ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Następnego ranka istotnie ruszyli na wyprawę, choć ani świtem, ani rycersko. Słońce toczyło się już wysoko pomiędzy deszczowymi chmurami, mijając drugą ćwiartkę nieboskłonu, kiedy na pospólnym placu pokazał się wreszcie Jastrzębiec. Pachołek w sukmanie z nie bielonego płótna podprowadził mu jabłkowitego ogiera, przyklęknął w błocie, zaś Jastrzębiec wdrapał się po jego grzbiecie na końskie siodło i niedbale machnął ręką, dając znak wymarszu. Widać jednak było po nim ślady wczorajszej hulanki, zresztą nim minęli bramę, począł krzyczeć o gorzałkę. Kapłan Bad Bidmone, który o dziwo jechał zaraz obok niego, wypowiedział kilka przyciszonych słów przygany, lecz Jastrzębiec roześmiał się tylko hałaśliwie.

Twardokęsek nie widział nigdzie żalnickiego księcia, ale na jego miejscu też by się Suchywilkowi nie pchał przed oczy. Zwajcy bowiem pozostawili wiedźmę pod opieką Szydła, który grzecznie wymówił się od wyprawy, twierdząc, że nadmiar flegmatycznych humorów nie pozwala mu radować się wojennym rzemiosłem, i o brzasku podjechali pod bramę. Jedynie po to, aby przeczekać pod nią kilka godzin, niby chochoły. Nikt do nich nie zagadał, nikt do kompanii nie prosił. Twardokęsek domyślał się w tym Jastrzębcowej ręki, bowiem zwykle w obozowisku chętnie witano wszelkie wieści ze świata, a tutaj trafił się wędrowiec z daleka i z obcego narodu. Poznawał po ciekawych spojrzeniach, które na nich rzucano, że ten i ów rad byłby odezwać się, lecz karność przeważała.

Dziwna rzecz, myślał sobie zbójca. Obozowisko nędzne, aż dziw zdejmuje, a herszt pijany jak świnia, ale przecie otwarcie nikt przeciwko niemu słowa nie rzeknie. Musi być, albo Jastrzębiec okrutnik straszny, albo cała pijatyka jeno po to, aby nas z pantałyku zbić i ogłupić. Mógłby się człek lepiej rozeznać, gdyby resztę komendy zobaczył, ale jak w podobnej zbieraninie rozeznać, kto prosty jezdny, a kto pułkownik? Zresztą, rychło weszli w wąską ścieżkę pośród glibieli i pochód rozciągnął się niezmiernie, im zaś przypadło miejsce na szarym końcu. Zwajecki kniaź tylko przymrużył oczy niczym ryś, ale ani jednym gestem nie dał znać po sobie złości. Po czym zbójca wymiarkował, że sprawa jest zgoła poważna.

Bowiem z Suchywilkiem była dziwna rzecz i łatwo mogła kogoś nieobytego w błąd wprowadzić. Zwajecki kniaź zazwyczaj źlił się, koło czekanika macał, a zgryźliwymi słowy całą kompanię prześladował, jednak póki gadał, znak był, że zdrów i w dobrym nastroju. Zbójca podejrzewał, że wszystkie te wybuchy wściekłości i kwasy były tylko po to, by nikt go nazbyt lekko nie brał; zresztą, co tu kryć, Suchywilk lubiał się swarzyć i pohukiwać. Mogły owe dziwaczne zwyczaje niejednego człeka zmylić, jednak zbójca wiedział, że pod pozorem grubiaństwa kryje się człek ze szczętem wojenny, rozumny a srogi jako mało kto. I że jego posępne milczenie nie zwiastuje nic dobrego.

– Radbym wiedzieć, dokąd ciągniemy? – zagaił ostrożnie do młodziaka w skórzanej kurcie, który jechał w tylnej straży, jeśli można nazwać strażą zbieraninę hałaśliwych, rozbrykanych wyrostków.

– Skąd mnie zgadywać? – wzruszył tamten ramionami. – Jastrzębiec jeden wie, a on dzisiaj nieskory do pogawędki.

– Po słonku widzi mi się – odezwał się inny, okrutnie pryszczaty na gębie gołowąs – że prościutko na szlak wychyniemy.

Potem ktoś z tyłu warknął ostro i więcej z nimi nie gadano, choć zbójca czuł, że wyrostki aż piszczą z ciekawości. Wilkowie bowiem przybrali północne szłomy ozdobione zakrzywionymi rogami i od pierwszego spojrzenia znać było, że prawdziwi Zwajcy. Suchywilk dźwigał topór i potężną, przewieszoną przez ramię tarczę; Czarny poprzestał na oburęcznym mieczu, obaj zaś odziali się w kolczugi z drobnych kółek, co było dobro rzadkie i kosztowne. Zbójca domyślał się jednakowoż, że najwięcej zamieszania sprawiał widok Szarki. Ojciec w żaden sposób nie zdołał odmówić jej z wyprawy. Rudowłosa prowadziła skrzydłonia, zupełnie nie dbając o gapiów, zapewne nawet ich nie dostrzegając. Jej włosy połyskiwały jak czerwone złoto, lśniły żelazne ćwieki w kurcie norhemnów i kunsztowne ogniwa szeroko kutego pasa. Ech, patrzajcie, pomyślał drwiąco zbójca, patrzajcie, gołowąsy, ani wam we łbach stoi, jakie cudo oglądacie.

Choć jednak zdumienie rebeliantów pochlebiało mu mocno, nie przestawał trapić się losem owej dziwacznej wyprawy. Ani chybi, myślał, przyjdzie nam dobrze po zmierzchu na leże wracać, tymczasem nie wiedzieć, jakie dziwa wychyną z bagniska na świat pod miesięcznym światłem. Drogę zmylić łatwo, szczególniej jak nas jakie złe na manowce zwiedzie. A przecie jeszcze najpewniej rannych nieść przyjdzie, bo koniem tędy po omacku nie przejedzie. Et, głupota od samego początku owa wycieczka i ani zgadywać, czego nią Jastrzębiec chce dokazać.

Istotnie, droga okazała się długa i wcale niewesoła. Zrazu musieli prowadzić konie wąską groblą pomiędzy oparzeliskami, potem wyjechali w podmokły, przeorany licznymi dołami i parowami las. Tymczasem z czoła pochodu dobiegało radosne pohukiwanie: najwyraźniej dowództwo nie żałowało sobie gorzałki. Nad lasem niosło się jękliwe zawodzenie liry, bowiem Jastrzębiec kazał zabrać starego pieśniarza, zaś popite głosy wtórowały jej bezładnie a wrzaskliwie. Suchywilk w milczeniu głaskał brodę, bynajmniej nie spiesząc się, by dołączyć do czoła pochodu nawet wówczas, kiedy wjechali w suchszą okolicę. Dopiero gdy dobrze pod wieczór przyczaili się w zawilgłym jarze, zwajecki kniaź nie zdzierżył. Targnął wodzami, lecz jeden z młodziaków zastąpił mu drogę.

– Jastrzębiec kazali wam zostać – rzekł z zakłopotaniem. – Wyście są goście, prawił, trza, żebyśmy na wasze zdrowie baczyli. By się wam w wojennym zamęcie jaka szkoda nie stała – uśmiechnął się głupawo ku Szarce.

