ROZDZIAŁ ÓSMY

Strażnicy nie ośmielili się jej zatrzymać. Książę na mnie czeka, powiedziała, a pod płaszczem miała jedynie lnianą, spodnią suknię. Bose stopy. Nie znali co prawda jej twarzy, ale we fraucymerze księżnej Egrenne było wiele dworek, zaś spichrzański pan nie przywykł sam sypiać. Zwyczajna rzecz.

Książę wciąż stał przy oknie, przypatrując się pożarowi miasta. Nie, nie zdziwił go widok córki Suchywilka – o ile istotnie była jego córką. Nazbyt dobrze znał pogłoski o dri deonemach, by dziwić się czemukolwiek. Może właśnie dlatego ze wszystkich ludzi, którzy zjechali na spichrzańskie Żary, służebniczka Fei Flisyon niepokoiła go najbardziej. Pozostałych potrafił choć w części zrozumieć. Nawet kapłanów Zird Zekruna, którzy, jak mu się zdawało, nader srogo zawiedli się tej nocy w rachubach. Rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wymykała się jego pojmowaniu.

– Pani – nieznacznie skinął głową, kiedy podeszła bliżej. – Co was do mnie sprowadza, pani, w tę jakże osobliwą noc?

Wiedział już, że Zwajcy odnaleźli ją w ruinach wieży Śniącego. Żywą. Jednak kiedy stanęła obok w białej sukni, a jej twarz była jasna, niemal przezroczysta, wydało mu się, że tak właśnie musi wyglądać Annyonne, o której przed laty, dawno temu, opowiadała mu piastunka. Bo w Górach Żmijowych nadal straszono dzieci widmem bladoskórej niewiasty, która zakrzywionym sierpem ucięła głowy Stworzycielom w czasach, gdy świat był młody jak niemowlę. I co roku, właśnie w noc Żarów, po trzykroć przeklinano jej imię.

Jednak córka Suchywilka była niezawodnie śmiertelna. Jej ręka drżała, kiedy odgarnęła włosy z twarzy. Krwawiła, w wycięciu sukni dostrzegał wyraźnie ledwo przyschniętą rankę. Widział też, że jest wyczerpana do granic możliwości.

A jednocześnie, pomyślał, jednocześnie bogowie potrafią nas omamić na wiele sposobów.

– Nie jestem pewna – powiedziała jakby ze zdziwieniem Zwajka. – Naprawdę. Wiedźmie przepowiednie, spiski, powalona wieża boga, nie potrafię wszystkiego ogarnąć. Jakbym zatraciła się w dusznym koszmarze.

– Tedy jest nas dwoje.

– Nie – potrząsnęła głową. – Mylicie się, książę. Wierzę, że moglibyście mnie w wielu rzeczach objaśnić i wdzięczna będę, jeśli zechcecie. Ale nie jest nas dwoje w żadnej z nich. I cokolwiek postanowicie w tej materii, to bez znaczenia i nic nie zmieni.

Książę Evorinth uniósł brew. Mógł ją odesłać do Wiedźmiej Wieży za przewiny dotkliwsze niż ubliżanie panu Spichrzy. Przywędrowała z wiedźmą tej samej nocy, kiedy w Trątniowcu i Cierzynie mordowano jego poddanych, i szła od strony Gór Sowich, odwiecznego zwierzołackiego siedliska. Nie potrzebował dowodów. Nie potrzebował nawet sądu. Starczyło rozpuścić wieści wśród rozszalałego motłochu. Herezja i bluźnierstwo, pomyślał. Dość, by uwięzić ją w ciemnicy głębszej niż lochy pod Wiedźmią Wieżą. Tak głębokiej, że Suchywilk nie zdoła jej odnaleźć.

Będzie czas, pomyślał. Nie raz wydawał ludzi katu: nie darmo w Górach Żmijowych nazywano go Wieszacielem. Jednak wbrew temu, co powtarzano ze sprośnym rechotem w spichrzańskich oberżach, nie znajdował uciechy w przypatrywaniu się torturowanym niewiastom ani przyozdabianiu dusielnic ścierwem zbiegłego chłopstwa. Podpisywał pergaminy. Przyjmował petycje. Sprawował sądy. Lecz po jego prawicy nieodmiennie zasiadał Krawęsek w długiej świątynnej szacie i zwierciadlanym naszyjniku, świadectwie władzy sprawowanej w imieniu Nur Nemruta. Z lewej zaś strony miał księżnę Egrenne, drobną, wysuszoną niewiastę, która była jego matką i w złości potrafiła rzucać się na posadzkę sali audiencyjnej, wzywając bogów na świadectwo swej krzywdy, rwąc włosy z głowy i przeklinając synowską niewdzięczność. I to regenci spisywali pergaminy wyroków. On tylko kreślił na dole swój podpis.

Malowany książę, pomyślał. Straszak dla pospólstwa, Wieszaciel z przyprawionymi rogami karnawałowego diaska.

Aż do dzisiejszego poranka. Obudził go błazen. Nie pokojowiec, jak to zwykle bywało, nie matka, która często wpadała z krzykiem do książęcych komnat, kiedy coś szło nie po jej myśli. Szydło pojawił się w drzwiach sypialni, jakby zmalały i jeszcze bardziej skurczony niż zwykle. I starszy. Dziwna rzecz, pomyślał książę, widzi się posturę, garb albo pokręcone kończyny, ale nie dostrzega wieku owych monstrów, które czepiają się dworskiej klamki. Jednak nie miał czasu na dalsze rozmyślania. „Pani Jasenka – powiedział karzeł – chodźcie szybko, wasza wysokość, pani Jasenka…”

To nigdy nie była jedna z tych rzeczy, o których śpiewali pieśniarze. Jasenka za mało znaczyła we fraucymerze, by księżna Egrenne próbowała podsuwać ją synowi na kochankę – a miała zwyczaj dbać, by tych mu nie brakowało. Zbyt uboga. Zbyt niebezpieczna – córka buntownika, który wraz ze spichrzańskim kniaziem pociągnął przeciwko świątyni. Zbyt głupia, by dać się przekupić. I zbyt nieostrożna, by pozwolić się zastraszyć. „Jeśli mój pan jest ze mną, któż będzie przeciw mnie", powiedziała, kiedy próbował odesłać ją ze Spichrzy. A teraz nie żyła.

Nie mógł wybrać doradców ani odprawić opiekunów, więc samowolnie wziął kochankę: bardzo żałosna granica możliwości dla kogoś, kto powinien być władcą Spichrzy. Wiedział, że było w tym wiele uporu, nic nie znaczącej wściekłości i rozgoryczenia. Lecz nigdy nie było miłości.

– Wierzcie, że nie próbuję was obrazić. I jestem zbyt zmęczona, by wysłuchiwać obelg – Szarka uśmiechnęła się bladym uśmiechem, który nie sięgał oczu. – Ale jest między nami różnica, książę. Bo w wieży Śniącego zobaczyłam wyraźnie moją przyszłość splątaną nierozdzielnie z przyszłością Krain Wewnętrznego Morza. Nie ma w tym mojej winy, książę, ani mojego wyboru. Jedynie drwina bogów, którzy ciskają nam w twarz nasze pragnienia.

Zaskoczyła go. Znużeniem, z jakim oparła głowę o framugę okna. Niezrozumiałym smutkiem w głosie, który sprawiał, że jej słowa brzmiały niemal jak prośba.

I zaraz znienacka przyszło otrzeźwienie: to nie była słaba niewiasta, zaś słabość przeważnie bywa pułapką. Księżna Egrenne wyuczyła go tej lekcji na tyle dobrze, by – mimo łez i przekleństw – zdołał dzisiejszego ranka uwięzić matkę w jej pokojach. „Zabijcie ją, jeśli ktokolwiek wejdzie do komnaty bez mego zezwolenia", rozkazał przerażonym i nic nie rozumiejącym pachołkom. Dopiero w drzwiach spojrzał na nią – stała pośrodku alkowy, boso, z pobielałą twarzą, bez peruki, z siwymi włosami opa dającymi na ramiona – i powiedział: „Kiedy to się skon czy, matko, odjedziesz ze Spichrzy. Odjedziesz do jakiegoś małego klasztoru na uboczu, a ja będę cię odwiedzał, jak przystoi synowi. Ale jeśli kiedykolwiek wystąpisz przeciwko mnie, rozkażę zatknąć twoją głowę nad bramą Spichrzy, dokładnie na tym samym haku, na którym powieszono głowę ojca. Mam nadzieję, że zrozumiałaś to dokładnie, matko". Sądził, że właśnie dlatego usłuchała: nie tyle z powodu słów, ile jego głosu. Nigdy wcześniej nie mówił do niej w podobny sposób. Jakby już umarła.

Wet za wet, pomyślał. Matka i Jasenka, które tak długo walczyły ze sobą jak psy nad padliną. Jedna martwa, druga skazana na wygnanie. Ale w tym także nie było żadnej z tych rzeczy, o których śpiewano pieśni. Jedynie daremna, bezowocna wściekłość, którą przykrył obraz płonącego miasta.

– Czy zechcecie mi o tym opowiedzieć, pani? – spytał ostrożnie. – O tym, co zobaczyliście w wieży Śniącego. I o waszych pragnieniach.

Pozwoliła poprowadzić się do wysokiego krzesła, bez słowa przyjęła kielich z winem. Piła powoli, przymrużonymi oczami wpatrując się w pomalowane na rdzawo ściany.

– Moje pragnienia… – powtórzyła martwym głosem. – Książę, przeszłam daleką drogą z powodu moich pragnień. Dalszą, niż potrafisz zrozumieć. To mnie w jakiś sposób chroniło, z początku. Ponieważ byłam obca w Krainach Wewnętrznego Morza, a ci, którzy stawali mi na drodze, nie należeli do mnie. Jedynie wiedźma… – zawahała się. – Wiedźma odnalazła nas przy przełęczy Skalniaka, może nawet uratowała mi życie. A może nie – podniosła na niego wzrok. – Nigdy nie będziemy wiedzieć. Jednak dlatego próbowałam ją odesłać. Byłam jej winna choć tyle. Nikomu więcej nic nie jestem winna. W każdym razie tak mi się zdawało, póki nie weszłam do wieży Śniącego… Nie wiem, dlaczego to opowiadam, książę.

– Dlatego, że cokolwiek postanowię, nie zdołam zmienić przeznaczenia – podpowiedział.

