ROZDZIAŁ SZÓSTY

Stoi na szczycie wieży. Na samej krawędzi, poniżej jest jedynie ciemność. Wicher targa płaszczem, kiedy wyrzuca ku górze ramiona. Wokół wirują ptaki. Gołębie – białe, szare i pstrokate.

Coś zakłuło ją na skraju pamięci – znajoma postać. Wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Czuje jeszcze przelotne pragnienie, by zamknąć oczy, odpędzić obraz, w którym strażniczka bramy nosi jej własną twarz.

I zaraz później siedzi w wysokim, dębowym krześle. Sztywno wyprostowana. W palenisku buzuje ogień, a jej stopy w zabarwionych szkarłatem trzewikach nie sięgają posadzki. Wyciąga rękę ku szachownicy, zaś mężczyzna po drugiej stronie stołu bez słowa wychyla kielich. Jego twarz… To nie jest ta twarz. Oczy szare, nie błękitne. Obcy mężczyzna. Nieznany zarys policzka, inne przechylenie głowy. Nie Wężymord.

Podnosi wzrok na powałę i nie odnajduje wizerunków skrzydlatych węży nieba. Tylko szachownica pozostała ta sama – szachownica, na której żadne z nich nie potrafiło wygrać – a jej palce pamiętają kolejne ruchy. Drobne, niecierpliwe palce dziecka, które wychyla się przez framugę okna i rzuca kamyki ku rzece w przesmyku między skatami. Wie, że coś powinno nadpłynąć z góry rzeki. Drobna, brązowowłosa dziewczynka zaciska palce na krawędzi okiennicy. Czeka. Ale to nigdy nie nadpływa.

Kobieta na szczycie wieży śmieje się, zaś gołębie opadają do jej śmiechu wirującą chmarą. Chodź do mnie, mówi kobieta o jej własnej twarzy.

Przez okna zamknięte błękitnymi i żółtymi szybkami wpadają barwne plamy światła. Dziewczynka pochyla się nad wielkim pergaminem o pogiętych rogach, a jej włosy nie są splecione w wytworne warkoczyki, tylko luźno opadają na ramiona. Starzec w dziwacznej, poplamionej tłuszczem szacie – ma na imię Ossty, choć Zarzyczka nie wie, skąd zna jego miano – powoli wodzi palcem po kartel – szu, powtarzając nazwy konstelacji, a żadna z nich nie jest znajoma.

Noce w pełni lata są w Strażnicy gorące i duszne – wtedy też gwiazdy świecą najjaśniej. Ossty prowadzi ją na szczyt barbakanu. Patrz w gwiazdy, księżniczko, zawsze patrz w gwiazdy, mówi. Nad ziemią unosi się zapach rozgrzanych ziół – lawendy, miodownika, werbeny - i świeżo skoszonej trawy. Dziewczynka leży na chłodnym dachu, z rękoma złożonymi pod karkiem. Sylwetki strażników ciemnieją na obrzeżach barbakanu. Cicho nadchodzi sen.

To się już zdarzyło, śmieje się kobieta z wieży, i wciąż się zdarza. Chodź do mnie.

Wilgotny, chłodny wicher szarpie jej suknię. Dołem, wąską poszarpaną ścieżką ciągnie orszak zbrojnych. Mężczyzna o szarych oczach, mężczyzna znad szachownicy, odwraca się i spogląda ku dziewczynie na blankach cytadeli. Obok niej garbaty karzeł wpycha do ust kolejny kawałek placka, strużka śliny ścieka mu po brodzie. Jej brat. Śmieje się płaskim, cienkim śmiechem idioty. Ręka dziewczyny z wolna opada i zaciska się na jego ramieniu. Nie wrócą, mówi dziewczyna. Obiecuję ci, że nie wrócą, a mężczyzna o szarych oczach jeszcze raz spogląda ku niej i wjeżdża na kładkę ponad strumieniem.

To nie jest mój brat, błyska przelotnie w umyśle Zarzyczki, nie może nim być.

Jednak jest nim i wszystkie inne rzeczy dzieją się tak, jak zostało obiecane. Nie powinnaś tego robić, księżniczko, mówi Ossty, a ona odpowiada mu oschle - czy kiedykolwiek miałam wybór? Czy pozostawiono mi choć cień mojego własnego losu? Nocna ucieczka z cytadeli pomiędzy strażnikami umorzonymi szalejowym trunkiem. Nie zawiedź mnie, siostrzyczko, nigdy mnie nie zawiedź, szepcze garbus.

Są jeszcze inne szepty. Obietnice, których nie można dotrzymać. I krew na miękkiej, szarej sukni.

Teraz już wiesz – kobieta na szczycie wieży wiruje w kłębie miękkich ptasich piór. To się zdarzyło i wciąż się zdarza.

A później ma przed sobą opustoszałe, zimne korytarze innego zamku i niespokojne twarze najemników. Zostawcie mnie samą, mówi dziewczyna. Siedzi na dębowym tronie o poręczach zwieńczonych głowami gryfów, kiedy zbrojni wchodzą w pokryte pyłem korytarze. Ale tamten mężczyzna o szarych oczach po prostu bierze ją za ramię i wyprowadza z wielkiej sali donżonu niczym niegrzeczne dziecko.

Deszcz, chłodny letni deszcz na twarzy. I znów nikt nie mówi ani słowa – jak nad tamtą milczącą szachownicą, na której żadne nie potrafiło zwyciężyć. Tylko krótki, dygoczący sen na wilgotnym posłaniu, sen, który nie przynosi żadnej ulgi. Bo zawsze potrafiliśmy milczeć wytrwale i długo. Bo są obietnice, których nie można cofnąć. Bo wiele, wiele lat wcześniej dwoje dzieci kuli się bezradnie pod szkarłatnym kobiercem, kiedy kroki dźwięczą coraz bliżej na schodach. Dziewczynka zaciska palce na ramieniu brata. Jesteśmy tylko my dwoje, tylko nas dwoje. Zaklęcie przeciw całemu światu. Które powtarza bez końca podczas tamtego wiosennego, milczącego powrotu do Strażnicy. Jak modlitwę.

Kobieta na szczycie wieży zachłystuje się obłąkańczym śmiechem, a stado gołębi podfruwa z przestrachem. Więc zobaczyłaś, drwi Ptaszniczka, jutro i wczoraj pospołu. Gołębie pióra.

Ale to się wciąż dzieje, zaś tafla zwierciadła nie jest żadną zasłoną. Przędza wysuwa się na posadzkę, ze zranionego wrzecionem palca drobno kapie krew. Ręce garbusa wpijają się w kolano siostry jak szpony kruka. Nie zrobisz tego, krzyczy. A jej twarz jest blada jak upuszczona przędza. Ramiona i nogi garbusa konwulsyjnie biją posadzkę z zielonych płytek – wielka, wielka choroba, jak ze strachem powtarzają służebne. Nie, myśli dziewczyna, rozpaczliwie mnąc w palcach szarą materię sukni, nie potrafię. Ale niczego nie można zmienić. Więc podnosi się bardzo wolno pod spojrzeniem ich obu – garbusa miotającego się u jej stóp i szarookiego mężczyzny – prostuje się z wysiłkiem i pociąga sznurek dzwonka. Dźwięk jest ostry, gwałtowny. Zabierzcie go, pokazuje zdumionej służbie karła, zamknijcie, póki nie minie atak.

Trzech pachołków nie potrafi sobie poradzić i jeszcze daleko w korytarzach słyszy jego zawodzenie.

Mężczyzna robi krok w jej kierunku, lecz dziewczyna zatrzymuje go gestem dłoni. Będzie tak, jak chcesz, odzywa się cicho, będzie, jak chcesz, przecież wiesz.

Następnego poranka posługaczki odnajdują starego Osty w komnacie północnej wieży. Siwowłosy astrolog kołysze się na konopnym sznurku, jego oczy obojętnie wpatrują się w niebo. Jesienny wicher wpada przez otwarte okiennice i buszuje po stole, wśród pergaminów pokrytych dziwacznymi rysunkami.

Tej samej jesieni, równie wietrznej nocy, orszak zbrojnych wywozi karła z cytadeli. Dziewczyna odwraca się i kładzie rękę na ramieniu szarookiego mężczyzny. Obiecaj, że nie każesz go zabić, prosi szybko i niespokojnie, a potem odwraca wzrok i stara się nie słyszeć wahania w jego głosie.

Ale to zaraz mija, a jej przypominają się jeszcze inne, dawniejsze rzeczy. Dwoje dzieci skulonych w załomie muru, za gobelinem wystarczająco grubym, by nie przepuszczał światła – wciąż pamięta, że jego brzegi są obrębione purpurową frędzlą. Dwoje dzieci uciekających na południowy skraj ogrodu, w gęstwinę zdziczałych krzewów, skulonych przy samej ziemi, tam, gdzie gałęzie tworzą najlepszą kryjówkę. Krzyki, wszędzie wokół krzyki i ogień. Dziewczynka obejmuje chude, wykoślawione ramiona brata – to nie jest dobry czas na opowiadanie bajek, ale mimo wszystko powoli zaczyna mówić. O myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego razu stała się niebieska, o nietoperzu, który uwierzył, że jest ptakiem. I o szarych zwierzętach nocy.

Śnią sny, wiele snów. Chłopiec ucieka chłodnymi, pustymi korytarzami przed myśliwską sforą. Nierówny tupot stóp. I pulsujący supeł bólu w garbatych plecach. A kiedy są już całkiem blisko, każdy z psów ma twarz pana cytadeli.

W snach dziewczynki szepczą echa na wpół zapomnianych imion – Issarthel Srebrna Prządka, Elldrin Skernitoris, Deiidrell Od Drzewa, Alienor Która Jest Iskrą, Nekromantka. Bramy prowadzące do piekieł.