Słowem, z dala nas trzyma, pomyślał zbójca. Niby barany na rzeź, bowiem jak tutaj do porządnego zamieszania przyjdzie, ani będziem wiedzieć, w którą stronę się obrócić. Co dużo gadać, ze szczętem my na łasce Jastrzębcowej. A skąd wiedzieć, czy nas umyślnie z bagniska nie wywiódł? Na głowę zwajeckiego kniazia musi być naznaczona niemała nagroda, zaś pomorckie kapłaństwo i na Szarce chętnie ręce położy. Mógł Jastrzębiec Bogorię Pomorcom wydać, niby czemu nas miałby oszczędzić?

– Rzeknijcie nam chociaż, dokąd tamci idą – Szarka pokazała na resztę jeźdźców, którzy z wolna niknęli pomiędzy krzami. – Rozkazu łamać nie zachęcam, ale dziwno nam tak we ćmie czekać, nie wiedzieć czego.

Chłopak niespokojnie zakręcił się w siodle pod spojrzeniem zielonych oczu.

– Nie lękajcie się – powiedział wreszcie. – Komora celna jest nieopodal, a przy niej oddziałek miejscowych drabów. Ogarną ich nasi w dwa pacierze, jeno wióry pójdą.

– To ma być niby ono zwycięstwo sławne! – wybuchnął Suchywilk. – Ciągnęlim jako do zamtuza, ze śpiewem a trunkiem, a teraz celników paru wydusim, skrzynie z grosiwem złupiwszy? Ot, iście godna zabawa!

– Nie sróżcie się, panie – rozłożył ręce chłopak. – Ja nie winowat. Ale tutaj nie tylko ze starościńskimi pachołkami może być rozprawa, bo okolica Pomorców pełna. Zeszłej nocy żalnicki książę przeciwko nim pociągnął z trzy – tuzinem zbrojnych. Pono mieli my się z nim wedle południa zjechać, ale… – wzruszył bezradnie ramionami.

– Ale pan wasz spał jako świnia w barłogu – dokończył kniaź.

– Znacie żalnickiego księcia? – spytała nieoczekiwanie Szarka. – Często w Jastrzębcowej kompanii bywał?

– Trudno mnie rzec – pryszczaty podrapał się po głowie. – Pono ze dwa lata nazad pokazał się znienacka i znów precz poszedł, alem ja jeszcze wtedy na Półwyspie Lipnickim nie bywał. Gadają, że teraz na dobre między naszymi zostanie…

– Nie twoja rzecz! – warknął wysoki chłopak ze świeżą szramą na twarzy. – Przestań gębą kłapać, kiejby baba kijanką.

Stali więc w milczeniu, głupio popatrując ku sobie, póki Jastrzębiec nie posłał po nich wreszcie. Posłańcem okazał się kolejny dzieciuch, ledwie od ziemi odrosły, ale szabelkę u boku przypasał jako stary i najpewniej nie tylko dla ozdoby, bowiem ramię miał przewiązane okrwawioną szmatą. Ot, gówniarzeria, pomyślał niechętnie zbójca, w wojnę się bawi, choć wąsów jeszcze nie goli, a babę gołą jeno na obrazku oglądała. Zdałoby się jednego z drugim matce na powrót odesłać, niechby porządnie rzyć otłukła, a w komorze zawarła, póki szczeniaki do lat i rozumu nie dojdą.

Przy palisadzie powitała ich sterta trupów, nawet nie obdartych z przyodziewy i butów, co napełniło zbójcę dziwną niechęcią: nie ufał ludziom, którzy gardzili przyzwoitym dobrem, kiedy im w ręce wpadło. Po kubrakach rozpoznawał kniaziowskich i starościńskich pachołków, ale niewiele, najwyżej łysy tuzin, i ze trzech jegomościów w opończach celników. Na widok tych ostatnich splunął solennie, bowiem choć od lat żadnego myta nie płacił, poborcy podatkowi budzili w nim szczerą niechęć, jak poniekąd w każdym prawym obywatelu Krain Wewnętrznego Morza.

Rebelianci rozbiegli się po osadzie jak stadko robactwa, przepatrując chałupy chłopstwa, które osiedliło się wokół komory, zaś sam Jastrzębiec urzędował już w gospodzie. Rozparty w krześle przy wysokim stole popijał z garnca ciemne piwo i zdawał się wielce z siebie rad. Obok niego, w zielono lamowanym płaszczu, usadowił się kapłan Bad Bidmone. Ręce miał pobożnie złożone i zdawał się być pochłonięty rozmyślaniami.

Bogobojność owa zdała się zbójcy nieco niestosowna w izbie, co wciąż nosiła ślady niedawnej bitki. Bowiem koło komina kuchenna dziewka szorowała rdzawe zacieki na deskach, pochlipując przy tym i ocierając łzy fartuchem. Dwie inne uwijały się wśród tłumu, roznosząc garnce piwa i trwożliwie oglądając się na świszczące w powietrzu noże. Rebelianci bowiem wynaleźli osobliwą zabawę: ciskali kordami do zawieszonego nad ościeżnicą wizerunku Zird Zekruna. Zbójcy było to właściwie obojętne, bowiem nie darzył pomorckiego boga większym sentymentem. Natomiast rychło dostrzegł, że niejeden spośród rozbawionych miedziaków umyślnie miotał nożem w bok, gdzie obok sterty drew kulił się związany, najwyżej dwunastoletni wyrostek. Musiało być to szlacheckie szczenię, bowiem nosił kubrak z zacnego płótna, zapinany na srebrzyste guzy, i porządne buty. Jednak spod trefionej pańskim obyczajem grzywki wyglądały zestrachane dziecięce ślepia. Szarpnął się ze strachem, kiedy ostrze utkwiło w ścianie o trzy palce od jego twarzy.

W kącie przy kontuarze niewiasta w czepku gospodyni i z kluczami przy pasie nawet nie usiłowała znaczyć wypitych kufli. Z tylnej izby słyszał zbójca słabe kwilenie dziecka. Kiedy zapłakało głośniej, gospodyni uczyniła drobny gest, jakby miała zaraz pobiec do alkierza, lecz jedynie mocniej przytuliła do piersi kilka glinianych tabliczek, na których zwykle zapisywano rachunki.

– Witamy, witamy – Jastrzębiec łaskawie skinął wchodzącym Zwajcom – wedle obietnicy. Choć zda mi się, że mizerna czeka nas tu biesiada. Hej, oberżysto. – ryknął ku uwijającemu się za szynkwasem tęgawemu mężczyźnie. – Jakże nasza wieczerza?

Karczmarz wybełkotał coś z należytym uszanowaniem i posłał do kuchni służącą, smagnąwszy ją po plecach szmatą dla wywarcia wrażenia należytego pośpiechu!

– Zdrajcy, ścierwa! – mruknął przez zęby Jastrzębiec, kiedy jego zmętniały wzrok padł na wizerunek Zird Zekruna. – Rzekłem, jak gdzie dojrzę te malowidła, z żywą ziemią domostwo zrównam. I co? Posłuchali? Ano, widzicie, waszmościowie, jak posłuchali, tchórzliwe bydło. Zdawało im się, że z celnicką komorą pod bokiem mogą śmiać mi się prosto w oczy. Rozumiem ja dobrze, co się tutaj pomiędzy chałupami gada – ciągnął popatrując spode łba ku karczmarzowi. – Wiem, że są tacy, którzy chwalą sobie pomorckie panowanie. Patrzajcie, jakowy dobrobyt za Wężymorda nastał, gadają, a bezpieczność jaka na traktach, a prawa szacunek i nadzór. A ostatnimi czasy pono trafili się i tacy sprzedawczykowie, co ścieżki poprzez Mechszycową Glibiel próbowali pokazywać. Nie znacież wy ich może, dobry oberżysto?