Jej własne słowa. Znacznie bardziej urągliwe niż wszystko, co zdążyła powiedzieć księżna Egrenne, nim na koniec zostawił ją własnym myślom – zdumioną i przerażoną zarazem. Lecz książę Evorinth bynajmniej nie usiłował zmieniać przeznaczenia. Wściekłość, która ogarnęła go na widok smukłej, nieruchomej dłoni Jasenki, przygasła i zelżała pod naporem wieści z ogarniętego pożarem miasta. Miasto, nad którym miał panować, umierało. Bał się. Muszę coś postanowić, myślał. Już teraz. Nie czekając na rady Krawęska, nie szukając sprzymierzeńców wśród kapłanów, nie licząc na wsparcie rajców. Musiał coś postanowić – chociażby o losie rudowłosej Zwajki. Nie wiedział co.

Szarka skrzywiła się.

– Ale obawiam się, że możesz próbować mnie zatrzymać, książę. Wysłać skrytobójców do moich komnat, zatruć wino, które pijemy. Nawet jeśli nie życzysz mi śmierci, masz powody, by mnie uwięzić, choćby jako zakładniczkę w przetargach z Zird Zekrunem. Tak, jak zamierzałeś postąpić z żalnickim księciem – potrząsnęła głową i złotorude włosy szerzej rozsypały się po ramionach. – Nawet jeśli z początku zawarliście małe, tajne przymierze, wszystko musiało się zmienić, kiedy z Żalników ściągnęła Zarzyczka z orszakiem Pomorców. Tego nie było w planach, prawda, książę? Przymierze ze Zwajcami i Koźlarzem stało się zbyt niebezpieczne po tym, jak z Gór Sowich wylegli szczuracy, a Spichrza zaroiła się od pomorckich kapłanów. Nadto siedziba Fei Flisyon spłonęła, nim ktokolwiek zdołał zasięgnąć wieści o przyczynach, dla których posłała do Spichrzy dri deonema. To ostatnie, książę, oznacza, że w spór wdali się nie tylko kapłani, ale i bogowie. Czy mam mówić dalej?

– Wino nie jest zatrute. – Ponownie napełnił jej kielich. – Mówcie dalej.

– Ja nie szukam sojuszników, książę. – Obracała naczynie w palcach. – Nie musicie mi sprzyjać. Chciałabym tylko, żebyście nie próbowali mnie zatrzymać. Bo tutaj rozhulały się moce, których nie zdołacie okiełznać, a one mogą zetrzeć na proch i was, i wasze władztwo.

– Jako i was.

– Być może. – Spoglądała w okno, na odległą łunę pożaru. – Ale wy, książę, zostaliście ostrzeżeni i w przeciwieństwie do mnie mieliście wybór. Bo naprawdę nie macie nic, czego pragnę, ni jednej rzeczy i nie do was mnie posłano. Trzeba było usłuchać wiedźmy, książę. Trzeba się było nie mieszać w kapłańskie spory i pozostawić bogów samym sobie. Trzeba było odesłać moich ludzi precz z Wiedźmiej Wieży i co prędzej zapomnieć wiedźmie proroctwa. Tymczasem wyście poczęli łowić ogień gołymi palcami i, jak to zwykle bywa, w palcach nie utrzymaliście. Gdyż jego się nie da, książę, w palcach utrzymać, można tylko precz odrzucić, zanim w krąg rozgorzeje. Jako się właśnie stało. Zawarliście wiedźmę w ciemnicy, ja ją uwalniać poszłam. A dalej wszystko potoczyło się samo: Zarzyczka, którą zbójcy próbowali ubić na schodach cytadeli, Suchywilk, co z nagła córkę zaginioną odnalazł. Jakby mnie kto na pasku przywiódł pod wasz dach, książę.

– Za to mnie winić nie możecie.

– Nie winie. Tyle, książę, żeście za wścibstwo i niebaczenie srogo zapłacili. Zrazu pomordowaniem waszej nałożnicy, dalej pożarem miasta…

Ręka Jasenki, pomyślał. I jej kot, który na dźwięk otwieranych drzwi leniwie podniósł pysk znad kałuży krwi.

– Tego nie tykajcie, pani – odparł przez zaciśnięte zęby. – O tym z wami mówić nie zamierzam, choćbyście nie tylko dri deonemem, ale i samą boginią byli.

– Doprawdy? – spytała bardzo spokojnie. – Myślę, że jednak będziecie ze mną mówić, książę. I myślę, że teraz już nie macie wyboru. Bo to jednak ja byłam w świątyni, kiedy wieża Nur Nemruta zaczęła rozpadać się w gruzy.

– Byliście wewnątrz? – nie ukrył zdumienia. – Jakim więc sposobem…?

– Nie wiem – uprzedziła pytanie. – Nie wiem, jak ocalałyśmy. Może dzięki obręczy dri deonema, może poprzez moce wiedźmy, a może za przyczyną Zarzyczki. Dlaczego kapłani Zird Zekruna próbowali ją zabić? – zapytała nagle. – Nie pytam z pustej ciekawości, książę, ale jeśli wiesz, co pchnęło panią Jasenkę do napaści na księżniczkę, czas, abyś to wyjawił. Jako i powody, dla których Pomorcy zamordowali twoją nałożnicę w tak potworny sposób.

– W tym się mylisz, pani – powoli odpowiedział książę. – To nie byli Pomorcy. Zabiła się własną ręką. Była opętana, to prawda, stąd skalne robaki. Ale zabiła się sama, aby kapłani nie popchnęli jej przeciwko mnie – odwrócił twarz. – Tak, jak popchnęli ją przeciwko Zarzyczce. Czy ta wiedza ci wystarcza, pani?

Mnie nie wystarcza, dodał w myślach. Nie po tym, jak zobaczył jej twarz, w której wiły się tłuste białe larwy. Na blacie toaletki, gdzie w równych rzędach wciąż pyszniły się butelki z kosztownego skalmierskiego szkła, drobne ampułki, których przeznaczenia nie potrafił odgadnąć, zwierciadła z polerowanego srebra, grzebienie wykładane słoniową kością. I ofiarny sztylet pomorckich kapłanów, ułożony równo pomiędzy puzderkiem z pudrem i flakonem perfum.

Nie umiał uwierzyć, że zdobyła się na coś podobnego. Od lat patrzył, jak z zastraszonej prostaczki zmienia się w książęcą faworytę, nie tyle potężną, ile ufną we własną potęgę. Jednak zwykle poruszała się rytmem, który potrafił odgadnąć i zrozumieć – nawet wówczas, gdy na jej rozkaz topiono co bardziej urodziwe dworki i kiedy sprzedawała kapłanom tajemnice ich łożnicy za wywary dla pobudzenia płodności. Lecz właśnie ta przewidywalność utrzymała ich razem, pomimo jego znudzenia, jej wyrachowania i głupich kłótni, kto będzie zasiadał po książęcej prawicy podczas świątecznych uczt. Rychło poznał ją wystarczająco dobrze, by usypiać płytkim, niepewnym snem władcy najpiękniejszego z miast Krain Wewnętrznego Morza zaraz po tym, jak zmęczeni opadali wreszcie na poduszki jej łoża. Nawet nie zaufanie, pomyślał, tylko cierpka pewność, że w Spichrzy jest dość szakali gotowych rozszarpać odtrąconą książęcą kochankę. Nie rozumiała tego, nie potrafiła snuć intryg, jednać sprzymierzeńców. Była dokładnie taka, jaka powinna być. Przewidywalna i bezpieczna.

A teraz ten sztylet. Sztylet, list i skalne robaki w jej twarzy.

Szarka musnęła palcami jego bark: dotyk był tak lekki, że niemal go nie poczuł, lekki i w niezrozumiały sposób kojący. Jednak kiedy znów na nią spojrzał, obejmowała się ramionami, jakby raptownie powiało chłodem.

– Skalne robaki mnie przerażają – powiedziała bezbarwnym tonem. – Widziałam wczoraj, jak żywcem toczyły niewiastę, z którą przewędrowałam Góry Żmijowe. To była dziwka, książę, nikt znaczny. Zwyczajna ladacznica, której zdarzyło się pobłądzić między potężniejszych od siebie. Odnalazłam ją zdychającą na brzegu Psiego Ruczaju. Nie wiem, w którego z bogów wierzyła, ale kiedy tam przyszłam, jej twarz, książę – spojrzała mu prosto w oczy – kiedy tam przyszłam, jej twarz była kawałem mięsa drążonego przez robaki. Ryły w niej jak w ścierwie, a ona wciąż żyła. Próbowała utopić się w strumieniu, ale nie miała dość siły, by wpełznąć głębiej w bystrze. Niewiele widziałam wcześniej rzeczy równie potwornych, jak owa zdychająca dziwka. I wierzę, książę, że pani Jasenka wybrała lepszy los. Wybrałabym podobnie.

– Chroni was obręcz dri deonema. Nawet Zird Zekrun nie poważy się wystąpić przeciwko powierniczce mocy Fei Flisyon.

– Nie wiem, jak wiele jej mocy pozostało po tym, jak usnęła zeszłej nocy w grotach pod Traganką – uśmiechnęła się posępnie. – Nie wiedzieliście, książę? Tedy was objaśnię. Nie jeden Nur Nemrut odszedł z Krain Wewnętrznego Morza. Cokolwiek to oznacza.

Książę odstawił kielich. Odstawił albo też naczynie wyślizgnęło się z jego osłabłych nagle palców.

Zwajka pochyliła się ku niemu nad stołem.

– Gdy stałam tam, książę, w wieży Śniącego i podłoga poczęła osuwać się pod moimi stopami, to było, jakby rozpękła się materia świata. Jakbym zaczęła nagle umierać wraz z Nur Nemrutem, kiedy odchodził w głąb zwierciadeł. Obawiam się przepowiedni, książę, wszelkiej przepowiedni, i chciałam, żeby zamilkła. Jednak wiele, naprawdę wiele, dzieli podobne pragnienie od tego, co zdarzyło się w wieży. Bo wciąż po części byłam zanurzona w odbicia i w jego sen, książę, sprzężona z bogiem więzią niemal tak mocną jak ta, która łączy mnie z jadziołkiem. I na koniec właśnie jadziołek zdołał mnie wydobyć. Myślę, że w innym razie umarłabym, nim jeszcze pękłyby ostatnie lustra. Czy rozumiesz mnie, książę?

Nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Gapił się na nią w przerażeniu, a w głowie bezładnie kołatały mu się słowa przepowiedni – o odejściu bogów i zagładzie Krain Wewnętrznego Morza.