Są jeszcze inne, przemyka przez myśl Zarzyczce. Jest siedem bram prowadzących do piekieł, a jedna z nich prowadzi ścieżką Szalonej Ptaszniczki. Szósta brama.

Siódmą nazywają Bramą Annyonne.

Potem jest weselna uczta. Twarze i słowa wirują wokół niej bezładnie. U sklepienia bramy, mocno osadzony w kamiennym murze, połyskuje hak do zawieszania pochodni. Moje włosy są długie, myśli, spoglądając w korytarz prowadzący do komnat pana cytadeli, wystarczająco długie, by upleść z nich sznur, który nie zerwie się pod ciężarem ciała. I nagle nade wszystko pragnie przez chwilę zatańczyć w powietrzu i przez jedną chwilę być wolna jak ptak kołysany lotem. Tyle, że nawet na to jest za późno.

Jeszcze jeden kielich, jeszcze więcej wina. Nie pamięta, jak przechodzi pod sklepieniem bramy. Służebne rozbierają ją ze ślubnej sukni jak szmacianą lalkę.

moje zaślubiny, pojmuje wreszcie Zarzyczka…

A mężczyzna nad nią ma twarz Wężymorda, choć jego oczy są szare, nie błękitne. Ktoś gasi świece. Ktoś unosi ją lekko do góry i kładzie na poduszkach. I są słowa, te wszystkie słowa, które należy wypowiedzieć właśnie wtedy. I tylko nie potrafi przestać płakać.

Budzi się rano. I nie ma nic.

Więc wreszcie wiesz, szydzi Szalona Ptaszniczka, jej głos jest ostry i nieprzejednany.

Mój brat nie jest garbaty, skowyta coś we wnętrzu Zarzyczki, a Wężymord nie jest moim mężem.

Zobaczymy, śmieje się Ptaszniczka, zaś kolejne gołębie zlatują się na dźwięk jej głosu.

Nadchodzą wieści o zdradzie brata. Wiedziałaś o tym?, pyta pan cytadeli, od jak dawna wiedziałaś? Od zawsze, brązowooka dziewczyna wytrzymuje jego spojrzenie. Oszukał cię. Oszukał wszystkich.

Czy ty także zamierzasz mnie oszukać?, pyta mężczyzna.

Nie chcę tego oglądać, myśli Zarzyczka, nie chcę więcej wiedzieć. Ale bardzo trudno zamknąć oczy, których nie ma.

Dziewczyna, która jest nią i nosi twarz Szalonej Ptaszniczki, kuli się pomiędzy wilgotnymi od potu prześcieradłami, a łzy bezdźwięcznie spływają po policzku. Gdybym tylko, kołacze się w jej głowie, gdybym tylko mogła… Ale diabelskie koło rozhuśtało się na dobre i trudno wytrącić je z rytmu. Ściany lśnią ceglastą ochrą, kiedy kreśli pergamin łamanymi frazami. „Mój ojciec umarł i moi wujowie nie żyją. Mój brat jest wygnańcem we własnym kraju, a mnie poślubiono memu poddanemu. Wiem, że masz wielu synów, więc przyślij mi jednego z nich, aby panował wraz ze mną. Bo nie chcę wydawać na świat potomstwa mordercy mojej krwi" – i znów ma przed oczyma dwoje dzieci ukrytych pod narzutą o szkarłatnych frędzlach. I wszystkie obietnice wypowiedziane w noce, gdy nie śmieli usnąć ze strachu, że służące uduszą ich poduszkami. I wrzask brata, kiedy dowiedział się o jej zaślubinach.

Tyle, że nie przynosi to żadnej ulgi.

Zostaw mnie, krzyczy niemo Zarzyczka, zostaw mnie, nim ta opowieść rozerwie mnie na strzępy. Nim oni obaj rozszarpią mnie na strzępy.

Jeszcze nie teraz, śmieje się Ptaszniczka, jeszcze nie dosyć.

– Starczy, Irshia! – krzyczy ktoś z daleka, bardzo daleka. – Pozwól jej wrócić!

Szalona Ptaszniczka odwraca się. Jej oczy wydają się prawie białe, jak gołębie pióra, ale wokół nie ma ani wieży, ani ptaków. Jest jedynie mroczny, granitowy portal jednej z bram prowadzących do otchłani, zaś postać Ptaszniczki zdaje się z trudem wynurzać na powierzchnię kamienia – jej twarz przybiera szarą, ziarnistą barwę, jakby zaraz miała się na nowo stopić z granitowym portalem.

– Dlaczego? – głos Ptaszniczki jest płaski, wyprany ze wszelkich barw. – Dlaczego miałabym być dla niej litościwsza, niż oni byli dla mnie? To ta sama ścieżka.

– Nieprawda. Nie ma tych samych ścieżek. A ona nie jest tobą, Irshia.

Teraz Zarzyczka widzi dwie postacie: przyodziane w ciemny płaszcz granitu widmo, które przyzywało gołębie, i niewyraźną, na wpół przejrzystą sylwetkę w męskim stroju. Dwa zakrzywione miecze. Złotoruda witka włosów na plecach.

– Llostris? – pyta bardzo cicho Ptaszniczka. – Więc to możliwe, Llostris. Zdołałaś wrócić.

– Nie – rudowłosa potrząsa głową. – Nikt nie potrafi wrócić. Zagrałam z Delajati w kości i wypowiedziałam życzenie, ale niewiele mi z tego przyszło. Żadnej z nas nigdy nie przyszło wiele z podobnych paktów. A teraz potrzebuję dziewczyny. Oddaj mi ją, Irshia. Muszę znaleźć sposób, żeby się uwolnić.

– Wciąż jesteś taka sama. Święta Sharkah Od Noża, Święta Llostris Od Pożogi – śmieje się cierpko Ptaszniczka. – Czy nie dość było poprzedniego razu? Czy nie pamiętasz zapłaty?

– Pamiętam – odpowiada rudowłosa. – Jak mogłabym zapomnieć? Ale chcę, żeby miała wybór. Nie gorszy od tego, który ja miałam… z waszej winy. Zaciągnęłyście kiedyś u mnie dług, Irshio, i czas go spłacić. Pomóż mi. Nie wydobędę jej stąd sama.

– To poza moją mocą.

– Nieprawda.

– Wiesz, do czego wraca. – Martwe, białe oczy Ptaszniczki zwracają się ku Zarzyczce.

– Nie wiem. Dobito targu, ale to niewiele znaczy. Oddaj mi ją. Tu nie jesteś ani przeznaczeniem, ani przepowiednią. Jesteś echem. Majakiem, który stał się matrycą.

– Jak…? – pytanie jest niespodzianie ostre, chrapliwe, jak warknięcie psa, a z głębi bramy znów podrywają się gołębie, całe chmary gołębi.

– Zwierciadła przechowują wiele obrazów. Zarówno tutaj, jak gdzie indziej, są zakorzenione bardzo głęboko. Ktoś zawarł układ, ktoś przywołał wspomnienie. A potem go użyli…

– …żeby ją uformować – dopowiada strażniczka bramy. Rudowłosa nie odpowiada. Po prostu stoi tam. Stoi nieruchomo i patrzy. Bez słowa.

– Pomogę ci, Llostris. Nie dla niej – Ptaszniczka odzywa się pierwsza, a jej głos jest zimny. – Pomogę ci z powodu dziewuszki, która patrzyła w Zwierciadło Nekromantki. Z powodu tego, co zobaczyła, i wszystkich rzeczy, które zdarzyły się później. I dlatego, że nie chcę, aby ze mnie czerpali. I żeby pozostało choć jedno miejsce, gdzie można mnie przywoływać. Zniszcz to.

– Nie potrafię. Nie tutaj.

– Więc znajdź sposób – śmieje się Ptaszniczka. – Przenieś wodę w sicie, Llostris, jak wtedy. Ale zrób to szybko, bo inaczej ona oszaleje. Z każdym uderzeniem serca jest coraz bardziej moja…

W oczach Zarzyczki wybucha ciemność…

… a potem niespodzianie twarz Szalonej Ptaszniczki rozprysła się – jej uśmiech był jak ciemna szrama. Zwierciadło rozpadło się, wypluwając ku Zarzyczce grad ostrych odłamków. Długa lustrzana igła wbiła się jej prosto w policzek, coś ciepłego, lepkiego popłynęło po szyi. Na oślep wyciągnęła rękę – przed oczyma wciąż miała tamtą szaloną kobietę, która krzyczała do niej ze szczytu wieży – i podniosła do oczu zakrwawione palce. Nie rozumiała. To było budzenie się ze snu głębszego niż wszystkie inne.

– Ja… ona… – zająknęła się.

– Później! – karzeł potrząsnął nią z siłą, której bynajmniej się po nim nie spodziewała. – Zwajka oszalała!

Blask przygasł bezpowrotnie. W półmroku opadały odłamki zwierciadeł. Wielkie obłamy, w których widziała na przemian swoją twarz i oblicze Szalonej Ptaszniczki, lustrzane igły, jak ta, która wciąż tkwiła w jej policzku, i drobny szklany pył. Wiedźma kuliła się na posadzce, skowycząc i zasłaniając ramionami głowę. Cała wieża drżała, wibrowała jękliwie. Kolejne tafle rozpadały się z hukiem.

Dopiero wtedy zobaczyła rudowłosą – w szybkim półobrocie pomiędzy lustrzanymi ścianami, ze smugą luźno rozsypanych włosów i dwoma zakrzywionymi mieczami. Cięła na ukos. Z głębi zwierciadła odpowiedział jej przeraźliwy, nieludzki skowyt, a Zarzyczka zdołała jeszcze spostrzec twarz Zwajki. Pobladłą i skurczoną, jak wczoraj, kiedy zabijała morderców na schodach cytadeli księcia. Znów się śmiała. Jej śmiech zlewał się z wściekłymi wizgami jadziołka.

