. Bo są niewiasty, u których śmierć we spódnicę wplątana. Taka właśnie była Sella.
I taka jej córka, pomyślał zbójca, popatrując ku Szarce. Słuchała z przygryzioną wargą. Skrzydłoń pieszczotliwie ocierał się łbem o jej ramię.
– Nie bardziej, niźli każda inna niewiasta, która z mężami na wiking chadzała! – wykrzyknął porywczo Suchywilk. – Łżecie, Czarny. Powtarzacie byle co, boście nigdy nie sprzyjali Selli. Ani wy, ani babka. I pospołu umyśliliście powiastkę o bożej klątwie!
– To nie byle powiastka – pokręcił głową Czarnywilk. – Za tą dziewką nieszczęście krok w krok chadzało. Od kołyski. Jeszcze matczyną pierś ssała, jak ją pomorcka niewolnica rzuciła w palenisko. Gadano potem, że Pomorka kołowata była, ale wedle mnie już wtedy bogowie dybali na Sellę. A małośmy potem podobnych trafunków oglądali? Trzeci rok dziewce szedł, jak się lody pod saniami zerwały. Samem potem przeprawę oglądał, lód był na cztery łokcie gruby, a przecie prysnął jako sen złoty, mnogość narodu wygubiwszy.
– Jeno nie Sellę – gniewnie rzekł Suchywilk. – Sami widzicie.
– Prawda, że dziewuszkę wodnice na brzeg wyniosły – przyznał siwowłosy Zwajca. – Goluśką, zestrachaną i ryczącą z przerażenia. Ale po jej rodzicielach jeno kręgi na wodzie pozostały. A młodzi jeszcze byli, mogli nowe potomstwo płodzić. Tyle, że bogowie nie dopuścili do pomnożenia rodu.
– Miałem niewiastę – z namysłem zaczął Przemęka. – Dawno temu, ledwo ninie jej twarz pomnę. Zima nastała. Surowa, jaka zazwyczaj na północy bywa. Moja niewiasta saniami wyjechała z dworca i nigdyśmy jej potem żywej nie oglądali. W oparzelisko wpadła, śniegiem z wierzchu przysypane. Ja wam, mości Czarnywilku, kłamstwa nie zarzucam. Przeciwna, wiele słyszałem o przekleństwie ciążącym nad rodem Iskry. Lecz zdawało mi się, że to jeno gadanie, bo ludzie zawsze cudowności chciwi. Jak moją niewiastę w przerębli łowili, tom takoż bogów wielkim głosem przeklinał. Jednak trza się było przemóc, tedy się przemogłem. Bo tak światy urządzone, że się lody rwą, ludzi w głębinę wciągając. Nic na to człek śmiertelny nie poradzi.
– Powiadacie? – uśmiechnął się cierpko siwowłosy Zwajca. – Tyle, że się rychło później nad Sellą bierzmo w pół rozpękło, domowników przy stole kupę ubiwszy. A ile razy jej wyspę Pomorcy najazdem trapili, trudno zliczyć, choć tam ani bogactw niezwyczajnych, ani niewolnika nie było.
– Tuście nas dopiero zadziwili! – prychnął Suchywilk. – Iście cud, że Pomorcy Zwajców tłuką, choćby bez przyczyny. Rzeknijcie jeszcze, że raz i drugi dworzec popalili, a będzie nowina wiekopomna.
– Frejbiterzy dla zysku napadają! – zaperzył się Czarnywilk. – I boją się skalnych robaków jako wszyscy w Krainach Wewnętrznego Morza. Tymczasem na małą Sellę zasadzali się pomorccy kapłani, nie zwyczajni rabusie. Pomorccy kapłani, kuzynie, z czołami napęczniałymi od skalnych robaków. I nader hojnie obdarzający owymi skalnymi robakami wszystko, co im na drodze do Selli stanęło. Strach wspomnieć, jaki widok się naszym oczom pokazał, kiedyśmy po ich napadzie dworzec otwarli. Ni żywa dusza na wyspie nie pozostała. Nic, prócz stoczonego skalnymi robakami ścierwa. I Selli, którą sorelki w grotach przechowały.
– Czy za to ich Zird Zekrun nienawidzi? – Wiedźma przechyliła głowę na bok, jakby czego nasłuchiwała.
Zbójca, który dobrze ją poznał podczas przeprawy przez Góry Żmijowe, pojął, że musi się jej teraz cosik ważnego przypominać. Może zabłąkane w pomąconym umyśle strzępy przepowiedni albo boskie słowa, nie wiedział.