– Tego też nie potrafię poskładać – powiedziała w zamyśleniu, bardziej do siebie, niż do niego. – Zarzyczka była przynętą. Chciałam wywabić Koźlarza, wypytać go z dala od cytadeli i waszych szpiegów. Tymczasem sama wpadłam w niewód jak dziecko. Nawet nie w pułapkę Zarzyczki, ale w sidła jej życzenia. Czy chcesz posłuchać o życzeniu żalnickiej księżniczki, panie? O życzeniu wypowiedzianym w najświętszą noc Krain Wewnętrznego Morza?

– Tak. Jeśli zechcecie mi powiedzieć, pani.

– To nie ma nic wspólnego z moimi pragnieniami, książę – pokręciła głową. – Po prostu Zarzyczka dotknęła zwierciadła, nie rozumiejąc, co przywołuje. Może nawet niczego nie przywoływała, może po prostu starczyło jej życzenie. „Chciałabym, żeby powrócili żmijowie", powiedziała, kiedy chodziłyśmy ulicami Spichrzy. „Żeby wszystko było jak wcześniej". I te zwierciadła odpowiedziały, książę – w jej głosie zabrzmiało zdumienie. – Bez wahania, jakby cały karnawał rozpętano jedynie po to, by Zarzyczka wypowiedziała życzenie i usłyszała przepowiednię. Przepowiednię o powrocie żmijów. Dlaczego to takie ważne? – spytała nieoczekiwanie ostro. – Żmijowie?

Przez chwilę nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nawet w czasach, kiedy na północy biło jeszcze źródło Ilv, a żmijowe harfy grywały w ludzkich domostwach, skrzydlate węże nieba żyły daleko stąd. Żmijowie, skalne robaki, klątwy Zird Zekruna, pomyślał z odcieniem zdziwienia. Jeszcze trzy pokolenia temu były jedynie opowieściami o dalekiej północy, równie obcymi i dalekimi, jak legendy o jadziołkach. Tymczasem teraz kapłani Zird Zekruna pienią przekleństwo skalnych robaków po Górach Żmijowych, ja zaś siedzę w komnacie z niewiastą, która otwarcie obnosi jadziołka po spichrzańskich ulicach, i rozprawiamy o odejściu żmijów. Nie minęły trzy pokolenia, a poznaliśmy legendy północy równie dobrze, jak stare bajania naszych babek. Zresztą to już nie tylko wiedza, bo sama północ stanęła u naszego progu i niezadługo wyciągnie ręce po nasze domostwa. I po nas.

Jednak nie umiał odgadnąć, co oznaczał powrót żmijów dla żalnickiej księżniczki i dlaczego spośród wszystkich możliwych – wypowiedziała właśnie to życzenie. Wymykało się rachubom. Powrót żmijów, powtórzył w myślach. Pragnienie żalnickiej kuternóżki wychowanej na dworze Wężymorda i naznaczonej mocą pomorckiego boga. Nie zwycięstwo jej brata, nie zdjęcie przekleństwa, nawet nie zagłada Zird Zekruna, który przecież skrzywdził ją ponad wszelkie wyobrażenie. Tylko powrót żmijów.

I jeśli słowa Szarki były prawdziwe, kolejna moc wyrwała się na wolność. Wywieszczona w majaczeniach wiedźmy i pożegnalnej przepowiedni Nur Nemruta Od Zwierciadeł.

– Nie wiem zbyt wiele o żmijach, pani – zaczął z namysłem. – Nie więcej niż pospolicie powtarzają w przysiółkach u podnóża gór. Niegdyś gnieździli się w dziedzinie Org Ondrelssena Od Lodu i strzegli żywej wody. A potem coś wydarzyło się na najdalszej północy. Zniknęli, pani. I nikt nie zdołał ponownie odnaleźć ścieżki do źródła Ilv. Były pogłoski, rozmaite i po części sprzeczne. Jednak właśnie coś około tego czasu wśród pomorckich piratów wypłynął Wężymord i z cicha gadano, że on właśnie zasłużył się Zird Zekrunowi rzezią żmijów. A wszystko, co nastąpiło później…

– Było możliwe, ponieważ zniknęli żmijowie – dokończyła. – Ale, o ile wiedźma mówi prawdę, zaś Wężymord nie jest dłużej śmiertelnikiem, powrót żmijów w żadnym razie nie zmieni losu Zarzyczki. Coś mi umyka, książę. Nie wiem co.

– Nawet jeśli tak jest, dlaczego mielibyście się lękać powrotu żmijów, pani? Nie sądzę, byście sprzyjali pomorckiemu bogu.

– Nie sprzyjam – zaśmiała się sucho. – Nie mogę sprzyjać komuś, kto próbuje mnie utrupić, książę. Ale nie zamierzam też pozwolić, by wplątano mnie w cudze waśnie. I myślę, że po dzisiejszej nocy wasi kapłani po dwakroć się namyślą, nim ponownie we mnie uderzą. Po tym, jak zabiłam Krawęska w wieży Nur Nemruta i podłożyłam ogień pod Spichrze.

– Co zrobiliście? – spytał zmartwiałym głosem.

Nie był w stanie zawołać straży. Przesłyszałem się, pomyślał. Ona tego nie powiedziała. Nie mogła tego powiedzieć.

– Podłożyłam ogień pod Spichrze – bez strachu wytrzymała jego spojrzenie. – Nie, nie własnymi rękoma. Posłałam Twardokęska. Przykazałam mu, żeby podburzył pospólstwo przeciwko kapłanom i wam, książę. Niezawodnie spróbują nas zatrzymać, rzekłam, trzeba więc zamęt wzniecić, byśmy się mogli wymknąć chyłkiem z miasta. Nie omyliłam się, prawda książę? Nie pozwolilibyście nam odejść w pokoju, ni mnie, ni Zwajcom, ni żalnickie – mu wygnańcowi. Nie, nie odpowiadajcie, to i tak bez znaczenia. Bo, widzicie, ja nie znam Spichrzy. Nie wiem, czy wasi poddani was nienawidzą, czy kochają. Nie moja rzecz, książę, i nie dbam o to. Nie wiem też, jakim sposobem Twardokęsek rozpętał podobny bunt. Muszę przyznać – zaśmiała się – że nieco mnie zaskoczył. Nie oczekiwałam czegoś równie okazałego.

To się nie dzieje naprawdę, pomyślał, książę. Oszalałem.

Ta ostatnia myśl sprawiła, że poczuł się nieco lepiej. Wystarczająco, by móc wysłuchać reszty.

– Myślałam, że zbierze szajkę obdartusów i poturbuje straże pod bramami, a później wydarzy się jeszcze coś, sama nie wiem, co. Zaryzykowałam, książę, więcej niż przypuszczasz. Ale chciałam się przekonać, jak dalece przygotowano mi drogę. Jak dalece mam wybór. Czy zdołacie mnie zatrzymać albo zabić. Nie zdołacie, tak myślę. Możecie jednak próbować, a wtedy nastąpią rzeczy, przy których pożar Spichrzy jest jedynie karnawałowym ogienkiem. Dlatego proszę, książę: pozwólcie mi odejść. Nie panuję nad mocami, które mnie prowadzą, a tej nocy widziałam zbyt wiele ognia. Dlaczego to zawsze musi być ogień? – spytała udręczonym głosem. – Dlaczego zawsze te same słowa, te same twarze?

Nie, nie oszalałem, z ulgą pomyślał książę. To ona straciła rozum w wieży Śniącego. Patrzyła w zwierciadła, słuchała przepowiedni i straciła rozum.

– Bo skoro spośród wszystkich możliwych ludzi właśnie Twardokęsek wskazał mi drogę do pałacu dri deonema, musiała być ku temu jakaś przyczyna, książę. Nic nie zostawiono przypadkowi i to chyba najbardziej mnie przeraża. Pozornie – zaśmiała się – żadna z tych rzeczy nie miała prawa się zdarzyć. Walka, po której zostałam powierniczką Fei Flisyon Od Zarazy. Moje spotkanie z Koźlarzem w jej ogrodach, zaraz po tym, jak włożono mi na głowę obręcz dri deonema. Obręcz, która miała mnie chronić podczas wędrówki przez Góry Żmijowe. Przybycie wiedźmy, bym nie wykrwawiła się na darmo na przełęczy Skalniaka. Czy mam wyliczać dalej, książę? Aż do tego wczorajszego, sławetnego dnia, gdy Suchywilk odnalazł wreszcie zagubioną przed laty córkę? – podrzuciła z rozdrażnieniem głową. – Wszyscy rozradowani jak na wielkie święto. I dlaczego? Bo jakiś bóg pomieszał nieszczęsnemu Suchywilkowi rozum tak mocno, że gotów przysięgać, iż rozpoznaje we mnie własne nasienie. Czy nie dostrzegacie znajomego wzoru, książę? Czy to nie jest coś, co zdarza się jedynie w baśniach – odnalezione córki i rozpoznane księżniczki? Czy was to nie przeraża? Nic a nic?

– Ale dzisiejszego ranka wciąż nie byłam pewna. Wysłałam Twardokęska do miasta, ponieważ jego jednego mogłam odprawić przed tym, co czekało nas w wieży Nur Nemruta. Jeśli się nie mylę, jeśli naprawdę moją drogę przygotowano zawczasu, stosowne narzędzie musi być pod ręką, tak myślałam. I nie pomyliłam się, prawda, książę? Zbój Twardokęsek, prosty chłop z Gór Żmijowych, zrujnował najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza, prawie wysadziwszy was z tronu.

– Nie wierzycie, książę, widzę po waszej twarzy. Tedy pozwólcie, że wam przepowiem, co dalej nastąpi. Nie zatrzymacie mnie w cytadeli, bo nie macie dość ludzi, by walczyć i ze Zwajcami, i z tłuszczą, co wam na mury napiera. Będziecie zatem innych sprzymierzeńców szukać. I znajdziecie niezawodnie. Servenedyjki. Czy widzicie, ku czemu zmierzam?

Ku temu, pomyślał książę, aby mnie zastraszyć. Podpowiadasz mi przymierze z Servenedyjkami, ale tak, bym się go zawrzeć nie ośmielił. Nie wiem, kto owe sztuczkę obmyślił, dziewczyno. Czy to Suchywilk, czy Koźlarz przysłał cię z tą opowieścią, czy też własny skołatany rozum zwodzi cię na manowce. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Tyle, że nie powiódł się fortel. Bo zanadto owa opowieść wydumana, dziewczyno, zbyt wiele w niej bogów, strachów i majaczeń. Może być, żeście coś tam istotnie z wiedźmą i Zarzyczką w zwierciadłach oglądały, kto wie? Dziwne się rzeczy śmiertelnikom objawiają w noc Żarów, a dziwniejsze jeszcze zwidują. Ale cóż stąd?