Karczmarz przełknął ślinę, aż mu gula po gardle skoczyła, i przecząco pokręcił głową. Ręce miał zaciśnięte z przodu i schowane pod skórzanym fartuchem.

Kuchenna dziewka podała zbójcy kufel chłodnego piwa. Jej dłonie drżały tak bardzo, że płat piany osunął się po ściance naczynia, ale Twardokęsek podziękował tylko spojrzeniem i nieznacznie wskazał na drzwi do izby, gdzie coraz głośniej kwiliło niemowlę. Nie wiedział, dokąd zmierza Jastrzębcowa gadka, ale coś mu się wielce nie podobało w jego nabiegłych krwią oczach. Cały dzień gorzałkę chlał, pomyślał niechętnie, teraz piwskiem głowę zbełta na dodatek, a jest człowiek prędki i gniewliwy.

– Nie znacie – Jastrzębiec otarł piwo z gęby. – Tedy bieda będzie, dobry oberżysto, straszna bieda. Bo mnie powiadano, że nie kochacie wy prawowitego księcia i głośno przeciwko niemu na placu wygadywaliście. Tyle że teraz, jak zbrakło starościńskich pachołków, co was do gębowania zachęcali, dziwnieście, dobry oberżysto, przycichli. A tutaj patrzajcie, dzieciak w komorze płacze, niewiasta wasza zestrachana. Toć nie chcecie jej więcej trosk przysparzać, rzeknijcie więc wedle uczciwości, że kłamali moi ludzie, a pójdziemy precz, jako przyjaciele. Jeno wytłumaczcie mi pierwej, przez jaką omyłkę u was nade drzwiami wizerunek Zird Zekruna?

Gospodarz milczał, pod opuszczonymi powiekami jego oczy biegały po izbie, szukając drogi ucieczki.

– Nic nie odpowiadacie – jakby z rozczarowaniem potrząsnął głową Jastrzębiec. – Ni słowa jednego, choć pytam grzecznie. Może być, pod korbaczem lepiej się wam język rozwiąże. Hej, tam! Dać naszemu oberżyście piętnaście batów przy studni, a chyżo! I drugie piętnaście dodać, jak dziewki wieczerzę przypalą! – zarechotał.

Gliniane tabliczki z trzaskiem posypały się na podłogę, kiedy żona oberżysty rzuciła się Jastrzębcowi do nóg. Ten jednak odepchnął ją kopnięciem, zaś jeden z rebeliantów pochwycił krzepko i posadził sobie na kolanach, zatkawszy gębę, by nie krzyczała. Sam gospodarz bynajmniej nie liczył na Jastrzębcowe miłosierdzie. Zrazu wydawał się ociężały i powolny, jakby nie pojmował naznaczonej kaźni. Dwóch pachołków ujęło go pod łokcie, lecz gdy przechodzili obok wysokiego stołu, karczmarz wyrwał się im jednym potężnym szarpnięciem i runął na Jastrzębca z wydobytym spod fartucha nożem. Może byłby nawet i dopadł, gdyby zbójca znienacka nie kopnął mu stołka pod nogi.

– I prawą rękę uciąć – flegmatycznie dodał Jastrzębiec, kiedy rozjuszeni niespodzianą napaścią rebelianci rzucili się całą kupą na nieszczęsnego oberżystę. – Do nalewania piwa jedna starczy, a czas chamstwo nauczyć raz a dobrze, żeby się z nożem na zwierzchność nie porywało.

Karczmarka załkała rozpaczliwie.

– Dosyć! – zwajecki kniaź obrócił się i nie wstając z ławy, oswobodził gospodynię. – Idź się zająć dzieckiem, kobieto – powiedział, popychając ją lekko ku drzwiom alkierza. – Toście nam chcieli pokazać? – spytał popędliwie Jastrzębca, zupełnie nie dbając o rebeliantów, którzy poczęli się im przypatrywać, jak stado wilków wietrzących posokę. – Wojnę z babami, nie uzbrojonym chłopstwem a szczenięciem ledwo od ziemi odrosłym – pokazał na skrępowanego dzieciaka. – Tedyśmy dość zobaczyli i pozwólcie, że wam coś rzeknę, mości Jastrzębcu. Tym sposobem Wężymorda nie pokonacie.

Jastrzębiec przymrużył oczy i głośno pociągnął łyk piwa: zbójca nie wątpił, że od samiuśkiego poranka każde słowo, każdy gest były dokładnie obliczone, by na koniec złość zwajeckiego kniazia przeważyła nad rozumem. Nie oprzem się, obrachował szybko. Chyba żebyśmy się ze Zwajcami w alkierzu zawarli i stamtąd odpór dawali, póki pomoc nie nadejdzie. Tylko jakiej pomocy tutaj wyglądać? Toć Pomorcy obwieszą nas na pierwszej gałęzi.

– To teraz ja wam coś rzeknę, mości kniaziu – rzekł z ledwie hamowanym szyderstwem Jastrzębiec. – Póki u siebie na Wyspach Zwajeckich siedzicie, pótyście w prawie rozkazywać, a niższych od siebie pouczać. Ale nie tutaj, bo wam rychło może moja gościna kością w gardle stanąć. Gadacie, że wam karczmarki żal, tedy wiedzcie, że ona nie białogłowa zacna, jeno pomorcka suka, której ojciec osadzon w Wilczych Jarach z Wężymordowego nadania. A dziecko, które w komorze kwili, to nic innego, jeno jeszcze jeden pomorcki bękart na naszej ziemi zaszczepiony. Zostawić ich w pokoju? – popatrzył pytająco po swoich ludziach. – Tedy przejdzie jeszcze ze dwa tuziny lat, a pokryją nas ze szczętem jako robactwo. Nie, mości kniaziu, trza ich zawczasu wygnieść, póki jeszcze sił starcza. Bo z tego sąsiedztwa i obyczaju dawnego, i wiary ojców zapomnimy. Jako ten karczmarz nieszczęsny, który pomorcka niewiastę wziął, a z nią wiarę odmienił i własnych ziomków porzucił.

– A wasza świątobliwość nic nie rzeknie? – Szarka, która podczas przemowy Jastrzębca drobiła w palcach kawałek chleba, odwróciła głowę ku kapłanowi Bad Bidmone. – Toż powiadają, że zakon wasz opiekunem wdów i sierot, a z krzyków na dziedzińcu wnoszę, że rychło karczmarka wdową ostanie. Nie wstawicie się za nią, miłościwy ojcze, w imieniu waszego księcia?

– Pomorccy bluźniercy naszych braci ogniem palą – chrapliwym głosem odezwał się Kostropatka – niewiast ni dzieci nie oszczędzając. Nie przeszedł tydzień, jak przed tą samą gospodą białogłowe w płomienie rzucono, bo się imienia bogini nie chciała zaprzeć. A wiecie, kto w drzwiach gospody stał, z dziecięciem u piersi kaźni się przyglądając? Ot, wasza karczmarka. Tedy moja odpowiedź jest: nie, nie wstawi się za nią nasz święty zakon, bowiem nie jest w naszej mocy okazywać litość tym, którzy sami litości nie znają. A kniaź mój i pan miłościwy nie takim, jak ona, panować będzie.

