ROZDZIAŁ SZESNASTY

Wbrew zbójeckim obawom kmiotek nie wprowadził ich w zasadzkę. Przeciwnie, nim jeszcze się dobrze w bagnisku ściemniło, grunt wypiętrzył się i okrzepł nieco. Poduchy wysokiego mchu przestały niemiło mlaskać pod podeszwami butów, ustępując miejsca porośniętym szorstką trawą pagórkom. Wszystko to po trochu przywróciło Twardokęskowi animusz, bowiem nie przyznałby się co prawda nawet pod groźbą katowni, ale glibiel przerażała go niezmiernie. Raz po raz przypominały mu się opowieści o wędrowcach wciągniętych w moczar i rozlicznych złych mocach przyczajonych tuż pod powierzchnią oparzelisk. Byle trzepot ptaszyska płoszył go niby ciołka i nic nie umiał na to poradzić.

Uradował się więc niezmiernie na widok słabo wydeptanej ścieżki. Rychło też pokazały się inne ślady człowieczego bytowania: obciosane pieńki, rozmaite odpadki zsypane w bezładne kupy przy samej ścieżce, resztki na wpół zbutwiałej palisady, na koniec zaś smród, jaki zawsze towarzyszy co większemu obozowisku. Co prawda trochę to zdumiało Twardokęska, który ładny szmat czasu hersztował szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy i rozumiał wyśmienicie, że w banickim rzemiośle pierwsza rzecz to należyta kryjówka. Nikt zdrowy na rozumie, myślał sobie, mijając przechyloną strażnicę, nie dozwoliłby na podobne niedbalstwo. A tutaj można nie tylko jak po sznurku wleźć do koczowiska, ale też jeszcze jedna w tych zasiekach i wartowniach wskazówka: mianowicie, że nie – gdyś znacznie większa bywała kompania, skoro aż tutaj straże rozstawiano. Nic innego, jeno prawdę Bogoria gadał o Jastrzębcowej niemocy.

Kiedy zza drzew wyjrzała właściwa palisada – mocno miejscami poszczerbiona i zaniedbana, jak z przyganą zauważył zbójca – wieśniak zaparł się obiema nogami i żadnym sposobem dalej iść nie chciał. Kazaliście, panie, do Jastrzębca zaprowadzić, gadał, tedym doprowadził, jak przykazano, ale z nim samym to się po swojemu układajcie, mnie do dom pilno. Nie bardzo się to zbójcy spodobało, ale co było czynić? Koźlarz dał chłopinie kilka miedziaków i pociągnęli dalej, ku na wpół otwartej bramie.

Dopiero we wrotach, brudnych i podpartych pieńkiem, na którym porzucono siekierę i niedawno urzezany koguci łeb, zastąpił im drogę jakiś jegomość, może nawet wartownik, ale w żadnym razie nie można było tego rozpoznać. Człek ów bowiem nosił zieloną, rozchełstaną na piersi koszulę, skórzane, chłopskie portki, mocno zużyte i naznaczone kilkoma plamami niewiadomej proweniencji, porządny, szeroki pas, nad którym kołysało się sute brzuszysko, i nasunięty na ucho kołpaczek. O biodro obijał mu się potężny szarszun, ale najwyraźniej żadnego użytku czynić zeń nie zamierzał, bowiem w prawicy dzierżył odpieczętowany dzban. Popatrzał na nich nieprzychylnie, pociągnął łyk trunku.

– Coście za jedni? – warknął, drapiąc się po brzuchu i popatrując łakomie ku skrzy dłoniowi.

Zbójca co prawda nie wiedział, czyli pierwej posłano do Jastrzębca wieści o nadejściu sprzymierzeńców, czy też bez zapowiedzi ściągnęli do obozowiska, jednakowoż obcesowość rebelianta zgoła go zdumiała. Nie dość, żeśmy wleźli w samo gniazdo powstania niby do obory, pomyślał gniewliwie, to jeszcze witają nas niby, nie przymierzając, w spichrzańskim zamtuzie.

Zwajecki kniaź aż sapnął z oburzenia na podobne powitanie.

– Ja waszmości szarży nie rozpoznaję, choć z przyodziewy wnoszę, żeście nie wartownik! – huknął. – A skoroście nie w swoim prawie, by pytać, tedy do pana prowadźcie, a żywo!

– Znaczy się, do Jastrzębca? – upewnił się nieco zgryźliwie rebeliant. – Ano, jak sobie chcecie, ale przestrzegam, że moment niestosowny i zdałoby się raczej do rana poczekać.

– Nie po to my się taki kawał świata wlekli – zeźlił się jeszcze bardziej Suchywilk – aby ninie wedle bramy czekać na posłuchanie niby proste kmioty.

– Wasza wola – pochylił się w szyderczym ukłonie. – Skoro się napieracie, pokornie prosim w nasze niskie progi. O jedno upraszam, byście za mną szli, po bokach nigdzie nie zwłócząc i nie mitrężąc. Osobliwiej niewiasty, bo takowy u nas obyczaj, że kto pierwszy pochwyci, tego dobro – tutaj zarechotał z własnego konceptu i mlasnął plugawo ku Szarce, której rudozłote, rozpuszczone włosy wymykały się bokami spod kaptura opończy.

Suchywilk targnął się ze złości, lecz rebeliant odstąpił z bramy, dając im wolne przejście. Potem poprawił pas, który najwyraźniej uwierał go w kałdun, wychylił do dna trunek i powiódł ich w głąb obozowiska.

Minęli dwóch obojętnych wartowników, którzy zabawiali się grą w kości w naprędce skleconym z gałęzi, półotwartym szałasie, i bez przeszkód ruszyli wzdłuż rzędu chałup. Zbójca nie potrafił nadziwować się, że bez dania racji wpuszczono ich za wrota. Toć, myślał sobie, człek rozumny nie pozwala byle włóczęgom włazić do obozowiska. Tym bardziej, że nie wiedzieć, kto tam jeszcze tyłem ciągnie przez trzęsawisko, może my jeno na przeszpiegi przyszli, a za nami wojsko potężne. A tutaj obrona słabiutka. Doły przed palisadą zielskiem zarosły, sama palisada przetrzebiona, jakby z niej koły kto powyrywał, dźwierza otwarte, choć zmierzch dobrze już nastał, a strażnicy w kości grają. Ech, jakby się na Przełęczy Zdechłej Krowy podobna rzecz trafiła, przed świtem łby bym potłukł.

Nie mierziły go natomiast połyskliwe rebelianckich stroje ani wielorakość broni, bowiem wśród zbójców takoż odziewano się rozmaicie, zaś każdy walczył tym orężem, który mu najlepiej w ręce leżał. Tutaj po większej części noszono żalnickie miecze na barwnych, dwustronnie tkanych pasach, jako miejscowa szlachta miała we zwyczaju, ale trafiały się też zakrzywione szabelki, a nawet starożytne, dwuręczne szarszuny. Koni nie wyślepił, najwyraźniej trzymano je gdzieś na uboczu. Szła pora wieczerzy i między chatynkami uwijało się też sporo służby obojga płci w siwawych od zmroku sukmanach z nie bielonego sukna. Noszono wodę ze strumienia, za chruścianymi płotkami stada drobiu niemrawo układały się do snu, gdzieś z tyłu zaryczała smętnie powracająca z pastwiska krowa. Na progu krytej słomą chaty niewiasta w podkasanej sukni szorowała plecy zanurzonego w cebrzyku mężczyzny. Słowem, obozowisko Jastrzębca ze szczętem patrzyło się zbójcy na wiejską osadę, tyle że zapuszczoną i ospałą. I właśnie owo pospolite zgnuśnienie dziwnie Twardokęska ubodło.

Minęli pokaźne ognisko, przy którym rozsiadło się z pół tuzina szlachty. Stary dziadek z bielmem na jednym oku przygrywał na szałamajach, smętnie zawodząc pieśń o wojennych przewagach Jastrzębca. Rebelianci zdawali się należycie ukontentowani występem, ale Twardokęskiem aż złość zatrzęsła na dźwięk znajomych słów: owszem znał śpiewkę, bo ją minstrele przywlekli aż na samą Przełęcz Zdechłej Krowy, i bardzo dobrze pomniał, jak się nią był zrazu zachwycił. Nie umiał oprzeć się nabożnemu zdumieniu, kiedy bard prawił o wyzwaniu rzuconemu samemu Zird Zekrunowi – oto była rzecz godna pieśni a sławy wśród ludzi, pomyślał wówczas herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy. Tymczasem teraz, wędrując przez siedzibę sławetnego Jastrzębca, z każdym krokiem silniej ogarniało go niemiłe zawstydzenie, że jak młodzik dał się omamić połyskliwej gadce. Co tu dużo gadać, jakby trafiło się dopaść pieśniarza wydrwigrosza, który mu tak podstępnie nałgał o Jastrzębcowych przewagach, byłby niegdyś podarowane mu złoto kazał roztopić i w gardziel lać. Zły był strasznie, a ze złości gotów komuś pogruchotać gnaty przy najmniejszej zaczepce.