Uniosła głowę i znów nie potrafił umknąć spojrzeniu jej zielonych oczu. Niewiasty zazwyczaj nie spoglądały w równie otwarty sposób. Nawet panie z dworu księżnej Egrenne.

Nie powinna iść do tej przeklętej wieży, pomyślał niemal wbrew sobie. Ani kulić się teraz w krześle, jakby moce Zird Zekruna naznaczyły ją do szpiku kości. I zaraz pomyślał, że przecież w wieży Śniącego dotknęły jej moce równie potężne, jak sam pan Pomortu. Kiedy patrzył w twarz zielonookiej córki Suchywilka, obłąkanej córki Suchywilka, miał uczucie, jakby zdarzyło się jej coś wykraczającego poza jego wiedzę o Nur Nemrucie, proroctwach i przyszłości.

Nie, nie dowierzał jej szalonym opowieściom. To było coś zgoła innego.

Wyglądała, jakby kazano jej patrzeć na własną śmierć.

– Nie musicie mi wierzyć, książę – powiedziała cicho. – Proszę tylko, żebyście zapamiętali moje słowa. Jeśli nic innego nie można zmienić, to zapamiętajcie je na później. Na kiedyś. Na czas zawieruchy, która niezadługo uderzy o brzegi Krain Wewnętrznego Morza. Staram się… staram się coś powstrzymać, odepchnąć zagładę o jeden krok do tyłu. To także prośba o wybaczenie, książę, bo obudziłam w Spichrzy moce, które niełatwo będzie poskromić. Więc, jeśli rozpęta się wojna, wspomnijcie moje słowa, proszę. Wszystko, co wam powiedziałam o wzorze wytyczającym moją ścieżkę. I pamiętajcie przepowiednię, która jest odpowiedzią na pragnienie żalnickiej księżniczki. „Kiedy umarłe pokona śmierć, kiedy spętane potarga pęta, kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo, powrócą żmijowie", tak właśnie brzmiała przepowiednia. Myślę, że Zarzyczka wciąż nie rozumie. Być może powinniście się modlić, aby nie zrozumiała. Ja z pewnością powinnam.

– Dlaczego? – spytał bardzo cicho.

Nie z ciekawości: raczej dlatego, że nie potrafił patrzeć, jak szaleństwo unosi ją coraz dalej. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby dbać o córkę Suchywilka, która przybyła do Spichrzy w obręczy dri deonema, z wiedźmą i zbójcą u boku. Nie w ową noc, kiedy Spichrza stała w płomieniach, zaś ze świątyni Nur Nemruta pozostała jedynie sterta gruzu i potrzaskanych luster. Jednak dbał. Może właśnie dlatego – noc i tak była pełna zniszczenia.

– Ponieważ jestem w jej przepowiedni – odparła: odpowiedź równie prosta i szalona, jak wszystkie poprzednie. – I jeśli przepowiednia ma się wypełniać, będzie mnie kosztowała utratę mojego pragnienia. Pragnienia, które zagnało mnie tak daleko, książę. Utratę wszystkiego, czyni jestem.

– Jakie to pragnienie, pani?

– Nie wypowiem go, książę. Wszystkie moje życzenia zostały wypowiedziane dawno temu i na darmo. Teraz chciałabym jedynie poczuć, że ruiny świątyni nie zdołały mnie pogrzebać. Że nadal jestem żywa.

Nigdy później nie potrafił przypomnieć sobie, dlaczego dotknął jej twarzy. Dlaczego wyciągnął rękę i przesunął palcem po krzywiźnie policzka, wilgotnego od łez. Może zresztą zrozumienie tego nie było najważniejsze. Może w ogóle nic nie było ważne, prócz jednej rzeczy: że pomimo płonącej Spichrzy i zwalonej wieży boga przez krótką chwilę mogli poczuć, że nadal żyją.

Usta córki Suchywilka smakowały łzami.

– Stąd to? – spytał później, o wiele później, kiedy leżała przy nim na twardym łóżku komendanta wieży, z policzkiem na jego ramieniu i oczami utkwionymi w belkowaniu. – Skąd…? – dotknął szerokiej, świeżo zabliźnionej rany na jej boku.

Podniosła się płynnym ruchem, nago podeszła do okna. W mdłym świetle dogasających pochodni widział też inne blizny, niektóre równie świeże, inne niemal niewidoczne. Skazy – nigdy wcześniej nie oglądał na niewieście podobnych – które sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze mniej rzeczywiste.

– Sorgo – napełniła kielich resztą wina, oparła się o okno i znów zapatrzyła na płonącą Spichrze. – Skalniak wybrał niewłaściwą ofiarę, więc mu przeszkodziłam. Tyle że bardzo trudno walczy się z Sorgo.

Mówiła o tym, przypomniał sobie. Mówiła wcześniej, że prawie się wykrwawiła, nim wiedźma odnalazła ją na przełęczy Skalniaka. Więc to był żalnicki książę, pomyślał z niezrozumiałym żalem.

– Czy to z jego powodu? – spytał miękko. – Przyszłaś z powodu żalnickiego księcia?

– Po części, tak myślę – uśmiechnęła się. – Nie zdołałam go odnaleźć.

Skinął głową: to było uczciwe. Nie całkiem, ale wystarczająco.

– Więc takie jest twoje pragnienie – powiedział z namysłem.

– To nie jest takie proste, książę – podała mu kielich. – Nigdy nie było. Tam, skąd pochodzę, od wieków powtarzają legendę o dwojgu kochanków, którzy poprzysięgli, że rozpoznają się nawet na jałowych równinach Issilgorol, w podziemnych komnatach bogów. Ona umarła pierwsza. Ukąsiła ją żmija, a mężczyzna przeszedł dla niej przez siedem bram prowadzących do piekieł, zostawiając coś w każdej z nich. Jednak dziewczyna go nie rozpoznała, bo umarli nie pamiętają żywych. Więc pozwolono mu zabrać ją z powrotem, ale ona nie znała nawet jego imienia i nic nie można było zmienić. Chociaż obietnice były prawdziwe i miłość była prawdziwa. Ale są obietnice, których nie można wypełnić, zaś miłość… czasami miłość nie wystarcza. Tam, gdzie się urodziłam, wciąż śpiewają o nich piosenkę. O letnim deszczu. I o tym, że kiedy on wreszcie przychodzi, jest już po prostu zbyt późno.

Nie wiedzieć dlaczego, książę pomyślał o Jasence. O jej smukłej ręce zwieszonej martwo przez poręcz krzesła – nieskończenie białej, bo wyciekła z niej cała krew. O kocie, który zlizywał krzepnącą posokę z posadzki.

„Ukochany mój", napisała Jasenka, choć w tym nigdy nie było żadnej z rzeczy, o których śpiewają pieśniarze. Jednak kiedy wreszcie podszedł do kobiety przy oknie, przed oczyma stała mu twarz Jasenki, strzęp krwawego mięsa, który będzie go ścigał poprzez nieskończone noce, aż do starości, gdy wreszcie odważy się opowiedzieć wnukom historię sławnego karnawału, kiedy nad ruinami świątyni Śniącego świeciły smugi pożarów i kiedy próbowali z rudowłosą córką Suchywilka ugasić strach i rozpacz – z powodu wszystkiego, co się zdarzyło i jeszcze miało zdarzyć.

Szarka znów przyciągnęła go do siebie i nie zdążył powiedzieć, że w baśni, którą powtarzano u podnóża Gór Żmijowych, chłopak jednak wyprowadza ukochaną poza siedem bram piekła. Pomimo złamanych obietnic i utraconej pamięci.

Kiedy tylko łuna przygasła za pagórkami, zbójca Twardokęsek poczuł, że poczyna mu wracać nadzieja. Wymknęli się cicho. Nim jeszcze nastał świt, rozjuszony Suchywilk spędził ludzi w jedną gromadę i nie bacząc na protesty pachołków, wydarł się na swobodę przez pogruchotaną furtkę. Powód klątw zwajeckiego kniazia nie był poniekąd tajny, a w każdym razie nie dla tych, którym zdarzyło się zawędrować pod północną wieżę, ci bowiem oglądali na parapecie Suchywilkową latorośl w nader bliskiej komitywie ze spichrzańskim księciem. Twardokęsek uśmiechnął się złośliwie na wspomnienie furii starego kniazia, którego jawne łajdactwo córki tylko utwierdziło w przekonaniu, że trzeba się co rychlej zbierać z miasta.

W tym ostatnim zresztą zbójca całkowicie się z nim zgadzał. To nie było dobre miejsce, oj nie, pomyślał, spluwając trzy razy przez ramię dla odpędzenia złego. Z początku nawet się ucieszył, jak go Szarka posłała do podburzenia miasta. Ostatecznie nadarzyła się sposobność utrzeć nos zarozumiałemu książątku. Czekajże, myślał mściwie, ty mydłku w zielonych nogawicach, zobaczysz, co to jest zbójcę Twardokęska w cuchthausie zamykać i ogniem straszyć. No, wnet się okaże, jak zaśpiewasz, kiedy cię właśni poddani z cytadeli wywloką i rozżarzone węgle pod zadek podłożą. Czy ci hardości z tej kraśnej gęby nie ubędzie. Czy się dalej będziesz, sodomito parszywy, mienić dziedzicem kopiennickiego władztwa.

Z tejże złości Twardokęsek nawet nie namyślał się nadmiernie. Łeb szmatą okręcił, by go jaki człek przygodny nie rozpoznał, wziął do ręki kostur zrabowany ślepemu jałmużnikowi popod miejską sadzawką i pociągnął do nożownickiej gospody. Gadki o Rutewce i jego spiskach znał bardzo dobrze, taka była jego profesja, że musiał się w spichrzańskich nowinach wyznawać, bo od tych wiele na górskich szlakach zależało. Szarka zaś dobrze nakładła mu w łeb, co gadać, więc zmyślanie szło łatwo i bez wysiłku. Ale nie spodziewał się, że nim się zdąży na ławie dobrze usadowić, nożownicy pochwycą go za kark i powloką do Rutewki.

Co było czynić? Twardokęsek pozwolił się zaprowadzić do jaskini spiskowców, choć po prawdzie inaczej sobie wszystko obmyślił. Zamierzał ludziska rozjątrzyć, może nawet tumulcik zacząć, ale na uboczu i roztropnie, potem zaś spokojnie wrócić do cytadeli. Niestety, Rutewka miał o spiskowaniu zgolą inne wyobrażenie, a trzeba też przyznać, że w obliczu przywódcy buntowników zbójcę ogarnęła nagła elokwencja. Twardokęsek zupełnie nie pojmował, co go wtedy opętało.