– Mylicie się, kapłanie – Czarnywilk bardzo uważnie przypatrywał się malunkom na ścianach swojego garnca. – Będzie panować i takim, jak ona, i takim, jak wy, i takim, jak wreszcie jaśnie Jastrzębiec albo wcale panować nie będzie. Prosta to rzecz i zgoła swarów niewarta.

– A co ma do tego żalnicki książę?! – Jastrzębiec zdarł z głowy kołpak i ze złością cisnął go między rozlane piwo.

– Czego on niby dopiął? Czego dokonał, że się nań oglądać mamy? Co ma do tego żalnicki książę, do diaska?!

– Kniaź – poprawił go z namaszczeniem Kostropatka, podczas gdy rebelianci przysłuchiwali się mowie swojego dowódcy z wyraźnym pomieszaniem.

Ot, pomyślał zbójca, widzi mi się, że wraz Jastrzębcowa bolączka na jaw wyjdzie. Bo tu przecie nie o gospodę lichą idzie, nie o zwajeckiego kniazia nawet, tylko o Koźlarza.

– Książę, kniaź! – prychnął pogardliwie Jastrzębiec. – Żadna różnica, choćbyście go obwołali przyrodzonym panem Krain Wewnętrznego Morza. Jak wam się zdaje, jaka u niego władza? Czy się Wężymord zlęknie tego wielgachnego miecza, co go na plecach nosi? Czyli dość, że go gadka dobiegnie o dziecku, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy widmowymi władcami? Czy w proch się zamieni, że ktoś mu w twarz trzy razy imię prawowitego władcy powie, jako w baśniach bywało? Ot, durnota ludzka a zaślepienie! – huknął pięścią w stół, aż garnce podskoczyły. – Toż widzę, że od wczoraj łażą mi po obozowisku jako szalejem opici, szykują się, nie wiedzieć na co. Bo zobaczyli dwóch Zwajców, niedorostka z mieczem żalnickich panów i ryżą kozę, która przygrywa na harfie wichrom nad Wewnętrznym Morzem. I co z tego, powiadam? Co się odmieniło?

– Nic jeszcze – Szarka skrzywiła się ulotnym, pełnym obrzydzenia grymasem. – Aleście też dobrze zadbali, mości Jastrzębcu, by się nic odmienić nie mogło. Posłaliście Koźlarza z nędzną przygarścią człeka na tę samą potęgę, która was wczorajszego dnia srogo poturbowała. A żeście w czas umówionego spotkania spali jako świnia, stąd nie wiedzieć, czyli żyw z onej wycieczki powróci. Patrzajcie, mości Jastrzębcu, jaka dla was korzyść z jednej przydługiej drzemki. Zamiast komendę zdać i bratankowi pod kolana się kłaniać, dalej będziecie ze swymi ludźmi po gościńcu zbójować i niewiasty niewolić – dokończyła z jawną pogardą.

Kiedy mówiła, rozmowy w gospodzie milkły i zamierały, aż na koniec zrobiło się zupełnie cicho. Ten i ów, osobliwiej spośród miedziaków, spoglądał po sobie niepewnie, jakby z zawstydzeniem, bowiem wypowiedziała głośno obawę, która musiała dręczyć wielu, co słyszeli o nocnej wyprawie Koźlarza. Lecz poza wszystkim – była to otwarta zaczepka. Zbójca powoli wysunął pod stołem nóż. Jedyna nasza nadzieja, pomyślał trzeźwo, na samym początku ubić Jastrzębca. Jego ludzie już teraz niepoślednio pomieszani podejrzeniami, a śmierć dowódcy jeszcze konfuzję powiększy.

Bowiem słowa rudowłosej nie chybiły celu: rebelianci słuchali chciwie, nie dbając o obecność własnego dowódcy. Twardokęsek wystarczająco wiele czasu spędził w szajce na Przełęczy Zdechłej Krowy, by rozumieć, że w podobnych chwilach często byle wyraz przeważy. Szarka rzuciła wyzwanie, nazbyt urągliwe, by Jastrzębiec mógł je zmilczeć lub zapomnieć. Nie, stary nie przyjmie pokornie obelgi, pomyślał, podobnie jak nie przyzna, że posłał Koźlarza na śmierć. Nie może, nie po tym, co powiedziała Szarka – właśni ludzie pierwej czy później roznieśliby go na ostrzach. Ale niech się nad nami zlitują bogowie, jeśli znajdzie stosowną odpowiedź i każe nas pojmać.

Jastrzębiec widać ważył podobne myśli, bowiem chwilę patrzył na rudowłosą spode łba, strosząc wąsy i z namysłem cmokając wargami. Potem zaś odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się donośnie, urągliwie.

– Ot, zawszeć gadam, że baba jest baba i choćbyś ją w kolczugę odział, kpem myśleć nie przestanie! Trza było zawczasu rzec, dziewko, że cię taka chęć do żalnickiego księcia sparła, że ni na jedną nockę spod spódnicy wypuścić go nie potrafisz. Może byśmy cię z nim na wycieczkę posłali, żeby się gdzie po ciomaku w cudzą komorę nie zaplątał – ktoś zaśmiał się od drzwi, a Jastrzębiec z zadowoleniem podkręcił wąsa. – Ale wedle twoich durnych babskich strachów tyle powiadam, że kniazia nie po tym rozpoznać, jak babę na sianie obraca, ale po tym, jak wojsko wiedzie. I tego książę zrazu dowieść musi, nim po komendę sięgnąć zechce.

– Kniaź – poprawił skrupulatnie Kostropatka, spod opuszczonych powiek popatrując to na zwajeckiego kniazia, to na przywódcę rebeliantów, jakoby szacował dwa psy, powarkujące na siebie nad kawałem gnata.

– Milczeć! – ryknął Jastrzębiec. – Milczeć, póki gadam, albo końmi powłóczę. A ty, dziewko… – zarechotał, bezwstydnie przesuwając spojrzeniem po jej rozpuszczonych włosach i czerwonej chustce, zamotanej w wycięciu kurty norhemnów – nie utrzymasz go przy sobie, choćbyś w łożnych arkanach wszelkie spichrzańskie ladacznice przewyższała. Na nic się zdadzą te szabelki marne, co je do boku przypięłaś. Bo nie poślubi cię Koźlarz, choćbyś się świat cały za nim wlokła. Jemu nie byle gamratka w połyskliwych szatkach pisana, ale panna szlachetnego rodu, co mu zwolenników do walki z Wężymordem przyczyni. Nie ty.

Przy ostatnich słowach Szarka uniosła się płynnie, z rękoma na rękojeściach mieczy. Wyzwie go, pomyślał zbójca, dziewka prędka jest i do obelgi nienawykła, przy tym, nie wiedzieć czemu, prze do zwady. Wyzwie go, jako nic. A wówczas trudno zgadnąć, na czyją stronę los się przechyli.