Takowa się jednak nie miała trafić, mimo ostrzeżeń napotkanego przy bramie jegomościa w zielonej koszuli. Nawet wówczas, kiedy wiedźma uśmiechnęła się głupawo do biwakującej wokół ognia gromadki – czy też raczej do pięknie przyrumienionego prosiaka, którego obracano nad ogniem – żaden z rebeliantów nie odpowiedział na zachętę. Zbójca domyślał się, że nie kwapiono się do zaczepki z pięcioma uzbrojonymi mężami, zwłaszcza że ich godności nie znano. Ale trochę był rozczarowany, bo chęć miał ogromną do bitki.

Nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko z rzadka zwajecki kniaź mruczał pod nosem przyciszone przekleństwa. Dopiero kiedy przeszli ładny szmat środkiem rebe – lianckiego obozowiska i chaty przerzedziły się nieznacznie, zaś na pagórkach wyrosła zapora sosen, Szarka przystanęła i przechyliła głowę na ramię.

– Morze jest za tymi drzewami – powiedziała do nikogo w szczególności, gładząc przytroczony do grzbietu skrzydłonia kufer ze żmijową harfą. – Pójdę popatrzeć.

Suchywilk skrzywił się boleśnie, ale nic nie rzekł. Twardokęsek tylko wzruszył ramionami, kiedy znad ogniska podniosło się kilka głów i popatrzało pożądliwie na skrzydłonia i prowadzącą go niewiastę. Nie dziwota, że ją nad morze ciągnie, pomyślał z zawiścią, toć kto by bez przymusu chciał się w tym smrodzie a szpetocie kisić.

Powoli, brnąc po kostki w piasku, wspięli się na pierwszy pagórek, a potem na jeszcze jeden, aż w dolince przed nimi Twardokęsek dostrzegł niewielką chłopską chatę o dachu z pociemniałej ze starości słomy. Za płotem dostojnie przechadzało się stadko perliczek i pospolity włościański drób. Kiedy podeszli bliżej, uwiązany do drewutni siwy cap zabeczał wrogo i targnął się na postronku, nastawiając rogi, zaś stadko gołębi poderwało się i zatoczyło krąg nad obejściem.

Drzwi były uchylone, ale nikt nie wyszedł im naprzeciw, choć z chaty dobiegały odgłosy krzątaniny. Rebeliant uśmiechnął się wrednie, pokłonił nad progiem, omiatając kołpakiem pajęczyny, i dał znak kniaziowi, żeby przodem szedł. Suchywilk, który był zgoła podobnym ceremoniom niechętny, nie zwlekając wlazł do ciemnej sionki. Przycupnięta nad poprzeczną belką kwoka pierzchła z przeraźliwym gdakaniem, prawie dziobnąwszy Zwajcę w czoło. Zbójca przymrużył ślepia. Niewiele widział, bo okienko, a raczej niewielki prześwit ponad drzwiami, zasłaniała gruba ciemna błona. Jednak w nosie aż kręciło go od smrodu skwaśniałego piwa i gnoju. Domyślał się więc, że, jak czasami czyniono w Górach Żmijowych, domostwo pospołu zasiedlali wieśniacy i inwentarz, zaś majaczące w głębi drzwi muszą prowadzić do obórki. Czegóż w podobnej nędzy miałby szukać Jastrzębiec, pomyślał niechętnie.

Oczy powoli przywykały do półmroku. Dostrzegł pękaty kształt beczki z kiszonymi ogórcami i kilka dużych glinianych garnków składnie ustawionych pod ścianą, stertę chrustu przed piecem, który wzniesiono dokładnie pośrodku domostwa, jedną częścią w sionce, drugą zaś w izbie po lewej stronie, gdzie musieli sypiać gospodarze. Bez słowa pokazał Suchywilkowi niskie, nieco koślawe drzwiczki, zza których coraz wyraźniej znać było ochrypłe pochrząkiwania i sapnięcia. Kniaź zastukał sękatym paluchem w dźwierza raz i drugi, lecz bez skutku. Na koniec mruknął coś wrogo, bo najwyraźniej nie widziało mu się buszowanie po cudzym obejściu, ale co było czynić? Ostrożnie popchnął drzwiczki, zgiął się niemal wpół i przeszedł nad progiem. A potem zatrzymał się gwałtownie.

Izba była maleńka, ciemna i duszna. Jednak pod ścianą pyszniło się prawdziwe łoże z rzeźbionymi zagłówkami i wysoką stertą puchowych poduch. Na piernatach rozpierała się wielka, dorodna niewiasta w wysoko podkasanej spódnicy. Pomiędzy jej mięsistymi udami zajadle szamotał się człowieczek w opuszczonych do kolan spodniach i kubraku z pozłocistej materii. Jego blade pośladki połyskiwały drwiąco w półmroku, chudy, spleciony z resztek włosów warkocz podrygiwał na plecach. W jednej garści dzierżył okazałą, mleczną pierś niewiasty, drugą ręką chwycił za gałkę wieńczącą łóżko i rzucał się niczym wyciągnięta na brzeg ryba. Kobieta przyjmowała owe wysiłki obojętnie, wyskubując nad jego ramieniem ciernie i zielsko, wczepione w tył kubraka. Łóżko tymczasem jęczało w piskliwym sprzeciwie sosnowych desek, zaś przy każdym gwałtowniejszym pchnięciu z rozprutej poduszki pod głową niewiasty unosiły się drobne białe piórka.

Gospodyni dostrzegła ich, pociągnęła towarzysza za rękaw i coś szepnęła niepewnie. Twardokęsek dostrzegł, że z legowiska na piecu wyglądają ciekawie dwie główki o nierówno przyciętych włosach koloru przybrudzonej słomy. W popielniku bawiło się trzecie dziecko, drobny chłopaczek w umorusanej koszulinie.

– Czego?! – właściciel pozłocistego kubraka obejrzał się na nich ze złością: twarz miał poczerwieniałą z wysiłku i gęsto zroszoną potem. – Toć gadałem, żeby nikogo do mnie nie prowadzić! Gadałem, nie?

– Gadaliście – zgodził się z cieniem szyderstwa rebeliant, nie spuszczając jednocześnie oczu z szeroko rozrzuconych ud niewiasty. – Takoż kazałem im do rana zaczekać, ale oszczekali mnie jako psy i do komendy kazali prowadzić. Tedy co mnie było, prostemu człowiekowi, czynić? Jak mus, to mus, więc przyprowadziłem.

– Mus? Widzi mi się, że mus to wy dopiero poznacie, jak was batogami każę na placu oćwiczyć! Co wam się zdaje, że mnie nic innego w głowie, jeno każdego chudo – pachołka w bramie witać a pod kolana podejmować z wdzięczności, że raczył przybyć? Niedoczekanie! – przytrzymał kobietę, która nieznacznie próbowała obciągnąć spódnicę i nakryć się nieco przed wzrokiem obcych. – Ja was jeszcze cierpliwości nauczę, kurwie syny! Ja wam komendę pokażę!

– Wyście już dość nam pokazali, rzyć gołą na powitanie wystawiwszy! – huknął zwajecki kniaź, ale takim głosem, że tamten w jednej chwili zmienił się na twarzy. – A jak wam czasu na powitania szkoda, tedy i z pożegnaniem pewnie zwłoki nie będzie. Bo mnie się widzi, że my nie do książęcego obozowiska zawędrowali, jeno w zamtuz nieochędogi!

Jedno z dzieci rozpłakało się. Wódz rebelii z ociąganiem zsunął się z niewiasty, poprawił palcami rzadkie włosy na skroniach, bez skrępowania podrapał się po tyłku i wciągnął spodnie. Był niski i chudy, ale na jego ramionach grały żylaste pasma mięśni. Schylił się, z przekleństwem sięgnął głębiej pod łóżko i wydobył parę wysokich, szlacheckich butów. Twardokęsek zgadywał, że musiał mu minąć czwarty tuzin lat, lecz nosił się po wielkopańsku, pstrokato i szumnie. Na palcach miał ponadziewane pozłociste pierścionki, w lewe ucho wraził kolczyk z wielkim szkarłatnym guzem, zaś na jego szyi pyszniły się trzy grube złote łańcuchy. Z zawodową biegłością zbójca oszacował tę fortunkę i zacmokał w uznaniu wargami. Jednak mimo całego przepychu, znać było, że lata spędzone na Półwyspie Lipnickim nie obeszły się łaskawie z bratem starego Smardza. Przez lewy policzek, od oka aż do zakrzywionej brody biegła mu szeroka szrama po cięciu mieczem, a z prawego ucha został jedynie wystrzępiony kikut. Na domiar złego, połamany w kilku miejscach nos Jastrzębca zrósł się wedle woli i rozpłaszczył, utrudniając oddychanie. Słowem, była to twarz człeka ciężko doświadczonego i przedwcześnie postarzałego.

– Ktoście są? – spytał na koniec Jastrzębiec, popatrując ku nim bystro. – Ale moja rada, byście bez dobrego powodu głowy mi nie zaprzątali, bom dziś wielce niecierpliwy.

– Tedy może wam humor poprawimy – odezwał się od drzwi Koźlarz. – Witajcie stryju i wybaczcie, żeśmy was nieobyczajnie w komorze naszli. Rzekłby wasz człowiek, żeście z niewiastą, poczekalibyśmy, póki nie skończycie.