Przed stopami księżniczki otwarło się ciemne pęknięcie. Wiedźma zawyła jeszcze głośniej, peruka zsunęła się jej z głowy.

Karzeł jednym szarpnięciem poderwał łysą niewiastkę z klęczek.

W głębi szczeliny wibrował dziwny, przenikliwy ton. Daleko w korytarzu Zarzyczce znów mignęła rozmyta postać rudowłosej, choć równie dobrze mogło być to odbicie w jednym z licznych zwierciadeł. Za nią nie pozostało nic z wcześniejszego splendoru labiryntu, nic prócz postrzępionych, sterczących z posadzki ułamków luster. Ze stropu, niczym resztki starej, wyschniętej zaprawy, sypały się kawały szkła.

Z każdym rozbitym zwierciadłem w labiryncie narastał mrok.

Szczelina z trzaskiem rozsunęła się na szerokość ramienia. Bił od niej dojmujący chłód. I ciemność.

– Skaczcie! – głos karła z trudem przebił się przez zgiełk pękającego szkła. – Skaczcie, nim was pochłonie!

Więc Zarzyczka skoczyła. Na oślep, z rękoma rozpaczliwie wyciągniętymi przed siebie. Nadal nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. W kolanie coś chrupnęło boleśnie. Przewróciła się, pojechała kilka kroków po pochyłej nagle posadzce. Za jej plecami rozległ się znajomy chropowaty odgłos – tak ocierają się o siebie kry w Cieśninach Wieprzy, pomyślała. Wieża rozpada się.

– Później! – niziołek znów był przy niej, ciągnąc na wpół przytomną wiedźmę. – Teraz biegnij!

Podniosła się posłusznie. Wilgotna, ciepła ręka wiedźmy znów zacisnęła się na jej palcach.

Z oddali dobiegł je przejmujący wrzask jadziołka. Śmiech Zwajki.

Zarzyczka miała pamiętać jedynie, że w jakiś sposób biegła ku temu śmiechowi. Posadzka dygotała jak śmiertelnie zranione zwierzę. Nie zwalniając, nie myśląc nawet, przeskakiwała ponad rozpadlinami. Było niemal zupełnie ciemno, lecz po jednej jej stronie biegła wiedźma, po drugiej książęcy wesołek. Trzymała mocno ich ręce, co w nieuchwytny sposób dodawało otuchy.

Czasami wydawało się jej, że pod stopami nie ma nic prócz pustki. Z rzadka w mroku pobłyskiwały dwie pary miodowych oczu jadziołka. Wynurzał się z wnętrza zwierciadeł i zataczał ponad Szarką szybkie, zwichrowane kręgi. Z dwoma mieczami w rękach i roztańczonym plugastwem nad głową wydała się Zarzyczce dziwnie znajoma. To było polowanie – odmienne od wszystkiego, co znała.

Nie miała czasu, żeby o tym myśleć.

Na twarzy czuła ostry, zimny wicher, zaś za pękającą zasłoną luster nie było nic prócz ciemności i chłodu.

Biegła więc, jak nigdy wcześniej. W piersiach narastał suchy ból, w skroniach łopotanie krwi. To trwa zbyt długo, przemknęło jej przez głowę. Wieża nie może być równie wielka.

A potem przez hałas pękających zwierciadlanych tafli, przez chrzęst szkła pod stopami i szum wichru – a może samej wieży Nur Nemruta – przebiło się jeszcze coś. Ludzki krzyk przerażenia. We ćmie zamajaczyła jej sylwetka Szarki w nabijanym żelaznymi ćwiekami kubraku. Ramię wzniesione do cięcia, słaby poblask ostrza.

– Nieeeee! – ryknął z całego gardła karzeł.

Postać w brunatnej opończy wyciągnęła ramiona obronnym gestem, jej kaptur opadł na plecy. Zarzyczka poznała go od razu. Wysoki, chudy starzec, który przewodził jej świcie. Kapłan Zird Zekruna Od Skały. Rudowłosa Zwajka nie spowolniła ruchu miecza. Wygolona głowa ze znamieniem skalnych robaków na czole wyprysła w powietrze w girlandzie kropelek krwi. I niemal jednocześnie, nim przebrzmiał przedśmiertny skowyt, ostrze opadło oszczędnym, urwanym łukiem na szyję drugiego mężczyzny. Zarzyczce zdawało się, że jego stopy, obute w sandały na drewnianej podeszwie, zrobiły jeszcze dwa kroki, nim upiorny kadłub osunął się na posadzkę.

Podłoga zaczęła się z trzaskiem zapadać wokół ciała Krawęska, najwyższego kapłana Nur Nemruta Od Zwierciadeł.

Szarka przystanęła, zamrugała oczami. W ciemności nad nimi rozległ się wściekły, pełen sprzeciwu wrzask jadziołka. Miecze w rękach Zwajki drżały lekko i Zarzyczka przestraszyła się, że rudowłosa nie odróżnia żywych ludzi od majaków w zwierciadłach.

Posadzka zachybotała się, osunęła jeszcze niżej. Szarka nie zastanawiała się dłużej. Przeskoczyła nad wyrwą, pewnie, na ugiętych kolanach lądując obok Zarzyczki. Księżniczka skuliła się mimowolnie, ale w twarzy tamtej nie odnalazła szaleństwa, tylko oszołomienie. I strach. Gdzieś w oddali księżniczka słyszała przytłumione krzyki jadziołka. Czy tym właśnie miało być przebudzenie Nur Nemruta?, pomyślała z przerażeniem. Czy sprowadziliśmy zagładę na Krainy Wewnętrznego Morza?

– Trzymajcie się! – wykrzyknął karzeł. – Trzymajcie się blisko niej! To…!

Potem był huk. Posadzka, usuwająca się spod stóp. Ciemność i odpryski luster, które wirowały wokół jak stado gołębi.

Wtedy zaczęła krzyczeć. Jedno słowo.

Ocknęła się w rumowisku, które niegdyś było świątynnym dziedzińcem, przy samej cembrowinie świętego źródła, choć pozostały zeń jedynie pogruchotane resztki muru. Jakim sposobem, pomyślała z trwogą, jakim sposobem…? Gdzieś, jakby za mgłą, wrzeszczeli ludzie. Obok wiedźma wymiotowała zapamiętale, klęcząc w strużce cudownej wody. Szarka poderwała się gwałtownie – twarz miała pokrytą pyłem, przez poszarpany rękaw kubraka przesączała się krew – i z całej siły szarpnęła karłem.

– To ty? – wysyczała ze złością. – To ty?

– Nie – wyjąkał karzeł. – Nie wiem.

Oszalała, pomyślała księżniczka, oszalała ze szczętem. W krąg roztrzaskiwały się wielkie kawały muru, żaden jednak nie padł bliżej niż o wyciągnięcie ręki, jakby odpychała je jakaś siła – księżniczka klęczała pośrodku kręgu nagiego kamienia. Jak czarcie koła, pomyślała ni stąd, ni zowąd. Kręgi przeklętej, jałowej ziemi, w których tańczą wiedźmy, okolone wiankiem trujących grzybów, co świecą w księżycowe noce. Ze strachem podniosła wzrok. Strzelista wieża Nur Nemruta pochylała się nad nimi jak źdźbło trawy. Z przypór odpadały potężne głazy. Ziemia drżała.

Rudowłosa opanowała się z wyraźnym wysiłkiem, kiedy ostry szklany sopel uderzył tuż obok źródła cudownej wody.

– Szybko! – warknęła ze złością. – Wieża zaraz się rozpadnie.

Księżniczka dźwignęła się na nogi, ale kolano ugięło się pod nią bez ostrzeżenia. Z bólu pociemniało jej przed oczyma. Ruda skrzywiła się.

– Nie mogę – powiedziała cicho Zarzyczka. – Zostawcie mnie.

Jednak Zwajka i wiedźma chwyciły ją pod ramiona, niezdarnie omijając kawały muru i resztki luster, powlokły przez dziedziniec. Zarzyczka starała się opierać na zdrowej nodze, ale przy każdym ruchu ból potężniał i rychło, na wpół przytomna, zwisła w uścisku tamtych. W powietrzu unosił się gęsty, duszący pył.

Popchnięta zatoczyła się wprost na wiedźmę. Szarka przystanęła u resztek otaczającego świątynny podwórzec muru, w rękach znów trzymała miecze. A przed nią, w wąskiej, zawalonej gruzem wyrwie muru rysowały się dwie przyczajone sylwetki w błękitnych płaszczach. Servenedyjki, zrozumiała księżniczka, strażniczki świątyni. Nie pozwolą nam uciec. Nie po tym, jak dokonano świętokradztwa. Najpotworniejszego z możliwych.

Zęby rudowłosej błysnęły w mroku. Zrobiła kilka drobnych, płynnych kroków. Wyglądała strasznie. W twarzy pokrytej gęstą warstwą pyłu, przeoranego strużkami potu i krwi połyskiwały zielone oczy. Kubrak miała poszarpany i okrwawiony. W wycięciu rozchełstanej koszuli pobłyskiwał niewielki zielony kamyk. Zarzyczka rozpoznała go od jednego rzutu oka.

Nieoczekiwanie Servenedyjka pochyliła się i wypowiedziała kilka słów w obcym języku.

Szarka potrząsnęła głową i ze zdumieniem odparła coś równie niezrozumiałego. Wojowniczka uniosła złożone dłonie na wysokość twarzy. Zarzyczka niewiele potrafiła odczytać z jej wytatuowanego oblicza. Tamta jeszcze raz skłoniła się przed Szarka, a później ostrożnie wzięła księżniczkę na ręce i przerzuciła przez wyrwę w murze.