– Siadaj, dziewczyno, a miecza nie tykaj – Suchywilk położył ciężką rękę na ramieniu Szarki – bo póki mojego życia, poty przede mną odpowie ten, kto ciebie obok spichrzańskich ladacznic stawia. Ale wyście, Jastrzębcu, szczerą prawdę rzekli – dodał z pozoru spokojnym głosem, ale tak, że Twardokęska aż palce zaświerzbiły na rękojeści sztyletu. – Zwajecka kniahinka nie pisana byle hołyszowi. A na pewno nie takiemu, co ni dachu nad głową, ni przychylności własnych współrodowców niepewny.

Między rebeliantami podniósł się szmer, kiedy Szarka odrzuciła z twarzy złotorude włosy. Znać i na Lipnickim Półwyspie słyszeli legendę o krwi nieśmiertelnej Iskry, młodszej siostry bogów, pomyślał zbójca. Jastrzębiec popełnił kolejny błąd: zrazu wykpił żalnickiego księcia, później zasię zelżył zwajecką kniahinkę. Jeszcze trochę, pomyślał z nadzieją, a właśni ludzie w komorze go zawrą, póki mu gorzałka ze łba nie wytrzeźwieje.

– Co breszecie? – przywódca buntowników zacisnął ze by, pojmując, jak dalece prześmiewka chybiła celu.

– Dobrze wiecie, panie – Suchywilk niedbale sięgnął po garniec i kazał Jastrzębcowi czekać, powoli siorbiąc napitek. – Córka moja wam rzekła, a ja jeszcze powtórzę. Ze złej woli posłaliście Koźlarza precz, ze złej woli znieważyć próbujecie tych, co wam za sprzymierzeńców być powinni. Tedy zapytuję pokornie, w waszych ludzi przytomności, czyli wam Wężymord tak miły, że zwajecką pomocą gardzicie? Z daleka ściągnęlim, by się przeciw pospólnemu wrogowi gotowić, życie własne na szwank w obcym kraju wystawiwszy. A jakeście nas powitali? Ot, widzieli wasi ludzie, jakeśmy z rana popod bramą stali niby żebracy, widoku waszego wyglądając.

Twardokęsek omal nie skinął z uciechy głową, widząc, jak co młodsi spośród rokoszan kraśnieją na gębach ze wstydu. Ale wśród starszych takoż nie pokazało się zadowolenie, bowiem gościnność była tutaj świętym prawem, starożytnym a niewzruszonym.

– Jam was tu nie prosił! – wysyczał Jastrzębiec, wyciągając w przód szyję jako gąsior: był już ze szczętem pijany i o nic nie dbał. – Znam ja was dobrze, łupieżców, bezbożników. Pomnę, jakeście Uścież splądrowali, pomnę takoż wasze wycieczki w głąb Żalników, tedy nie wyczekujcie na moją gościnność. Książę was na Lipnicki Półwysep przywiódł…

– Kniaź – wtrącił kolejny raz kapłan.

Bogowie, pomyślał ze zdumieniem zbójca, po co go klecha kniaziowskim tytułem w oczy kłuje? Rzekłby człek, że umyślnie do bójki usiłuje przywieść.

– Dosyć, klecho! – Jastrzębiec odwinął się i razem ze stołkiem pchnął kapłana na ścianę, aż zbójcę zadziwienie zdjęło, skąd w człeku nikczemnej postury podobna siła. – Jeszcze jedno słowo, a precz odeślę razem ze zwajeckim pohaństwem, pierwej bykowcem po grzbiecie obiwszy.

– Widzę, żeście o naszym losie szparko postanowili – jedwabistym głosem odezwała się Szarka. – Nic, tylko przyjdzie pod nogi was podjąć a podziękować pięknie, że jeno precz nas odsyłacie, zamiast cichaczem gardło poderżnąć albo Pomorcom wydać, jak nam Bogoria gadał, że macie we zwyczaju.

Na wzmiankę o Bogorii Jastrzębcowi żyły na szyi nabrzmiały niczym sine postronki.

– Ja cię… ja ci, gamratko – począł sapać i za gardło się chwycił, jakby go zła krew zrazu miała zadusić.

– Zaś Koźlarzowi, jeśli żyw wróci z tej łaźni, coście mu ją zeszłej nocy nagotowali – dokończyła niemal łagodnie dziewczyna – prosto w oczy rzekniecie, że mu się sprzymierzeniec zbiesił i precz odjechał. Dobrzem odgadła, mości Jastrzębcu? I będzie dalej Wężymord w żalnickiej stolicy śmiał się z waszej rebelii, a wy kupców będziecie po gościńcu ścigać. Nic się nie odmieni.

Jastrzębiec wciąż targał wycięcie kubraka. A potem odskoczył w tył jak łasica. Krzesło przewróciło się, lecz przesadził nad nim płynnie, nawet nie spoglądając w dół, i obnażył miecz, zanim którykolwiek ze Zwajców zdążył choćby powstać. W kąciku oka mignęła zbójcy rudozłota smuga włosów i już była przy nim, z owym zimnym uśmiechem na wargach, który nieodmiennie napawał go trwogą. Znienacka przyszedł mu na myśl jadziołek. Musiała go przywołać, odgadł na widok stężałej nienawiści w jej twarzy, znów pozwala prowadzić się plugastwu.

– Mój! – rzuciła niemal radośnie Szarka, omijając szybkim łukiem Suchywilka, który usiłował ją zatrzymać.

W rękach trzymała dwa zakrzywione miecze, ale Jastrzębiec oprócz szarszuna dobył takoż długiego na dobry łokieć korda; najwyraźniej zamyślał walczyć na sposób skalmierskich najemników. Krążyli drobnymi, wyważonymi kroczkami, czekając, które pierwsze uderzy, Szarka wciąż uśmiechnięta, Jastrzębiec ze ślepiami przymrużonymi z wściekłości. Zbójca w milczeniu potrząsnął głową, przypominając sobie ostatnią noc. Wczoraj powiedziała, że nie zabije Zird Zekruna, pomyślał cierpko. Tymczasem dzisiaj walczy z Jastrzębcem z powodu żalnickiego wypędka, choć dość było wyjść z gospody i na północ odjechać, żeby się ta cała rebelia wreszcie rozeszła po kościach.

W tej samej chwili z gościńca podniosła się wrzawa i tętent kopyt. Spory oddział, w pełnym galopie, pomyślał zbójca, kiedy konie kolejno wpadały w bramę przed gospodą. Szarka odwróciła się nieznacznie ku wejściu, zaś Jastrzębiec uderzył natychmiast, zakrzywionym cięciem ku jej szyi. Dziewczyna odskoczyła zwinnie i w tej samej chwili drzwi rozwarły się, pchnięte kopnięciem. Koźlarz wpadł do izby, roztrącając buntowników, którzy wciąż jeszcze nie zdecydowali, czy biec na podwórzec pytać wieści, czy czekać, kto kogo zarżnie przy wysokim stole.

Kolczuga księcia była dobrze pokryta kurzem i krwią, zaś pierwszy raz w życiu zbójca niemal ucieszył się na jego widok. Pospiesznie odszukał w tłumie Przemękę: siwawy najemnik popatrzał na niego posępnie i skinął głową. Twardokęsek nie odgadywał, co miałby ów gest znaczyć, lecz dostrzegł, że tamten utyka na prawą nogę i z trudem tylko kryje grymas bólu. Widział też, jak Jastrzębiec zamrugał z widomym niedowierzaniem; najwyraźniej nie spodziewał się spotkać tutaj bratanka.