– Koźlarz! – Jastrzębiec uśmiechnął się, ukazując puste miejsce po prawym, górnym zębie i przygarnął bratanka, co czyniło wrażenie dość zabawne, bowiem sięgał mu nie wyżej, niż do połowy ramienia. – A to dopiero nowina! Dalejże, poznakom mnie z towarzyszami, a wy, waszmościowie – pokłonił się czołobitnie przed gromadką – wybaczcie prędkie słowo i zapomnijcie urazę. Nie wyglądalim was tak rychło, a w dziczy człek grubieje ze szczętem i obyczaje szlacheckie traci. Nadto doszła nas dzisiaj wieść o kamratach naszych od Pomorców zasieczonych, tośmy strapieni i do gniewu skorzy. Zda się, trzeba będzie Wężymordowych pachołków od nowa nauczyć, kto na Lipnickim Półwyspie włodarzy.

Podczas owej przemowy oczy Jastrzębca nie przestawały chodzić, szacując ich skrupulatnie. Powitał kolejno Zwajców, pokornie sumitując się z wcześniejszego afrontu, wiedźmę uszczypnął w policzek i bardzo dwornie powinszował nadobności, Przemękę niczym starego druha uściskał, Kostropatkę z należytym uszanowaniem w rękę ucałował. Jednakowoż jego wesołość wydała się zbójcy dziwnie przewrotna, jakby pod układnymi słowy kryło się coś zgoła odmiennego. Niby radował się z przybycia bratanka, Zwajców zrazu obwołał sojusznikami i pod ich komendę się oddał, lecz Twardokęsek wyczuwał, że ów mały człowieczek nie tylko nie spodziewał się przybycia Koźlarza, ale też nie wyglądał go z nadmiernym zapałem. Nie dziwota, pomyślał cierpko, toć on zawdy był tutaj pan, a ninie przyjdzie mu przed młodym klękać i pierwszeństwa ustępować.

Tymczasem Jastrzębiec nie przestawał gadać, wypytując ich ciekawie o spichrzański karnawał i wędrówkę przez pogranicze, przeklinając Pomorców i obiecując wielką ucztę dla uczczenia znakomitych gości. Tę ostatnią myśl Suchywilk uciął nieco niepolitycznie – ale też znać było po nim, że mimo gładkich słów jest do głębi urażony przyjęciem i rychło nie zamierza puścić go w niepamięć.

– Wybaczcie, panie – rzekł sucho Zwajca – aleśmy od wielu dni w drodze i nie biesiady nam w głowie, jeno wypoczynek popod dachem, na suchym posłaniu, kęs chleba i sen należyty. Będzie jeszcze sposobniejsza chwila, by świętować. A jeśli istotnie chcecie nam zaszczyt uczynić, tedy pozwólcie, że wedle północnego obyczaju biesiadę urządzimy. Po zwajecku.

Jastrzębiec skrzywił się nieznacznie, rozumiejąc, że go Suchywilk odprawił. Jednak przeważyła rozwaga.

– Jako sobie życzycie, mości kniaziu – uśmiechnął się łaskawie. – Jeno mię pierwej w waszym obyczaju objaśnijcie, byśmy przez nieuwagę a nieświadomość jakiego despektu nie uczynili.

– Obyczaj prosty i nieuczony – wzruszył ramionami Suchywilk – bośmy ludzie siermiężne. Najpierw trza nieprzyjaciół bić, potem świętować, nie w odwrotnym porządku.

Oczy Jastrzębca zwęziły się ze złości i nagle zbójca zrozumiał, dlaczego nadano mu właśnie to imię. Poharatana twarz zmieniła się w jednej chwili, przybladła nieco i stężała. Wciągnął ze świstem powietrze, nozdrza chodziły mu niecierpliwie. Zwajecki kniaź też wyprostował się, prawie omiatając głową belki powały i z wolna opuścił rękę do pasa. Jastrzębiec jednak pohamował się w porę.

– Prawiście, mości kniaziu – rzekł chłodno. – I zadbam, byście mi więcej pomiędzy mymi ludźmi o wodzowskim obowiązku nie przypominali. Jutro skoro świt poprowadzę wycieczkę na Pomorców, skoro wam podobna zabawa nad uczty droższa. Machną! – krzyknął ku kobiecie, która podczas pogawędki usilnie próbowała wcisnąć się w róg za piecem. – Pokaż naszym miłym gościom drogę do świeżej chaty a żywo! Wy zostańcie! – rzucił ku Koźlarzowi. – Musim jeszcze pomówić.

I na tym się spotkanie skończyło. Machną poprowadziła ich na powrót tą samą drogą, czujnie oglądając się za siebie i ponaglając do pośpiechu. Zbójca próbował zagadać do niej przyjaźnie, ale kiedy zapytał o Jastrzębca, niewiasta tylko spuściła głowę i wymamrotała kilka niewyraźnych słów. Pozwolili więc zawieść się do pustego obejścia na skraju obozowiska. Ledwo weszli na podwórze, Machną pierzchła, łyskając spod spódnicy grubymi, czerwonymi nogami.

Na dworze ściemniło się do reszty, przy czym zaczął mżyć drobny, uporczywy deszczyk, a nikt nie kwapił się z dalszymi powitaniami. Rozpalili więc ogień w kominie i zabrali się za oporządzanie obejścia, bowiem Suchywilk oznajmił z mocą, że nie zamierza układać się do snu w podobnym barłogu. Posłania zgodnie wyrzucono na podwórze; były tak przegniłe i zarobaczone, że nawet na Przełęczy Zdechłej Krowy nie oglądano podobnych. Wiedźma żwawo uwijała się z miotłą, Przemęka krzątał się przy wydobytym z juków kociołku, doglądając polewki, Zwajcy poszli narąbać więcej drew, zaś karzeł próbował rozpalić na podwórcu ognisko w stercie pogruchotanych sprzętów, ale deszcz skutecznie dusił płomienie. Zbójca uznał, że świetnie sobie poradzą bez niego i ruszył na poszukiwanie Szarki. Domowe roboty nigdy nie kusiły go nadmiernie.

Jakże może się dziać, myślał sobie, idąc powoli w wieczornym dżdżu, żeby pan z panów, książę prawdziwy, królewska krew, gnił w podobnym chlewie? Toż jak człek spojrzy na zwajeckiego kniazia, znać w nim i dostojeństwo, i powagę, i postawę wojenną. Tymczasem tutaj wszystko prawdziwie, jako Bogoria gadał. Pan mały a plugawy, nikczemność na gębie ma wypisaną, co musi być rzecz dziedziczna w całym tym parszywym żalnickim rodzie. No, ciekawym, o czym teraz z Koźlarzem rozprawiają.

Deszcz szumiał cicho w gałęziach sosenek, kiedy zastanawiał się, co też w tym wszystkim odgadnie Szarka. Zechce dziewka uśmiechnąć się przymilnie, pomyślał z nadzieją, a udobrucha Suchywilka niezawodnie i na nowo skłoni do rozmowy z Jastrzębcem. Taki szmat świata gnała za żalnickim wypędkiem, toć nie po to, żeby się teraz mieli ze Zwajcami powyrzynać. A może być, jeszcze się nam jutrzejsza wyprawa na dobre obróci. Bo nawet Bogoria przyznawał, że Jastrzębiec jest w mieczu przedni praktyk, a Suchywilk wojenne ludzie kocha. Może się dogadają…

Ani spostrzegł, jak ścieżka doprowadziła go na sam skraj morza. Wyszedł na wysoką skarpę, wiatr smagnął go po twarzy. Zaraz potem, poprzez szum deszczu i fal uderzających o brzeg usłyszał dźwięk żmijowej harfy.

Na skraju urwiska rosła potężna sosna, wiatr i morze wyrwały sporo piasku spod jej korzeni, tak że sterczały teraz nad ziemią, oplatając całą skarpę, niczym rozłożyste, poskręcane robaki. Ciemny płaszcz Szarki niemal roztapiał się w ciemności, lecz jasna witka włosów połyskiwała na plecach jak żywy ogień. Siedziała oparta o pień drzewa, z twarzą uniesioną ku górze, przesuwając palcami po strunach. Melodia była tak cicha, że splatała się w jedno z szumem deszczu i fal. Zbójca przystanął, czując, jak coś znienacka chwyta go za gardło – żmijowa harfa zdawała się płakać w jej palcach.

Stał zasłuchany, otumaniony melodią, z ramionami martwo opuszczonymi wzdłuż boków, zapomniawszy zarówno niegodne powitanie w Jastrzębcowym obozowisku, jak i własne znużenie – zupełnie jak na Kanale Sandalyi, kiedy Szarka śpiewała z szaloną morską boginką, wyrywając ich zagładzie. Wówczas również padał deszcz i czuł na twarzy własne łzy. Znów to robi, pomyślał z jakąś odległą, przytłumioną złością. Robi to za każdym razem.