Skoro jednak nie było wyboru, szedł i czynił swą powinność. Znaczy się, głośno i dobitnie gadał o rzekomym objawieniu i książęcych przeniewierstwach. Zrazu przemowy przychodziły mu z trudem, jąkał się i zacinał, choć chłop był przecie mowny, jak się patrzy. Tyle że inna rzecz z kamratami na Przełęczy Zdechłej Krowy prześmiewki, a inna zgolą, kiedy przed człekiem stanie wielka ciżba wszelakiego motłochu. Ośmielił się dopiero, kiedy spostrzegł, że wśród pątników ciemnieją kopiennickie opończe. Nie dziwota, pomyślał, toż cały naród z Gór Żmijowych ciągnie na spichrzańskie Żary. I zrobiło mu się jakoś tak swojsko i gorzko zarazem, bowiem pamiętał dobrze, jak mu matka prawiła o czasie, kiedy górski ludek zbierał się na Żary w rdzawych murach Stopnicy i zanosił modły nie śniącej kukle, lecz własnemu bogu, Kii Krindarowi Od Ognia I Miecza. Śmiech pusty, pomyślał Twardokęsek, tocząc okiem po ogorzałych obliczach górali, śmiech i urągowisko wedle wszystkiego, czym kiedyś byliśmy.

To nie były kwestie, które Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy byłby skłonny długo rozważać. Tego dnia jednak wsparł się ciężko na żebraczym kosturze, łeb w zamyśleniu zwiesił, chwilę jeszcze zbierał słowa. A potem zaczął opowiadać, z początku cicho i niepewnie, potem coraz donośniej i odważniej. Mówił o Stopnicy, której już nie było, i dumie ludu, co niegdyś pociągnął za Vadiionedem na północ, ku Żalnikom. A także o pogromie zgotowanym mu przez szczuraków, kiedy pewnego razu wylegli z Gór Sowich, tak samo, jak uczynili zeszłej nocy w Trątniowcu i Cierzynie. Mówił o rzezi nad Trwogą, gdzie kopiennickim uchodźcom zagrodziły drogę wojska książąt Przerwanki. I o niecnym pokoju, który zawarto w świątyni Nur Nemruta Od Zwierciadeł, oddając zwierzołakom w wieczne posiadanie ziemie będące sercem kopiennickiego władztwa.

Nie spostrzegł, że powrócił do ciężkiego, chłopskiego narzecza, którym mówiono w wiosce jego rodziców. Nie widział też, jak coraz więcej głów poczyna przytakiwać mu w milczeniu, kiedy prawił o najazdach norhemnów, z każdym rokiem sięgających coraz dalej na południe, i o obojętności panów, którzy pozwalają bezkarnie łupić górskie wioski. Aż wreszcie opowiedział im historię pewnego chłopca, który z pleców matki patrzył, jak nad zgliszczami jego wioski krążą błękitne skrzydłonie i który jeszcze tej samej zimy wycinał z jej trupa kawały mięsa, żeby nie zdechnąć z głodu. Wokół było bardzo cicho. Tylko jakaś kobieta zaniosła się krótkim, przytłumionym szlochem i umilkła.

Ocknął się dopiero, kiedy pociągnęli na wielki plac przed najwyższą z bram do świątyni. Wokół śmierdziało paskudnie – wstrętnym, słodkawym odorem spalenizny. Twardokęsek wyraźnie ten smród skądeś pamiętał, ale zrazu wspomnieć nie potrafił. Przypomniał sobie dopiero, kiedy podeszli bliżej – tłum rozjuszonych wieśniaków i pokurczoną babinę, którą uwędzili przy solidnym dylu. Musieli zacni spichrzańscy mieszczanie jakie wiedźmy dopaść, pomyślał niespokojnie, bo tu niczym innym, jeno popalonymi babami cuchnie. Nie podobało mu się to, wcale nie, szczególnie że wiedźma z Szarką niechybnie dalej włóczyły się po spichrzańskich pagórkach. Niby zdążył nabrać do rudowłosej pewnego zaufania, ale nie był pewien, co jej do szalonej główki strzeli. A wiedźma, jak durne cielę, polezie za nią, sarknął w myślach, ani się po bokach rozejrzy. Po co ona w ogóle z cytadeli w taki czas wyłaziła na boże światło? No, przecież istna niewieścia durnota – jeszcze mi gdzie niedojdę spalą!

Jednak nigdy nie miał się dowiedzieć, kogo umorzono na stosie pośrodku placyku, bowiem nożownicki czeladnik wybrał właśnie tę chwilę, by go podstępnie dźgnąć sztyletem pod żebro, niezawodnie wypełniając rozkazy Rutewki. Twardokęsek, który z dawien dawna oczekiwał podobnej napaści, uchylił się, o włos minąwszy wąskie ostrze. Targnął się w tył, zdarł zamotaną na twarzy szmatę, pochwycił ukryty za pazuchą nóż i runął w tłum, byle dalej od zauszników Rutewki, nieco zadziwionych jego niespodzianym odzyskaniem wzroku. Zbójca musiał przyznać, że nie gapili się bezmyślnie na rejteradę. Ruszyli zań całą kupą, nawołując wrzaskliwie i zachodząc z obu stron.

Aż nim zatrzęsło na to wspomnienie. Byłby się może i wymknął Sinym Paluchom, kiedy wyrosła przed nim wysoka, chuda postać w ciemnym habicie. Zaraz też wczepił się we zbójcę Mroczek, dawniej kupiec bławatny. Wczepił się weń kurczowo, tak że Twardokęsek zdołał tylko przesunąć nożem po żebrach kapłana. Nie sądził, żeby się przez opończę do żywego mięsa tak łatwo dobrał, ale zbójecki honor nie pozwalał mu pokornie czekać rzezi. Więc dźgnął. Nawet poprawić próbował, ale go Mroczek silniej za łokieć ułapił.

Wtedy właśnie nad placem rozwarło się piekło. Twardokęsek zanadto był zaprzątnięty szarpaniną z Mroczkiem, by się martwić dzikim wrzaskiem Ciecierki. W istocie pomyślał, że dźgnięcie sztyletem okazało się dotkliwsze, niźli przypuszczał. Z kapłańskim ścierwem nigdy nie wiadomo, pomyślał radośnie Twardokęsek, nie darmo gadają, że nie ma na złego, jak rzetelne żelazo. Ale nie zdążył się triumfem nasycić. Jako się rzekło, inne sprawy zbójcę zajmowały, tedy zapamiętał tylko, że coś się strasznie rypło, coś hukło niezmiernie, a potem był zgiełk, wycie i bieganina. Twardokęsek skorzystał z tego zamętu nader pospiesznie i nie oglądając się za siebie, odszedł. Trzeba tutaj przyznać, że Ciecierka nie zatrzymywał go przesadnie, bo opadł na kolana, oburącz uchwycił się za głowę i bardzo po psiemu skowytał. Mroczek natomiast postąpił krok do tyłu, uśmiechnął się służalczo do dawnego herszta, jak miał we zwyczaju na Przełęczy Zdechłej Krowy, i czmychnął.

Dopiero ładnych parę ulic dalej zbójca począł przytomniej przemyśliwać nad kierunkiem ucieczki. Zatrzymał się, wcisnął w załom muru, między stertę odpadków niewiadomej proweniencji i niewieście ścierwo, które było całkiem świeże i jeszcze mało cuchnęło. Tam też spostrzegł wreszcie, co wywołało wśród Spichrzan tak wielkie wzburzenie. Prawdę powiedziawszy, sam się po trochu wzburzył. Bo inna rzecz była bluźnić, czego poniekąd na Przełęczy Zdechłej Krowy mołojecka sława żądała i co wszyscy zwykli czynić, a inna rzecz oglądać na własne oczy, jak się te bluźnierstwa wypełniają.

Niebo bez zarysu strzelistej wieży Nur Nemruta wydało się Twardokęskowi opustoszałe i nieprzyjazne.

Uczynił znak odpędzający złe, raz, drugi, trzeci, bezwiednie mamrocząc pod nosem słowa przebłagalnej modlitwy do Kii Krindara, pana Kopienników. A potem podrapał się po krzyżu, gdzie go nader dotkliwie pchła pokąsała, i zaczął przekradać się do cytadeli.

Dlaczego do cytadeli? Nie potrafił powiedzieć. Prawda, że zląkł się niepomału i pierwsza myśl była – wracać do swoich, a Twardokęsek przywykł ufać nagłym przeczuciom. Ale nawet teraz, kołysząc się na grzbiecie jabkowitej kobyłki, nie wiedział, dlaczego naprawdę wrócił. Powtarzał sobie, że łatwiej w gromadzie zwajeckich wojowników uniknąć pogromku. I że nad Szarką musi niezawodnie jakie bóstwo potężne opiekę roztaczać, bowiem bez cudownej pomocy nie zdołałaby ich żywcem przeprowadzić przez wypadki ostatnich trzech dni. Znać, myślał, że dziewce pospolity los nie pisany, tedy zda się jej trzymać, a blisko. Gdzieżbym wtedy na Tragance wydumał, że na córkę zwajeckiego kniazia natrafiłem! I nie zwyczajnego kniazia, ale samego Suchywilka, przed którym wszyscy królikowie północy czoła chylą. A jam jej nie tylko imię nadał, nie tylko przez Góry Żmijowe żywą przeprowadził, ale jeszcze na własnym podołku piastował, kiedy ją żalnicki wypędek prawie na śmierć zarąbał.

Nie zastanawiał się co prawda nadmiernie, co też by zwajecki kniaź rzekł, gdyby wyszło na jaw, że Twardokęsek istotnie czuwał przy poranionej Szarce, ale tylko po to, by jej wierzchowca zrabować, kiedy dziewka na dobre ostygnie. Nie dumał i nad tym, jak wiele razy podczas wędrówki w Górach Żmijowych usiłował wymknąć się chyłkiem, pozostawiwszy ją własnemu losowi w gromadzie wolarzy. W ogólności Twardokęsek nie zwykł dzielić włosa na czworo, gdyż, jak powszechnie w Górach Żmijowych gadano, od przesadnego dumania tylko niestrawność człeka dopada i babskie wapory. Nadto, dziwny dur, co nim owładnął w karnawałowym pochodzie, przeszedł i zbójca był na siebie zły niezmiernie za gadulstwo i głupie gadki o Kopiennikach. Trochę mu się humor poprawił, gdy wedle ogrodowego muru zastąpiło mu drogę dwóch pachołków. Jednemu dał w łeb żebraczym kosturem, drugiego poturbował gołymi rękoma i zrobiło mu się jakoś tak błogo, miło i zwyczajnie. Nic, pocieszył się w myślach, musi mnie przedtem spichrzańska gorzałka tak rzewliwie rozebrała i na wspominki natchnęła. Ot, spije się człek i głupoty miele.