– Starczy – powiedział cichym, zimnym głosem Koźlarz, stając o krok za plecami Szarki. – Za półtora pacierza będą tu Pomorcy, z siedmiu tuzina zbrojnych. Ledwo zdołaliśmy w przód odskoczyć, ale twardo siedzą nam na karku. Myślałem, stryju, że już was między żywymi nie zobaczę, skoroście w umówionym miejscu na czas nie byli.

Szarka roześmiała się szyderczo. Na wieść o nadciągających Pomorcach rebelianci poczęli porywać się od stołów i co prędzej przypasywać miecze. Zbójca trzeźwo popatrzał po kompanii. W gospodzie stało nie więcej niż cztery tuziny zbrojnych, po części zamroczonych piwskiem, ale nie zanadto, bowiem kłótnia nieco przeszkodziła w pijatyce. Siedzim za palisadą, pomyślał, co jest dodatkowa osłona i pomoc, ale nie w tym rzecz, żeby nas w środku zamknęli. Nie, nam trzeba ich pobić albo precz przepędzić, nim się inni pachołkowie zwiedzą.

– Ale jak trwoga nastała, w mig żeście mnie psim węchem wyłuskali – skrzywił się pogardliwie Jastrzębiec, kiedy jego ludzie pospiesznie wysypywali się na dziedziniec.

Zwajecki kniaź bez słowa ruszył ku drzwiom, pozostawiwszy księciu dalszą pogawędkę z krewniakiem. Torował sobie drogę wśród zamieszania styliskiem topora, zaś tamci rozstępowali się przed nim w nabożnym skupieniu, bowiem znać było, że to do szpiku kości prawdziwy wojownik. Czarnywilk hałaśliwie wychylił do dna kufel i podniósł się zza wysokiego stołu. W zwieńczonych rogami szłomach obaj Wilkowie wyrastali o pół głowy nad najwyższego człeka z Jastrzębcowej kompanii. Nie znać było po nich strachu, ruchy mieli pewne, wyćwiczone. Niezadługo zbójca posłyszał od dziedzińca głośne komendy kniazia rozstawiającego obronę.

– Ludzie wasi rzekli, że jeśliście wschodnim przejściem z bagniska na trakt szli, najprędzej zabarłożycie w gospodzie celników – objaśnił cierpko Koźlarz. – I nie omylili się, jako widzę, ale dość próżnych gadek. Przemeka, weź przygarść jezdnych i przyczaj się w zagajniku za młynem, nie chcę, żeby się z tej gospody żywa noga wymknęła. A ty – odezwał się do młodego chłopaka z kołczanem na plecach – zbierz co sprawniejszych w szyciu z łuków i na dach wyleź a duchem. Chcę im niespodziankę zgotować, skoro na dziedziniec wjadą.

– Ludziom moim rozkazy wydajesz? – złowieszczo wysyczał Jastrzębiec. – Jakim prawem?

– Boście pijani jak świnia. Kiedy otrzeźwiejecie, inaczej jeszcze przyjdzie nam pogwarzyć. O naszym spotkaniu umówionym i o sześciu człekach, których nieżywych na gościńcu zostawiłem – odwrócił się do niego plecami.

Zbójca takoż był już w połowie drogi ku drzwiom, tuż obok Szarki, kiedy posłyszał drobny świst. Rudowłosa rzuciła się rozpaczliwie, przewracając żalnickiego księcia na zabłocone deski, ale było zbyt późno. Twardokęsek z niedowierzaniem popatrzał ku Jastrzębcowi, który dzierżył teraz jedynie miecz o głowicy wysadzanej drobnymi czerwonymi kamieniami, i jak we śnie postąpił kilka kroków naprzód. Podobna zdrada była nazbyt niespodziewana i nikczemna nawet dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy, który nie raz wraził sztylet w cudze plecy.

Ostrze utkwiło w zagłębieniu u nasady szyi. Musiało przeciąć arterię, bo krew rozlewała się szeroko po koszuli.

W drzwiach do alkierza, wciśniętą za futrynę, dojrzał zbójca twarz karczmarki. Zmartwiała z przerażenia, przy – ciskała jedną rękę do ust, jakby chciała powstrzymać krzyk, drugą tuliła do piersi niemowlę. Dokąd, głupia, leziesz, pomyślał ze złością Twardokęsek. Trza było dzieciaka chwytać i w las lecieć, a duchem, nim się ktokolwiek spostrzeże. Sprzęty, karczma i obejście – te jeszcze można wrócić, choćby się ze szczętem spaliły. Ale nie żywot, jeśli ci kto w zamęcie durną głowę zetnie.

– Ja… – przywódca rebeliantów głośno przełknął ślinę, jego oblicze skurczyło się nagle. – Ja…

W izbie było zupełnie pusto, nie licząc spętanego młodziaka, o którym do cna zapomniano. Chłopak odczołgał się nieco głębiej, skulił w cieniu pod szynkwasem. Nie sposób, żeby dzieciuch mordu nie widział, pomyślał zbójca, ale nie moja rzecz. Jak mu się uda cichaczem całą rzecz przeczekać, jego szczęście.

Koźlarz w milczeniu przyklęknął obok trupa Przemęki. Zbójca nie zgadywał nawet, jakim sposobem stary najemnik zdążył wypatrzeć nóż i zasłonić księcia. Podła śmierć, pomyślał cierpko, kiedy Koźlarz pochylił się niżej nad trupem. Pamiętał Kanał Sandalyi i jak stali obok siebie na dziobie statku, wpatrując się w grafitową mgłę, która z wolna zasnuwała pokład. A także później – Przełęcz Skalniaka i inną krew, która równie szybko rozlewała się po kamienistej ścieżce. Tyle że wtedy to Przemęka klęczał nad poranionym księciem.

Koźlarz podniósł się wreszcie. Z gościńca dobiegał coraz donośniej szy łoskot, najwyraźniej Pomórcy byli bardzo blisko. I niemało ich, pomyślał niespokojnie zbójca, lecz książę nawet nie popatrzał ku drzwiom. Wyważonym, oszczędnym gestem sięgnął po rękojeść Sorgo i odwrócił się ku Jastrzębcowi, który wciąż stał jak głupi, gapiąc się na trupa Przemęki. Widok obnażonego ostrza w jednej chwili przywrócił mu przytomność. Przez oblicze przebiegło mu nerwowe drgnienie. Potem cofnął się w tył, zmacał lewą ręką zatkniętą na ścianie żagiew.

Pierwsi Pomorcy wpadali właśnie na dziedziniec. Trup jest trup, pomyślał oschle zbójca. Grunt, że na podwórcu naszych ludzi biją, a dowództwo nie od tego jest, żeby się podczas bitwy za łby brało. Nikomu nic nie przybędzie od nowego trupa.

Coraz wyraźniej słyszał wrzaski rebeliantów: krzyczeli imię Jastrzębca. Ich przywódca wyprostował się hardo na ten dźwięk, podrzucił głową. Potem doszedł Twardokęska kwik koni, kiedy pierwszy jeźdźcy walili się na klepisko.

Jastrzębiec uśmiechnął się po wilczemu, mocniej ujmując za smolną pochodnię.

– Miało do tego przyjść pierwej czy później – rzekł szyderczo. – Obaczym tedy, ile prawdy w ludzkich gadkach o mieczu bogini i dziecku z widmowej kohorty. Przekonamy się, ileś, synku, wart.