Z tyłu, w głębi dziedzińca wieża Nur Nemruta przewróciła się z potężnym łoskotem. Ziemia zadygotała, wyrwała się spod stóp. Kamień uderzył Zarzyczkę w potłuczone kolano. Znów zemdlała.

Światło pochodni. Pochylony nad nią krąg brodatych twarzy w ozdobionych rogami szłomach. Szloch wiedźmy.

Suchywilk skrzywił się z wyrzutem i pokiwał głową. Obok niego dobre trzy tuziny zwajeckich wojowników i tyleż Servenedyjek zagadkowo i w milczeniu przypatrywało się trzem niewiastom oraz książęcemu wesołkowi. Rudowłosa Zwajka na wpół siedziała, wciąż ściskając zakrzywione miecze. Wiedźma pracowicie rozmazywała na twarzy brud i łzy. Szydło leżał na brzuchu, z przymkniętymi oczami macając wokół siebie rękoma.

– No, córuchna – przemówił wreszcie Suchywilk – wiedzielim, że będą z tobą kłopoty, ale żeby aż tak? Na dodatek trzeba się będzie krok po kroku przebijać przez rozszalałą chanaję do cytadeli.

Bez jednego słowa, bez dźwięku nawet, rudowłosa niewiasta rozpłakała się.

Przed nimi płonęła Spichrza.


* * *

Kosmyk po kosmyku Zarzyczka rozczesywała mokre włosy. Głębokie rozcięcie na policzku przestało wreszcie krwawić, lecz z lustra wpatrywała się w nią zupełnie obca twarz. Twarz postarzałej kobiety o przerażonym spojrzeniu, z brzydko zaciśniętymi ustami i ciemnymi sińcami pod oczyma. Niemal upuściła wykładaną słoniową kością szczotkę, kiedy wydało się jej, że z głębi polerowanego srebrnego zwierciadła pani Jasenki wychyla się wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Ale to tylko skulona na zydlu wiedźma poruszyła się niespokojnie.

Przez całą drogę do cytadeli zwajecki wojownik niósł Zarzyczkę na rękach, jak dziecko. Nie bała się. Tej nocy zobaczyła zbyt wiele, by przeraziła ją gromada zbuntowanego pospólstwa. Chyba płakała. Czasami ogień był bardzo blisko, raz musieli przechodzić obok resztek czegoś, co wyglądało jak wielki pogrzebowy stos. Czuła dziwny, słodkawy zapach spalenizny, a wojownik szeptał jakieś uspokajające zapewnienia. Nie przestawał do niej mówić nawet wtedy, gdy zastąpiła im drogę gromada uzbrojonego motłochu. Nie rozumiała słów. Najważniejsze było, że mogła się ich uczepić w chaosie, który ogarnął Spichrze.

Wiedźma znów się rozpłakała. Odkąd wrócili do cytadeli, na przemian chlipała i mamrotała do siebie niewyraźnie. Szarka siedziała na krawędzi okna, odwrócona do nich plecami, i patrzyła w dół na miasto, które stało w płomieniach.

– Co to było? – spytała z cicha księżniczka. Szarka odwróciła się powoli.

– Wpadłam w szał – powiedziała spokojnie, a jej oczy stały się chłodne i nieprzeniknione. – Jak zawsze, kiedy pozwalam, żeby jadziołek wyrwał się na swobodę. On chce mordować, nic więcej. A ja – uśmiechnęła się cierpko – razem z nim. Czasami myślę, że kiedyś nie zdołam tego powstrzymać. Niewiele pamiętam.

Zarzyczka słyszała wcześniej o więzi pomiędzy kapłanami południowych koczowników i przywabianym przez nich plugastwem, lecz nie zastanawiała się nad tym zbyt wiele. Ich panami bywali jedynie norhemni. Pijące kobyle mleko dzikusy w źle wyprawionych skórach.

– Dlaczego? – spytała, nie rozumiejąc, co mogło skłonić tę kobietę do zawarcia równie ohydnego paktu.

– Z początku nie potrafiłam go odpędzić. A później… później był mi potrzebny. Widzisz księżniczko, on wędruje. Wydobywa wspomnienia z moich snów, wszystko, o czym zapomniałam. Bez niego jestem jak ślepa.

Krew i ogień, pomyślała księżniczka, która bardzo dobrze pamiętała głos jadziołka w wieży Śniącego. Przemieszane krzyki. Krew, ogień i pragnienie mordu. Nazywał ją swoją własną rzeczą – bestia snów i jego strawa. Bogowie, dlaczego?

– Przeraziłaś go – powiedziała powoli. – Tam, w wieży Śniącego, był wściekły i przerażony z powodu czegoś, co przywołałaś.

– Słyszałaś? – Szarka nie próbowała ukrywać zdumienia. – Zazwyczaj nie mówi do obcych. Ale tak, wierzę, że mogłaś go słyszeć w świątyni.

– Którą zniszczyłaś.

– Och, naprawdę wierzysz, że mam aż tyle mocy? – zaśmiała się urągliwie. – Że potrafiłabym ją zniszczyć?

Tak, pomyślała księżniczka. Nie wiem, czy masz dość mocy, ale zrobiłabyś to, gdybyś mogła. Ty albo tamta kobieta, którą przywołałaś w zwierciadle. Szalona Ptaszniczka.

– Tam, skąd pochodzę – głos Szarki był bardzo twardy – nazywamy podobne rzeczy plugastwem. Nie palimy na stosach na wpół obłąkanych wiejskich babin, które potrafią jedynie odczyniać kołtuny i sprowadzać deszcz, ale nie dozwalamy żyć mocom zbyt potężnym, by ktokolwiek je okiełznał. Jesteś alchemiczką, więc powinnaś wiedzieć, że moce z samej swej natury wyrywają się na wolność. Te zwierciadła były złe nie przez to, czym je uczyniono, ale przez to, co można było uczynić z ich pomocą.

– Należały do boga. Jakim sposobem mogły być złe?

– Wasi bogowie… – wojowniczka uśmiechnęła się szyderczo. – Myśl o nich jak o nieco potężniejszych wiedźmach, księżniczko. Bo są równie głupi, bawiąc się zabawkami, których przeznaczenia nie rozumieją. Nie będę płakać po Nur Nemrucie. Ty też nie powinnaś.

Szczotka z brzękiem upadła na posadzkę.

– Nie, nie zabiłam go – rudowłosa już się nie śmiała. – Chociaż nie z braku chęci. Coś było w zwierciadłach. Coś, co ty nazwałabyś Nur Nemrutem, lecz nie jestem pewna, czy rozpoznałoby to imię. Było bardzo stare, księżniczko, i nie tyle nawet obłąkane, ihs na wpół świadome. A może jedno i drugie, nie wiem. Śniło swoje sny i odpowiadało na wezwania. Albo raczej uwięzione w nim sny przychodziły, jeśli nazwało się je właściwym słowem.

– Nie pojmuję tego.

– Myślę, że tak się musiało stać – Szarka zdawała się nie słyszeć jej słów. – Że jeśli jego mocą było przywoływanie snów, jeśli potrafiło je przywracać do życia… a zarazem jeśli było wystarczająco silne i wystarczająco szalone… i tak stare, że pamiętało Annyonne i rzeź bogów… więc musieli to zrozumieć i dlatego uwięzili je w zwierciadłach… aby nigdy nie wyśniło tamtej nocy, która zmiotłaby ich z powierzchni świata – potrząsnęła głową. – Udało się, choć nie do końca, bo moc wciąż przesączała się cienkim strumyczkiem. Zdaje mi się, tym właśnie był taniec Nur Nemruta Od Zwierciadeł: okruchami przepowiedni, które wydostały się na wolność. Jednak parthenoti… nie odważyli się go zabić. Dlaczego?

– Może nie zmogli – głos wiedźmy był zachrypnięty od płaczu. – Ty też nie zmogłaś.

– Nie potrafiłabym go dosięgnąć. Żałuję. Lecz ono także próbowało mnie zabić. Na próżno – rzuciła mściwie Szarka. – Posłałam za nim jadziołka. I choć nie sądzę, aby zdołał je zniszczyć, z pewnością nieprędko znów się objawi w Krainach Wewnętrznego Morza.

– A my bez przepowiedni będziemy ślepi – gorzko dopowiedziała Zarzyczka.

– Zawsze byliście ślepi, księżniczko! – wybuchła Zwajka. Zeskoczyła z okna i zaczęła niespokojnie przechadzać się po alkierzu. Na jej ramieniu nabrzmiewał siniec. Obmyta wreszcie z sadzy i pyłu twarz była blada jak giezło i potwornie znużona.

Podniosła imbryk, w którym zaparzał się ulubiony krwawiennik Zarzyczki, nalała parującego naparu w filiżankę z barwionego skalmierskiego szkła i przez chwile sączyła cierpki napój.

– Przepraszam – powiedziała wreszcie. – Nie jestem cierpliwa, nigdy nie byłam. Ale nie po to prowadziłam was do wieży Nur Nemruta, żebyśmy teraz z krzykiem skakały sobie do oczu.

– A po co? Po to, żeby zniweczyć wyrocznię Krain Wewnętrznego Morza?

– Nie, także nie po to – Szarka znów przysiadła; bijąca od miasta łuna barwiła jej włosy ogniem.

Bogowie, pomyślała księżniczka, tam w dole płonie najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Zaś wieża Nur Nemruta legła w gruzach za przyczyną rudowłosej córki Suchywilka. Albo, dopowiedziała sobie ze skurczem przestrachu, z powodu tego, co zobaczyłam w zwierciadle. Szalonej Ptaszniczki.