Podniesiony na duchu maszerował rześko przez splądrowany ogród, kiedy usłyszał donośne babskie zawodzenie. Niewiast co prawda płakało wiele, gdyż motłoch bratał się właśnie z książęcymi dworkami, lecz ten głos wrył się zbójcy w uszy nader dobrze. Drze się, więc żywa, pomyślał z uciechą. Jednak nim jej dopadł, wiedźma kwiknęła jeszcze raz, jakby cieniej i bardziej żałośnie, aż go za gardło strach uchwycił, że nie dobiegnie. Ale gdzie tam! Stała, ciemięga, pośrodku polanki, ani próbując się ukryć, tylko niebieskie ślepia na niego wytrzeszczyła. Spomiędzy jej palców, spod ciemnej opończy płynęła krew i od tego widoku aż zbójcą targnęło. Migiem przypomniały mu się bajdurzenia Szarki o przelewie krwi, co niby wiedźmi szał sprowadza. Zatrzymał się raptownie, butami w ziemi zarył, po prawdzie nie bardzo wiedząc, co czynić – czy uciekać co prędzej, czy jej rany przewiązywać.

Tymczasem wiedźma już przy nim była, rozryczana i przerażona, rękoma mu szyję opasała tak ciasno, że ledwo dech chwytał. Chciał rzec coś, do rozumu ją wrócić, ale tylko ręce wiedźmie z szyi odsupłał i nieskładnie ranę jej opatrzył. Mamrotała pod nosem o wieży Śniącego, przepowiedniach, Zarzyczce i pogromku, ale zbójcę znacznie bardziej pochłaniał długi ślad sztyletu na jej żebrach. I tak ich, objętych i strapionych, żalnicki książę naszedł.

Zbójca pokręcił niechętnie głową. Teraz Koźlarz jechał nieco w przedzie, w zwajeckim przebraniu i z potężnym Sorgo zawieszonym na plecach. Ku wozowi, gdzie Szarka spała, ani się oglądał, ale zbójca i tak swoje wiedział. Bo jak ich zaczął Suchywilk do drogi zwoływać, żalnicki wypędek wyszedł z krzaków z gębą poszarzałą na popiół i zębami zaciśniętymi, jakby go nagła kolka sparła. Ani chybi, pomyślał zgryźliwie zbójca, trafiło się książątku oglądać Szarkę ze spichrzańskim księciem na parapecie północnej wieży. Zabawna rzecz niewiasta, a głupi jako kiep, kto by ją próbował wyrozumieć, pomyślał. Bo przez jakie my terminy przeszli, żeby odnaleźć żalnickiego pana, a kiedyśmy go wreszcie naszli, dziewka się na jego oczach z innym obłapia. Ot, masz, człeku, zagadkę i nowego nieszczęścia zwiastun.

Tymczasem jednak ciągnęli spokojnie leśną drogą. Koła wozów turkotały żywo na wybojach, a zbójca dumał, czyby przypadkiem nie przysnąć w kulbace, bo znużon był niezmiernie. Była ich spora gromada zbrojnych, nie sądził więc, by się na nich zbójcy poważyli zasadzić. Zwajeckich najemników nie kochano nadmiernie w Krainach Wewnętrznego Morza, ale rogate szłomy i potężne toporzyska wzbudzały szacunek – by nie rzec – mały, paskudny strach. Wstyd się przyznać, ale i Twardokęskowi robiło się dość nieswojo, kiedy czuł na sobie spojrzenie Suchywilka. Trzymał się więc blisko śpiącej Szarki i nie odzywał ani słowem, choć czuł, że na pierwszym postoju zwajecki kniaź bardzo dokładnie go wypyta o wędrówkę przez Góry Żmijowe i samą Szarkę.

Ta bowiem najwyraźniej nie zamierzała z ojcem gadać. Zeszła z wieży ledwo okręcona płaszczem, boso i bezwstydnie. A kiedy jej Suchywilk drogę zaszedł, z twarzą poczerwieniałą ze złości i rękoma, co aż chodziły wedle rękojeści czekanika, zaśmiała się tylko sucho. Chcecie czas na kłótnie marnować, to wasza rzecz, rzekła, ale wedle mojego rozeznania trzeba się co rychlej zbierać. Bo jak się o poranku książę Evorinth ocknie, nieprędko zechce przed wami bramy rozewrzeć, dorzuciła złośliwie, ani dbając, że żalnickiemu księciu na te słowa krasne plamy na policzki wystąpiły. No, ale Twardokęsek bardzo sobie pośpiech chwalił, bo mu się wcale w Spichrzy nie podobało. Posadził wiedźmę na pieńku i kazał jej spokojnie czekać, póki Zwajcy do wozu nie przyprzęgną.

Furgon był prosty, nawet płótnem go pokryć nie zdążyli. Ledwo ktoś cisnął na dno trochę siana i derkami je zasłał, jednak Szarka i wiedźma przysnęły, ledwo wyjechali za mury miejskie. Ryży kociak umościł się między nimi i fukał gniewnie, kiedy kto nazbyt blisko podjechał, a w tyle wozu, między workami, przywarł złachany i nastroszony jadziołek. Twardokęsek ani zgadywał, co tak dalece sterało plugastwo, ale ptaszydło wyglądało okropnie. Pióra miało potargane i zmatowiałe, grzebień smętnie zwieszony i kulało wyraźnie. Jednak kiedy zbójca rzucił mu ukradkowe spojrzenie, jadziołek zasyczał wściekle i z taką furią, aż się kobyłka spłoszyła. A na koźle, przy siwowłosym wojowniku, którego po krótkiej, acz burzliwej kłótni Suchywilk mianował tymczasowym furmanem, kołysał się całkowicie pijany Szydło. Czego w tej kompanii szukał dworski wesołek, Twardokęsek zupełnie nie pojmował. Zresztą zwajecki kniaź zrazu usiłował go przegnać, ale Szarka warknęła przez zaciśnięte zęby: „Zostaw!" i tym sposobem niziołek dołączył do wyprawy.

Jakby kto na przednówku rzekł zbójcy, że z Przełęczy Zdechłej Krowy w podobną kompanię się obróci, Twardokęsek obwołałby go kpem i parszywym kłamcą. Tymczasem teraz jechał śmiało i nawet się za bardzo odmianie losu nie dziwił. Ech, ciekawość, myślał, jaka się nam jeszcze przygoda trafi i dokąd zajedziem?

Przygoda trafiła się niebawem, a jakże. Ledwo wjechali w zieloniuchny brzozowy młodniak, żalnicki wygnaniec przystanął, obrócił konia. Na twarzy miał wyraz skupienia. Nasłuchiwał.

– Ktoś jedzie za nami – oznajmił. – Chyżo jedzie, koni nie oszczędzając. Ani chybi pogoń.

Zbójca, który na ścieżce Skalniaka nauczył się dowierzać słuchowi książątka, flegmatycznie wysunął się przed wóz. Szarka poruszyła się tylko niespokojnie, gdy ustało turkotanie kół, wyżej naciągnęła derkę – nie dziwota, pomyślał zbójca, toć my trzecią nockę nie przespali. No, bardzo się ktoś zadziwi, pomyślał, kiedy Zwajcy wedle porządku ustawili się przed furmanem w szerokie półkole. Choćby za nami jaśnie książę dobry oddział straży posłał, przecie nie łyknie nas jako skwarka w kaszy. Bo my dziś nie między wolarzami, chłopstwem durnym i do wojaczki nienawykłym, tylko z mężami doświadczonymi w bitewnym rzemiośle.

Z dali dobiegały raźne pokrzykiwania i coraz donośniejszy tętent. Konie Zwajców niecierpliwie drobiły w miejscu, lecz trakt wił się i kręcił, więc wciąż nie widzieli jeźdźców. Dopiero kiedy pierwsza Servenedyjka wypadła w pełnym pędzie zza zakrętu, Twardokęsek skulił się w sobie jak pod uderzeniem pięści, bo choć nie wątpił w wojenne talenty Zwajców, przecież z dawien dawna kamratował się na Przełęczy Zdechłej Krowy z servenedyjskimi wojowniczkami i znał je bardzo dokładnie. Takoż między ludźmi Suchywilka przeszło coś niby szmer. Zwajcy jakby mocniej zacisnęli palce na styliskach toporzysk i rękojeściach mieczy: Wiedzieli już, że nie będzie to utarczka z przydrożnymi zbójcami dla rozprostowania kości stężałych od jazdy i porannego chłodu, tylko zwyczajna, zajadła rąbanina z wojownikiem równie zapiekłym i nieskłonnym ustąpić pola.

Wysoka niewiasta w błękitnym płaszczu zatrzymała gwałtownie konia, aż grudki ziemi trzasnęły spod kopyt. Stała nie dalej niż dwie końskie długości od zbójcy, ale nic nie potrafił odczytać z jej oblicza pokrytego splątanym tatuażem. Mogły na nas runąć w pełnym galopie, ścierwa, pomyślał zbójca i niezawodnie w puch by rozniosły, bo jak się uprą, to na tych kusych konikach samego biesa przepędzą. Więc musi być w tym niebłaha przyczyna, że nawet szabelek w garście nie biorą, tylko ślepią, jakby czego czekały. Z drugiej strony, u nich z wyciąganiem broni sprawa krótka. Ani się człek obejrzy, już mu z pyska jucha ciecze.

– Och, psiakrew! – Kobyłka zatańczyła pod Twardokęskiem po tym, jak ją Szarka solidnie zdzieliła w zad.

Dziewczyna niecierpliwie odgarnęła włosy z twarzy, poprawiła na ramionach steraną baranicę, spod której wyglądał rąbek białej płóciennej sukni, i wysunęła się naprzód, pomiędzy obie grupy jeźdźców. Z tego, co nastąpiło później, Twardokęsek nie zrozumiał zupełnie nic, choć z gestów i głosów przypominało to kłótnię handlarek rybą na targu w Tragance. Szarka wysyczała coś ku wojowniczce z jawną złością, ta zaś odpowiedziała równie szorstko, wyciągając zza koszuli srebrzysty wisior. Zbójca z zadziwieniem zmarszczył brwi, bowiem nie był to jeden z naszyjników, które widywał u Servenedyjek na Przełęczy Zdechłej Krowy. Nie gładko kuty łańcuch z czerwonego złota, który nosiła Vii, ani żadna inna niewieścia ozdoba. Servenedyjka trzymała w ręku łańcuszek, na którym dyndał wyszczerbiony wisior w kształcie księżyca w nowiu. Wojowniczka potrząsnęła nim dziarsko, aż szarpnął się jej wierzchowiec, i coś gniewnie Szarce odpysknęła. Ta wściekle przymrużyła zielone ślepia. Oj, kłócą się baby, nieszczęście będzie niezawodnie, pomyślał zbójca. Czemu się Szarka akuratnie teraz musiała ocknąć?

