ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kiedy żalnicki wygnaniec oznajmił chęć wyprawy w Nawilski Ostęp, Suchywilk począł tak bluźnić, aż listowie na drzewach więdło, zaś wiedźma pokraśniała i umknęła w popłochu. Skoro jednak Koźlarz poradził kompanię rozdzielić, Suchywilk otrzeźwiał w jednej chwili. Zwajca bynajmniej nie dowierzał książątku i ani myślał puścić go sam opas. Nie wiedzieć, w jakową matnię nas pośle, pomyślał podejrzliwie, kiedy wygnaniec cierpliwie tłumaczył mu drogę poprzez Wilcze Jary, szlachecką okolicę, która rozpościerała się w górze traktu. Objaśnień Suchywilk wysłuchał, jak przystoi, a potem podsunął księciu pod nos wielki jak bochen chleba, zaciśnięty kułak, i obiecał solennie, że ani kroku się bez Koźlarza nie ruszy.

Teraz więc jechał wąską, wydeptaną przez dzikiego zwierza ścieżką i wcale nie był rad z własnej popędliwości. Bowiem Koźli Płaszcz uśmiechnął się tylko półgębkiem, jak miał we zwyczaju, i rzekł, że pięknie prosi do towarzystwa, lecz zdawało mu się, że nieroztropnie będzie ostawić białogłowy same na gościńcu. Tu Suchywilk gębę rozwarł do dalszych wrzasków, lecz niefortunnie przypomniało mu się, iż w tej ostatniej rzeczy wygnaniec może mieć słuszność. Niewiasty nie miały wstępu w Nawilski Ostęp, a po prawdzie, żaden człek na umyśle zdrowy nie pchał się weń z własnej woli. Zwajecki kniaź próbował to po dobroci wykładać księciu, lecz ten zaparł się jak głupi. Nieustępliwość Koźlarza tylko utwierdziła Suchywilka. Najpewniej książątko w Ostępie jaką tajną sprawkę ukartowało, myślał sobie. Przecie nie ciągnie w głuszę grzybów zbierać.

Inna rzecz, że wędrówka przez Nawilski Ostęp, odwieczną siedzibę żalnickich eremitów, niezmiernie irytowała kniazia. Suchywilk żadnym sposobem nie potrafił pojąć, czemu jakikolwiek włodarz z dobrej woli miałby przekazać równie wielki kawał puszczy we władanie pustelniczej hołocie. Taki szmat lasu na zmarnowanie wydać, myślał, spoglądając na krzepkie, rozrośnięte dębczaki. Co za kraj parchaty! Gdzie człek nie nastąpi, jeno dziwy, bogi i cudactwa. Będą dęby stać, póki nie zmarnieją i czerw ich ze szczętem nie zeżre. Ot, iście żalnicka durnota i marnotrawstwo. Równie dobrze ogień mogli pod las podłożyć.

A czemu niewiastom do Ostępu wjechać nie lza, źlił się dalej Suchywilk. Bo ich widok eremitom w modlitwach szkodzi i do myśli o światowych uciechach skłania. A kto niby patrzeć przymusza? Niechże lepiej jeden z drugim nosa z krzaków nie wystawia, tedy go światowa pokusa ominie. Na zwierza polować wzbroniono, bo szlachetni pustelnicy ze wszelkim żywiszczem w pokoju żywią. Drzew wycinać nie można, a kto by spróbował, temu książęcy pachołkowie kiszki wypuszczą. Chrustu wynosić nie wolno, ni ścieżek porządnych w gęstwie wycinać, dodał ze złością, kiedy koń potknął się o wystający korzeń. A wszystko po to, by pustelnikom w medytacji i pokucie nie zawadzać. Et, obłąkaństwo!

Gospodarskie troski widać jawnie rysowały się na obliczu kniazia, bo Przemęka rzucił mu pocieszająco, że rychło dotrą do celu. Suchywilk wcale się nie uradował. Co nas dobrego w Nawilskim Ostępie może spotkać, dumał smętnie, toć to dzicz nietrzebiona. Najwyżej nowa się prządka napatoczy czy inne plugastwo. Albo jeden z pustelników, próżniaczysk między krzakami pochowanych!

Suchywilk nie miał bowiem dla eremitów żadnego szacunku i zupełnie nie dbał o ich przywileje. Kiedy im zastąpił drogę wychudły dziad w niegarbowanej skórze, kniaź aż się rwał, żeby mu jego własnym kosturem grzbiet otłuc. Dopiero jak go Koźlarz objaśnił, że tutejsze prawo każe kamienować każdego, kto na pustelnika rękę podniesie, Zwajca oprzytomniał nieco. Lecz dalej spode łba spoglądał, a z taką złością, że eremita sam pierzchnął ledwo kąsek chleba zjadłszy i tylko z daleka krzyknął, że w podzięce za szczodrobliwość pomodli się o ich zdrowie. Obietnicę ową nie wiedzieć czemu Suchywilk uznał za jawne szyderstwo.

Co mnie po jego modłach, narzekał do siebie. Raz, że nie modłów bogowie słuchają, ale jak im człek śmiały prosto w ucho coś wrzaśnie. Dwa, że Zwajców nie imają się eremickie modlitwy, bo nad nami żadne bóstwo nie panuje. Zresztą, skąd mnie wiedzieć, czy ten pustelnik to jaka świątobliwa persona, czy zwyczajny obłąkaniec albo łupieżca, co się na bezludziu przed opresją przytaił? Chleb zeżarł, ani okrucha nie zostawiwszy, tedy tyle jasne, że łapczywiec. A jego modły pies trącał!

Po prawdzie nie tyle sam Nawilski Ostęp złościł Suchywilka, ile dręczył go niepokój o córkę i wiedźmę, do której przywiązał się niezmiernie. O zbójcę nie dbał ni trochę, raczej sam przepędziłby go z radością, odkąd rozpatrzył się nieco w jego charakterze i nabrał przekonania, że herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy czyha na dobytek Szarki. Podobnie karzeł był mu obojętnym: Suchywilk chętnie przysłuchiwał się sprośnym zagadkom, jednak miał wrażenie, że coś zanadto pokurcz wyszczekany i sprytny, by być prawdziwie uczciwym człowiekiem. Zresztą Szydło nierozważnie wygrał od niego w kości paradny kołpak ozdobiony czerwonym guzem, co Suchywilk miał mu za złe i traktował jako brak szacunku dla swej kniaziowskiej godności. W potrzebie pierwszy nogi za pas weźmie, myślał z goryczą, ani się obejrzy. Prędzej na zbójcę liczyć można, choć ten jeno dla zysku zostanie, bodajby mu chwost oparszywiał, łakomcowi. Ale jeśli ich Węży – mordowi pachołkowie opadną, na nic się zbójca przyda, choćby i najdzielniejszy. Jedyna nadzieja, że wiedźma zawczasu złą przygodę spostrzeże.

Najchętniej jednak wróciłby na gościniec. Pomniał jeszcze, jak szczeniakiem nieopierzonym wędrował tędy ku Górom Żmijowych: już wówczas okolica cieszyła się złą sławą i Suchywilk aż truchlał na myśl, że fanaberie żalnickiego księcia mogą wystawić na szwank nie tylko powodzenie ich przymierza, ale także zdrowie Szarki. Co prawda, jak wspomniał, że mu niewdzięcznica na pożegnanie ledwo głową skinęła, złość go ogarniała i gorycz niezmierna. Na Wyspach Zwajeckich rzemieniem by jej grzbiet wygarbował za podobną zuchwałość, jednak rozumiał, że najpierw trzeba na wyspy dowieźć, a potem tłuc. Co we właściwej kolejności zamierzał uczynić.

Byleby się ludziom przed oczy nie pchali nadmiernie, myślał z troską. Niby my daleko w Żalnikach, ale przecie i tutaj musiała dojść pogłoska o spichrzańskim karnawale. Nadto przy nich dobra sporo, juczaki obładowane i rząd na nich zwajecki, za co też można po łbie wziąć, bo ludziska Zwajcom niechętni.

Et, może trza było plunąć na książęce spiski i dziecka pilnować, pomyślał, spoglądając nieprzychylnie na owinięte łaciatym płaszczem plecy księcia. Kto wie, czy się tam jemu w południowych krajach od gorąca w umyśle nie pomieszało? Niby dobrze mieczem obraca, pomyślał dalej, wspominając spotkanie z prządką. Ale człek ma swoje miejsce pod niebem od bogów przypisane i nie powinien się kręcić jako smród po gaciach. Tymczasem myśmy Smardzowego szczeniaka z dobry tuzin lat nie oglądali w Krainach Wewnętrznego Morza. Gada Przemęka, że zapędzali się na żalnickie pogranicze, żeby języka zasięgnąć i w nastrojach się wywiedzieć, ale co z tego? Co z tego, że się kniaziowski syn po gościńcu owłóczył należycie? Jemu zdałoby się co rychlej wśród panów sojuszników kaptować, a nie samowtór wałęsać po oczeretach. Takoż i teraz – przemykamy się niby włóczęgi. Do czego to podobne?