– Musiałam się przekonać, czym są te zwierciadła. Ja… – Zwajka zawahała się wyraźnie, jej palce kurczowo zacisnęły się wokół zdobiącego filiżankę ornamentu – widywałam wcześniej podobne rzeczy. Kiedy miałam może z siedem lat, Dumenerg zdecydował się mnie odesłać. Po trochu widział, że wyrastam na małą dzikuskę, bo też niewiele można się nauczyć wśród najemników prócz podrzynania gardeł na pobojowisku, po trochu też zaczynał się domyślać, że Mokerna jest czymś więcej niż wiejską prostaczką. W każdym razie jesienią postanowił mnie gdzieś wysłać i wtedy przyszła mu na myśl cioteczka Jill Thuer. Nie była właściwie moją ciotką, ale niezaprzeczalnie należała do rodziny, zaś rodowe waśnie mierziły ją ze szczętem. I jej obojętność przeważyła szalę, bo w tamtych czasach dość było szakali gotowych mnie przyhołubić. Tyle że ja wcale nie chciałam jechać i dwóch pachołków musiało mnie odrywać od Mokerny. Na koniec Dumenerg obił mnie, związał powrósłem i rozryczaną wyprawił w drogę. Dokładnie pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam przed Jill Thuer. Wojownicy bynajmniej nie zamyślali zbliżać się do wyspy. Wręczyli przewoźnikowi chudy mieszek, oznajmili, że pani wieży mnie oczekuje i tyle było ich widać. Cóż, ja nie miałam tyle szczęścia… – martwo zapatrzyła się przed siebie.

– Jill Thuer nade wszystko ceniła wysokie sztuki: im wyższe i bardziej zakazane, tym lepiej. Za zwyczajnymi śmiertelnikami nie przepadała, lecz okolica cieszyła się wystarczająco złą sławą, by odstręczać natrętów. Miała trochę służby, równie milkliwej jak pani wieży, i bynajmniej nie zamyślała obarczać się wychowaniem krnąbrnej krewniaczki. Póki… póki nie okazało się, że moce zlatują się do mnie jak ćmy do ognia – odrzuciła z twarzy złotorude włosy.

Włosy Iskry, młodszej siostry bogów, pomyślała Zarzyczka. Moc z mocy wcielona w żywe ciało.

– Była alchemiczką?

– Wszystkim po trochu… Szukała wiedzy. Między jej rzeczami było wielkie zwierciadło, nazywali je Zwierciadłem Nekromantki i rychło stało się moją ulubioną zabawką. Uczyniono je z odłamka lustra, odłamka, który pozostał z miejsca takiego jak wieża Nur Nemruta. Wtedy jednak nic nie wiedziałam. Głosy, które szeptały z wnętrza lustra, i obrazy, co wyglądały jak odbicie na powierzchni stawu, nie dziwiły mnie ni trochę. A Jill Thuer – zaśmiała się sucho – nie powiedziała ani słowa. Nie wierzę, żeby chciała mnie skrzywdzić, w każdym razie jeszcze nie wtedy. Jednak nareszcie miała własną wyrocznię, która co prawda zdychała na jej oczach, ale cioteczka Jill Thuer naprawdę lubiła wiedzieć. A ja nocami budziłam się wrzeszcząc, z ustami pełnymi krwi z przygryzionych warg, mdlałam bez powodu albo całymi dniami otępiała siedziałam na schodach wieży i gapiłam się w morze. Były takie dni, kiedy w ogóle nie podnosiłam się z łóżka, zaś Jill Thuer poiła mnie wzmacniającymi korczywami… – urwała, obracając w palcach długi pęd winorośli.

– I wtedy zobaczyłaś Szaloną Ptaszniczkę?

– I wtedy zobaczyłam Szaloną Ptaszniczkę. Później, w wiele lat później, zapytałam Jill Thuer, czy nie obawiała się, co odpowie Dumenergowi, kiedy ten powróci domagać się zwrotu długu. Roześmiała się. Czy myślisz, że kiedykolwiek zdołałby odnaleźć drogę do wieży bez mojej zgody, spytała, i pewnie miała rację. Cóż, ja zdołałam… – uśmiechnęła się drapieżnie.

– Co widziałaś? – księżniczka wpatrywała się w nią z natężeniem. – Obraz podobny temu, który pokazała mi Ptaszniczka?

– Nie, choć i dla mnie z początku to była przeszłość. Z początku. Nie wszystko potrafiłam rozpoznać, a wielu rzeczy nie rozumiałam. Patrzyłam na mężczyznę stojącego we wrotach donżonu. Zbrojni biegli ku niemu, a potem widziałam jedynie zakrwawione palce zaciśnięte na drzewcu piki. I wiedziałam, że to mój ojciec. Widziałam martwą kobietę, która rodziła w przydrożnym rowie dwoje dzieci. Woda była zabarwiona czerwienią, a w jej oczach odbijała się pożoga. Z rodzicami zawsze było najłatwiej… Tyle, że to nie były tylko obrazki w zwierciadle…

– Byłam nią – wtrąciła odległym głosem Zarzyczka. – Byłam nią wtedy, w wieży Nur Nemruta. Byłam Szaloną Ptaszniczka.

– …splatałam się, przenikałam z tymi obrazami – ciągnęła Szarka. – Jill Thuer po części panowała nad zwierciadłem, choć znacznie mniej, niż jej się zdawało. W każdym razie starała się, żeby to trwało jak najdłużej. Popychała mnie pomiędzy widziadłami coraz dalej. W przeszłość i w głąb zwierciadła. Aż do bram piekieł – ponieważ chciała zrozumieć samą istotę rzeczy, istotę bogów, jeśli tak wolisz, księżniczko, zakotwiczoną u źródeł czasu. A potem wyrywała mnie półprzytomną z transu, ale mogła jedynie spowolnić agonię. Bo na swój sposób tańczyłam to, co wy nazywacie tańcem Nur Nemruta. Długie, mozolne konanie wyroczni. I szaleństwo.

– Dlaczego? – księżniczka zasłoniła dłonią drżące usta.

– Bo nie zostało jej nic więcej niż ten okruch szkła. Bo nagle wszystkie tajemnice były o wyciągnięcie ręki. Bo nie umiała wynieść zwierciadła do loszku i pozwolić, aby obrastało pajęczynami. Bo kochała swoją przepowiednię bardziej, niż cokolwiek innego. Zresztą, skąd mam wiedzieć? Skąd mam wiedzieć, dlaczego taniec Nur Nemruta uznano w Krainach Wewnętrznego Morza za zaszczyt? Dlaczego wciąż przyprowadzacie nowych pątników, żeby przepowiednia wytrzęsła z nich ostatni dech?

– Proroctwo… – przerwała księżniczka.

– Bredzenie zdychających babin, które nie rozumieją, co widzą! Strzępy obrazów, poplątane słowa, nie więcej! Słyszałaś, co mówią o ponownym nadejściu Annyonne? Czy i temu wierzysz?

– Nie – powoli odparła Zarzyczka. – Jednak wierzę, że widziały coś, co przeraziło je tak dalece, że wzięły to za Annyonne.

– Więc na koniec dochodzimy do tego, że się nasze babiny czegoś okrutnie zlękły! Niewielki to pożytek. A konanie – odwróciła wzrok – konanie jest zupełnie to samo. Majaki we śnie i na jawie. Majaki, które wysysają z człowieka wszelkie siły. Nieustanna maligna. Choć właściwie najgorsze miało się zacząć dopiero później – znów zamyśliła się na długą chwilę. Wokół jej głowy unosiły się wielkie szare ćmy.

– Jill Thuer była ostrożna i na jakiś czas dała mi spokój, szczególnie, że do wieży przypałętał się Ider, jeden z najemników Dumenerga. Idera było trudno zwieść, a wysokie sztuki miał w nader dogłębnej pogardzie, więc musiała się trochę pohamować. Sprowadziła nauczycieli. Sztuki wyzwolone, heraldyka, języki, historia, taniec, ceremoniał. Wszystko, co wydawało się potrzebne. Chodziłam z Iderem po łachach obrośniętych trawą i drobnymi, niebieskimi kwiatkami. Unosiłam do kostek suknię z żółtego jedwabiu, żeby nie poplamić jej słoną wodą i zaczynałam się czuć prawdziwą księżniczką. Rerwszy raz w życiu. Ale później Ider odjechał, a Jill Thuer wróciła do starych obyczajów. Z nastaniem zimy odesłała wszystkich, prócz paru służących, tak czy inaczej zbyt zastraszonych, by się sprzeciwiać. Znów patrzyłam w zwierciadło. Jednak teraz – zniżyła głos – kazała mi patrzeć w przyszłość. I było dokładnie tak, jak z tymi nieszczęśnikami, którzy przychodzili do wieży Nur Nemruta.

– Jednak nie umarłaś.

Szarka podniosła błyszczące, zielone oczy.