– Czy dlatego przyzywa je na Pomort i wprzęga w Wężymorda?
Suchywilk niespokojnie popatrzał ku przewodnikowi, który siedział w pewnym oddaleniu i obojętnie obłupywał z kory gałązkę skarlałej olszyny.
– Idźcie dalej, dobry człowieku – rozkazał Koźlarz, najwyraźniej podzielając obawę zwajeckiego kniazia. – Cierń się pannie w nogę wbił, trza go wydobyć i ranę zaraz opatrzeć, bo nie wiedzieć, jaka w tym bagnisku zaraza siedzi. Rychło was dopędzimy.
Wieśniak zabulgotał pod nosem z niezadowoleniem, ale nie śmiał się głośno przeciwić. Podniósł się i poczłapał naprzód, z donośnym plaśnięciem wyrywając łapcie z błota.
– Co Zird Zekrun czyni sorelkom? – spytał przyciszonym szeptem zwajecki kniaź. – Gadaj, wiedźmo, śmiało, nic się nie lękaj.
Jasnowłosa niewiastka przysunęła się nieco bliżej Twardokęska, jakby szukając u niego obrony, i spuściła głowę. Nie pamięta, pomyślał zbójca. Zapomniała, ścierwo przeklęte.
– Nie męczcie jej – poprosiła Szarka, kładąc rękę na ramieniu wiedźmy. – Sama wam powiem. Mówiłyśmy o sorelkach w czas spichrzańskiego karnawału. Zaraz po tym, jak bogowie radzili na Tragance, a Fea Flisyon ułożyła się do snu. Myślę – dodała w zadumie – że Zaraźnica zesłała na wiedźmę własną wiedzę. Nie rozumiem dlaczego.
– Byłam tam – dumnie oznajmiła wiedźma. – Ja i inne wiedźmy też były, choć mnie jedną bogini wezwała. Może dlatego żadna z tamtych nie doczekała świtu, prawda? – popatrzyła pytająco na Szarkę.
Mężczyźni obejrzeli się po sobie, zatrwożeni wiedźmimi nowinami. Istotnie, pomyślał zbójca, nam ta niedojda wieszczy i drogę wskazuje, choć sama nieledwie obłąkana. Jednak najpewniej nie my jedni postanowiliśmy posłuchać wiedźmiej przepowiedni. Może być, że i Węży – mord ma na dworze podobne straszydło, co mu bogów szpieguje i wieści znosi.
– Tego nie wiem – Szarka potrząsnęła głową. – Nie wiem też, czy Zird Zekrun naprawdę nienawidzi sorelek, czy też są jedynym sposobem, by wypełnić obietnicę. Dla mnie to obojętnie. Zgoła bardziej trwożą mnie tamte wiedźmy, które przysłuchiwały się radzie bogów na Tragance. O nich nic nie wiem – uprzedziła pytanie.
– Jaką obietnicę? – Żalnicki książę wpatrywał się w nią z napięciem.
– Że uczyni go równym bogom – z prostotą odparła Szarka. – Zird Zekrun przyobiecał Wężymordowi bogactwo, panowanie nad potężnymi krajami, zemstę na rodzie żalnickich kniaziów. I nieśmiertelność. Tę ostatnią próbuje mu podarować poprzez sorelki. Poprzez ich zagładę – przygryzła wargę – choć nie śmierć prawdziwą, bo istoty podobne sorelkom niełatwo umierają. Potrafią się za to przemieniać, przyjmować pozór śmiertelników i więcej jeszcze niż sam kształt i pozór. Każdej jesieni, kiedy Wężymord płynie na Pomort, Zird Zekrun coraz mocniej przemienia go i splata z wodnicami.
– Ohyda – wyszeptał zbielałymi wargami kapłan. W jego głosie nie brzmiała zwyczajowa wściekłość, tylko zduszony strach i obrzydzenie. – Ohyda.
– Słyszałem ich płacz w Cieśninach Wieprzy – potrząsnął głową Suchywilk. – Każdy żeglarz słyszał. Ale mi w głowie nie postało, że to za przyczyną Zird Zekruna. Najpierw żmijowie, a teraz sorelki… Nie sądziłem, że tak daleko sięgnęła zgnilizna. Że się Zird Zekrun na podobną obmierzłość poważy.
– Powinniście mi tę rzecz wcześniej wyjawić – powiedział Koźlarz.