Jakby którego z naszych Wężymord ze dworca wypędzić próbował, myślał dalej, przecie nie poszedłby po dobroci na wygnanie. Tymczasem ledwo ścierwo starego Smardza wrony rozdziobały, podniósł się na północy huczek, że jego szczenię wędruje w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu. I po co? Toć zrazu człek rozumiał, że żaden z bogów w ludzkie waśnie mieszać się nie będzie. O, gdyby natenczas na Wyspy Zwajeckie szczeniak podpłynął, nie ganialiby my dzisiaj po wykrotach. Wężymord jeszcze dobrze na tronie nie okrzepł, a i we Zwajcach inny zgolą był duch i odwagi więcej. Nim by się Zird Zekrun obejrzał, odbilibyśmy Rdestnik, a frejbiterów na rejach ich własnych okrętów obwiesili. A może, rozmarzył się odrobinę, może trafiłaby się sposobność, żeby szmat ziemi jaki za pomoc od żalnickiego gołodupca utargować. Najprędzej uścieską twierdzę i jeszcze zameczków kilka nad Cieśninami Wieprzy.

Cytadele owe z dawien dawno kłuły Zwajców w oczy, lecz mimo wysiłków nie potrafili ich na dobre opanować. Owszem, zdarzało się zameczki ograbić do gołych ścian, samej Uścieży nie wyłączywszy, lecz kniaź pragnął raz na zawsze opanować cieśniny. Chcąc owej sztuki dopiąć, Suchywilk był gotów na nielichy hazard, włączywszy jazdę po wertepach Nawilskiego Ostępu. Zwajeckie miecze bowiem słynęły w Krainach Wewnętrznego Morza i za byle wiecheć w służbę ich nie najmowano. Rozumiał więc Suchywilk, że Koźlarz będzie musiał słono zwajecką pomoc opłacić. Najlepiej zaś twierdzami.

Na razie jednak nie naciskał na młodziaka i wzmianek żadnych nie czynił o warunkach przymierza. Przeczekiwał, rozumiejąc, że lepiej, aby się sam wygnaniec rozpatrzył nieco po żalnickim władztwie i zrozumiał trudność swego położenia. Nie, aby zamyślał odstąpić od układów. Jednakże rzecz szła nie tylko o nadmorskie cytadele. Prawda, że na północy kochano się w złocie i klejnotach, lecz bardziej jeszcze szło o sławę i kniaziowski honor. Suchywilk rozumiał, że nadarza się okazja, by zawrzeć jeden z owych sławetnych targów, o których wciąż śpiewano pieśni po Wyspach Zwajeckich. I okoliczność ową zamierzał do cna wykorzystać. Zresztą, inaczej właśni wojownicy przegnaliby go precz z dworca.

Bowiem na Wyspach Zwajeckich kniaziowanie nie było rzeczą łatwą ni tanią. Raz po raz należało urządzać wystawne uczty, że zaś z całej północy złazili się do Suchywilkowego dworzyszcza wojownicy, nie żałowano miodu ni świeżej dziczyzny. Kniaziowski obyczaj nakazywał każdego gościa obdarować, czy to roztruchanem, czy wierzchowcem znakomitym, co takoż nie przyczyniało dobytku. Osobliwiej, że jak się chłopy popiły, to raczono się nie szatami ze srebrzystej kitajki, ale całymi okrętami – a gdyby się pozwolił komu w hojności wyprzedzić, tedy kiep byłby, nie kniaź. Suchywilk cierpiał więc na ciągły brak gotowizny i po części dlatego chadzał na wiking: aby nowego dobra nałupić i choć na chwilę opędzić się od stada przeżerających jego majętność wojowników. Na korzyść tych ostatnich trzeba rzec, że dość było krzyknąć, by wyruszyli na kolejną wyprawę.

A tutaj nowe wydatki idą, myślał posępnie Suchywilk. Dziewkę trzeba będzie wywianować, a nim jeszcze do wiana i zamążpójścia przyjdzie, oporządzić, przyodziać należycie, orszak jej zwołać między co znaczniejszymi pannami i nową siedzibę przysposobić. Tutaj kniaź zasępił się nieco na wspomnienie starego dworzyszcza Selli. Po najeździe Pomorców nigdy nie odbudowano go należycie. Sella kazała pokryć wypaloną skorupę nowym dachem, na owędzonych ścianach rozwiesiła pozłociste opony, lecz nie dbała nadmiernie o rodowe gniazdo i nigdy nie zagrzała w nim dłużej miejsca. Pędziło ją na wodę i częściej ją ludzie oglądali na okrętach gdzieś pod Żebrami Morza niż na suchym lądzie.

Sam Suchywilk nie miał serca do owego posępnego domostwa i radby je kazał do gołej skały rozebrać, ale nie zdarzyło się. Zanadto pragnął pochwalić się swoją piękną, nowo poślubioną małżonką o włosach koloru ognia. Zabrał ją na okręt, jak stała, w skórzniach i baranim kożuchu, a Sella też nie oglądała się zanadto za siebie. Ot, ledwo drzwi zawarła na skobel. Ciekawym, czy wciąż domiszcze stoi, zastanawiał się Suchywilk, tyle lat przeszło. Sam niechętnie zaglądał na wyspę, choć nie z lęku przed gadkami, które się po północy podniosły po śmierci Selli. Gadano wówczas otwarcie, że nad dworzyszczem, wedle którego rodzice Selli przedwczesną śmiercią z tego świata zeszli, ciążyło boskie przekleństwo i ludzie niechętnie doń zachodzili.

Tym lepiej, uśmiechnął się nieznacznie Suchywilk, wspominając, jak tego samego dnia, kiedy Sella powiła maleńką Llostris, załadował na łódź skrzynię szczerego złota i zakopał skarb w piwnicach starego dworu. Był taki zwyczaj na Wyspach Zwajeckich, że po narodzinach pierworodnej córki każdy mąż, choćby najbiedniejszy, odkładał sakiewkę dukatów na wiano dla dziewuszki. Takoż i Suchywilk postąpił, ze szczodrością, która wielu w oczy zakłuła. Zaś później, gdy Pomorcy zamordowali Sellę i z wolna tracił nadzieję, że kiedykolwiek odnajdzie córkę, w żadnych terminach nie odważył się sięgnąć po jej dobro. Raz nawet w takową nędzę popadł, że pół drużyny musiał rozpuścić, lecz nawet wówczas nie odkopał skarbu. W jakiś dziwny sposób zdawało mu się, że póki skrzynia siedzi głęboko w kamienistym gruncie, poty nadziei.

Dworzec dopiero z wiosną przyjdzie postroić, pomyślał w rozmarzeniu, bo nie obrócimy się na Wyspy Zwajeckie przed jesiennymi szarugami. Zimę spokojnie u mnie przesiedzim, a najpewniej nikt we dźwierze nie zastuka, nim się kra na Cieśninach Wieprzy na dobre nie ruszy. Tymczasem babka dziewkę nieco ogładzi, wyszykuje. Bo na razie u panny obyczaje iście parafiańskie, ale i z tym się człek rozważny upora. Niech jeno tam siędzie, rozmarzył się Suchywilk, w dworze ojcowym, pod bierzmem poprzecznym w wielkiej sali, rzezanym w wizerunki skrzydlatych wężów nieba. W sukni z kitajki szafrannej i koszuli pod nią kobaltowej, z warkoczem rozpuszczonym, bo nie zda się kryć włosów, co są spuścizną po Iskrze i dziedzictwem krwi najszlachetniejszej na całej północy. Prawdziwa kniahinka, pomyślał z dumą. Jedna się taka w pokoleniu rodzi, nie tylko na Wyspach Zwajeckich, lecz w całych Krainach Wewnętrznego Morza.

I prawdę Czarny gada. Zdałoby sieją za mąż wydać co rychlej, nim na północy huczek pójdzie o wianie. Albo nim kto pannie w głowie zamąci, dodał, nieżyczliwie popatrując ku żalnickiemu księciu. Dla takiej dziewki mąż musi być silny. Taki, co jak wstanie, to się cień jego po całej północy kłaść będzie, a jak słowo rzeknie, to go aż na Szczeżupinach posłyszą. Nie byle łachmyta w płaszczu z koźlej skóry, co rad, jeśli mu noclegu w obórce między bydłem użyczą. Tutaj kniaź zadumał się głęboko nad wyborem zięcia, przepatrując w myślach co potężniejszych zwajeckich panów. O tym, żeby miał dziewkę siać gdzie w obce kraje, ani myślał. Nie zamierzał cudownie odnalezionej córki z oczu spuszczać, nadto cniło mu się do wnucząt. Rozmarzył się na wyobrażenie gromadki jasnowłosych dzieci, biegających z krzykiem po wielkiej sali dworzyszcza. Ech, myślał, niechby po żywocie gorzkim i pełnym trudów, choć starość przyszła spokojna.