Jednak nie był naprawdę zły, nawet wówczas, kiedy melodia przycichła wreszcie i zamarła. Wśród korzeni sosny coś poruszyło się nieznacznie. Zbójca wytężył wzrok i wstrzymał dech ze zdumienia. Chmury nie pozostawiły na niebie ani jednej gwiazdy, a deszcz gęstniał coraz bardziej i najpewniej nie dostrzegłby ich wcale, gdyby nie ów drobny ruch. I prośba, wypowiedziana w języku, którego nie rozumiał. Kilka słów wysokich i dźwięcznych, jak krople dżdżu rozpryskujące się na zwierciadle. Szarka znów targnęła strunami żmijowej harfy. Ukryte w korzeniach sosny morszczynki słuchały jej pieśni.

Zbójca prawie nie widział ich poprzez zasłonę deszczu. Nie wiedział, czy ich niewieście ciała naprawdę wieńczą rybie ogony, czy mają włosy we wszystkich odcieniach morza, jak Sandalya, która zamierzała zatopić ich okręt. Nawet nie próbował podejść bliżej. Po prostu stał na brzegu Wewnętrznego Morza, w swych butach z żółtej świńskiej skóry po kostki w mokrym piachu wśród cudowności, o których wcześniej słyszał jedynie od bardów i żebraków.

Wysoko na skarpie Szarka zagrała wibrującą nutę i jej śpiew dołączył do melodii. Zrazu trwożliwie i cicho, jedna z sorelek uniosła głos, splatając go w jedno z pieśnią harfy. Kolejno, wodne boginki zaczęły śpiewać, aż melodia spotężniała niczym morski przypływ. Przez chwilę miał wrażenie, jakby przez wąską szparę w uchylonych drzwiach zaglądał do obcej izby – bo dlaczegóż dzieci Wewnętrznego Morza miałyby śpiewać dla kogoś, kto był zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy? Poprzez deszcz i własne łzy patrzył ku nadmorskiej sośnie, ku dziewczynie, w której żyłach płynęła krew Iskry, młodszej siostry bogów, i słuchał żmijowej harfy, ostatniej z takich harf w Krainach Wewnętrznego Morza i całym wielkim świecie.

Kiedy umilkła, poczuł, jakby coś odebrano mu bezpowrotnie, jakby wszystkie żmijowe harfy odeszły wraz z melodią, aby nigdy nie odezwać się na nowo. Poczucie straty było tak dojmujące, że bez zastanowienia targnął się ku nim, wyciągając z piachu ciężkie buty i byłby pewnie pobiegł ku Szarce, gdyby spłoszone morszczynki nie zaczęły uciekać. W korzeniach sosny zakotłowało się, jasne kształty pomknęły ku wodzie, a potem nie było już zupełnie nic prócz spienionych fal, piasku i deszczu.

– Twardokęsek? – wydało mu się, że Szarka uśmiechnęła się w ciemności, więc przysiadł obok niej na chłodnym, wilgotnym korzeniu, blisko, prawie dotykając jej ramienia.

Po tym wszystkim, co zobaczył i usłyszał, nie potrafił znaleźć żadnych słów, więc tylko siedzieli długo, słuchając szumu dżdżu i morza.

– Nie myślałam, że przyjdą… do mnie – powiedziała wreszcie rwącym się, udręczonym głosem. – Obiecaj mi… obiecaj mi, Twardokęsek, że nie odstąpisz wiedźmy. Gdybym odeszła.

Otworzył usta, żeby obrugać ją za podobną głupotę, bo niby dokąd miała jeszcze iść, skoro odnaleźli jej ród i ojca niegdyś utraconego, i dziedzictwo niemałe? Jednak mogła to zrobić, bardzo dobrze wiedział. Przecież zostawiła za plecami Servenedyjki z ich przepowiednią i odwiecznymi wędrówkami przez krainy niewiernych. Ani się za siebie obejrzała, wspomniał zbójca, precz poszła, niby od złego, choć mogły jej otworzyć Krainy Wewnętrznego Morza niczym ostrygę. Skoro więc wówczas nie zawahała się ni chwili, czemu przy nich miałaby zostać dłużej?

– Ciii – położyła mu palce na ustach. – Obiecaj.

Nie umiał się z nią kłócić, kiedy popadała w podobny nastrój, zaś żmijowa harfa połyskiwała u jej stóp na jasnym morskim piasku. Przełknął ślinę i skinął głową; nic więcej nie potrafił z siebie wydobyć.

– Dobrze – w jej głosie zabrzmiała ulga. – Teraz opowiedz o Jastrzębcu.

Odchrząknął nieznacznie i zrobił, jak kazała, choć nie przyszło mu to łatwo. Później jednak złość wróciła i opowieść poczęła się toczyć jak garść drobnych, obłych kamyczków.

– Źle się dzieje w Jastrzębcowej kompanii, bardzo źle – dokończył posępnie. – Co gorzej jeszcze wróży całej żalnickiej rebelii.

– Mylisz się, Twardokęsek – powiedziała cicho Szarka.

– I rychło się o tym zapewne przekonamy. Że im gorzej, tym lepiej.

Potrząsnął tylko głową: nie miał ochoty się z nią swarzyć. Wciąż czuł na ustach dotyk jej palców, wilgotnych od deszczu. I miło mu było tak siedzieć nad brzegiem Wewnętrznego Morza, którego nie oglądał nigdy wcześniej i nie marzył nawet, aby miał kiedyś zawędrować tak daleko. Jesień, pomyślał, rychło przyjdzie jesień, a potem sztormy zanikną Cieśniny Wieprzy na wiele zimowych miesięcy. Była wiosna, jakeśmy się naszli na drodze prowadzącej do pałacu dri deonema, daleko na południu. Całe lato szliśmy przez Krainy Wewnętrznego Morza, przez caleńki wielki świat, od Gór Żmijowych aż po Lipnicki Półwysep. Kto by pomyślał? Zdałoby się jaki dach solidny znaleźć, nim nastanie czas jesiennych pozdrowień i chłodów. Nim nadciągnie zima…

W uszach zadźwięczała mu stara kopiennicka piosenka o poszukiwaniu jasnej wody Ilv pośród dalekiej północy – o krach topniejących na morzu, kiedy zima obraca się we wiosnę, o odległym biciu dzwonów spod lodowych tafli, o koźlim zielu ukrytym w spróchniałej dziupli starego dębu. I o wędrowcach, dla których nigdy nie nastanie wiosna, gdyż zima na dobre odmieniła ich żelazem i lodem.

– Zagracie dla mnie jeszcze? – poprosił szorstko.

Usłuchała, nie wiedział czemu – dźwięk harfy i głos dziewczyny splecione w jedno popłynęły wysoko nad brzegiem. Pomyślał wtedy, że mógłby tak siedzieć całą wieczność, w wilgotnym mroku, czując prawie na ramieniu jej dotyk. Przypomniały mu się wizerunki skrzydlatych węży nieba, wymalowane na dumnych spichrzańskich chorągwiach, które niesiono w tamtym odległym karnawale. Spłonęła, pomyślał, najświętsza, pradawna chorągiew, przechowywana w świątyni Nur Nemruta, spłonęła na placu przed świątynią, rebelianci Rutewki wrzucili ją w ogień. Nie sądził, aby podobny obrót sprawy uraził zanadto żmijów, gdyby wciąż chadzali po powierzchni Krain Wewnętrznego Morza: powiadano, że ich samych uczyniono z niebieskiego ognia. Jednak nagle zrobiło mu się dziwnie żal – i wymordowanych żmijów, i umilkłych harf, nawet zburzonej wieży Nur Nemruta.

Urwała. Miała nieznośny zwyczaj ucinać melodię w pół dźwięku, jakby nie miało znaczenia, czy dogra ją do końca.

– Chciałeś ze mną mówić, książę? – spytała i dopiero wówczas zbójca spostrzegł, że na skraju ścieżki, dokładnie w tym miejscu, z którego on sam wypatrywał morszczynek, stoi ktoś jeszcze. Wysoka, ciemna postać żalnickiego księcia z mieczem na plecach.

Wściekła, rozdygotana złość chwyciła Twardokęska za gardło, przesłoniła oczy – jakby Koźlarz wyciągnął rękę po coś, co zbójca z dawna przywykł uważać za swoje. Bo też w istocie tak było: rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wciąż napełniała go niemałym niepokojem, ale pomału przywykł uważać się za jej towarzysza. Miał prawo siedzieć u boku Szarki i słuchać pieśni żmijowej harfy, on jeden, który przyniósł ją pokrwawioną do opactwa Cion Cerena i spalił dla niej najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Miał prawo, okupione katownią w Wiedźmiej Wieży i nocną ucieczką przed hordami rozszalałych szczuraków. A zwajecki wypędek nie miał prawa okradać go z jego pieśni. Zacisnął palce na rękojeści noża, ale Szarka lekko położyła mu dłoń na ramieniu. Jakby uspokajała konia, pomyślał z wściekłością, lecz usłuchał; spośród innych rzeczy przywykł również słuchać jej rozkazów i była to dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nielicha nowość.

– O czym chciałeś ze mną mówić, książę? – powtórzyła płaskim głosem. – O umierających bogach?

– Nie muszę, pani – odpowiedział; podszedł bliżej i stanął obok nich nie dalej niż o wyciągnięcie ramienia. – Bogowie umierają w twoich pieśniach.