Siwowłosy najemnik, towarzysz Koźlarza, podjechał bliżej Twardokęska, przypatrując się całej rozmowie z dziwnym grymasem na obliczu.

– Czego się krzywicie jak na widowisko? – warknął z cicha zbójca. – Zdałoby się raczej babiniec zimną wodą polać jako kury, nim się dziobać zaczną.

– Ani się ważcie! – z naciskiem odparł Przemęka. – Toć Servenedyjki ze szczętem nas pogromią. Za wiele się tutaj rozstrzyga, byście im przeszkadzali. I zbyt długo one na podobną okoliczność czekały.

– Rozumiecie ichnią mowę, panie? – zdumiał się Twardokęsek.

– Ano – odparł półgębkiem. – Przestańcie raban podnosić, to was objaśnię, choć trochę prędko gadają. I na moje ucho wasza Zwajka tak żwawo językiem kręci, jakby się między nimi rodziła.

– O czym gadają, mi mówcie – rzucił niecierpliwie zbójca. – Bo że Szarka w języku szybka, wszystkim wiadome.

– Servenedyjka prawi o bogini i przeznaczeniu – wyjaśnił Przemęka. – Bardzo dostojnie i uroczyście. A wasza dziewka właśnie ją obrugała jako burą sukę, radząc jej to przeznaczenie chędożyć na sposób, który mnie, staremu, nigdy w głowie nie postał. Ciekawym, kto ją podobnej ohydy wyuczył.

– Patrzajcie, panie! – zeźlił się zbójca. – Wszyscy ostatnimi czasy o przeznaczeniu gadają, jakby ich nagła zaraza dotknęła. Rozumiem, że wiedźma bredzi, bo ją ku temu skłonność ciągnie i rozum skołatany. Ale czemu Servenedyjki durnieją? Jam z nimi wiele pospołu na Przełęczy Zdechłej Krowy przeżył, panie, i one są niewiasty rozumne, bardzo mało skłonne do wieszczenia i podobnych bredni. Jak pomnę, nigdy nie miewały skrupułów wedle rzezania kapłanów. Przeciwna. Jak się tylko sposobność trafiła, wszelkie kapłaństwo mordowały, choć trzeba przyznać, że po sprawiedliwości nie przepuszczały żadnemu zakonowi. Albo was słuch zawodzi, albo nie wyuczyliście się ich języka należycie.

– Słuch mnie w istocie zawodzi, bo kłapiecie ozorem jako chłop cepem – odparł zgryźliwie najemnik. – Na szczęście co ważniejsze kwestie nasza rudowłosa przyjaciółka powtarza. Donośnym wrzaskiem – dodał z uciechą, kiedy Szarka wykrzyknęła coś, z pasją wyrzucając w górę ręce, aż jej się baranica zsunęła z ramion. – Zaś co do zajadłości Servenedyjek na bóstwa Krain Wewnętrznego Morza, wcale wam racji nie odmówię. Jednak srogo błądzicie, nazywając je pogankami. One z dawien dawna oddają cześć własnej bogini. Delajati.

Zbójcy nader nieprzyjemny dreszcz rozpełzł się po plecach. Co było kryć, słyszał wcześniej to miano. I to nie dalej jak przedostatniej nocy, kiedy gwarzyli sobie cichutko, plując przez okno na hełmy pachołków. Szarka co prawda ni jednego słowa nie chciała rzec, przeciwna, jeszcze wiedźmę uciszyła. Ale pierwej wiedźma powiedziała, że właśnie Delajati posłała Szarkę w drogę. I że się jej bogowie Krain Wewnętrznego Morza okrutnie lękają.

– Coście tak nagle zmarkotnieli? – zaciekawił się Przemęka. – Aż się wam twarz odmieniła.

– A kto zacz Delajati? – niespokojnie spytał Twardokęsek. – Ja o niej jako żywo nie słyszałem, choć ładnych parę tuzinów lat obracam się po świecie. Jakże tak? Skoro bogini potężna, czemuż o niej głucho?

– Spytajcież, skoroście ciekawi – pokazał przywódczynię Servenedyjek, która prychnęła ze złością, odsłaniając zabarwione na ciemno i spiłowane ząbki. – Myśmy pół tuzina lat w ich bliskości przewiedli, a ledwo nam się imię Delajati o uszy obiło. Servenedyjki skryte są, jak mało który naród. I dlatego słuchać by się zdało, bo nieprędko może się nowa sposobność trafić. Ot, właśnie wojowniczka rzekła, za co one mają bóstwa Krain Wewnętrznego Morza. Ano, za uzurpatorów i fałszywych proroków! – oznajmił z przekąsem. – A z tego, co wywrzaskuje wasza urokliwa towarzyszka, wnoszę, że Servenedyjki usiłują ją namówić do rzezi owych fałszywych proroków. Coś mało udatnie – uśmiechnął się zgryźliwie, gdyż Szarka zamaszyście splunęła pod kopyta servenedyjskiego wierzchowca i uczyniła prawą dłonią nader obelżywy gest.

Twardokęsek rozejrzał się wokół. Zwajcy przypatrywali się owej dziwacznej kłótni w milczeniu, nie starając się jednak niewiastom przerywać, co wedle zbójcy dobrze świadczyło o znajomości południowych wojowniczek. Po prawej stronie żalnicki książę wysunął się nieznacznie przed Zwajców i ze zmarszczonymi brwiami śledził zwadę. No, jemu podobne gadanie w smak, pomyślał zbójca. Ale o zarzezaniu Zird Zekruna możesz tylko, książątko, pomarzyć, choćby tutaj kilka kohort Servenedyjek głosiło krucjatę. Akurat popędzą na wtóry koniec świata, żeby ci tron popod kuper podetkać.

Mimo wszystko poczuł chłodne uczucie strachu pod żebrem, bo nie był do końca pewien rozsądku Szarki. Niewdzięcznica, pomyślał niespokojnie, ona jeszcze gotowa dać się książątku zbałamucić. Chociaż chyba na Pomort nie pociągnie. Chyba…

Zza szeregu wojowniczek wysunęła się niewiasta na niskim, łaciatym koniku, w ręku miała wodze skrzydłonia. Na widok Szarki błękitny wierzchowiec podrzucił łbem, szarpnął się ostro, zatrzepotał skrzydłami, płosząc najbliższe konie, i przypadł do rudowłosej. Na grzbiet narzucono mu przepysznie wyszywany czaprak południowej roboty. Zbójca nie próbował nawet zgadywać, jakim sposobem Servenedyjki wyłuskały go w zamęcie, który nastał po spaleniu rezydencji kapłanów Fei Flisyon.

– A teraz Servenedyjka objaśnia ryżą, że jest ich cudownie przepowiedzianą panią. – Przemęka pokręcił z zadziwienia głową. – Tą, która poprowadzi je na krucjatę przeciwko niewiernym we wszystkich częściach świata. Gdyż obiecano, że przybędzie do nich spoza ścieżek i spośród wszystkich ludzi ona jedna spojrzy w twarz bogini, by poznać jej zamysły. I tak dalej, i tak dalej. Ponadto Servenedyjkom obiecano, że odnajdą ją wśród bałwochwalców, z daleka od domu…

– To jedno może być – zgodził się markotnie Twardokęsek. – Widzicie, panie, jam ich dobry tuzin na Przełęczy Zdechłej Krowy poznał. Przychodziły, odchodziły, wedle ochoty. Niby z nami zbójowały na gościńcu, ale przecie człek widział, że o łupy nie dbają. Kapłana, jak się żywcem trafił, owszem, chętnie umęczyły, wypytawszy wprzódy skrupulatnie o rozmaite kapłańskie brednie. Jam się temu nie przysłuchiwał, nadto czasami ohyda brała patrzeć, jak ich pomaluśku ze skóry darły. Ale dobre, bitewne dziewki, tedy nikt im wstrętów nie czynił. Zresztą ludzia się zbiegała na Przełęcz Zdechłej Krowy mało pobożna, tedy nikt im klechów nie żałował. Tyle, że po mojemu one czegoś bardzo bacznie po Krainach Wewnętrznego Morza wyglądały, te Servenedyjki. I nie bez przyczyny kapłanów brały na spytki.

– Prawda – przytaknął najemnik. – Nam to mądrzy ludzie na południu objaśnili. Jako rzekłem, Servenedyjki bogini służą, imię jej Delajati. I raz w życiu każda przywdziewa błękit i rusza pomiędzy niewiernych na poszukiwanie powierniczki bogini, tej obiecanej i przepowiedzianej, co nią niby wasza dziewka ma być. Niektóre najmują się za zaciężników postronnym książętom, inne samojedne po świecie się pałętają. Ot, osobliwość i nie dziw, że się im od włóczęgi we łbach miesza. Ta tutaj – wskazał nieznacznie na przywódczynię wojowniczek – więcej niźli tuzin lat obraca się między Krainami Wewnętrznego Morza, co dowodnie widać po tatuażu, bo im która dłużej się wałęsa, tym większy zaszczyt i tym bardziej jej mordę kraszą, a u tej suki oblicze aż ciemne. I chyba się jej zamarzył na koniec powrót w domowe pielesze, bo straszliwie zwajecką kniahinkę przynęca – uśmiechnął się wrednie. – Szkoda jeno, że ruda nie wydaje się zbytnio przejęta zamysłem podbijania Krain Wewnętrznego Morza – dodał, gdy Szarka wybuchła stekiem jeszcze donośniejszych krzyków.

Sama z siebie nie, pomyślał zbójca. Sama z siebie Szarka najpewniej precz je odprawi, choć i to jest rzecz niepewna. Ale jeśli żalnicki wypędek natchnie ją durnotą, jeśli jej we łbie zamiesza, jeszcze pospółek gorzko zapłaczemy. Jemu co prawda przepowiednie Servenedyjek obojętne, ale podbój Krain Wewnętrznego Morza może mu bardzo przypaść do smaku.

– O, teraz wrzeszczy, że prędzej się własnym nożem zadźga, niźli gdziekolwiek je poprowadzi – rzucił z uciechą Przemęka. – I że ani zamyśla zbierać narody pod władzą Delajati, bo by jej własnego psa nie powierzyła w opiekę. Że jej w zupełności obojętne, jakie plany Delajati uknuła, bo się do nich z dobrej woli nie nagnie. Ciekawa rzecz – mruknął – że jeszcze słuchają. Bo jam na południu oglądał, jak obcych za krzywe spojrzenie ze skóry obdzierały. Tymczasem słuchają jak wieśniaczki proboszczowego kazania.