– Wielu mówiło potem, że powinnam. Jill Thuer popychała mnie coraz dalej, od jednego strzępu przyszłości do drugiego, gdyż z powodu mojego dziedzictwa byłam silna, znacznie silniejsza niż wasi pątnicy. Tyle że bałam się coraz bardziej i coraz więcej rzeczy ukrywałam. Patrzyłam, jak Jill Thuer zlepia odłamki proroctwa, dumna ze swojej przemyślności. A ja widziałam w zwierciadle kruki nad ruinami wieży i Jill Thuer przewieszoną jak krwawy ochłap przez gałąź starej olchy. Tak, to było coś więcej niż obraz. Jednak nie potrafiłam powiedzieć, w jaki sposób to się stanie. Nie wiedziałam, kiedy. Zabawne, bo ze wszystkich rzeczy, które oglądałam, najmniej zajmowała mnie śmierć cioteczki Jill Thuer. Bałam się. Próbowałam uciec i raz za razem gubiłam się wśród piasków. A potem, kiedy odnalazłam wreszcie powrotną drogę, Dumenerg i tak nie chciał słuchać. Wypędził mnie. Był wściekły. Kiedy Ider próbował ukradkiem podać mi kawałek chleba, uderzył go czekanem, aż krew poszła z gęby. Nie jesteś wiejską kozodójką, dziewczyno, powiedział, i winnaś o tym pamiętać. Nie pozwolę, żebyś wszystko zmarnowała dla kaprysu, więc jeśli zamierzasz się opierać, równie dobrze możesz już dzisiaj iść precz. Ale nie miałam dokąd iść. Trzy dni przesiedziałam na skraju obozowiska, wiosna była chłodna i łzy zamarzały mi na twarzy…

– Jill Thuer przyjęła mnie z powrotem i ani słowem nie wspomniała o moim zbiegostwie. Z pozoru wszystko było jak wcześniej. Latem z Soenye przypłynął stary mistrz, żeby uczyć mnie śpiewu i gry na harfie ze żmijowego drzewa. Lubiłam go bardziej niż pozostałych nauczycieli, dwóch kleryków z uniwersytetu, którzy ze szczerego serca lękali się Jill Thuer i za plecami nazywali ją starą wiedźmą. Rychło się domyślili, kim jestem, co niechybnie przeraziło ich jeszcze bardziej, bo pewnej nocy wymknęli się łódką na otwarte morze. Wrócili po trzech dniach, złachani, w podartych habitach, wygłodzeni i do cna zmordowani po nieudanej próbie ucieczki – dodała z rozbawieniem, a potem jej oczy nagle pociemniały. – Zupełnie tego nie pamiętam. Leżałam bez życia w mojej komnacie.

– Przyrządziła napój – nieobecnym głosem odezwała się wiedźma. – Napój podobny temu, którym Zird Zekrun poi Wężymorda…

– Przestań! – wykrzyknęła Szarka, ale wiedźma zdawała się nie słyszeć.

– …zmusiła cię, żebyś wypiła. Napitek był cierpki, gorzkawy i tak gorący, że opar dymił nad krawędziami roztruchana. A potem kazała ci patrzeć w przyszłość…

– Dosyć! – krzyk Szarki ciął jak brzytwa. – Starczy! Nie pytam nawet, skąd…

– Krzyczysz w snach – wyjaśniła ufnie wiedźma. – A jadziołek przywołuje mnie bez ustanku. Od tamtej nocy na przełęczy Skalniaka…

Szarka poderwała się ze zduszonym przekleństwem. A potem roześmiała się. Szorstko.

– Rychło wesołkowie zaczną moje sekrety po rynkach głosić! – rzuciła zgryźliwie. – Po co ja się, głupia, po chaszczach, po oczeretach przemykam, kiedy z dawien dawna o mnie po świecie huczek poszedł. Za przyczyną jadziołka i wiedźmy.

– Eeee, tak wszystkiego to ja przecież nie wiem – łysa niewiastka pociągnęła nosem. – A jadziołka też niełatwo wyrozumieć. Bo jemu się od złości rozum mąci, a do człowieczego ze szczętem niepodobny. Nadto krwi szuka, przepowiednie i proroctwa mu obojętne. A wam zda się właśnie o proroctwach się naradzić. Tobie i jej – wyciągnęła chudy palec ku żalnickiej księżniczce. – Bo macie tylko tę noc.

– Dlaczego? – Zarzyczka drgnęła niespokojnie, kiedy w słowach wiedźmy ułowiła obcy, głęboki ton.

Niebieskooka niewiastka mogła sięgać poza naturę rzeczy – takich, jakimi postrzegają je śmiertelnicy. Być może, pomyślała księżniczka, stąd właśnie owa zaciekła nienawiść, z którą bogowie nalegają na zagładę wiedźm. Ponieważ potrafią wkraczać w ich własną dziedzinę.

– Prawda – Szarka ze znużeniem potarła oczy. – Próbowałam to wyjaśnić. Naturę przepowiedni. Niepotrzebnie zaczęłam mówić o Jill Thuer, zwierciadle i tamtych latach w wieży. Czasami… czasami to staje się zbyt trudne. Nieważne. Dziwna noc – pociągnęła łyk krwawiennika.

– Nie wiem, czym jest wyrocznia – podjęła. – Chyba nikt ze śmiertelnych nie wie. Ale Delajati zwykła mówić, że to pułapka. I myślę, że można jej w tej rzeczy zaufać – uśmiechnęła się krzywo. – Bo nienawidzi przepowiedni bardziej niż czegokolwiek innego. I boi się jej, a niewiele jest rzeczy zdolnych przerazić Delajati.

– Delajati? – spytała podejrzliwie Zarzyczka.

– Delajati… – zawahała się Szarka. – Delajati… po prostu jest. To niebezpieczna wiedza, księżniczko. Według Delajati ludzie hołubią nie więcej niż nędzne odłamki przepowiedni i ani im przez myśl przejdzie, jak dalece ich owe strzępy mamią i oszukują. Bo bez proroctwa nie istnieje przyszłość, dopiero przepowiednia zamyka ją w raz obranym kształcie. Lecz nawet ten kształt nie jest całą przyszłością.

– Płótno – podpowiedziała wiedźma. – Zupełnie, jak z tkaniem płótna. Choćby już wątek rozpięli na krośnie, z samego wątku nie odgadniesz wiele…

– Nie rozumiem – niecierpliwie przerwała księżniczka. – Mówicie mi, że przepowiednie się nie spełniają?

– Nie – pokręciła głową rudowłosa. – Choć chciałabym, żeby tak było. Mówię jedynie, że proroctwo ukazuje odpryski obrazów. Strzępy słów, twarze, nic więcej. I nie sposób odgadnąć, kiedy czy w jaki sposób nadejdą.

– My potrafimy – z dumą oznajmiła wiedźma. – Czasami.

– A w zamian przepowiednia odbiera wam rozum. Zresztą, prędzej czy później wszelkie moce przynoszą nieszczęście. Trzeba za nie płacić. Za każdą chwilę. Do cna – na jej twarzy pojawił się cień.

Zarzyczka uciekła spojrzeniem na marmurową posadzkę. Nie, nie radowała się ze śmierci pątników, który przybywali do Spichrzy jedynie po to, by na koniec wejść do wieży Nur Nemruta i zatańczyć obłąkańczy taniec proroctwa. Jednakże tak było od początku świata.

– Zawdy przychodzi taka chwila, że człowiek ogląda swoją śmierć – powiedziała. – Czy to w zwierciadle, czy na jawie.

Szarka roześmiała się.

– Nie będę się dłużej spierać. Może zrozumiałabyś różnicę, gdybym pozwoliła ci popatrzeć na własną zagładę, a może po prostu nie chcesz pojąć. Usiłuję jedynie powiedzieć, że nasze własne zmysły i rozum mamią nas i wykoślawiają przepowiednię. Tymczasem zapłata za wydzieranie cudzych tajemnic jest bardziej niż okrutna. I właśnie dlatego wieża Śniącego powinna była zostać zniszczona dawno temu.

– Powiedz jej o Irshii – zażądała wiedźma.

– Mówiłam, żebyś nie dotykała zwierciadeł, księżniczko – skrzywiła się Szarka. – Zastawiono pułapkę, a ty weszłaś w nią z własnej woli, jak rzeźne bydlę.

– O Irshii – upomniała ją łysa niewiastka.

– Umysły waszych bogów są odmienne od ludzkich, potężniejsze i nieprzeniknione dla śmiertelnych. Jednakże łatwiej niż nasze zwracają się ku przeszłości. Być może dlatego, że pamiętają czasy, kiedy pod gwiazdami wędrowali Stworzyciele, a może dlatego, że, jak głoszą alchemicy, czas jest żmijem, który pożera własny ogon. Nie wiem. W każdym razie, myśli bogów ciążą ku minionemu tak dalece, że czasami starają się urabiać nas wedle tego, co pamiętają. Sądzę, że taka właśnie jest natura ciążącej nad tobą klątwy Zird Zekruna. Ludzie wiele gadają o Thornveiin. O tym, że masz przynieść Krainom Wewnętrznego Morza wojnę potworniejszą od wszystkich wcześniejszych i zagładę własnemu domowi. Ale ja myślę, że to sięga jeszcze dalej. Że Zird Zekrun próbuje poprowadzić cię ścieżką Irshii.

– Szalonej Ptaszniczki? – wyszeptała zmartwiałymi wargami Zarzyczka. – Bogowie, ona miała moje wspomnienia. Gobelin obszyty purpurową frędzlą, za którym ukrywaliśmy się z bratem. Opowieści o zwierzętach nocy…

– Tyle że to były jej wspomnienia – przerwała Szarka. – Och, nie odmawiam waszym bogom ani mocy, ani sprytu. Zdołali was spleść, połączyć w jakiś sposób przekraczający granice człowieczego rozumienia. Nie, nie jesteś Irshią. I gdyby nie rozbuchana moc zwierciadeł, nie spotkałybyście się w żadnym z miejsc. Myślałam – przygryzła wargę – że rozpoznaję wzór. Chciałam przywołać jej odbicie, jak czyniłam wiele razy w Zwierciadle Nekromantki, wtedy, w wieży Jill Thuer. I chciałam, żebyś patrzyła, księżniczko, bo wiedza bywa potrzebna. Omyliłam się. Powinnam była wiedzieć, że one tak czy inaczej zniweczą pęta. Kapłani, których zabiłam… Wiedziałam, że zastawili pułapkę, albo raczej wiele pułapek, jednak pomyliłam się co do ich natury. Myślałam, że to będzie żelazo, nie zwierciadła, i wierzyłam, że z pomocą obręczy dri deonema i jadziołka zdołam was osłonić. Pomyliłam się. Powinnam prosić o wybaczenie.