A juści, pomyślał zgryźliwie zbójca. Będziesz miał teraz, parszywcze, nad czym nocką podumać. Bo widzi mi się, że niełatwa będzie przeprawa z Wężymordem. Szykuje się nam nie marna wojenka z uzurpatorem, ale walka z hybrydą może bogom równą, nieśmiertelną. Nie wiedzieć, czy cię przed nim ten wielgachny miecz obroni.
– Nie pytaliście, książę – powściągliwie odparła Szarka.
– Zapytam – rzekł Koźlarz. – Bądźcie spokojni, zapytam.
Oj, chciałbym się przypatrywać, pomyślał Twardokęsek, jak będzie książątko wypytywać Szarkę o tajemnice bogów. Widzi mi się, że wnet od spytek przyjdzie do połajanek, bo dziewka milkliwa i niepokorna. A na koniec może i do miecza, a nie wiedzieć, czyje ostrze przeważy. Albo, pomyślał z niepokojem, albo po połajankach godzić się zaczną, co nie byłaby rzecz niezwyczajna. Że też musiał się ten parszywy żalnicki gołodupiec napatoczyć…
– Kto tam wyrozumie, czemu Zird Zekrun nienawidzi sorelek – wzruszył ramionami Czarnywilk. – Jemu, prawdę mówiąc, żadne przyczyny niepotrzebne. Tyle wiemy, że wodnice zawsze kochały Sellę. A ona od dziecka na brzeg biegała i bardziej lgnęła do morskiego ludku niźli śmiertelników. Po owej rzezi dworca na długo słuch o niej zaginął, mianowicie dla tej przyczyny, że wodnice wezwały na ratunek Mel Mianeta. Nie wiedzieć, czym go ubłagały, dość że Morski Koń dziewuszkę oddał do klasztoru Rożenicy – Wieszczycy, hen daleko, aż w Sinoborzu. Na własnych ramionach ją poprzez Morze Wewnętrzne przeniósł – rzekł dobitnie. – On, bóg potężny, co całym Morzem Wewnętrznym trzęsie. A przecie nie ocalił…
– Nie pojmuję – podrapał się po głowie karzeł. – Niby mówicie, że bogowie prześladują ród Iskry, a tymczasem Mel Mianet dziewkę z opresji ratuje. To niby jak?
– Nie wszystkie krowy równo mleka dają – wtrącił sentencjonalnie zbójca. – Toć mógł ją Zird Zekrun tropić, a Mel Mianet ratować. Skąd człowiekowi wiedzieć, o co się nieśmiertelni swarzą? A że się swarzą, wiele jest dowodów. I mogą się na nowo powaśnić. Jeśli nie o dziedzictwo Iskry, to z powodu Żalników. Bo rzeknijcie mi łaskawie, czy z dobrej woli bogini oddała władztwo Zird Zekrunowi? Zgarnęła sprzęty, grzbiet kapotą nakryła i precz poszła? Jak żebraczka wciąż się po gościńcu bezdomna obraca? Objaśnijcież mnie, jaśnie książę – przymrużył wrednie oczy. – Wyście ponoć wtedy siedzieli w rdestnickiej świątyni. Coście zobaczyli?
– Niewiele – żalnicki wygnaniec wcale nie stropił się zbójecką natarczywością. – Lecz dość, by rozumieć, że o podobnych rzeczach nie przystoi głośno się wydzierać.
Szarka roześmiała się dźwięcznie.
– Zamilcz, pogańska dziwko! – wrzasnął kapłan. – Pierze tobie drzeć, a nie boskimi imionami gębę wycierać! Nie będziemy cierpieć…!
– Będziecie! – Ręka Koźlarza ciężko opadła na ramię Kostropatki. – Póki rozkażę, będziecie cierpieć, choćby i bluźnierstwo.
– Słusznie – uśmiechnął się krzywo Czarnywilk. – Bo na piasku nasze przymierze budowane, mości książę, jeśli zawczasu nie weźmiecie za pysk swojego kapłaństwa, i to króciutko. Myśmy z kniaziem cierpliwi, najwyżej który waszemu wyszczekanemu poplecznikowi żebra pogruchocze. Ale jakby tu kilka tuzinów woja stało, a byle kapłański pokurcz krucjatę począł głosić i wypominać narodowi pogaństwo, nie zwlekawszy ktoś niecierpliwy łeb by mu toporzyskiem ściął. Zanadtośmy się podobnych nawoływań osłuchali – dodał gorzko. – Nie będzie w Krainach Wewnętrznego Morza ni jednego boga, który by po Zwajeckie Wyspy nie sięgał.