– Och – Szarka uniosła się lekko.

Koźlarz wyciągnął rękę, oparła się o nią nieznacznie, przeszła nad korzeniem sosny. Stali naprzeciw siebie, oboje wysocy i jasnowłosi, na brzegu Wewnętrznego Morza. Twardokęsek popatrzał na żmijową harfę, opartą o sosnę obok jego buta, i zdjęła go taka wściekłość, że przez chwilę miał ochotę ją kopnąć z całej siły, roztrzaskać na drobne szczapy wraz ze wszystkimi uwięzionymi w strunach melodiami i pamięcią o skrzydlatych wężach nieba.

Żadne z nich nie spojrzało na niego, zupełnie jakby go wcale tam nie było, jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz ich dwojga na mokrym piasku, na skraju morza. Drobne, krótkie włoski na karku zbójcy zjeżyły się, jakby ogarnęła go nagła zimnica, a przecież nawet on nie potrafił przerwać ciszy, kiedy tak stali, patrząc na siebie poprzez deszcz. Nie wiedział, czemu. Toć wędrował z nimi od wielu dni, dzielił strawę i połajanki, suszył kapotę nad tym samym ogniem i drwa pospołu rąbał, przed wspólnym wrogiem uciekał i razem śmiali się z karlich sprośności. Nigdy wcześniej jednak nie spojrzał na nich podobnym wzrokiem, nie czuł równego onieśmielenia. Jakby trwali połączeni pośrodku przezroczystej sfery, dokąd nie potrafił sięgnąć. Poza światem. Krew nieśmiertelnej Iskry, która zeszła w ludzkie siedziby, i książę z rodu starego jak żalnickie puszcze.

Cała zwyczajność opadła z nich jak niepotrzebna, zeschnięta łuska, jak język gościńca, który obydwoje przybierali na zawołanie, lecz który naprawdę nie był ich językiem. A w tym miejscu, naznaczonym śpiewem sorelek i głosem żmijowej harfy, nie pozostało nic zwyczajnego. Tylko wspomnienie umierających bogów i dawno zagubionych ścieżek, które znów otwierały się przed jego oczami.

Mógł siedzieć u boku Szarki, kiedy grała na żmijowej harfie, i słuchać śpiewu wodnych boginek, ale teraz, w pojedynczym spazmie nienawiści i zazdrości, pojął, że córka Suchywilka nigdy, przenigdy nie popatrzy na niego tak, jak spoglądała na żalnickiego księcia. Wystarczyło mu wyciągnąć rękę, pomyślał, zaciskając zęby tak mocno, że czuł, jak pulsowanie rozpełza się od szczęk na skronie i w dół szyi. I nic więcej nie miało znaczenia. Jakby jadziołek nie próbował go zabić na wyspie Fei Flisyon, jakby Sorgo nie porąbał jej prawie na śmierć na Przełęczy Skalniaka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby znaleźli drogę do tej przejrzystej, nie istniejącej sfery, w której ożywają dawne baśnie. Usłyszał przyciszony, chrapliwy warkot z głębi własnego gardła i zdusił go z wysiłkiem, choć miał ochotę krzyczeć i wyć jak pies nad ciemnym, niespokojnym morzem. To była baśń, a nawet najmroczniejsze z baśni mają swoje piękno. Nic podobnego nie przeznaczono zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Powiedziała, że odejdzie, pomyślał. Tyle że nic już nie będzie takie samo.

Książę stał na samym skraju urwiska. Dość byłoby jednego ciosu, pomyślał zbójca, jednego uderzenia kamieniem, by jego głowa rozpękła się jak dojrzała dynia, by zdechł razem ze swoimi mrzonkami, razem z kniaziowskim tronem i durnym spiskowaniem. Dość byłoby…

Koźlarz wciąż trzymał rękę Szarki.

– Nie sądziłam, że potrafisz to usłyszeć, książę – powiedziała tak cicho, że szum deszczu niemal zagłuszał jej słowa.

– Zapominasz, że byłem tamtej nocy w świątyni Bad Bidmone – odparł. – Jak mógłbym zapomnieć?

Żadne z nich nie próbowało odejść dalej od poskręcanych korzeni; jakby było obojętne, czy zbójca słucha ich słów. Zresztą czy książęta kiedykolwiek dbali o podobne rzeczy, pomyślał cierpko? Czy kiedykolwiek zniżali głos przy służbie?

– Dlaczego za mną idziesz? – spytał książę. – Przełęcz Skalniaka… Dlaczego?

– Z powodu długu, pamięci i obietnicy – w jej głosie był uśmiech, nie szyderstwo, ale lekki cień rozbawienia, który zbójca nauczył się bardzo dobrze rozpoznawać. – Każde z nich może być złudzeniem, a wszystkie razem są zagadką, która zbyt wiele znaczy. Nie powiem ci, książę, w każdym razie jeszcze nie teraz. Ostatecznie, to moja pamięć i moja zagadka – dokończyła niemal ze śmiechem.

– Nie tylko. Poprzez majaczenia Skalniaka zobaczyłem obraz samego siebie, jak walczę z tobą w miejscu, którego nigdy nie widziałem – powiedział Koźlarz. – Walczyliśmy na długich, drewnianych stołach przed paleniskiem, zraniłem cię w ramię, lecz na koniec wytrąciłaś mi z ręki miecz, inny miecz, nie Sorgo. A później… później widziałem siwowłosą kobietę, przygwożdżoną dwoma mieczami do gobelinu, i słyszałem krzyk umierających bogów i łopot płomieni. Co to było?

– Nie wiem – potrząsnęła głową. – Kiedy spotkaliśmy się w ogrodach Zaraźnicy, sądziłam, że znam wszystkie odpowiedzi, że zdołałam je wydobyć z korytarzy pamięci, wciąż te same, znajome. Ale teraz niewiele zostało z mojej pewności, książę.

– Jednak podążałaś za mną tak daleką drogą. Dlaczego?

– Dług, pamięć i obietnica – przypomniała z uśmiechem. – Ślepy wybór. Skoro wszystkie ścieżki były równie niepewne, wydało mi się, że twoja zaprowadzi mnie najdalej. Nie omyliłam się, prawda?

– Nie wiem – odparł po chwili. – Sam jeszcze nie wiem.

– To akurat nie jest prawda – zaśmiała się dźwięcznie Szarka. – Ale… nie moja rzecz. Od Przełęczy Skalniaka minęło wiele czasu, jeszcze więcej od nocy w ogrodach bogini, kiedy nazwałeś mnie dziwką. Dlaczego dopiero teraz zadajesz pytania, książę? Dlaczego tak długo zwlekałeś?

– Ponieważ w mym życiu zbyt wiele było cudowności – w jednej chwili głos Koźlarza stał się ostry i chłodny. – Za każdym razem, kiedy spotykam jedno spośród przedksiężycowych, zaraz potem zostaję sam wśród zgliszczy i trupów, a ty nosisz obręcz dri deonema i rozmawiasz z bogami. Jednej rzeczy nauczyłem się w świątyni Bad Bidmone: nigdy nie ufać żadnemu spośród nieśmiertelnych ani też tych, którzy dzielą ich moce. Nawet po Przełęczy Skalniaka – dodał ciszej. – Nie ufam ci, nie potrafię. A jednocześnie… Jednocześnie słyszałem wtedy jadziołka i wiem, dlaczego próbował mnie zabić.

– Nie jest nieomylny – głos Szarki był cichy jak westchnienie.

– Ale wierzy, że doprowadzę do twojej zagłady – odparł Koźlarz. – Cokolwiek myśli, nie chcę twojej śmierci.

Wiatr targnął jękliwie gałęziami sosny. Twardokęsek mocniej ściągnął płaszcz.

– Nie ufasz mi więc i nie chcesz mojej śmierci – powtórzyła Szarka. – Jest na to prosta rada, książę, nawet jeśli jadziołek się nie myli. Suchywilk ze szczerego serca pragnie zabrać mnie na Wyspy Zwajeckie i teraz, kiedy mam żmijową harfę, a sorelki słuchają moich pieśni, myślę, że potrafiłabym tam żyć, pośrodku obcego morza. Jeśli więc popłynę z Suchywilkiem, możemy nigdy więcej się nie spotkać. – Twardokęsek widział jednak, że wciąż nie cofnęła ręki i ich splecione palce przeczyły słowom. – Lecz nie sądzę, że dlatego przyszedłeś, książę. Więc?

Nie odpowiedział od razu. Po twarzy zbójcy spływały strumyczki ciepłego, letniego deszczu, zaś w głowie z wolna rodziło się pytanie, które przygnało Koźlarza na brzeg Wewnętrznego Morza.

– Czy potrafiłabyś zabić dla mnie Zird Zekruna Od Skały? – padło wreszcie.

Zbójca zacisnął rękę na wygładzonym przez wiatr i piasek korzeniu. Czemu nie, pomyślał gorzko, czemu nie – po tym wszystkim, co oglądaliśmy w Spichrzy?