– Opamiętajcież się – warknął zbójca. – Toć ludzi waszych biją.

Żaden nie odwrócił się ku niemu. Zbójcy zdawało się, że Jastrzębiec drgnął nieznacznie, jakby rozważał jeszcze odłożenie miecza, lecz w twarzy Koźlarza nie pozostał ni cień rozsądku. Twardokęsek widywał to już wcześniej – ślepą bitewną furię, która przywodziła ludzi do zguby. Tylko jeden, pomyślał, jeden z dwóch wyjdzie z gospody, żalnicki książę albo jego stryj. Albo żaden z nich.

– Idź, Twardokęsek – wyszeptała Szarka, kładąc mu rękę na ramieniu. – Idź już.

– A wy?

Próbowała się opierać, ale pochwycił ją i wywlókł z izby. Cokolwiek miało się tam zdarzyć, pomyślał jeszcze, lepiej, by żadne z nas nie było tego częścią. W sionce zwolnił, wycierając mokre palce o połę kubraka. Nerwy miał napięte niczym postronki. Nie wiedział, co czekało na nich na zewnątrz, ale zaparł się mocniej obcasami w deski, zebrał jeszcze raz w sobie i z dzikim rykiem wyskoczył na podwórzec, mając po swej lewej ręce Szarkę z dwoma zakrzywionymi mieczami.

Za jego plecami Sorgo uderzył i zwarł się w pierwszym cięciu z żalnickim mieczem Jastrzębca.

Na progu ogarnęła ich ciżba. Szarka cięła w skroń wysokiego wojownika w kubraku drabów, który przypiera} do ściany wyrostka z Jastrzębcowej kompanii. Zaraz potem odskoczyła w tył, dobywając zza pazuchy kościana piszczałkę. Ostry wizg przypomniał zbójcy, jak przywoływała skrzydłonia na pogorzelisku przy gospodzie Goworki. Zanurkował pomiędzy końmi, potykając się o ciało postarzałego mężczyzny ze znakiem starościńskiej straży na piersi, i poderwał rozpaczliwie, bowiem przewrócić się w podobnym zamęcie oznaczało pewną śmierć. Spróbował pochwycić jabłkowitego ogiera, ale nie utrzymał wodzy, kiedy oszalały ze strachu koń stanął dęba. Z trudem uniknął końskich kopyt i ciął potężnie w pachwinę najbliższego jeźdźca. Nie dbając bynajmniej, czy to rebeliant, czy Pomórzec, wczepił się w rannego i pociągnął go w dół.

Skoro tylko wdrapał się na siodło, w świetle zatkniętych na balach palisady pochodni ogarnął cały dziedziniec. W ciżbie wciąż dostrzegał znacznie więcej brunatnych szat pomorckich pachołków niźli pstrokato odzianych rebeliantów, ale musiał przyznać, że Jastrzębcowa zbieranina biła się wcale dzielnie. Zaś przy studni, okolonej kilkoma wysokimi stopniami, obaj Zwajcy odpierali gromadę pieszych pachołków i zrazu się Twardokęskowi radośniej zrobiło od ich widoku. Topór Suchywilka unosił się i opadał równym rytmem, jakby rąbał drwa na opał, zaś Czarnywilk, osłonięty wysoką zwajecką tarczą, dopomagał mu skwapliwie szarszunem.

W ćmie dojrzał nad sobą czekanik uniesiony do ciosu i z rozpędu walnął ostrzem po ręce, przecinając ją wedle łokcia. Pachołek zaskowytał dziko, lecz zbójca nie dosłyszał dźwięku, gdyż cały podwórzec rozbrzmiewał końskimi kwikami, szczękiem broni i wrzaskami. Zobaczył jedynie szeroko rozwartą gębę i bez namysłu chlasnął w nią mieczyskiem, prosto przez czoło. Znów najechało nań dwóch drabów. Bodnął konia piętami, wywinął się w bok spod miecza, jednocześnie parując drugie cięcie, lecz trafił na równego sobie, a zza pleców zajeżdżał go kolejny zbrojny.

Nigdzie nie widział Koźlarza. Okna gospody żarzyły się żywym blaskiem i tylko raz zdało mu się, że w oświetlonej izbie mignęły dwie rozedrgane sylwetki.

Nie mógł się dalej cofać, a pachołkowie coraz mocniej przypierali go do komórki na tyłach karczmy. Podniósł się niespokojnie w strzemionach. Zdało mu się, że ten i ów spośród rebeliantów dobrze widział jego tarapaty, ale bynajmniej nie zamierzał spieszyć z pomocą. Jak zazwyczaj bywa, walczono parami bądź w trójkach, osłaniając się wzajemnie. Jednak nie była to szajka z Przełęczy Zdechłej Krowy, zaś Twardokęsek ledwie wczoraj pojawił się na Lipnickim Półwyspie, nawet się więc za bardzo nie dziwił, że pozostawiono go samemu sobie. Zdołał sięgnąć mieczem rudobrodego draba, ugodziwszy go potężnie w udo, tuż pod krawędzią kolczugi. Rudy zachwiał się, lecz miecz krzepko trzymał. Od prawej ku zbójcy wysunął się młodziak w starannie wyczyszczonym hełmie zdobnym znakiem Wężymorda. Od lewej zaś zachodził go pieszy pachołek.

Poczuł na nodze ostry ból i szarpnął wodzami. Strużka ciepłej posoki pociekła mu wzdłuż łydki, aż do cholewy buta. Pchnął konia naprzód, tratując kopytami rannego, co go zdradziecko ugodził, sparował pchnięcie młodego pachołka, lecz nie zdołał się osłonić przed mieczem rudobrodego. Szczęściem, cios był mizerny, bowiem upływ krwi niepoślednio tamtego osłabił i ostrze osunęło się tylko po kolczudze. Twardokęsek wyszczerzył wściekle zęby w oczekiwaniu następnego uderzenia: rozumiał, że nie zdoła się długo opierać. Z ciemności w dole słyszał jęki rannych.

Znienacka posłyszał jeszcze coś. Wierzchowiec szarpnął się na ów dźwięk potężnie, stając na zadnich nogach. Fala potężnego smrodu uderzyła zbójcę w nozdrza, lecz nie dbał o nią, walcząc z całych sił ze zdobycznym ogierem. Rychło jednak runął na ziemię, w miękki ochłap okrwawionego ciała i posłyszał nad sobą ohydny trzask łamanej końskiej szyi. Od upadku pociemniało mu nieco we łbie, ale miecza nie wypuścił. Tuż obok zwierzołak wydał potworny ryk.

Zrobiło mu się słabo, gorąco i ciemno przed oczami. Spróbował podnieść się na nogi, ale kolana ugięły się podeń niczym przygarść szmat. Kłąb wilgotnego, mruczącego futra otarł się o niego przelotnie, a potem były tylko wrzaski, kwik koni i rzężenie umierających. Większość pochodni miłosiernie pogasła, więc tylko z odgłosów zbójca wnioskował, że nieopodal zwierzołak ogryza jakiegoś nieszczęśnika. Sam siedział ze łbem bezwładnie zwieszonym na piersi w owym dziwacznym, pobitewnym odrętwieniu, zaciskając palce na zranionej łydce.