Zbójca o proboszczowych kazaniach miał pojęcie nikłe, ale po twarzy Szarki rozpoznawał, że jest bardziej przerażona niż wściekła. To może być prawda, pomyślał w porywie paniki – owe brednie o bogini i zdobyciu Krain Wewnętrznego Morza. Może dlatego bogowie lękają się Delajati, a Zird Zekrun usiłuje ją utrupić przy każdej sposobności. Bo nie wiedzieć, czyli sam Zird Zekrun zdołałby podobne mrowie Servenedyjek wytępić, choćby i przekleństwem skalnych robaków. Nadto jest jeszcze bogini, potrząsnął niechętnie głową. Delajati. Obca, nieznana pani. Nic dobrego. Że też musiało się trafić, pomyślał, że taka umna, wojenna dziewka dała się omotać gadaniem o bogach i przepowiedniach.

Szarka przestała wrzeszczeć. Chwilę jeszcze postała w milczeniu na wyschniętym na wiór gościńcu, wciągnęła baranicę na ramiona i uczyniła gest, jakby chciała się odwrócić i odejść. Jedna z Servenedyjek krzyknęła coś gniewnie, targnęła wodzami, lecz przywódczyni powstrzymała ją krótkim warknięciem. A potem jej głos złagodniał i nabrał niemal śpiewnej melodii.

Zbójca pytająco popatrzał na najemnika.

– Servenedyjka mówi o tysiącu ognisk, które wierni rozpalają przed tysiącem namiotów na południowych pustyniach, wymawiając jej imię. O tysiącu pokoleń, które urodziły się i pomarły w oczekiwaniu na jej nadejście. Rzekłbym nawet, że ładnie mówi – skrzywił się kwaśno – gdyby właśnie nie wspomniała o tysiącach głów, które usypią wokół posągów Delajati. Bo coś mi się zdaje, że niczyje inne to głowy będą, jeno nasze.

Mogłaby tego dokonać, pomyślał zbójca. Przetoczyć się z Servenedyjkami od Gór Żmijowych aż po północny brzeg Wewnętrznego Morza i spustoszyć je dotkliwiej niż hordy Vadiioneda. Ech, to by dopiero było wojowanie, uśmiechnął się bezwiednie. Przecież Servenedyjki nie ukrzywdziłyby najstarszego druha ich przepowiedzianej pani, pomyślał. I przed oczyma stanął mu obraz jego samego, zbójcy Twardokęska, w jednym ze skalmierskich pałaców, jak siedzi na wielkim rzeźbionym tronie, ze szczerozłotym roztruchanem w jednej ręce i solidnym baranim udźcem w drugiej. Rozmarzył się, uśmiechnął szerzej.

Drobna wojowniczka o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach wykrzywiła się ku niemu wrednie i wykonała krótki gest podrzynania gardła. Zbójca wzdrygnął się.

Szarka ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu.

– Wiecie, ona naprawdę mogłaby tego dokonać – oznajmił ze zdziwieniem Przemęka. – Mogłaby poszczuć je przeciwko panom Krain Wewnętrznego Morza. Przeciwko samemu Zird Zekrunowi, jeśli zechce.

– A co wyście myśleli? – z dumą zapytał Twardokęsek. – Żem byle kozodójkę przez Góry Żmijowe prowadził, własnym karkiem nadstawiając? Jeszcze wy się wielce zadziwicie, czego ta dziewka dopnie i dokąd dojdzie! Wy i wasi książęta ochwaceni – dodał mściwie.

– No, nie widzi mi się – mruknął najemnik. – Bo kniahinka prosto w oczy Servenedyjce gada, że by ją na te podboje musiały na konopnym powróśle za końskim zadem pociągnąć.

– A wam żal – zgryźliwie odparł zbójca. – Chcielibyście po karkach Servenedyjek na książęce trony wyjechać, wy i wasz żalnicki wypędek.

– Głupiś! – rzucił oschle Koźlarz.

– Ale tyle mojej mądrości, że wiem, żem głupi! – od – szczeknął zbójca. – Ani mi w głowie bogobójstwo i insze herezje. A gdybym już do podobnej durnoty przyszedł, nie kryłbym się za babińcem. Jakoście wedle Skalniaka czynili…

– O, właśnie Servenedyjka gada, że cały orszak wyrżną – wtrącił Przemęka – jeśli się kniahinka z nimi nie wróci.

– O żesz swołocz! – wybuchnął zbójca.

– Cicho, głupi! – Koźli Płaszcz szarpnął go za ramię. Szarka przymrużyła wściekle oczy.

– Kniahinka mówi, że z tych, co poprzednio próbowali nią owładnąć – przetłumaczył najemnik – dwoje bóstw nieprędko wróci się w Krainy Wewnętrznego Morza, zaś kapłańskich i świeckich trupów nawet zliczyć nie potrafi. Takoż i Servenedyjki nie zdołają jej powstrzymać, powiada. Nadto, przemocą proroctwa nie dopełnią, jeno z jej wolą i przyzwoleniem, tych zaś do czasu dać nie może. Dlatego jedno tylko przyobieca: że do nich wróci, na koniec. Jeśli będzie żywa, one zaś dotrzymają wiary bogini i póki jej powrotu strzec będą tego miejsca, gdzie Delajati naznaczyła im spotkanie. I na własną śmierć przysięga, że woli nie odmieni.

Niegłupie, pomyślał Twardokęsek, patrząc, jak usta Szarki wykrzywiają się w brzydkim, kurczowym grymasie. Servenedyjki przyczają się na skraju Gór Żmijowych, popod samą żalnicką granicą. Z dawien dawna bywały na służbie u kapłanów Nur Nemruta, tedy się ludziska za bardzo nie udziwią, gdy ich jeszcze trochę ściągnie. A jak się, nie dopuść bóg, jaka ruchawka zacznie, jak nas Zird Zekrun precz na południe popędzi, będzie niedaleko sprzymierzeniec i przystań bezpieczna. Może być, żalnicki wygnaniec wywietrzeje na koniec Szarce z głowy i, jak przystoi, wrócim się w góry. Widzi mi się, skoro ona od bogini posłana, przeto jedno słowo starczy, a pchnie się Servenedyjki przeciwko Spichrzy i całej okolicznej książęcej hołocie. Oj, będzie jeszcze władztwo kopiennickie w Górach Żmijowych, będzie niezawodnie… Wojowniczka potrząsnęła głową.

– Pomalowana gada, że śmierć z woli bogini przychodzi – skwapliwie rzekł najemnik. – Ani ją przyspieszyć, ani wstrzymać można, i niczego ona nie objaśni i nie za – waruje oprócz samej siebie. Innej poręki prosi. Bo jeśli się na południowych równinach rozniesie wieść, że wybrana pogardziła obietnicą i słowem bogini, żadna siła nie powstrzyma plemion przed wyprawą na północ.

Zbójca nie przejął się nadmiernie owym dylematem. Przed oczyma miał rdzawe mury Stopnicy, nie nieszczęsne ruiny, które po wielokroć oglądał, ale dostojną i pyszną stolicę Kopienników, której panowie władali nad Górami Żmijowymi. Jak już się mają nasze czasy na nice obrócić, pomyślał, nie sam jeden Koźlarz godzien włodarzować. Są trony starsze i godniejsze niźli ten, co go w Żalnikach Bad Bidmone postroiła. Z rozmarzenia ani spostrzegł, jak Szarka znów zaczęła mówić.

– Jest inna rękojmia – powtórzył jej słowa Przemęka – i znak inny. Bo nic się nie dzieje bez woli bogini. Ani życie, ani śmierć.

– Och, nie! – Wiedźma podniosła się lekko na wozie.

– Zostawiam wam zastaw pewniejszy niż cokolwiek innego – ciągnęła Szarka. – Żywy, choć zrodzony z umarłego. Zrodzony z krwią w palcach i naznaczony sierpem bogini. Zastaw, któremu nie bez przyczyny nadałam własne imię. Więc jeśli nie wrócę, pozostanie to dziecko. Dar bogini.

Ledwo zamilkła, pomiędzy wojowniczkami przeszedł przyciszony szmer. Przywódczyni rzuciła głośniej tylko jedno słowo. Z niedowierzaniem.

Szarka znów zaśmiała się donośnie, odrzucając włosy z twarzy.

– Czyż wątpicie we wszechmoc swej pani? – przetłumaczył najemnik. – Czy sprzeciwicie się znakom?

– To chłopiec – odezwała się z wozu wiedźma. – Nazwała chłopca sierpem bogini.

– Sierpem? – Koźlarz odwrócił się ku niej gwałtownie. – Dlaczego sierpem?

– Bo to właśnie znaczy Sharkah – objaśniła go ufnie wiedźma. – Sierp bogini. Wielgachny, zakrzywiony nóż, którym Annyonne ucięła głowy Stworzycielom, aby nigdy nie mogli się odrodzić na nowo.

Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze. Przypomniał sobie, jak nadał Szarce imię – od srebrzystej gwiazdki, którą zaszlachtowała dri deonema na podwórcu jego własnego pałacu. I jak mu później wiedźma rzekła, że rudowłosa nosiła już wcześniej to imię. „Jej pierwsze imię, matczyne – rzekła wtedy błękitnooka niewiastka – złe imię i inaczej ją potem wołali". Nie postało mu jednak wówczas we łbie, co też to imię oznacza. A teraz zląkł się srodze, gdyż nadać śmiertelnikowi podobne imię, to gorzej niż wypalić na nim piętno. To urągowisko wszelkiemu bogu i mocy wszelakiej, pomyślał.

Byłby może dalej dumał nad niespodzianym nieszczęściem, ale Servenedyjka z nagła pokazała go palcem i coś bardzo szyderczo przy tym rzekła.

– Pyta, czyli naprawdę pragnie wędrować z wilkami i wronami – wyjaśnił nie bez rozbawienia Przemęka. – Wronami pospolicie zwą wiedźmy, znaczy się, dla was pozostaje wilcze miano. Widać daliście się, mości zbójco, nawet Servenedyjkom poznać.

Zbójca wzburzył się odrobinę, ale zmilczał. Szarka uśmiechnęła się dziwnym, posępnym uśmiechem.

– Na końcu to zawsze są wilki i wrony – przetłumaczył najemnik.

I na tym się rozjechali.

Загрузка...