Zamyślony, nie spostrzegł zrazu, jak wjechali na przestronną polanę na szczycie pagórka. Po mroku leśnej gęstwy słońce niemal boleśnie ugodziło go w źrenice. Zatrzymał konia, potężnego ogiera, który melancholijnie dźwigał kniaziowski ciężar, zamrugał oczami. I aż sapnął ze zdumienia, bowiem rozpościerał się przed nim widok, którego – przy całym swym światowym obyciu i doświadczeniu – Suchywilk w żadnym razie nie spodziewał się dostrzec pośrodku Nawilskiego Ostępu.

Wsparta na ciężkich palach świątynia Bad Bidmone wyglądała dokładnie tak samo, jak pradawny rdestnicki przybytek, spalony ongiś, dawno temu, przez frejbiterów Wężymorda. A skoro na dobre wyłonili się spoza drzew, od świątyni rozległo się bicie dzwonów i radosne pokrzykiwania. Suchywilk raz jeszcze zamrugał, niepewny, czy przypadkiem jakowy bóg nie mami go wrednym sposobem. Stał tak, niepewny, patrząc, jak idzie ku nim mrowie ludzi przybranych w stroje dawno nie oglądane w Krainach Wewnętrznego Morza. W długie, jasne szaty, lamowane u dołu zielonymi wstęgami. Odświętne stroje kapłanów Bad Bidmone Od Jabłoni.


* * *

Upadek wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł zapamiętał Mroczek nader niewyraźnie. Zrazu cały oniemiał, kiedy Ciecierka przewrócił się i począł wyć przeraźliwie w boleści, której Mroczek ani pojmował, ani nie chciał pojąć. Niegdysiejszy kupiec bławatny zmartwiał najpierw z przestrachu, a potem co sił w nogach popędził w dół krętymi uliczkami. Spichrze znał bardzo dobrze z czasów, kiedy handlował suknem w Krowim Parowie, więc bez większego trudu przytaił się w starym spichlerzu pod murem miejskim.

Godzin parę przeleżał cichutko, dygocząc na wspomnienie zdychającego Ciecierki. Deski maskujące otwór w tylnej ścianie spichlerza przystawił starannie, ale i tak bal się, by nie odkryto jego kryjówki. Szczególniej, że z ulicy dobiegał go wielki tumult i wrzaski. Najpierw słyszał zbuntowane pospólstwo i zląkł się porządnie, by jaki głupi chłystek nie podłożył podeń ognia. Ze dwa razy otwarto drzwi – Mroczek skulił się wówczas jeszcze bardziej w ciemnym kąciku – lecz spichlerz dawno wyczyszczono z ziarna i po prawdzie nie pozostało żadne dobro do zrabowania. Potem w gwar na zewnątrz wdarły się wrzaski Servenedyjek i bardziej swojskie pokrzykiwania książęcych pachołków. Domyślił się więc, że zaczęto bunt tłumić, co napełniło go nową trwogą. Po podobnej rzezi, myślał sobie Mroczek, rajcowie nie spoczną, póki nie zemszczą się należycie. Przyjdzie mi tu dzień i drugi o suchym pysku przesiedzieć, nim bezpiecznie człek na boży świat wychynie.

Był jednak nazbyt znużony, by kłopotać się nieoczekiwanym uwięzieniem. Kiedy tylko rejwach ścichł odrobinę, Mroczek usnął jako kamień na twardym klepisku. Śnił mu się Ciecierka, jak wchodzi w groty pod Sowimi Górami, by popchnąć zwierzołaków przeciwko ludziom z dolin, i dwie szczurołaczki znów pochylały się nad Mroczkiem, uśmiechnięte szeroko, aż im błyskały drobne, ostre ząbki. A potem w Wiedźmiej Wieży słuchał opowieści Twardokęska i na darmo wymykał się kapłanom Zird Zekruna. Wzdrygał się we śnie jak pies i pojękiwał cichutko od owej trwogi, która na dobre naznaczyła jego spokojne zbójeckie bytowanie.

Ani posłyszał, jak książęcy pachołkowie weszli do spichlerza. Nim krzyknął, nim się ocknął, wywleczono go spod derki na środek klepiska.

Wiedział, że zbrojni nie zakłują go na miejscu, tylko poturbują i wraz z innymi zaprowadzą na miejsce kaźni pod murem miejskim. Mieszkał w Spichrzy wystarczająco długo, by znać miejscowe zwyczaje i pamiętał posępne rzędy dusienic, raz po raz przyozdabiane przez regentów ścierwem zbiegłych kmiotków. Nie sądził jednak, by za zdradę, zbrojny bunt i knowania przeciwko zwierzchności miano wywieszać ich niczym pospolitych opryszków czy chłopskich przypisańców. Tutaj inna kara będzie naznaczona, pomyślał Mroczek, niegdyś kupiec bławatny i spichrzański poddany, aby po wsze czasy pozostał przykład i ostrzeżenie, co spotka buntowników porywających się przeciw książęcej potędze. Pale.

Dziwna rzecz, ale było mu to zupełnie obojętnym. Pachołkowie wykręcili mu ręce do tyłu i boleśnie związali konopnym powrósłem, skopawszy uprzednio po żebrach. Mroczek poczuł, jak otwiera się rana od Twardokęskowe – go sztyletu, ale nawet ból był przytłumiony, odległy. Powleczono go wraz z kilkoma innymi splądrowaną ulicą. Nie opierał się, zresztą nie było po co. Wiedział, że żaden z dawniejszych sąsiadów w Krowim Parowie nie rozpozna go w poturbowanym obdartusie i nie wstawi się do księcia pana o litość. Co gorsza, znąjomkowie kupca bławatnego musieli się domyślać, że nie przypadkiem Krowi Parów spłonął akuratnie po tym, jak wrzucono w ogień jego niewiastę i dwie córki. Zamiast ratować, pomyślał z przekąsem, jeszcze pokrzykiwaliby do kata, żeby równo na pal nawlekał.

Nie, nie żałował. Nie żałował ani jednej chwili od owej nocy, kiedy w zapartym oknie wykusza mignęły mu twarze córek. Szedł z opuszczoną głową, nogami powłóczył, lecz spod opadającej na twarz czupryny bystro spoglądał po popalonych, ogołoconych z dobra kamienicach. To była Spichrza, jaką zawsze pragnął zobaczyć – upokorzona i sponiewierana. Po prawdzie, nic innego, jak ta zapiekła nienawiść, utrzymała go w kompanii na Przełęczy Zdechłej Krowy. Nie gadali o tym wiele z Twardokęskiem, lecz w zbójeckim herszcie Mroczek wyczuwał podobną zażartość. Potężny, milkliwy Twardokęsek piastował swoją własną urazę do spichrzańskiego księcia i swoje własne marzenie o kopiennickim władztwie w Górach Żmijowych. Zaś Mroczek, z dziada pradziada potomek narodu, który przed wiekiem odmówił pomocy mordowanym przez szczuraków przodkom Twardokęska, bez wahania wprzągł się w służbę zbójeckiej ambicji. Nie, aby kiedykolwiek wierzył, że odbudują na nowo potęgę Kopienników. Mogli jednak potężnie prześladować poddanych księcia. I czynili to z równą zaciekłością, choć z różnych przyczyn.

Niebawem jednak dopatrzył się, że nie prowadzą go ku bramie miejskiej i dalej, ku miejscu kaźni. Przeciwnie, wspinali się ku cytadeli. Począł niespokojnie strzelać oczami, lecz zyskał tylko tyle, że go pachołek smagnął korbaczem. Dopiero pod murem katowni Mroczek poczuł, jak obojętność z wolna ustępuje miejsca przerażeniu. Spichrzańscy kaci dobrze znali swoje rzemiosło i jeśli rozpoznano w nim zbójeckiego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy, przejdą długie, bolesne dnie, nim pozwolą mu skonać.

Szarpnął się na powrozie, którym powiązano więźniów w jeden szereg, lecz pachołek tylko zarechotał:

– Co, teraz strach, jak czujesz katowskie kleszcze, kozojebco? Wczoraj trza się było bać, nimeście ludzi mordować zaczęli!