– Nie wiem – odparła płaskim, beznamiętnym głosem. – Nie przypuszczam. Spróbowałam podobnej rzeczy w świątyni Śniącego dla ocalenia twojej siostry i krzyk Nur Nemruta prawie mnie pochłonął. Słyszałeś w Rdestniku, jak umierała bogini, powinieneś rozumieć. Ale ja nie mam żadnych osłon, książę – podniosła twarz, jasną i wilgotną od deszczu. – Noszę w sobie krew przedksiężycowych, krew Iskry i słyszę ów głos inaczej niż zwyczajni śmiertelnicy, słyszę go całą sobą i jednocześnie jestem na tyle słaba, że mogę zagubić się w obcej zagładzie. W wieży Śniącego jadziołek wydobył mnie na powierzchnię, ale… Jak możesz prosić o podobną rzecz, wiedząc, jakimi głosami krzyczą umierający bogowie?

– Prawem słabości. Bo jestem kniaziem i widzę stosowne narzędzie dla obrony swego władztwa. Nawet za cenę twojej śmierci, jeśli nie będzie innej drogi. Za cenę własnej śmierci, jeśli miałoby przyjść i do tego. Bo każdego dnia Żalniki zatracają się coraz bardziej pod panowaniem Zird Zekruna, a ja nie potrafię nic zrobić.

– Żalniki to tylko spłachetek lądu – Szarka cofnęła dłoń i odgarnęła z twarzy mokre włosy. – Trochę pól wydartych puszczy, kilka zamków, garść wieśniaków. Nic, dla czego pragnęłabym umierać, książę. Czy wiesz, co oznacza zagłada Zird Zekruna, nawet gdybym istotnie miała go pokonać? Cała ziemia Pomortu, spojona dotychczas jego mocą, opadnie z powrotem na dno Wewnętrznego Morza. Cały kraj, książę. Podobne pola, zamki i wieśniacy. Dlaczego miałabym przyłożyć do tego ręki?

– Z powodu długu, pamięci i obietnicy. Szarka cofnęła się, jakby ją uderzył.

– Nawet nie rozumiesz, co to oznacza – wyszeptała. – Uderzasz na oślep. Tego właśnie obawia się jadziołek: że na ciemnych skałach Pomortu wypisana jest moja śmierć i że nadejdzie, kiedy tylko postawię stopę w cieniu Hałuńskiej Góry. Nie popychaj mnie tam. Jeśli nie ze względu na mnie, to z litości dla samego siebie. Bo jadziołek nie będzie przyglądał się bezczynnie, a ja nie zawsze potrafię powstrzymać go na czas. Jest wyczerpany pogonią za Nur Nemrutem, lecz jego siła rośnie. Niebawem znów będzie szukał krwi i ognia w moich snach. Nie panuję – zająknęła się – nie panuję nad siłami, które mnie prowadzą. Z coraz większym trudem poskramiam jadziołka, książę, i wiem, że będzie pędził mnie wciąż naprzód, pomiędzy trupy i płomienie. Na oba sposoby, we śnie i na jawie, póki nie wyśnię ostatniego majaku i nie spotkam na swojej drodze czegoś, czego nie zdołam pokonać. Albo czego jadziołek nie zdoła pokonać – poprawiła się. – Jednak w naszym kruchym, zwodniczym przymierzu nie ma dla ciebie miejsca, książę, powinieneś to wiedzieć po ogrodach Traganki. Jestem tkaczką snów, strawą, którą żywi się bestia. I lepiej, byś nie stał jej na drodze.

– Nie mam wyboru.

– Ale ja mam – ucięła Szarka. – I moja odpowiedź brzmi: nie. Nie popłynę dla ciebie na Pomort, książę. Z tego samego powodu, dla którego odprawiłam Servenedyjki. Bo nie ufam Delajati i nie chcę, aby wplotła mnie w spór z Zird Zekrunem. Jeśli to ona zgotowała nam owo odległe spotkanie w cieniu Białogóry, raczej nagnę się do woli jadziołka. On przynajmniej chce, żebym żyła.

– Dobrze więc – ze znużeniem powiedział Koźlarz. – Dziwna rzecz. Jakaś część mnie raduje się, że odmówiłaś, inna burzy się z gniewu. Ale nawet jadziołek może kiedyś zdechnąć, a ty masz jeszcze inne moce. Obręcz dri deonema na czole i krew Iskry.

Jak zwykle, także tej nocy nosiła na głowie znak bogini i sięgnęła ku niemu bardzo szybko. Srebrzysta obręcz zabłysła w palcach dziewczyny mimo deszczu, a potem Szarka uniosła rękę i cisnęła nią z całej siły w dół, ku rozhuśtanym falom. Koźlarz i zbójca krzyknęli jednym głosem, lecz było zbyt późno. Obręcz bogini wystrzeliła w powietrze, by – niewidoczna i nie rozpoznana w ciemności – zniknąć bez jednego dźwięku. Zbójca poderwał się na równe nogi, ale Koźlarz był pierwszy.

– Głupia! – książę pochwycił ją za ramiona, potrząsnął gwałtownie, ze złością. – Bogowie, jak mogłaś zrobić podobną rzecz? Jak mogłaś odrzucić moc w samym przededniu wojny?

– Nie mojej wojny! – odparła z równą złością, strącając jego ręce. – Nie mojej wojny, książę! Nie spętacie mnie własnymi strachami! Dlaczegóż miałabym zatrzymać kawałek metalu, po tym, jak odrzuciłam całą potęgę Servenedyjek? Daj mi jeden powód, książę! Jeden powód inny niż twoja waśń z Zird Zekrunem.

Wciąż stali naprzeciw siebie na brzegu Wewnętrznego Morza, które w milczeniu pochłonęło moc Fei Flisyon, jak wiele innych darów, przyjętych i ukołysanych głęboko w dolinach fal. Przejrzysta sfera rozprysła się jednak bez śladu. Coś przepadło wraz z odrzuconą obręczą dri deonema. Jak mogła, Twardokęsek nieświadomie powtarzał słowa żalnickiego księcia, jak mogła uczynić podobną nierozwagę? W milczeniu skubał brodę, nie zważając na drobne strumyki deszczu, które ściekały mu po szyi, i stał przy j potężnym pniu drzewa, wciąż nie potrafiąc do nich podejść. W jego głowie kołatała się jedna myśl: że gdyby na czas strącił Koźlarza ze skarpy, gdyby rozłupał jego czaszkę o korzenie sosny, Szarka nie musiałaby odrzucać opieki bogini.

– Twoje życie – powiedział na koniec Koźlarz. – Którego nie chciałaś utracić z powodu Żalników, a teraz wystawiłaś na szwank dla kilku słów wypowiedzianych nie w porę i dziecinnej dumy.

– Naprawdę? – uśmiechnęła się blado. – Naprawdę wierzysz, że jedynie takie niebezpieczeństwo nam zgotowano? Że każdy dar pozostanie bez zapłaty, zaś znaki nie upomną się wreszcie o swoich właścicieli? Że na koniec nikt inny nie upomni się o owe znaki, skoro ich bogowie pomarli, a powiernicy wędrują z dala od siedzib mocy? Naprawdę w to wierzysz?

Nic nie odpowiedział i przez chwilę patrzyli na siebie, jakby narastały pomiędzy nimi kolejne kurtyny deszczu.

– Chodźmy – potrząsnął głową książę. – Odprowadzę cię do obozowiska. Jutro przed świtem ruszamy na Pomorców.


* * *

U schyłku lata choroba stoczyła Lelkę tak dalece, że kazała się nieść w sekretne komnaty w podziemiu przybytku, gdzie w żelaznych klatkach trzymano wołwy. Pozostawiła przy sobie jedynie dwie stare niewolnice do usługi i nie chciała oglądać nikogo prócz Firlejki. Jej odejście trzymano w tajemnicy: Tregla nie okrzepła jeszcze po śmierci Krobaka i lękano się zamętu. Lecz raz po raz t przeklęte z krzykiem uderzały czołem o kamienną posadzkę i w przybytku trwożliwie szeptano, iż stara pani pożywia się ich plugawą mocą. Niektórzy zaś wierzyli, że Lelkę dawno pogrzebano przy wewnętrznym murze świątyni, w korzeniach czarnego bzu, jeszcze inni gadali, że młoda pani uwięziła ją w tajemnej komnacie. Nie miało to jednak większego znaczenia – póki przy pasie Firlejki połyskiwało srebrzyste wrzeciono bogini.

Wark nadal nie próbował przyzywać jej do cytadeli. Jeśli domyślił się, z czyjego rozkazu jego ojca zaszlachtowano pod świątynnym murem niczym wieprza, nic nie dał po sobie poznać. Krobaka pochowano godnie, zaś jego syn przeszedł ulicami Tregli w żałobnym pochodzie z odsłoniętą głową i nie kryjąc łez. A potem nastał spokój, dziwny, nieoczekiwany spokój. Jakby Kea Kaella postanowiła na koniec odpłacić za długie godziny modłów i obdarować Lelkę pożegnalnym darem, nim na dobre poprowadzi ją w podziemne komnaty bogów.

Aż tamtego chmurnego, jesiennego dnia obwieszczono jej, że pod bramą świątyni stoi niespodziewany zgoła gość – i że nie chce rozmawiać z nikim prócz niej. Niewiasta w białym żałobnym płaszczu Skalmierek, których mężów zabrało Wewnętrzne Morze, wypowiedziała tylko jedno słowo: swoje imię. Dość, by przywołać starą kapłankę spoza mgły naparów i kojącego ból dymu.