– Tyle że o naszą doczesną dostatność im szło, kurewnikom! – huknął potężnie Suchywilk. – Bynajmniej nie o wieczyste bytowanie! Jeno o dobytek! O hawemie zwajeckie, co w nich najlepsze na świecie żelazo dobywamy. O świnie nasze i woły. O okręty, co od nich śmiglejszych próżno w świecie szukać. Nie darmo sam Wężymord na zwajeckim okręcie pływa. Na zrabowanym!
– A wyście niby nie grabili?! – rozdarł się piskliwie Kostropatka. – Kto na wiking po wszelakich brzegach chadzał? Kto cytadelę w Uścieży złupił i podpalił? Czy aby nie wy, Czarnywilku? A kto skalmierskie porty spustoszył i dożową córkę w niewolnicę obrócił? Nie wy, Suchywilku?
– Ano ja! – zwajecki kniaź wyszczerzył po wilczemu zęby. – I dlatego właśnie z nami, klecho, się zmawiacie i przeciwko Wężymordowi knujecie. Nie dla pociechy dusznej, ni ócz naszych modrych, ale właśnie dlatego, że nie masz w Krainach Wewnętrznego Morza lepszych nad Zwajców żeglarzy. A jak wam w tym jaki bogobojny skrupuł szkodzi, to zawczasu zawróćcie, ot, chociażby do klasztoru świątobliwej mateczki. Bo myśmy ludzia świecka i gruba, możem łacno waszą kapłańską delikatność urazić.
– Albo kapłańską delikatną osobę poturbować, jeśli gęby nie zawrze – dodał znacząco Czarnywilk.
– Skoro już wyłożyliśmy sobie urazy wzajemne, nie pomnę, który raz – odezwał się ironicznie Koźlarz – pokornie proszę i przedkładani, byśmy za naszym przewodnikiem nieco szybciej szli. Chłopina się zestrachał wrzaskami czcigodnych osób i tak wprzódek wyprysnął, że ledwo go między krzami widać. A niech nas tutaj zgubi, tedy całe nasze przyszłe przymierze pospołu z rachunkiem krzywd dawniejszych ugrzęźnie w trzęsawisku.
Pierwszy ryknął śmiechem zwajecki kniaź – wbrew sobie, lecz tak donośnie, że z karłowatej chrzęśli poderwało się stadko wychudzonego ptactwa.
– Zaś co do nawracania – ciągnął cierpko Koźlarz – to i kapłańskie nadzieje, i wasze obawy przedwczesne. Ja wam mogę, mości kniaziu, dzisiejszego dnia stosowne pergaminy podpisać i opieczętować należycie, poprzysiągłszy, że za mojego panowania ni jedna wyprawa nie pociągnie z Żarników na Wyspy Zwajeckie. Ale wy wiecie i ja wiem bardzo dobrze, jak to drzewiej z owymi krucjatami bywało. Zbierała się w dworzyszczu co znaczniejszego panka gromada narodu, dobrze od kapłanów podjudzona przeciwko poganom i lepiej jeszcze spragniona łupu…
– Panie! – zaprotestował Kostropatka.
– Dosyć! – głos Koźlarza ciął jak brzytwa, – Więc nikt się na kniazia nie oglądał, ani szlachta, ani zakon Bad Bidmone. Lecz ja podobnej rzeczy nie ścierpię. Nie będzie drobnych wojenek wbrew kniaziowskiej woli, nie będzie nawet szlacheckiego zbójowania po gościńcu. J tych wszystkich zbójrycerzy powywieszam jako psów! A będzie mi się który pan sprzeciwiał, takoż na gałę: skończy! Kapłanów nie wyłączywszy! – obrócił spojrzeń: na Kostropatkę i zbójca dech wstrzymał, bo mu się zdało, że książę na poczekaniu zetnie kapłanowi łeb.
Kostropatka aż się krok w tył cofnął przed książęcą furią. Koźli Płaszcz uśmiechnął się zimno, samymi kąciki mi ust.
Zbójca z namysłem przymrużył oczy. Coś mu się zdawało, że książę jeno markuje wściekłość. Wybuch Koźlarza w niczym nie przypominał rozjuszenia Suchywilka i jego połajanek, które wybuchały z nagła i mijały be śladu. Złość wygnańca była odmienna, chłodna i wystudiowana, jakby z dawien dawna czekał okazji, lecz tym bardziej zaskakująca, że zazwyczaj nie wtrącał się w podobne spory. Co więcej, wydało się nagle zbójcy, ż Koźlarz z rozmysłem usuwa się w cień, pozwalając Suchywilkowi dzierżyć wszelką komendę. Bo tak naprawdę pomyślał Twardokęsek, taki szmat czasu razem leziem; a człek ni odrobinę nie wie, czego się po tym żalnickim książątku spodziewać. Ani kędy bywał po tym, jak go ojcowizny wypędzono, ani w jakim winie gustuje, ani które dziewki mu w smak utrafią. Choć to ostatnie najprędzej przyjdzie zgadnąć, dodał, spoglądając spod przymrużonych powiek ku Szarce.