Jednakże bynajmniej nie oprawca czekał na Mroczka pośrodku mrocznej katowni w podziemiach wieży cytadeli. Książę Evorinth stał tuż pod pochodnią, zatkniętą na ścianie w żelaznym pierścieniu. Głowię miał odkrytą, jasnożółtą koszulę – tę samą, którą nosił podczas spichrzańskiego karnawału, lecz Mroczek nie mógł o tym wiedzieć – pomiętą i rozerwaną pod szyją. Obok niego sztywno wyprostowany i bardzo młody mimo brunatnej kapicy mnich skinął potwierdzająco głową.

– To ten człowiek – oznajmił młodzieńczym, piskliwym głosem, który miał zapewne brzmieć dostojnie, lecz tylko łamał się niezręcznie. – W imieniu mojego pana Zird Zekruna żądam tego człowieka.

– Nad nim inne jeszcze terminy wiszą – odezwał się od dźwierzy włodarz. – Liczne a ciężkie. Bo człek ów od lat jest spod prawa wyjętym. Nie za wczorajszy bunt, lecz za zbójowanie w szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy. To Twardokęska kamrat, jaśnie panie – pokłonił się księciu, starannie omijając wzrokiem kapłana. – Może nam co ciekawego o herszcie rzeknie. I my go długi czas w Spichrzy wyglądali. Bo na nim jeszcze jedno podejrzenie ciąży. O podpalenie Krowiego Parowu. Książę Evorinth obrócił się ku Mroczkowi.

– Znam go – oznajmił z cicha, ale takim głosem, że Mroczka ciarki przeszły. – Dwie noce temu gwarzył w Wiedźmiej Wieży z Twardokęskiem i nie wiedzieć, jakim sposobem wymknął się pachołkom. Radbym go wypytać, a dobrze. Także o przekupstwo na osobach moich strażników. Bez czyjejś pomocy nie znalazłby przystępu do lochów.

– To być nie może – na twarz młodziutkiego mniszka wystąpiły ceglaste wypieki.

– Niby czemu, frater? – władyka nie krył się zanadto z pogardą. – Niby kto wzbroni włodarzowi na własnej ziemi poddanych sądzić? Ty? Więcej jeszcze rzeknę: kto wzbroni księciu jaśnie panu i ciebie na męki wziąć? Parę tuzinów pomorckich kapłanów bez życia wczorajszej nocy legło. Jak myślisz, frater, nie pomieści się w takiej kupie ścierwa jeszcze jeden trup? Wedle mnie dość jest powodów, żeby cię książę pan nasz miłościwy przede zmierzchem kazał obwiesić. Choćby za pomordowanie spichrzańskich poddanych, na których truchle znaleziono skalne robaki, co jest rzecz boskim prawem zakazana.

– Nie mam żadnej władzy nad Spichrza. – Na początku przemowy włodarza kapłan uczynił nieznaczny ruch, jakby chciał się cofnąć, lecz wnet odzyskał panowanie. – Nie mam też wiadomości o wczorajszych wypadkach, bo zwierzchnik świątyni nie opowiada się przed akolitami. Na mękach nie wyjawię wam nic ponad to, co mówię teraz.

– O, znałem już wielu, co się podobnie zastrzegali – skrzywił się szyderczo włodarz – ale srogo zbłądzili. Nie uwierzysz, frater, jaka człeka elokwencja ogarnia, jak mu kat gładzie w kłódkę wsadzi…

– Starczy! – uciął zimno książę. – Nie wierzę, byście mogli mnie objaśnić – dodał ciszej – dlaczego wasz pan pragnie pospolitego zbójcy tak dalece, że grozi wojną, jeśli go nie wydam. Jednak, o ile wam podobnej rzeczy dozwolono, wyjawcie mi, czy to jeden z owych rozkazów zsyłanych od waszego pana za pośrednictwem skalnych robaków? Jeden z rozkazów, które musicie wypełnić albo umrzeć?

Głos księcia Evorintha był spokojny, niemal miękki – i były w nim pokłady szyderstwa, których Mroczek nie potrafił do końca wyśledzić ni zrozumieć. Sługa Zird Zekruna nie odpowiedział, lecz rumieniec, głęboki jak barwa starej ochry, którą pokryto ściany katowni, mówił za niego. Przy milczącym, pełnym pogardy sprzeciwie włodarza kapłan przywołał pachołków. Książę Evorinth nie próbował ich zatrzymywać, kiedy wyprowadzili Mroczka z wieży. Podobnie, jak nie sprzeciwił się, gdy następnego dnia oznajmiono mu, że żalnicka księżniczka pragnie co prędzej powrócić do domu. Mroczek zresztą nie miał się o tym wszystkim dowiedzieć, bowiem skoro tylko dotarł do komnat kapłanów, ogarnęła go wielka gorączka. Co prawda, nie opóźniło to odjazdu żalnickiego orszaku ni o jeden dzień. Po prostu zapakowano go na wóz, nieświadomego i napojonego wzmacniającymi korczywami.

Przypuszczał, że jego słabość była na rękę kapłanom: nie musieli się troskać próbami ucieczki. Ocknął się bowiem dopiero głęboko w Żalnikach, zaś wspomnienia z podróży, która musiała trwać wiele dni, były mgliste i rozproszone. Pamiętał, że książę Evorinth przehandlował go niczym kawałek sukna. Pamiętał też oblicza o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków, które pochylały się nad nim i mówiły coś rozkazująco, wlewając mu między zaciśnięte zęby gorzkie wywary. Nie przytomniał po nich. Przeciwnie, osuwał się w rodzaj ciężkiego majaku, w którym zwidywały mu się wciąż na nowo znajome postaci. Żona biegła ku niemu w płonącej sukni i obejmowała mocno, jak tamta dziewczyna, która na trakcie do świątyni pociągnęła w ogień przywódcę buntowników. Zbójca Twardokęsek przechylał bukłak ze skalmierskim winem i snuł powolną opowieść o minionej chwale Kopienników. Rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema na głowie śmiała się i kiwała nań z daleka dłonią. A gwiazdy spadały, jedna za drugą.

Czasami przytomniał na tyle, by móc ocenić, że wciąż leży wewnątrz krytego suknem wozu. Czuł na sobie chłodne ręce kapłanów, spoglądał na falujące od mocy znamiona i na chwilę pojmował, że dzieje się coś złego i przeciwnego naturze. Później zaś przerażenie przygasało i rozmywało się wśród innych zwidów.

Dopiero kiedy minęli Dolinę Thornveiin, poczuł się nieco lepiej. Niewiele lepiej: podejrzewał, że kapłani zadbali, by przedwcześnie nie odzyskał sił. Rana wciąż mu doskwierała – głęboka, ledwo zabliźniona szrama po sztylecie Twardokęska, jedna z niewielu rzeczy, które przypominały mu, kim był, nim położyli na nim ręce pomorccy kapłani. Jednak Dolinę Thornveiin zapamiętał, pomimo maligny, która spadała nań każdej nocy. Słudzy Zird Zekruna miotali się pomiędzy wozami niczym przerażone brunatne ćmy. Nie umiał zgadnąć, czy usłyszał o tym spoza osłaniającej wóz materii, czy też wyśnił. Ale wiedział, że żalnicka księżniczka wbrew woli kapłanów pozostała w dolinie.

Orszak pociągnął dalej, ku północy. Mroczek nie pytał, czemu. Nie był też pewien, czy naprawdę chciał wiedzieć. W każdym razie rozumiał, że w żaden sposób nie zdoła się wymknąć z posępnego konwoju, który wiódł coraz dalej, ku odległym Cieśninom Wieprzy, za którymi rozpościerało się Wewnętrzne Morze. I Pomort.

Dopiero teraz pojmował doskonale, jak śmieszne były jego usiłowania, by uciec z zastawionej przez Ciecierkę pułapki. Zresztą z przedśmiertnego skowytu kapłana zgadywał, że samego Ciecierkę najpewniej również oszukano. Jakkolwiek było, los Mroczka został przesądzony już wówczas, kiedy nieświadomie stanął na drodze swojego dawnego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy i rudowłosej kobiety, która wędrowała wraz z nim poprzez Góry Żmijowe.

Kiedy Ciecierka oznajmił mu w Spichrzy, że strażnicy doprowadzą go do Wiedźmiej Wieży, by wydobył z Twardokęska historię niewiasty, która nosiła na czole obręcz dri deonema, Mroczek ucieszył się niezmiernie. Wydało mu się, że jeśli nawet nie zdoła przy sposobności czmychnąć, kapłani policzą mu ową zasługę i będą poważać człowieka, który wydobył z Twardokęska wieści, co zdawały się być istotne w oczach bogów. Poszedł więc do Wiedź – miej Wieży z bukłakiem skalmierskiego wina, świadom, że zbójca nie oprze się pokusie i wypapla wszystkie prawdziwe i domniemane zasługi. Nie był pewien, czy na koniec, wedle obietnicy, zadźgałby Twardokęska sztyletem, ale też miłosierdzie z rzadka miało przystęp do Mroczka po tamtej nocy w Krowim Parowie, zaś Twardokęsek zostawił go zdychającego na pastwę szczuraków. Ale nie wiedział na pewno – i nigdy się nie miał dowiedzieć, ponieważ rudowłosa pojawiła się znienacka w lochu z zastępem zwajeckich wojowników.