– Oni też się pomylili – rzekła wiedźma. – Kapłan Zird Zekruna bał się ciebie, księżniczko. Chciał, żebyś umarła. Nawet za cenę wpuszczenia jadziołka do wieży Nur Nemruta. Za cenę zniweczenia przepowiedni. Słyszałam go, kiedy zdychał. Krzyczał twoje imię.

– Czemu miałby się bać? – sprzeciwiła się gorzko Zarzyczka. – Jestem… jestem niczym.

Rudowłosa Zwajka spojrzała na nią uważnie. Bardzo uważnie.

– Chyba czas na opowieść o Irshii – powiedziała. – Nie o Szalonej Ptaszniczce, lecz Irshii, która żyła naprawdę, chociaż niezmiernie dawno, i nie za górami, za lasami, ale jeszcze dalej. To w istocie bardzo prosta historia. Kiedyś zastanawiałam się, czy naprawdę istnieje jedynie Irshia. I myślę, że jest częścią Szalonej Ptaszniczki, tą częścią, która odpowiada na moje wezwanie z powodu… Nieważne. Jej matka umarła, rodząc monstrum, garbatego, bezrozumnego brata Irshii. W kilka lat później jeden z panów wszczął bunt przeciwko władcy kraju, jej ojcu, zdobył donżon i zatknął jego głowę na ostrokole.

– Pan cytadeli? – Zarzyczka pobladła.

– Tak. Dzieci dawnego władcy oszczędzono – z różnych przyczyn – i wychowano w cytadeli. Nie rozwodząc się nadmiernie, kiedy granice najechali koczownicy, Irshia zdołała się wymknąć. Część możnych opowiedziała się za nią. Wojna domowa była krótka, ale krwawa, zaś zwycięstwo łatwe do wywróżenia. Jednakże, nieoczekiwanie, zwycięski pan cytadeli oszczędził główną przyczynę zamieszania. Ponoć już wtedy zamierzał ją poślubić. Przez przyzwoitość pozwolono, by wdowy donosiły żałobę po ubitych w domowych zamieszkach i rozesłano wieści o zaślubinach. Trzeba przyznać, że wszyscy się tego spodziewali. Wszyscy prócz garbatego brata Irshii. Był wiecznie zaślinionym pokurczem o bezmyślnych, rybich ślepiach. Irshia wyprosiła, aby go odesłano z cytadeli, zaś jej świeżo poślubiony małżonek nie opierał się zanadto. Tymczasem miało się okazać, że karzeł nie był ani tak nierozgarnięty, ani tak niegroźny, jak ludzie przywykli wierzyć. Z dala od cytadeli raptownie zmądrzał, ślinić też się przestał i rzucać po posadzce, za to bardzo przytomnym głosem a gromko obwołał się prawowitym dziedzicem tronu. Wielkie było zaskoczenie, a największe dla pana cytadeli, który nie potrafił pojąć, jak sobie taką żmiję na własnej piersi wyhodował. Irshia, oczywista, wiedziała o spisku, nawet obdarowała brata na pożegnanie ślubnymi klejnotami. Jej mąż wpadł w szał, tyle że po czasie, bo na południu szykowało się nowe powstanie. I to dalece rozleglejsze niż poprzednie, bo choćby i karzeł, książęcy syn znacznie bardziej dogadzał szlachcie niż zwyczajna dziewka.

– Co się z nią stało? – spytała mimo woli księżniczka.

– Urodziła syna. Jednak wcześniej wysłała pismo do władcy sąsiedniego kraju, prosząc, by przysłał jej za męża jednego ze swych synów. Nosiła już wtedy dziecko pana cytadeli. Po tym, jak list wyszedł na jaw, zamknięto ją w jednej z wież. Legenda głosi, że mąż nie dopuszczał do niej nikogo oprócz niemych służących. I gołębi, które gnieździły się przy oknach jej komnaty. Potem oszalała. Ponoć widywano ją przez wiele lat, jak wędruje w ciemności w lochach pod cytadelą. Wojna trwała jeszcze długo po jej śmierci.

– I co z tego?! – wybuchła księżniczka, którą ta opowieść napełniła niezrozumiałym przerażeniem. – I co z tego? Mało podobnych historii dziejopisowie w księgach położyli, a drugie tyle zmyślonych ludzie po gościńcu powtarzają? Zwykła rzecz. Mój ojciec takoż pierwszą żonę w ciemnicy zawarł i umorzył. A w Skalmierzu po wielokroć krwawsze gody gotowano i nikt o tym przepowiedni nie głosi. I co z tego, powtarzam? Po co Zird Zekrun miałby sobie zadawać tak wiele trudu? Po cóż grzebać po przepowiedniach, skoro może mnie zwyczajnie wtrącić do lochu? Każdego dnia.

– Czy mówiłam już – rudowłosa uśmiechnęła się gorzko – że bogowie kochają zagadki? Nie robią rzeczy w najprostszy sposób, żadnej z nich. Jedną częścią twojej zagadki, księżniczko, jest historia Thornveiin. Drugą: Irshia. Jeśli są jeszcze inne, ja ich nie znam.

– Boisz się – wiedźma popatrzyła z ukosa na Zarzyczkę. – To i dobrze, bo to są sprawy bogów, nieodgadnione. Ich się bać trzeba i z rozmysłem sobie poczynać.

– Nie boję się! – żachnęła się księżniczka. – Niby czemu mam się bać? Że Zird Zekrun zeswata mnie Wężymordowi? Osłuchałam się tego do znudzenia. I tyle wam jeszcze powiem, że jeśli istotnie tego zapragnie, to ani ja, ani wy oprzeć się nie zdołacie.

– To obojętne – Szarka ucięła dalszą kłótnię. – Myślę, że wasi bogowie nie mogą tworzyć własnego przeznaczenia. Być może częściowo potrafią zmieniać bieg rzeczy i nadawać im pożądany kształt, ale nie są wystarczająco potężni, by zawładnąć wszystkim. Mogą pchnąć cię w jakąś koleinę, czemu nie? Mogą nadać swojej woli pozory przeznaczenia, ale ono pozostanie ułomne, fałszywe. Gdyż zawsze może się trafić jakiś kamyk zdolny proroctwo wykoleić… – urwała, niezdecydowana. – Powiadają, że przeznaczenia nie można zmienić, ale można je oszukać. Podobnie, jak można odgadnąć zagadkę. Jeśli Zird Zekrun istotnie zdołał naznaczyć cię tamtej nocy, kiedy płonęła rdestnicka cytadela, musi też istnieć sposób, aby odwrócić klątwę.

– Żywa woda – dopowiedziała wiedźma. – Ze żmijowego źródła, het na północy, na samym najdalszym krańcu ziemi. Jeśli kto ze szczerego serca ratunku szukał, a nie dla korzyści, nie dla zysku nikczemnego…

– Tyle że niebawem trzecie pokolenie pomrze, odkąd zniknęli żmijowie – przerwała Zarzyczka. – Nikt nie odnalazł ścieżki do ich siedziby po wielkim poruszeniu ziemi, które wyniosło Pomort z morskiego dna. Zagubiły się tamte szlaki, a niezadługo i pamięć o żmijach zatrze się w naszej pamięci. Popatrzcie wkoło. To winien być dzień święty. Tymczasem zamiast wesela i pokoju zgotowaliśmy zagładę najpotężniejszemu miastu Krain Wewnętrznego Morza.

– Eee, najpewniej nie spłonie ze szczętem – ze spokojem odparła wiedźma. – Zresztą, względem Spichrzy to mi księcia Evorintha wcale nie żal, ni odrobinkę. A co? – dodała pamiętliwie. – Wczoraj chciał mnie na stosie palić a do łysego postrzygł jako owcę, to niechże dzisiaj popatrzy, jak mu się ojcowe dziedzictwo kopci. Bardzo dobrze. Tylko o Twardokęska się stracham.

– Ano właśnie – przypomniała sobie Zarzyczka. – Gdzież zbójecka sława Gór Żmijowych, nieoceniony Twardokęsek?

– W dole – Szarka skinęła ku płonącemu miastu, uśmiechając się przy tym bardzo osobliwie.

– Posłałam za nim Śmierdziucha – wyznała wiedźma. – I przykazałam, żeby mi bez żadnych wykrętów przede ranem Twardokęska przywiódł.

– Byle żywego! – zaśmiała się Szarka. – Bo Twardokęsek jest chłopisko okazałe, dorodne. Niech się trochę przypiecze, podwędzi przy ogniu, a jeszcze go Śmierdziuch za pieczyste weźmie, a tobie same kości do obgryzienia przyniesie.

– Wcale nie! – zacietrzewiła się wiedźma. – Śmierdziuch bardzo dobrze wie, że mnie Twardokęsek potrzebny. Że ja na niego rachuję. I że w ogólności cenny. Przecież by go tak bez dania racji nie zeżarł! Prawda? – przybladła wyraźnie i zaczęła się tłumaczyć. – On nie chciał, naprawdę. Nie jego wina, że nas sołtys w komórce zawarł, dwa tygodnie o chlebie i wodzie trzymał… a za chlebem to Śmierdziuch nieszczególnie przepada. Co było robić? Póki dałam radę, trzymałam go przy sobie, ale chyba nie dziwota, że wreszcie poszedł poszukać strawy, prawda? – podniosła na księżniczkę szczere, błękitne oczy. – Przecież nie mogło się zwierzątko zmarnować! No, ale przez myśl mi nie przeszło… Bo psa jeszcze rozumiem, owcę albo krowę nawet. Ale żeby tak na gwałt sołtysiego syna!

– I co? Wyszła zbrodnia na jaw? Pewnie was z komórki duchem na swobodę wypuszczali – zaśmiała się jeszcze głośniej Szarka.