Na twarzy miała wykłute ciemną farbą znamię niewolników, którym wedle pogłoski naznaczono ją na Wyspach Zwajeckich. Jednak oczywiście nie była to prawda. Zwajcy nie mieli zwyczaju szpecić niewolnic, szczególnie tych, które prowadzono do łoża kniazia, zaś ta niewiasta urodziła mu czterech synów i niejedna księżniczka mogła zazdrościć jej władzy. Suchywilk nie naznaczył jej piętnem, nie kazał nawet nosić niewolniczych bransolet. Rodziła mu synów, zasiadała w górze stołu, pod poprzeczną belką zwajeckiego dworca i nosiła przy pasie pęk mosiężnych kluczy. Jak każda zwajecka niewiasta w mężowskiej włości.

Aż wreszcie mężczyzna, którego przywykła uważać za małżonka, choć nigdy nie było pomiędzy nimi obietnic ni przysiąg, odprawił ją bez słowa. Suchywilk stanął w drzwiach, obcy, odmieniony. Nie widział jej – nawet wtedy, gdy trzęsącymi rękoma odpięła od pasa pęk kluczy, znak władzy we dworcu. Ani kiedy upadła mu do nóg, błagając, by nie odsyłał precz matki własnych synów. Tej samej nocy w jednym rozpaczliwym wybuchu gniewu, żalu i poniżenia kazała sobie wykłuć na policzku niewolniczą spiralę, aby pohańbić go przed północnymi wojownikami i synami, których mu urodziła. Na darmo, bowiem Suchywilk nigdy nie miał zobaczyć jej twarzy. Nie uczynił nawet tego drobnego honoru i nie odprowadził jej na pokład okrętu.

Córka skalmierskiego doży ściągnęła wargi pod spojrzeniem Lelki. Wciąż nosiła się prosto, a w jej twarzy, pomimo spirali na policzku, znać było ślady wielkiej urody, o której niegdyś śpiewano po brzegach Wewnętrznego Morza. Rozpuszczone, śnieżnosiwe włosy opadały na plecy, ujęte nad czołem jedynie drobną, srebrzystą obejmą, zaś suknia była biała i równie prosta w kroju, jak świątynna szata Firlejki, która w milczeniu przysiadła na skraju łoża.

Skalmierka była blada, jakby wypłowiała pod południowym słońcem, jakby czas wytrawił z niej wszelkie barwy; jedynie oczy pozostały błękitne niczym niezabudki i dziwnie intensywne. Od powrotu z Wysp Zwajeckich nie widywano jej w stołecznych dworach: Suchywilk obdarował ją wystarczająco hojnie, aby zdołała kupić sobie schronienie w klasztorze, jak czynią świątobliwe skalmierskie wdowy. Tyle że córka doży nie pogrzebała małżonka, choć najpewniej z całych sił pragnęła to uczynić.

Kobiety, pomyślała Lelka, z rzadka są wspaniałomyślne dla mężczyzn, których kochają, a ona nie pozwoliła sobie na najdrobniejszą ulgę. Każdego poranka, kiedy spoglądała w zwierciadło – na ciemną spiralę w poprzek policzka i rozpuszczone włosy – wszystko zaczynało się na nowo. Kiedy wiązała pas w poczwórny węzeł, na pamiątkę czterech synów, których jej odebrano. Kiedy zdobiła kolejną suknię drobnym zwajeckim haftem. Jakby sama pamięć nie wystarczała, jakby musiała nosić na sobie własną hańbę niczym płaszcz.

Tamtego lata, kiedy Suchywilk najechał pałac jej ojca, najstarszą córkę doży, delikatną, wiotką dziewczynę o oczach błękitnych jak niezabudki, przyobiecano jednemu z książąt Przerwanki. W wyprawnych skrzyniach czekały starannie złożone płaszcze z ciężkiego brokatu i jedwabne suknie, nawitki wyszywane perłami i wysokie skalmierskie kołnierze, połyskujące od złota i drogich kamieni. Kołyska z najczystszego srebra, talerze, kubki i dzbany. Kunsztownie rzeźbione szkatułki z różanego drzewa, gdzie pomiędzy flakonami perfum jej matka ukryła napój, który pomoże jej w poślubną noc zdobyć względy męża. Księga w ciężkiej oprawie – traktat jej ojca o sztuce polowania z sokołami, dar dla małżonka córki. Psałterz z modlitwami do Sen Silvara Od Wichrów, by mogła chwalić własnego boga w obcej ziemi. I drobna książeczka w błękitnym safianie, pełna najsmutniejszych wersów skalmierskich trubadurów. Tuzin niewolnic i tyleż szlachetnych skalmierskich panien postanowiono wyprawić w jej orszaku ku Górom Żmijowym, by znalazły mężów pośród szlachty Przerwanki. Cedrowe łoże pobłogosławione w świątyni boga, aby uczynić ją płodną. Spis możnych na dworze jej małżonka: ci, na których przychylność może liczyć, ci, których przekupi srebrem i ci, na których ma ściągnąć niełaskę. I przesycone trucizną rękawiczki, które ma wręczyć małżonkowi, kiedy urodzi mu pierworodnego syna. Wszystko, czego oczekiwano po córce doży. Wszystko, czym był Skalmierz.

Nie miała więcej niż piętnaście zim, wspomniała Lelka, kiedy horda pijanych zwajeckich wojowników wpadła w nocy do jej komnaty. Wiotka, delikatna córka doży, która nigdy nie wyszła samotnie dalej niż w krużganki ojcowskiego pałacu, bo skalmierskie dziewczęta nie chadzają swobodnie ulicami miasta. Jedna z wielu, bardzo wielu, którą okręty uwiozły na północ. Ta jednak musiała wystarczająco dobrze rozumieć, czym są targowiska w cieniu Hałuńskiej Góry, aby znaleźć drogę do łożnicy najwyższego zwajeckiego kniazia. Dość gibka, by nagiąć się, nie złamać. Dość rozumna, by przyjąć imię nałożnicy i władzę żony. Dość urodziwa, by utrzymać go przy sobie dłużej niż tuzin lat.

Dość nieostrożna, by zapomnieć, że Zwajcy nigdy nie przyjmą jej za swoją.

Pozostawiła w dworcu Suchywilka czterech synów i suknię, którą całą zimę wyszywała w srebrne kwiaty, ślubny dar Suchywilka dla jasnej Selli. W przeddzień wesela jedna ze służebnych przymierzyła ją dla zabawy, a nasączona palącą trucizną materia przeżarła ją aż do kości. Nie darmo ze wszystkich Krain Wewnętrznego Morza w Skalmierzu najbardziej kochano kunsztowną sztukę skrytobójstwa.

Córka doży podniosła chłodne spojrzenie na brzuch Firlejki.

– Widzę, że treglańskie kapłanki godnie zakrzątnęły się wedle sinoborskiego władztwa – zauważyła.

– Lepiej niż wyście się, pani, zatroszczyli wokół waszego! – syknęła dziewczyna.

Palce Lelki zacisnęły się wokół jej nadgarstka jak szpony.

– Może i prawda, dziewczyno – Skalmierka wzruszyła ramionami. – Ale niegdyś i ja dumnie obnosiłam wydęty brzuch pomiędzy panami północy i nie przywiodło mnie to dalej niż na śmiech ludzki i poniżenie. Dziewki kniaziów – przymrużyła oczy, gdy na twarz Firlejki wolno wypełznął rumieniec – z rzadka oglądają swoje potomstwo na tronach. A w moim kraju kapłanki, które zerwały śluby, żywcem pali się na stosach. Jak wiedźmy.

– A w moim kraju – chrapliwie odezwała się Lelka – za ubliżanie kapłankom wyrywają język i wyłupiają oczy. Czy będziemy obrzucać się obelgami, niczym dzieci?

– Nie – córka doży uśmiechnęła się, sięgając ku inkrustowanej macicą perłową skrzyni. – Raczej dobijemy targu.

Odwinęła lnianą materię, podając jej na wyprostowanych dłoniach srebrzystą fletnię, jedenaście piszczałek, połączonych wijącym się pędem winorośli. Lelka pogładziła palcem chłodny, gładki metal. Fletnia Wichrów, wykuta w zagubionych kuźniach pośrodku Gór Żmijowych, pulsowała mocą.

– Jakim sposobem?

– Złotem, trucizną, sztyletem – wąskie, blade wargi córki doży wygięły się w uśmiechu. – Jakież to ma znaczenie? Czy ja zgaduję, po co kapłanki Kei Kaella zbierają znaki bogów? Czy pytam, co bogini rzekłaby na podobne świętokradztwo? Albo sinoborski kniaź – podniosła na Firlejkę drwiące spojrzenie. – Pono nie odwiedza was już w świątynnej łożnicy. Pono szuka innego przymierza i wyprawił posłów w ciemną ziemię Pomortu. Rychło przyjdzie wyglądać zrękowin – z narzeczoną wybraną z woli pomorckich kapłanów albo i samego Zird Zekruna. Jak wam się zdaje, kapłanko, długo li wasz bękart pożyje, jeśli w treglańskim dworcu rozgości się nowa kniahini?