Wtedy widział ją z bliska. Jeden, jedyny raz. Wysoka, szczupła niewiasta w męskiej przyodziewie, z dwoma mieczami u boku. Córka Suchywilka, najwyższego zwajeckiego kniazia, jak dowiedział się następnego ranka. Krew Iskry, która sprzeciwiła się woli bogów – jej twarz była jak ze starodawnych legend, pomyślał wtedy Mroczek. Wciąż ją widział: rysy wycięte w białym marmurze, ogień włosów. Jedna z tych kobiet, dla których pustoszone są królestwa. Nie sądził jednak, że Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, pozwoli, by urzekła go niewiasta, choćby najpiękniejsza. Ani Twardokęsek, ani on sam, jeśli miał być szczery. Lecz oblicze córki Suchywilka wciąż powracało do niego w snach – w aureoli żywego ognia z płonącej Spichrzy.

Drzemał, kiedy konwój stanął na dobre. Zresztą, nawet przytomny nie rozpoznałby tego miejsca, nigdy wcześniej nie zawędrował tak daleko w głąb Żalników. Znał tylko nazwę, podobnie jak wszyscy w Krainach Wewnętrznego Morza. A nazwa była znakiem wszystkiego, co odeszło bezpowrotnie.

Nikt nie próbował odbudować Rdestnika po pożarze i rzezi zgotowanej stolicy przez armię Wężymorda. Prastarą świątynię bogini zrównano z ziemią, a nawet zniszczono jeszcze dotkliwiej, podkładając ogień w salach wewnętrznego, podziemnego przybytku. Tych, którzy zdołali przetrwać zagładę miasta, rozesłano po najdalszych krańcach władztwa, ziemię zaś podarowano Zird Zekrunowi. Poświęcone woły pociągnęły pług wzdłuż kręgu, który niegdyś wyznaczały mury, zaś ziemię obsiano dzikim koprem na znak potęgi Pomortu i ostatecznego zwycięstwa nad żalnicką boginią. Aby nigdy nie wzniesiono tam ponownie miasta.

Nowy władca zakazał osiedlać się w zasięgu wzroku od zaoranego kręgu. Na wszelki wypadek na drugim krańcu jeziora, po którym niegdyś pływały łabędzie bogini, wzniesiono cytadelę z ciemnego kamienia. Panem twierdzy został jeden z dawnych towarzyszy Wężymorda, lecz nawet jemu kniaź nie ufał nadmiernie, załogę zaś nieodmiennie kaptowano wśród pomorckich piratów i ponoć wybierał ich sam Zird Zekrun. Stare strachy umierają bardzo powoli.

Mroczek nie wiedział o tym wszystkim. Słudzy zdjęli go z wozu, na wpół uśpionego, na wpół odurzonego kapłańskimi wywarami, i zanieśli do niewielkiej komnaty we wschodniej wieży. Kiedy się obudził, leżał na wąskim, twardym łóżku w nieznanym pomieszczeniu o ścianach z surowego kamienia. Obok, na niskim stoliku znalazł chleb, ostygłe już pieczone mięso i ser. A także dzbanek z winem, niezawodnie zmieszanym z kapłańskimi ekstraktami. Niecierpliwie odnalazł kubek i wychylił pierwszy łyk wina; było cierpkie i młode. Tak czy inaczej, Mroczek miał nadzieję, że jest go dość, by mógł tej nocy spać ciężkim, pijackim snem. Bez majaków.

W komnacie paliła się pojedyncza łojowa świeczka. Dopiero po chwili, kiedy jego oczy przywykły nieco do mroku, dostrzegł, że po drugiej stronie stołu siedzi jeszcze ktoś. Mężczyzna poruszał się zgrabnie mimo ciemności. Kiedy zapalił smolną pochodnię na ścianie, Mroczek ledwo powstrzymał okrzyk. Nie, nigdy wcześniej go nie widział. Podobne spotkanie nie było czymś, o czym marzyłby Mroczek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy – ani, jak sądził, ktokolwiek inny w Krainach Wewnętrznego Morza. Jednak słyszał wystarczająco wiele, by rozpoznać go od pierwszego spojrzenia. Ponadto – była jeszcze korona. Prastara żelazna korona żalnickich kniaziów.

– Nie chciałem cię budzić – Wężymord odezwał się pierwszy, całkowicie ignorując przerażenie Mroczka.

Dobra chwila przeszła, nim zbójecki kamrat rozluźnił zaciśnięte gardło. Jednak wciąż nie wiedział, co odrzec na niespodziewane powitanie. Jakim mianem zwać żalnickiego kniazia. W imię którego z bogów go pozdrowić – bo spotkali się na ziemi, która niegdyś należała do Bad Bidmone, zaś Mroczek był wyznawcą Nur Nemruta. Lecz świątynia Śniącego legła w gruzach, a przybytek żalnickiej bogini zniszczono doszczętnie na rozkaz Wężymorda. Na koniec Mroczek postanowił nic nie mówić. Zresztą, zęby wciąż mu szczękały ze strachu.

Gdyby spotkał go w innym miejscu, wśród tłumu ludzi, być może strach nie byłby równie dotkliwy. Na razie jednak leżał w obcej komnacie, słaby i zupełnie bezbronny, podczas gdy władca Żalników powrócił na pozbawiony oparcia zydel. Nosił długi miecz w zwyczajnej, nie zdobionej pochwie i brunatny strój wojownika – pomorccy frejbiterzy od wieków najchętniej przywdziewali tę barwę. Miał ciemne włosy, trochę posiwiałe na skroniach, jeśli Mroczek widział dokładnie, i zdumiewająco błękitne oczy. Uśmiechnął się z rozbawieniem, samymi kącikami ust, pozwalając Mroczkowi dokończyć oględzin. Potem napełnił drugi kubek winem i wychylił bez słowa.

W Krainach Wewnętrznego Morza powiadano, że z łaski boga przeznaczono mu życie po trzykroć dłuższe niż pozostałym śmiertelnikom. A także – iż pan Pomortu obdarował go i przemienił własną mocą. Zaciskając w półmroku palce na rąbku koca, Mroczek nie był pewien, czy mężczyzna, który siedzi po drugiej stronie stołu, wciąż jest człowiekiem.

– Byłem ciekaw, kogo Zird Zekrun pożąda tak bardzo, że zagroził Spichrzy najazdem w przededniu wojny, która przeora Krainy Wewnętrznego Morza do żywej skały – wyjaśnił nieco ironicznie Wężymord. – Jednak nie zamierzam wyrwać ci serca, więc przestań dygotać, człowieku. Masz dotrzeć żywy na Pomort, więc pozostaniesz żywy. Choć możesz tego potem żałować.

Mroczek z trudem przełknął ślinę. Słowa Wężymorda nie natchnęły go nadmierną otuchą. Jednak od Pomortu dzieliła go wciąż daleka droga i nie utracił jeszcze nadziei, że zdoła się wymknąć kapłańskim strażom.

– Nie sądzę – powiedział Wężymord. – Nikt z tych, co zawierali targi z Zird Zekrunem, nigdy nie zdołał się wymknąć.

Kupiec bławatny skulił się jeszcze bardziej, kiedy pan Żalników rozwiewał jego nadzieje, odczytując myśli wprost z przerażonego umysłu.

– Jam się z dobrej woli z Zird Zekrunem nie zmawiał – odparł wreszcie, pokonując suchość gardła. – Ani z nim, ani z jego kapłanami. Na wpół żywego mnie Ciecierka z gościńca podnosił, wcale o przyzwolenie nie spytawszy. Skoroście tacy mądrzy – ciągnął z rosnącą złością, kiedy Wężymord wciąż przypatrywał mu się niczym rzadkiemu zwierzęciu – skoro ludziom we łbach czytacie, winniście wiedzieć, jak naprawdę było. Ano tak, żeście mnie przymusem i omamieniem do dzisiejszej mizerii przywiedli! – tutaj opadł na płaską poduszkę i rozkaszlał się ciężko. Wężymord przeczekał wybuch, ironicznie unosząc brew.