– Gdzie tam! – obruszyła się wiedźma. – Dobrze, że podobne podejrzenie sołtysowi w rozumie nie postało, bo on był człek dziwny i mało rozgarnięty. Jak wreszcie popod drewutnią naszli resztki dzieciaka, bo tam się zawdy luda sporo kręciło i Śmierdziuch go tylko z lekka obgryzł, to sołtys w szał wpadł okrutny, co jest rzecz zwyczajna. Takoż i zwyczajna, że Śmierdziuchowe łakomstwo na karb szczurów poszło. Ale wiecie, co potem nastało? Zamiast szczury trutką pomorzyć albo szczurołapa z fujarką nająć i precz szkodniki z wioski wywieść, przykazał wyłapać je żywcem. Jak przykazał, tak uczynił. W klatce żelaznej szczury zawarł i przed sąd je pozwał o zamordowanie dzieciaka. Powiadam wam, były jasełka jak w jarmarcznej budzie. Chłopy się za sędziów poprzebierały, sołtys oskarżał, proboszcz szczurów bronił, acz bez zapału, a zwierzaki w klatce pręty gryzły. Na koniec uradzili, żeby je na placu przed kąciną na słonku wystawić, innym żywotnym ku przestrodze, i tam w czas jakiś z głodu zdechły. A jak oni tam szczury sądzili, to myśmy się ze Śmierdziuchem ukradkiem z komórki wymknęli. Ot, cała historia. No, jasna rzecz, że Śmierdziucha napomniałam, aby się więcej na podobne wybryki nie ważył. Najpierw psy, potem owce, dalej krowy, a na samym ostatku ludzie, tak mu przykazałam.

Zarzyczka z niedowierzaniem pokręciła głową: ogolona niewiastka zdawała się nie żartować.

– Dobrze – Szarka wygładziła suknię. – Pogwarzyłyśmy sobie o przepowiedniach, powspominałyśmy dawne czasy i starczy. Teraz zda się przypatrzeć książęcej maskaradzie.

– Żartujecie? – zlękła się księżniczka. – Jeśli rozniesie się wieść, cośmy w świątyni dokazały, tłuszcza przed świtem rozerwie nas gołymi rękami.

– Więc lepiej, żeby się nie rozniosła. A świtem… – Szarka wychyliła resztę krwawiennika. – Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, świtem będziemy w drodze.

– Jeśli rozmówicie się z moim bratem?

– Skąd podobny pomysł, księżniczko? – Zwajka uniosła brwi.

– Stąd mianowicie – wyjaśniła oschle Zarzyczka – że widziałam, co na szyi nosisz.

– Księżycowy sierp? – Szarka spochmurniała.

Z początku Zarzyczka nie rozumiała: wydawało się, że lata całe minęły, odkąd wiedźma z Szarka odebrały dziecko umierającej Servenedyjki i dopiero po chwili przypomniał się jej wisiorek, który rudowłosa zawiesiła na szyi noworodka.

– Nie – potrząsnęła głową. – Zielony kamień. Na obejmie jest znak uścieskich alchemików. Znak mojej matki, Irgi. Podarowała go pasierbowi. Dawno temu, przed najazdem. Musiał – zawahała się – musiał cię nim nie bez powodu obdarzyć.

– Nie mylisz się, księżniczko! – prychnęła rudowłosa. – Był powód, a jakże. Taki mianowicie, że kiedy spotkaliśmy się na Tragance w ogrodach Fei Flisyon, twój brat nie miał dość srebra. Więc zapłacił tym, co miał. Wziął mnie za dziwkę – dokończyła twardo. – Oto powód podarunku i historia cała. Możesz to zatrzymać. – Przystanęła w drzwiach i rzuciła jej łańcuszek na kolana. – Dla mnie on nic niewart.

Zarzyczka podniosła wisiorek, pogładziła palcem delikatny wzór na okuciu.

– Naprawdę tam poszła? – spytała z niedowierzaniem, kiedy echo szybkich kroków Szarki przycichło w korytarzu. – Poszła tańczyć z księciem w świątecznym korowodzie?

– Księcia nie ma w ogrodach, tak gadał ten siwy Zwajca, co cię niósł – wyjaśniła wiedźma. – Został w barbakanie i pożarowi się przygląda.

– Przygląda się… – powtórzyła Zarzyczka. – Bogowie, Spichrza płonie i nie potrafię uwierzyć, żeśmy stamtąd głowy uniosły. Spadaliśmy, prawda? Jak to możliwe, że zdołaliśmy przeżyć podobny upadek? Patrzyłaś po dziedzińcu? Cegły, kamienie, odłamki szkła spadały z wieży jak grad. Każde większe od mojej głowy. I nic, ani jedna dachówka nie upadła obok, jakby chronił nas niewidzialny krąg. Jakby jakaś siła odrzucała je od nas na wyciągnięcie ręki. Bo my – spojrzała na wiedźmę rozszerzonymi ze strachu oczyma – my nie miałyśmy prawa wyjść stamtąd żywe, prawda? Szalona Ptaszniczka obiecała mnie uwolnić, jeśli Szarka zniszczy zwierciadła. Pamiętam, że rozcinała mieczem tafle, jakby krajała płótno. Jakim sposobem człowiek może mieć podobną moc? Przecież nie za przyczyną obręczy dri deonema. Przecież bogowie nie dopuściliby, aby dar jednego z nich obrócił się na zgubę innego, prawda?

– Nie wiem – zakłopotana wiedźma podrapała się po łysym karku. – Ale zdaje mi się, że nawet bogowie nie potrafią do końca rozeznać, na co się ich moc obróci. W szczególności teraz.

– Więc obręcz Zaraźnicy miałaby nas obronić przed gniewem Śniącego – księżniczka roześmiała się gorzko. – Przedziwne. Bo mnie od dziecka straszyli Feą Flisyon. Że zła, przewrotna, że dla zemsty nad Thornveiin zesłała wojnę, co obróciła w perzynę połowę Krain Wewnętrznego Morza. Tymczasem…

– To nie ona – wtrąciła wiedźma. – Nawet z pomocą obręczy dri deonema nie zdołałaby nas wyprowadzić.

– Doprawdy?! – Zarzyczka usłyszała czyjś piskliwy śmiech. Własny śmiech.

Teraz, kiedy córka Suchywilka nie wwiercała się w nią zielonymi oczyma, nie potrafiła dłużej panować nad przerażeniem. Nigdy nie powinnam odjeżdżać z Uścieży, pomyślała z żalem. Nie chciałam tego. Nie chciałam patrzeć, jak upada wieża Nur Nemruta. Nie chciałam słuchać herezji – o bogach, proroctwach i przeznaczeniu. Wszystko miało potoczyć się inaczej. Zwyczajnie. Miałam wyjść w wigilię Żarów z cytadeli i przy najwyższej ze świątynnych bram spotkać brata. A później wrócić do domu. Do wieży alchemiczek. Retort, kociołków i butli. Pergaminów pokrytych na wpół zatartymi liniami.

Albo powędrować za nim, dokądkolwiek. Jeśli tylko zechce.

Rozpłakała się, patrząc na zaciśnięte na podołku ręce, na których nie potrafiła już dostrzec plam po alchemicznych ingrediencjach.

Nigdy tam nie wrócę, pomyślała z rozpaczą. I zaczęła płakać jeszcze bardziej, bo Uścieża nie była przecież niczym innym niż więzieniem. Więzieniem, które nagle okazało się bezpieczniejsze niż cała reszta świata.

– Wrócisz – wiedźma pogłaskała ją ciepłą, szorstką ręką. – Myślę, że wrócisz. Choć odmieniona. A teraz czas na nas.

– W jaki sposób…?

– Jestem wiedźmą – rzekła po prostu. – Czasami wiem. Różne rzeczy. Wiem, że twój brat wchodzi właśnie do książęcych ogrodów poprzez północną furtkę. Ma na sobie płaszcz z koźlej skóry – to nieostrożne, ale z pół tuzina dworzan przebrało się za Koźlarza. Idzie z nim wysoki człowiek o szpakowatej brodzie. Przemęka.

Zarzyczka zawahała się. Nie chciała nigdzie iść, pragnęła ukryć się głęboko w łóżku i choć na chwilę zapomnieć o przepowiedniach i płonącej Spichrzy.

– To ważne – cicho powtórzyła wiedźma. – Ważne, żeby ta noc dobiegła końca tak, jak należy. Tak, jak wczoraj przykazała mi Zaraźnica. Bo w czas Żarów nie godzi się siedzieć pod kamiennym dachem. Bo to wielkie święto, największe. Trzeba więc, żebyśmy zeszły do książęcych ogrodów. Zatańczyły choćby jeden taniec wokół ogniska…

– Dzisiejszej nocy cała Spichrza jest ogniskiem. A żmijowie odeszli dawno temu.

– Ale tam, w wieży Śniącego, chciałaś, żeby wrócili? – wiedźma popatrzyła na nią badawczo.

– Tak – powiedziała z wolna księżniczka i nagle zrozumiała, że mimo płonącego miasta i potrzaskanych zwierciadeł wciąż trwa najświętsza z nocy w Krainach Wewnętrznego Morza. Noc, podczas której, jak mówiono, spełniają się życzenia – te wypowiedziane po trzykroć, ze szczerego serca. – Tak, chciałabym, żeby wrócili – rzekła, tym razem doskonale pamiętając, że powtarza własne słowa. Wiedźma skinęła głową, wciąż nie odrywając od niej spojrzenia. – Chciałabym, żeby wszystko było, jak kiedyś. Zwyczajnie. Jak należy.

– Ja też – wiedźma podniosła z zydla ciemną opończę Szarki, nasunęła kaptur głęboko na głowę. – Ja też.

Загрузка...