– Niebezpieczne słowa, mości książę – zauważył kg rzekł. – Niebezpieczne i zgoła bliskie bluźnierstwa, bo wiem nigdy w Krainach Wewnętrznego Morza nie bywało, aby kniaziowie kapłanów wieszali. Nie zamierzacie chyba powadzić się z boginią?
– Gdzieżbym śmiał? – Koźlarz spojrzał nań chłodno. Póki co jednak zakon Bad Bidmone pozostaje bez zwierzchności. A ja znam swoje kniaziowskie obowiązki i praw z racji urodzenia mi przynależne. Nie zapominajcie, żeń się chował w świątyni i że od samej żalnickiej pani pobierałem nauki. Za jej przyzwoleniem i błogosławieństwem żyw wyszedłem z rdestnickiej cytadeli w ową straszną noc najazdu. Z jej woli noszę na plecach Sorgo, miecz wykuty w ogniach Kii Krindara na wieczną pamiątkę łaski i opieki bogini nad książęcym rodem. I ona jedna może mi go odebrać.
– Nie sądzę – niedbale rzekła Szarka.
Książę odwrócił się ku niej – zielone i szare oczy zwarły się w sztychu, z jednaką gwałtownością. Jadziołek na ramieniu dziewczyny wysunął wprzód szyję i zasyczał nienawistnie. Grzebień krótkich, świeżo odrosłych piór podniósł się na jego głowie jak do polowania.
– Objaśnijcież mnie, pani – powiedział wreszcie Koźlarz ze zgoła dworską uprzejmością, która nie wiedzieć czemu zabrzmiała w uszach zbójcy niczym drwina. – Ja jestem człek prosty, na wygnaniu chowany między pospolitym narodem, gdzież mnie do waszej eksperiencji z bóstwami. Tym bardziej radbym wiedzieć, przed czym mnie w swej przenikliwości przestrzegacie.
– Nie jest rzecz niewieścia przed czymkolwiek was bronić czy przestrzegać i nie śmiałabym się podobnego afrontu dopuścić – Szarka skłoniła głowę, kryjąc drobny, niemal niedostrzegalny uśmieszek.
Tutaj żądło było ukryte głębiej, ale przecie Twardokęsek dobrze pamiętał, jak na Przełęczy Skalniaka rudowłosa córka Suchywilka zastąpiła księciu drogę do ukrytego w skale potwora.
– Nadto przeciwić się wam lękam, panie – ciągnęła dwornie, od czego Twardokęska aż kłuło nienawistnie w uszach – boście zanadto do wieszania skorzy. A może być, mowa moja nie znajdzie uznania w waszych uszach.
– Ani komu w głowie postała myśl, by wam w czymkolwiek uchybić, pani – książę ukłonił się nieznacznie, co, jak spostrzegł zbójca, nie było łatwe na omszałym pieńku – a już najmniej obwiesić. Toż wyście między nami niczym najcenniejszy klejnot – jako dziedziczka naszego umiłowanego druha, żalnickiego kniazia.
„Umiłowany druh" popatrzał na Koźlarza z niedowierzaniem: nie potrafił zdecydować, czy się z niego naigrawają, czy też przeciwnie, honor mu czynią.
– Dosyć – powiedziała miękko Szarka. – Myślę, że wiem, co się zdarzyło w rdestnickiej świątyni, książę.
– Kniaziu – poprawił ze złością Kostropatka. – Do pomazańca bogini trza mówić: kniaziu.
– Jak rozkażecie, kniaziu – rudowłosa znów skłoniła głowę.
– Nie rozkażę – skrzywił się Koźlarz – bośmy nie w kniaziowskiej cytadeli, jeno, jakeście to trafnie, mości zbójco, ujęli, po trzęsawisku wałęsamy się niczym żaby. Jednak przed wieczorem staniemy w obozie Jastrzębca. I tam dość czasu będzie – popatrzył na Szarkę – by się rozmówić o rdestnickiej cytadeli. A także o innych rzeczach – dodał. – Bośmy zanadto długo z nimi zwlekali.