– Jak widzę, Zird Zekrun będzie miał z ciebie pociechę – powiedział na koniec. – Zaś co do przymierzy z bogami – czy naprawdę wierzysz, że którekolwiek z nich zawarto z jasnym umysłem, rozumiejąc, co oznacza? Czy jeśli człowiek nie rozumie, co wybiera, i nie wie nawet, że dokonuje wyboru – czy wtedy wciąż wybór jest dobrowolny? Czy myślisz, że rudowłosa córka Suchywilka, jeśli istotnie jest jego córką, w co wątpię, którą tak często oglądasz w nocnych majakach, raz jeszcze zawarłaby ze swoją boginią ugodę, która doprowadziła ją tamtej nocy u zarania wiosny do ogrodów Fei Flisyon? Nie przypuszczani, kupcze.

– Nie wiem, o czym mówicie – wyjąkał spłoszony do reszty Mroczek, który bynajmniej nie chciał, by ktokolwiek wypomniał mu niektóre ze snów o rudowłosej Zwajce.

– Wiesz więcej, niż pojmujesz. Nie trzeba było iść na przeszpiegi do Wiedźmiej Wieży, kupcze.

– Niepodobieństwo! – Mroczek znów targnął się na posłaniu. – Niepodobieństwo, żeby Zird Zekrun kazał mnie wlec przez połowę świata dla jednej pogawędki z Twardo – kęskiem! Co bogowi do zbójowania po Górach Żmijowych? Przecież to kpina jawna!

Jednak w głębi duszy czuł, że żalnicki kniaź nie kłamię. Każdego z nas, pomyślał gorzko, każdego z tych, co nierozważnie stanęli na drodze zwajeckiej kniahinki, jej los ogarnął i poniósł niczym zeschłe liście. Po równo: mnie, Twardokęska, nawet Ciecierkę. Jakbyśmy nie mieli żadnej mocy, żeby się temu oprzeć.

– Właśnie tak – Wężymord znów uśmiechnął się nieznacznie. – Zird Zekrun pożąda wieści o kobiecie, która idzie poprzez Krainy Wewnętrznego Morza w obręczy dri deonema. Pożąda bardziej, niż czegokolwiek innego. Nawet w tej chwili słyszę jego niecierpliwość.

Mroczek bezwiednie uczynił znak przeciw złym mocom, wzbudzając kolejny grymas rozbawienia na twarzy kniazia. Więc jednak prawdę gadano, pomyślał mimowolnie, że Wężymord czerpie pełną garścią z mocy Zird Zekruna i że bóg połączył go ze sobą więzią silniejszą nawet niż ta, która jest udziałem kapłanów – bo ci rozmawiają z bogiem za pośrednictwem skalnych robaków, zaś żalnicki kniaź nie potrzebuje podobnej pomocy. Dlaczego jednak Wężymord miałby zwierzać mi się ze swych tajemnic? Przecie ja jestem prosty człowiek, czy to na książęcym dworze, czy na Przełęczy Zdechłej Krowy. Prosty człowiek, który wcale nie pożąda boskich sekretów.

– Już nie – Wężymord napełnił kubek winem. – Ale dawniej, kupcze? Pamiętasz jeszcze? Tamtego wieczoru, kiedy grałeś w kości w gospodzie Pod Wesołym Turem? Przegrałeś pół sakiewki i czas był najwyższy wracać, ale zacząłeś spierać się ze skalmierskim najemnikiem o moc Sen Silvara i naturę przepowiedni Śniącego. A kiedy wreszcie wróciłeś, kram stał w płomieniach, a drzwi były zaparte. Teraz pamiętasz? Cena za jedną przydługą pogawędkę o boskich zagadkach.

Gdyby nie zdradziecka niemoc, Mroczek rzuciłby się w tej chwili do gardła Wężymorda – choćby miał je gryźć własnymi zębami i choćby za cenę długiej, powolnej śmierci w żalnickich katowniach. Ponieważ jednak rozumiał, że nie zdoła się o własnych siłach podnieść z posłania, usiłował jedynie zdusić głuche, rwące łkanie.

– Przyjmij ostrzeżenie, kupcze – w głosie pana Żarników zabrzmiała nowa nuta. – Tak właśnie zamierza postąpić z tobą Zird Zekrun w ciemnym przybytku we wnętrzu Hałuńskiej Skały. Przeczesać twoje wspomnienia, jedno po drugim, aż nie zostanie nic prócz kruchej skorupy. Weźmie wszystko, co pamiętasz, i znacznie więcej. Nie jest miłosierny. W istocie żadne z nich nie jest miłosierne – dodał bardziej do siebie niż do struchlałego Mroczka.

– Dlaczego?

Nieoczekiwanie, po długiej ciszy, podczas której kupiec bławatny nasłuchiwał pokrzykiwań pachołków wprowadzających konie do stajni nieopodal wieży i miarowego kroku straży przechadzającej się po korytarzu, żalnicki kniaź odpowiedział.

– Z powodu słów o ścieżkach i gwiazdach – rzekł cicho. – Niektóre słowa mają skrzydła, kupcze, i latają szybciej niż podniebne ptaki.

– Szybciej niż żmijowie?

Pytanie było obelgą, ale nie dbał o to. Chciał, aby żalnicki władca, tak oddalony od ścieżek śmiertelników, poczuł choć część owego bólu, który sprowadziło na Mroczka wspomnienie nocy w gospodzie Pod Wesołym Turem i płonącego bławatnego kramu.

– Owszem, szybciej niż żmijowie – potwierdził kniaź, lecz z tego, co zobaczył w błękitnych oczach, Mroczek zrozumiał, że szyderstwo nie chybiło celu. – Nie próbuj ze mną więcej podobnych sztuczek, kupcze. Nie mogę cię dzisiaj zabić, lecz mogę prosić Zird Zekruna, by odesłał cię do uścieskiej cytadeli, gdy już nie będziesz potrzebny. A nie jest tajemnicą, że bóg Pomortu zazwyczaj spełnia moje prośby. Pomniejsze prośby.

Mroczek czuł, jak jego mięśnie tężeją pod spojrzeniem żalnickiego kniazia. Bał się, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział, że powinien teraz błagać o wybaczenie – i nie potrafił znaleźć słów. Nigdy nie potrafił odnaleźć słów, kiedy powracał obraz płonącego kramu. Był jedynie przyćmiony huk ognia i wrzaski tłumu.

– Starczy – Wężymord najwyraźniej wyczytał to z jego myśli. – Jadę do Doliny Thornveiin po żalnicką księżniczkę. I dziwna rzecz, kupcze, że spotkaliśmy się właśnie u stóp tej cytadeli. Tutaj, gdzie wszystko się zaczęło. Jakby obca siła popchnęła cię, kupcze, w środek trójkąta zadzierzgniętego owej nocy, kiedy dorzynano ostatnich rdestnickich wojowników. Zarzyczka, Zird Zekrun i ja, od tylu lat spętani strachem, starymi obietnicami i wspólną potrzebą. Ciekaw jestem, kupcze, czy to jedynie przypadek. I ciekaw jestem, czy twoja rudowłosa pani ze snów rozumie, jak trudno będzie potargać ten trójkąt – każdemu z nas. Przeszłość bywa najsilniejszym z przymusów i jeśli jest choć cień prawdy w opowieściach o ścieżkach i gwiazdach, córka Suchywilka może znać ów przymus równie dogłębnie. Równie dogłębnie jak ty, kupcze, skoro już rozmawiamy o przymusie i przeszłości.

Mroczek przełknął ślinę: nie znał odpowiedzi. Żadnej odpowiedzi.

– Czasami ludzie są narzędziem mocy, których nie znają – ciągnął Wężymord. – Nie znajduję w tobie, kupcze, ni śladu podobnej mocy, ale mogę się mylić. Może to tylko kolejny żart Zird Zekruna.

– Nie rozumiem was, panie – pokręcił głową coraz bardziej wylękły Mroczek.

– Czemu miałbym dbać o twoje rozumienie, kupcze? – wzruszył ramionami żalnicki kniaź. – Ważne są nie twoje wątłe zmysły, ale to, aby wiadomość dotarła do celu. Bo Zird Zekrun postanowił raz jeszcze spróbować tego, czego ongiś zaniechano: wbrew woli Delajati chce powrotu świata Stworzycieli. Będzie więc potrzebował mocy, o wiele więcej mocy, niż posiada. Co może oznaczać kolejną wojnę między przedksiężycowymi. Lub zagładę Krain Wewnętrznego Morza. Lub jedno i drugie… chyba, że ktoś z nas zdoła na czas odnaleźć inne rozwiązanie zagadki. Któreś z bogów albo śmiertelnych, wszystko jedno. Jednak według mnie zbyt wiele praw pogwałcono na darmo, by świat kiedykolwiek miał być taki, jak wcześniej.

Ostatnie słowa akurat były prawdą: Mroczek znów miał przed oczyma wizerunki skrzydlatych wężów nieba oplatające kapitele kolumn w spichrzańskiej świątyni Nur Nemruta.