Ręka Firlejki napięła się i zesztywniała pod palcami starej kapłanki, lecz dziewczyna ni jednym gestem nie pokazała po sobie zdumienia. Lelka z wysiłkiem przełknęła ślinę: skalmierscy szpiedzy słynęli w Krainach Wewnętrznego Morza, zaś córka doży nie miała powodu, by kłamać. Mógł to uczynić, pomyślała. Z zemsty za śmierć ojca i koronę, którą wcisnęłyśmy mu na głowę. Kniaziowie z rzadka bywają wdzięczni i nazbyt często płacą swoje długi katowskim żelazem. Lecz Zird Zekrun… bez słowa potrząsnęła głową. Jak mógł być podobnym głupcem – po wszystkim, co zdarzyło się w Żalnikach, po tym, jak wymordowano żmijów i po zniknięciu Bad Bidmone?

Lecz być może, pomyślała po chwili i była to gorzka, bardzo gorzka myśl, być może właśnie tego pragnie Wark: zguby całego zakonu Kei Kaella, który wyniósł go na Kamienny tron sinoborskich kniaziów, i odejścia bogini, która pozwoliła na podobną niegodziwość. A także – spojrzała na pochyloną, ukrytą w cieniu twarz Firlejki – śmierci niewiasty, która lepiej niż ktokolwiek poznała jego słabość. Której nigdy nie zdoła wydrzeć bogini. I która ukradła mu pierworodnego.

– Módlcie się, żeby wasz kochanek obdarował was szybką, łaskawą śmiercią – córka doży uśmiechnęła się zimno. – By nie pogrzebano was za życia w ciemnej, świątynnej krypcie. Byście nie oglądali, jak krew z waszej krwi obraca się przeciwko wszystkiemu, czym jesteście.

– Czy dlatego przybyliście do Sinoborza? – Firlejka odezwała się nieoczekiwanie jasnym, spokojnym głosem. – By ostrzec nas przeciwko pomorckiemu przymierzu?

– Nie, dziewczyno! Nie dbam, choćby Zird Zekrun przykuł waszą boginię żelaznym łańcuchem do stoku Hałuńskiej Góry i kazał sępom dzień w dzień wyżerać jej wątrobę. I nie z tego powodu wykradłam Fletnię Wichrów z najświętszej świątyni Sen Silvara.

– Dlaczegóż więc? – głos Firlejki był wciąż opanowany i płaski, lecz jej dłoń poruszyła się nieznacznie na brzuchu, jakby uspokajając drzemiące wewnątrz brzemię.

– Z powodu długu, który noszę w sobie dłużej, niż sięgasz pamięcią, kapłanko – córka doży odrzuciła z twarzy siwe, rozpuszczone włosy. – Powiadają, że w Skalmierzu wszystko ma swoją cenę: honor, wierność, miłość, a ja opłaciłam moją solennie i niewiele mi z tego przyszło. Lecz są jeszcze inne rzeczy i, jak się wnet przekonasz, one również mają swoją cenę. Bo nic się nie dzieje bez zapłaty, bogowie pilnują, byśmy o tym nie zapomnieli. Wiedziałam o tym bardzo dobrze, posyłając pomorckie okręty na brzeg jego wyspy.

Lelka wstrzymała oddech.

– Ukrytą ścieżką pomiędzy skałami poprowadziłam frejbiterów do kniaziowego dworca – ciągnęła beznamiętnie Skalmierka. – Świętowano jesienny połów biełuchy i brzeg migotał od ognisk, ale sale dworu były puste i ciche. Nie więcej niż pół tuzina wojowników, żaden nie krzyknął głośniej niż niespokojne, nocne ptaki. Szliśmy od komnaty do komnaty, ja i zastęp pomorckich frejbiterów, opłaconych szczerym złotem, tym samym, które Suchywilk wcisnął mi na pożegnanie w rękę. A potem wróciłam do wielkiej sali i usiadłam na moim miejscu, pod poprzeczną belką rzeźbioną w wizerunki żmij ów, i czekałam na niego. Czekałam ze splecionymi rękoma, jak czyniłam wcześniej przez te wszystkie lata, kiedy nosiłam u pasa klucze do dworca. Czy rozumiesz to, kapłanko?

– Tak! – odparła Firlejka z gwałtownością, która niemal przestraszyła starą kapłankę. – Tak!

– I wiedziałam, że przyjdzie mi za to zapłacić – córka doży potrząsnęła głową. – Wiedziałam bardzo dobrze. Ale… gdybyście widziały to światło w jego oczach, kiedy mówił o jasnej Selli. Krew z rodu nieśmiertelnej Iskry, legenda północy – jakże brać się śmiertelnym w zapasy z baśnią? – zaśmiała się gorzko. – Więc powiadam wam, że oddałabym własne życie raz jeszcze i po trzykroć, byle zobaczyć, jak gaśnie to światło w jego oczach, jak zamienia się w popiół i jałowy żal. Stałam na kamieniu, mocno wrośniętym w ziemię, kiedy frejbiterzy brali ją kolejno, jeden po drugim, dziewkę o włosach jak ogień. Krzyknęła tylko raz jeden, na końcu, a jej krew była czerwona i zupełnie zwyczajna na morskim piasku. Suchywilkowe szczenię pełzało po brzegu, grzechocząc barwnymi kamieniami, pamiętam bardzo wyraźnie. Owinęłam je płaszczem z błękitnej materii, kniaziowym darem, jednym z wielu darów. Noc była jasna i pogodna, kiedy popłynęliśmy wprost ku ciemnej ziemi Pomortu.

– Zabraliście córkę Suchywilka? – Lelka niecierpliwie uniosła się na poduszkach.

– Nie – córka doży odsłoniła zęby w grymasie. – Nie, kapłanko. Żadne ze skalmierskich murów nie utrzymałyby Suchywilka z dala od córki jasnej Selli. A zostawić małego trupka obok ścierwa matki… – zaśmiała się cierpkim, suchym śmiechem. – Nie tego chciałam, kapłanko. Nie, żeby pogrzebał swoją dziewkę razem z bękarcięciem i znów poprowadził do łoża jaką hożą Zwajkę. Uwiozłam wilcze szczenię aż na targowisko pod Hałuńską Górą i sprzedałam na szczeżupińską galerę o sześciu rzędach wioseł. Sprzedałam wilcze szczenię kupcowi w czapce z żółtej kitajki, ponieważ mówił językiem, którego nie rozumiałam, i obiecywał uwieźć ją poza Krainy Wewnętrznego Morza, gdzie nikt więcej nie zdoła jej odnaleźć. To właśnie podarowałam Suchywilkowi, który odebrał mi czterech synów. Nie rudowłosą dziewczynkę, którą można pogrzebać i opłakać, lecz nieustanną, bezkresną udrękę. I nadzieję, co odbiera siły bardziej niż rozpacz.

– Ale teraz złotowłosa córka Selli z rodu Iskry znów wędruje pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza – cicho powiedziała Firlejka. – A wasza zemsta odebrała wam trzech synów potopionych pomiędzy Żebrami Morza w pościgu za pomorckim okrętem. I czwartego, który w niesławie pędzi żywot pomiędzy wygnańcami.

– Powiadają, że nie można zaznać w życiu wszelkiego szczęścia – Skalmierka znów uśmiechnęła się dziwnie. – Lepiej tedy wybrać rzecz upragnioną niż tę, którą łatwiej przyjdzie zapomnieć. Ja zapomniałam wszystko, zapomniałam nawet, czym niegdyś byłam, kapłanko. Jedyne, co pamiętam, to światło w jego oczach, kiedy wypowiadał jej imię. Jej córka… chcę, żeby znów oglądał jej śmierć, teraz, kiedy jest już zbyt stary, by płodzić kolejne bękarty. Zbyt stary i zmęczony, by znieść kolejną niepewność i kolejną nadzieję. Chcę, żeby zdychał bezdzietnie, skowycząc jak pies, przeklinając dzień, w którym spotkał jasną Sellę. Taka jest moja cena za Fletnię Wichrów z najświętszej świątyni Sen Silvara. Śmierć rudowłosej dziewki, która nosi na czole obręcz dri deonema. Bolesne, powolne konanie od trucizny albo świątynnej klątwy. Aby przez wiele dni patrzył, jak umiera. I nie mógł zrobić zupełnie nic.

Lelka bez słowa przycisnęła do wyschniętej piersi znak skalmierskiego boga.

Ślepy jałmużnik, pomyślała, który wierzył, że bogini doprowadziła go w nasze progi wraz z żebraczą miską Cion Cerena. Okaleczone dziecko, co przyniosło we własnym ciele resztki naszyjnika Nur Nemruta i wykrwawiło się tej samej nocy. A teraz kochanka Suchywilka, która pragnie śmierci jego córki. I Firlejka, coraz cięższa od kniaziowskiego bękarta, przerażona niemal do utraty zmysłów, choć wciąż nie zgaduje, czego od niej zażądam, kiedy nadejdzie czas.

Загрузка...