– To ma wiele poziomów, kupcze – powiedział Wężymord, którego we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza uważano za mordercę żmijów. – Więcej, niż potrafisz zrozumieć, a zagłada żmijów jest ważna jedynie na jednym z nich. Marzenia bogów sięgają znacznie dalej, aż do owego wysokiego, jałowego pola, na którym Annyonne kolejno ucinała głowy Stworzycieli, aby ich moc wsiąkła w ziemię i aby nie mogli się odrodzić na nowo w żadnym ze światów. Sharkah, sierp bogini, tak ją później nazwano. Jednak Sharkah nie ma wiele wspólnego z tobą ani z zagładą żmijów. W każdym razie nie tak, jak ją pojmuje Zarży czka, która po trzykroć błagała o ich powrót w najświętszy z dni Krain Wewnętrznego Morza. I na koniec taki właśnie może pozostać dla nas wybór: życzenie żalnickiej księżniczki zamknięte w kształcie żmijów i krzywy sierp bogini. Na razie jednak jest tylko rudowłosa niewiasta, którą nazwano imieniem zabójczym bogów. Widzisz, kupcze, nie zawsze jest tak, że człowiek wybiera swoje imię. Czasami imię wybiera człowieka i ściga tak długo, póki nie nada mu z góry przypisanego kształtu. Rozumiesz mnie?

Mroczek w milczeniu potrząsnął głową. Nie rozumiał: kapłańskie wywary i strach skutecznie mąciły mu myśli. Nie wiedział nawet, czy pan Pomortu wciąż mówi o rudowłosej Zwajce, czy o sobie samym – ostatecznie, nikt w Krainach Wewnętrznego Morza nie znał jego wcześniejszego imienia. Jeśli istotnie przemienił się z łaski Zird Zekruna, pomyślał Mroczek, powinien nosić miano w języku przedksiężycowych, a nie coś, co było bardziej obelgą niż imieniem. Nie pojmował, dlaczego pan Żalników przyjął je na dobre.

– Ponieważ Zird Zekrun uznał je za zabawne – odparł kniaź. – Obawiam się, że rychło doświadczysz niejednej z jego zabaw, kupcze. Jest niecierpliwy i rozwścieczony z powodu tego, co się stało w wieży Nur Nemruta. Co się mogło stać – poprawił – bo obręcz dri deonema wciąż chroni Zwajkę przed wzrokiem bogów, zaś umysł jadziołka jest zatrzaśnięty jeszcze szczelniej. Więc Zird Zekrun nie wie, co się naprawdę wydarzyło, i dlatego kapłani na jego rozkaz noc w noc poją cię ziołowymi korczywami, po których powracają wspomnienia – wszystko, co pamiętasz, a także to, co dawno zapomniałeś. Z każdą milą na północ jego moc będzie rosła, więc sny staną się coraz bardziej natarczywe. Jednak nie przypuszczam, abyś wiele mu wyjawił, kupcze – dodał lekko. – Znasz zbójcę, ale to nie dość, aby rozumieć rudowłosą wysłanniczkę Delajati. Ponadto jest jeszcze jadziołek.

– Jadziołek, panie? – ośmielił się Mroczek, z ulgą czepiwszy się znajomego słowa. – Prawda, że paskudztwo okrutnie całą gromadę zbójców wymordował nad Trwogą. Mnie samego prosto w strumień zapędził i niemal na śmierć pod wodą zadusił. Ale przecie przy bogu potężnym, przy Zird Zekrunie, on ledwo ptaszysko mizerne.

– Do czasu, kupcze. Każda moc, nawet najwątlejsza, może nieoczekiwanie urosnąć w siłę – uśmiechnął się Wężymord.

Bogowie, pomyślał Mroczek, niechby on się nade mną na Przełęczy Zdechłej Krowy podobnie natrząsał. Toż wyłupiłbym mu sztyletem ślepia z tej rozradowanej gęby!

– Szczególnie teraz – ciągnął Wężymord, pomijając milczeniem mordercze zakusy Mroczka – po tym, jak ruda Zwajka posłała jadziołka w głąb zwierciadeł tropem Nur Nemruta. W normalnym świecie nie sprostałby żadnemu z bogów, ale sny są jego władztwem, jego najprawdziwszą krainą. Żywi się majakiem sennym, kupcze, i żadne z nas nie potrafi odgadnąć, jakich spustoszeń dokonał w królestwie Nur Nemruta, którego nie bez przyczyny nazwano Śniącym. To ważne, kupcze, ważniejsze, niż przypuszczasz. Bo jeśli jadziołek przejął moc boga Spichrzy, zaś Zwajka będzie potrafiła go poprowadzić, może znów nastać noc podobna do tamtej, kiedy płonął Rdestnik. Dlatego Zird Zekrun boi się, a nie przywykł do strachu. Zamyślał otwierać dawne ścieżki i przywrócić bogom wcześniejszą potęgę. Więcej: zamierzał przywrócić świat takim, jakim był u zarania wieków. Tymczasem po Krainach Wewnętrznego Morza wędruje niewiasta posłana przez Delajati, a Zird Zekrun nie zna jej zamysłów, nie zna zamysłów żadnej z nich. I nie może ich dosięgnąć – ani Delajati, ani rudowłosej. Jedne moce odchodzą, jak Fea Flisyon, co zasnęła w grotach Traganki, albo Nur Nemrut, który od spichrzańskiego karnawału nie odpowiada na modły kapłanów. Inne zaś pojawiają się na nowo lub rosną w siłę. Zły czas, kupcze, aby żyć w Krainach Wewnętrznego Morza.

Ale jeszcze gorszy, żeby umierać z powodu boskich kłótni i Twardokęskowego spoufalenia z córką Suchywilka, pomyślał Mroczek. Zły czas, żeby żyć, powtórzył ze złością. Widzicie go, trzecie pokolenie oglądają go na północy, a innym mizerny kęs czasu od ust odbiera. Źle żyć, akurat! Taka nasza natura podła, człowiecza, że się ze wszech sił czepiamy świata. Wolałbym być najlichszym ze spichrzańskich żebraków, ślepym jałmużnikiem, który pod murem miejskim walczy z psami o ochłapy ścierwa, niż trupem samego księcia Evorintha.

– Uważaj, kupcze – bardzo cicho powiedział Węży – mord – bo bogowie słyszą podobne życzenia i potrafią wypełnić je co do joty.


* * *

Najwyższy zwajecki kniaź bez słowa przypatrywał się ceremonii. Szaty kapłanów bogini jaśniały w mroku świątyni, zaś słowa Koźlarza wibrowały wyraźnie aż pod kopułą przybytku. Suchywilk nie oglądał wcześniej podobnego rytuału: podczas koronacji Smardza służył na południowym dworze poza granicami Krain Wewnętrznego Morza, gdzie nikt nie dbał o Żalniki. Zresztą nawet później, kiedy obrano go zwajeckim kniaziem, nie zaprzątały go podobne mrzonki. Raz tylko, kilka lat przed najazdem Wężymorda, zawędrował do żalnickiej stolicy i miał sposobność przypatrzeć się murom kąciny Bad Bidmone. Samym murom, bo nie postało mu w głowie, aby zaglądać do środka. Zwajcy niechętnie zachodzili przed ołtarze bóstw.

Teraz jednak nie mógł się wymknąć. Przypuszczał, że Koźlarz od początku wiedział wyśmienicie, co ma się wydarzyć w sercu Nawilskiego Ostępu. Co więcej, natarczywość zwajeckiego kniazia, który uparł się dołączyć do kompanii, musiała go okrutnie ubawić. Wystrychnięty na dudka Suchywilk stał więc z kwaśną miną obok wielkiej marmurowej konchy z poświęcaną wodą i czuł się dokładnie, jak jeden z karnawałowych diasków przed przymusowym pławieniem w fontannie. Niechęć zresztą była obopólna, bo kapłani rzucali mu nader nieprzychylne spojrzenia.

Jednak żaden z kapłanów nie ośmielił się ich przepędzić. Co było kryć, podobna pokora wiele znaczyła pośród zakonu, który niegdyś bez nijakiego skrępowania dyktował edykty żalnickim kniaziom. Suchywilk rozumiał, że zniknięcie bogini musiało nieźle zbić jej sługi z pantałyku, zaś lata spędzone w ostępie nieco przybliżyły ich do cennej cnoty pokory. Mimo wszystko łatwość, z jaką Koźli Płaszcz narzucił wolę zgromadzeniu sług Bad Bidmone, mocno niepokoiła Suchywilka. Inaczej sobie obmyślił ich przymierze. Bez niespodzianie objawionego zakonu żalnickiej bogini.

Szarpnął ze zdumienia brodę, gdy opuszczono formułę: „Przyjmij miecz", odwieczną i tę samą we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, samo serce ceremonii koronacyjnej. Kiedy kniaź brał miecz z rąk swoich kapłanów, przyjmował wraz z nim całą potęgę władzy, moc karania i obrony poddanych – i sam stawał się obnażonym ostrzem w służbie boga i swego władztwa. Jednak Koźlarz bez żadnych ceremonii wysunął Sorgo z pochwy i nikt nie usiłował mu przeszkodzić, co było bardziej znaczące, niż wszystkie poprzednie rytuały. Służebnicy Bad Bidmone wiedzieli doskonale, że książę nosił na plecach miecz żalnickich kniaziów od rzezi Rdestnika. Teraz jednak dawali wyraz czemuś zupełnie innemu – uznawali wszem i wobec opowieść, która od lat krążyła po Krainach Wewnętrznego Morza, a wedle której sama bogini obdarzyła go Sorgo i nazwała panem Żalników. Jak jednego z owych starożytnych władców, których bogowie zsyłali na świat w dniach największej trwogi.

To było tak, jakby właściwa koronacja odbyła się dawno temu, kiedy bogini zacisnęła na rękojeści Sorgo palce dzieciaka, którego ojca Pomorcy zarąbali kilka uderzeń serca wcześniej. Teraz jedynie jej zakon uroczyście uznawał zwierzchnictwo kniazia.

Suchywilk przymrużył oczy, by widzieć wyraźnie, jak książę wznosi miecz do starożytnej przysięgi. Koźli Płaszcz stał dokładnie pośrodku świątyni, pod jedenastokątnym dachem bogato inkrustowanym złotem. Na ścianach przybytku, na ciężkich pilarach i na obu dachach – wewnętrzny był właściwie kunsztownym baldachimem, wyrzezanym w drewnie delikatnie niczym skalmierska koronka – lśniły niezliczone wizerunki żmij ów. W miejscu ich oczu osadzono czerwone kamienie, które połyskiwały niespokojnie w świetle pochodni. Z bólem serca Suchywilk musiał przyznać, że Koźlarzowi nie zbraknie gotowizny na opłacenie najemników: wystarczyłoby wydłubać ślepia połowie żmijów. Musiały mieć, ścierwa, pomyślał niechętnie o zapobiegliwych kapłanach, oprócz rdestnickiego skarbca inne jeszcze kryjówki na dobytek. Gdzie by się człek spodziewał, że tyle złota pochowali?

Nie przysłuchiwał się nazbyt uważnie słowom Koźlarza. Były pewne przysięgi, które włodarz musiał wypowiedzieć i tyle. Suchywilk sądził, że najrozumniej postępowano w tej kwestii na Wyspach Zwajeckich, gdzie władców obierał wiec, zazwyczaj spośród prawej kniaziowskiej krwi, lecz zdarzało się, że podnoszono do owej godności także synów niewolnic starych władców. Nie było długich deliberacji, błogosławieństw ni innych kapłańskich zachcianek. Czasem tylko, jak wiec nie potrafił dojść do ładu, pretendenci ubijali się gdzie po cichutku albo zbierali drużyny i szli na siebie jawnie, bez forteli. I zrazu można było poznać, kto ile wart i czy na włodarza sposobny.

Obywano się jednakowoż bez cudownych sztuczek, mocy i znaków boskich, które niezmiernie mierziły Suchywilka. Prawda, że Morski Koń, który prawdziwie lubił zwajecki ludek, nieraz przybywał na wiec w swej własnej boskiej osobie, ale zachowywał się godnie, jak przystoi w podobnych okolicznościach. Pił miód, gwarzył przyjaźnie z narodem o połowach i podwodnych skarbach z potopionych okrętów, a jak się zamroczył należycie, to i zapląsał wedle ogniska. Jeśli nawet kto go pytał o radę w rzadkich przebłyskach trzeźwości, to tak, jakby naradzał się z sąsiadem starym a roztropnym i biegłym w prawie. Wojownicy gwarzyli parę dni bez nadmiernych ceremonii, a potem imię kniazia wypływało jakoś z rozlicznych, drobnych pogawędek. Suchywilk miał wrażenie, że Morski Koń wielce sobie cenił tę zwajecką bezceremonialność i prostotę. Co prawda nieodmiennie mamił nowego kniazia wielkim bogactwem i fortuną, jeśli zezwoli mu na pobudowanie świątyni w miejscu wiecowych narad, jednak czynił to bez większego przekonania i raczej dla przekomarzań ze zwajeckim narodkiem niż z prawdziwej nadziei na przyzwolenie. I nie jego namowa czy kapłańskie ceremonie czyniły kniazia, ale powszechna wola narodu.

Tutaj wszystko było odmienne, bardzo odmienne. Nawet teraz, pomyślał nieco zgryźliwie Suchywilk, kiedy na ruinach Rdestnika gęsto kwitnie dziki koper, kapłaństwo dalej odprawuje gusła pośrodku pustkowia. Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie było pana w uścieskiej cytadeli nad Cieśninami Wieprzy, jakby Zird Zekrun nigdy nie kładł na głowie Wężymorda żelaznej korony kniaziów.

Zrazu myślał sobie, że to jedynie stare mrzonki, które przeżyły dawny świat. Jednak kapłanów było wielu, bardzo wielu. Przeważnie posuniętych w latach, tak że musieli jeszcze bardzo dobrze pamiętać rządy starego Smardza. Tak, stare mrzonki nie zdychają łatwo, myślał Suchywilk, patrząc, jak starcy w długich, białych szatach składają trzęsące się ręce w błogosławieństwach dla młodego kniazia. Jednak było też sporo młodych i zwajecki kniaź nie mógł dłużej wątpić, że zakon bogini przetrwał lata prześladowań. Sama świątynia, choć ukryta pośrodku Nawilskiego Ostępu, niewątpliwie dawała świadectwo ich bogactwu i potędze. Domyślał się też, że muszą być inne podobne miejsca, choć może mniej znaczne i uboższe.

A także żebraczy braciszkowie wędrujący pomiędzy prostym narodem, dodał w myślach, przyglądając się twarzom co młodszych sług Bad Bidmone. Żaden z nich nie nosił tatuażu bogini. Rozsądna rzecz, zdał sobie sprawę Suchywilk, i bardzo przydatna w spiskowaniu. Bo staruchów byle kto wyłuska w tłumie po naznaczonych bliznami mordach, ale młodzi swobodnie znajdą przejście choćby do samej cytadeli Wężymorda.

Suchywilk niespokojnie żuł koniec wąsa. Z wolna przychodził do obawy, że owa tajna koronacja jest czymś więcej, niźli zabawą gwoli pokrzepienia paru starców pamiętających czasy, kiedy Bad Bidmone niepodzielnie królowała na tej ziemi. Być może, pomyślał, być może nasze przymierze z żalnickim wypędkiem przyjmie zgoła inny obrót, niż się z początku zdawało. Ale sami kapłani niewiele znaczą, choćby od rzezi rdestnickiej cytadeli nie przestali mamić pospólstwa gadkami o powrocie Bad Bidmone i przewrotności Wężymorda. Ten bowiem ma za sobą samego Zird Zekruna – i więcej jeszcze, bo pomorckich frejbiterów. Tak, Pomort nie przepuści okazji, by na nowo złupić Żalniki, które ledwo podniosły się po ich poprzednim najeździe. Więc może jest jeszcze nadzieja, pomyślał Suchywilk, że łańcuch przybrzeżnych cytadel, o które od pokoleń walczono nad Cieśninami Wieprzy, przejdzie pod zwajecką komendę. Zważywszy, w czym mieli wspomóc księcia, nie byłaby to zbyt wygórowana cena.

Koźlarz odpowiedział coś na wezwanie niskiego, pokracznego kapłana w szacie zdobionej zielonymi pasami. Jego głos był donośny i czysty nawet tutaj, na samym krańcu przybytku. Jednak kiedy Suchywilk popatrzał ku niemu nad głowami sług bogini, nie dojrzał w twarzy księcia ni odrobiny bogobojnego skupienia i owego zachwytu, co bił od stareńkich kapłanów. Zwajeckiemu kniaziowi wydało się nagle, że Koźli Płaszcz, który nawet w tej zaszczytnej chwili nie wyrzekł się swego imienia i nie zdjął łaciatej opończy, nie żywi wiele więcej szacunku dla kapłańskich ceremonii niż sam Suchywilk. Książę odgrywał swą rolę z powagą, lecz Zwajca nie dostrzegał w nim ani nadmiernej nabożności, ani prawdziwego wzruszenia. Przypatrywał się więc uważnie, myśląc, że ten milkliwy mężczyzna w płaszczu z koźlej skóry może okazać się kimś zgoła odmiennym, niż przywykł myśleć. Bardzo odmiennym.

Nie umiał osądzić, czy to dobrze.

Загрузка...