Ocknął się dopiero na głos Szarki. Wykrzykiwała nad pobojowiskiem jego imię, zaś zwierzołak targał go za kapotę. Podniósł się z trudem. Karczma stała w płomieniach, jasno oświetlając dziedziniec, na którym kupa rebeliantów usiłowała opanować przerażone konie. Przez chwilę zbójcy zdało się, że znów wymyka się hordzie szczurałaków w gospodzie Goworki. Lecz wrażenie prysło, kiedy koło bramy, obok Szarki, dojrzał łaciaty płaszcz Koźlarza. Nie potrafił powiedzieć, czy radował się, czy smucił z jego przewagi nad Jastrzębcem.

– Tutaj! – krzyknął słabo i dziewczyna wyprysła ku niemu na błękitnoskrzydłym wierzchowcu, podciągnęła do góry.

Poczuł na twarzy łaskotanie jej rozpuszczonych włosów i gibkość talii pod swoimi rękami, lecz zaraz podprowadzono mu nowego wierzchowca, nie znajomą kobyłkę, tylko krępego, karego konika z prostym drabowskim rzędem. Na dziedzińcu pozostało nieledwie pół tuzina rebeliantów, pospiesznie przepatrujących trupy, łuna bowiem biła wysoko pod niebo i lada chwila mógł napatoczyć się nowy oddział. Zbójca sparł konia, kiedy w owalnym okienku nad gankiem, teraz niemal doszczętnie strawionym przez płomienie, przesunęła się niewiasta z dzieckiem na ręku. Durna baba, pomyślał ze złością, kierując konia ku bramie. Czekała, tedy się doczekała, niech jej bogowie będą litościwi w podziemnych komnatach.

Za plecami posłyszał zduszone przekleństwo. Szarka zawróciła skrzydłonia, poderwała go w powietrze ku ścianie gospody, coraz bliżej płomieni, aż zdawały się lizać czubki skrzydeł. Wierzchowiec wizgnął, podrywając się ku górze, lecz Szarka wykrzyknęła coś wściekle i szarpnęła wodzami. Bogowie, zrobi to, pomyślał, kiedy podciągnęła w górę nogi i skuliła się cała w siodle. Skrzydłoń znów obniżył lot nad samym daszkiem, zaś dziewczyna wyskoczyła z siodła.

Przez chwilę myślał, że spadnie. Płomienie liznęły ją po nogach w skórzniach z zielono barwionej skóry. Końskie kopyta drobiły w miejscu, a zbójca był bardzo boleśnie świadomy, że o wyciągnięcie ręki za nim Koźlarz wstrzymał oddech, wpatrując się w uczepioną framugi ciemną postać. Podciągnęła się ku górze, przerzuciła nogę przez ościeżnicę.

– Dolna izba stoi w ogniu – dobiegł go głos Koźlarza. – Schody na stryszek doszczętnie strawione.

Wściekłość targnęła Twardokęskiem, kiedy zrozumiał, co to oznacza. Upiorna żegluga poprzez ogrody szalonej boginki, trudy włóczęgi w Górach Żmijowych, krwawy spichrzański karnawał – wszystko na nic za przyczyną jednej durnej białki. Toć tyle narodu wedle nas marło, pomyślał z rozżaleniem, ni kroku Szarka nie postąpiła, ot, obok przeszła, nawet się nie obejrzała. Skąd w niej nagła litość nad chamskim bachorem, który pewnie i tak następnej zimy nie dożyje, bo jak nam w Wilczych Jarach rebelia na dobre rozgorzeje, z samego początku będzie się mieszańce tępić. Po to my się z tylu opresji wymykali, żeby z niej garść kostek niedopalonych ostała?

Drzwi gospody rozwarły się, jak usta wśród płomieni, lecz nie wypatrzył za nimi Szarki, nic, prócz żywego ognia. Wierzchowiec tańczył pod nim lękliwie, lecz zbójca mocno trzymał wodze i z całej siły popchnął go kilka kroków naprzód. Owionął go powiew gorętszego powietrza i zapach spalenizny, a także słaby odległy dźwięk. Szum spoza ognia, jakby w jego głowie znów odezwało się granie żmijowej harfy i głosy wodnych boginek ponad Wewnętrznym Morzem. Nikt, kto słyszał śpiew sorelek, nie będzie już taki sam, przypomniał sobie stare porzekadło i zdjęła go jeszcze większa złość. Co z tego, pomyślał zajadle, jeśli się teraz Szarka w ogniu usmaży dla głupiej karczmarki? Przepadną nasze skarby u Suchywilka pochowane, kniaziowanie na Wyspach Zwajeckich i hołdy Servenedyjek, co nas wyczekują pod bramami Spichrzy. Wszystko przepadnie.

Wewnątrz chaty drewno pękało z hukiem i wśród łoskotu usłyszał głos Szarki – albo złudzenie jej głosu – jak krzyczała zza płomieni jego imię. Czerwona mgła rozlała mu się przed oczyma od tej ostatniej myśli. Tyle dobra zmarnowanego, pomyślał jeszcze, tyle zaszczytów. Niedoczekanie!

– A bodajby was wszystkich nagła zaraza sparła! – ryknął wściekle, nie pozwalając sobie dłużej rozmyślać, co czyni.

Zeskoczył z konia, z trudem opierając się na zranionej nodze i pobiegł ku owym drzwiom, które zdawały się go przywoływać. Kopnął je krzepko, aż wypadły z zawiasów, tłumiąc drobne ogniki pełgające po posadzce. W środku było ciemno od dymu. Owinął gębę czerwoną chustką, lecz jeno z trudem mógł oddychać i widział niewiele dalej niż o wyciągnięcie ręki. Zrobił kilka kroków w przód, lecz wnet ogarnęły go ogniste jęzory, odrzuciły do tyłu. Kolczugę trza było zdjąć, pomyślał niecierpliwie, raz jeszcze próbując się przedrzeć przez zaporę płomieni, która niegdyś była ścianą alkierza, choć rozumiał wyśmienicie, że nigdy nie zdoła jej odnaleźć i wywieść na podwórzec. Wtedy u nóg posłyszał słabe pokasływanie i coś wczepiło się w jego kostkę. Zrazu chciał kopnąć natręta, ale pohamował się w porę. Każdy oddech palił go w płucach jak trucizna, lecz schylił się, z wysiłkiem podniósł bezwładne ciało, zarzucił na ramię.

Pierwszy dech nocnego powietrza był w jego ustach jak najwspanialsze wino. Niemal oślepły, potknął się, zrzucił na ziemię ciężar. Ktoś lał na niego zimną wodę, krzyczał coś niecierpliwie. Gęba piekła go okrutnie. Podrapał się po brodzie, wyczuwając pod palcami krótką, opaloną szczecinę.

– Moja broda – jęknął żałośnie, bowiem popalone w gospodzie Goworki włosie odrosło mu nader okazale podczas wędrówki żalnickimi szlakami.

Uratowany z opresji pogorzelec poruszył się słabo i zakaszlał, a potem ku zbójeckiemu zdumieniu w jego osmalonej twarzy rozwarły się niebieskie ślepia. Zaklął gwałtownie, rozumiejąc, że na nic się zdało jego poświęcenie – na własnych plecach wyniósł z płonącej gospody nikogo innego, lecz skrępowanego dzieciucha, do którego rebelianci rzucali nożami. Twardokęsek potrząsnął głową, czując, jak opada nań potworne zmęczenie. Zrobił, co można było zrobić i nie było tego wiele. Nie znał nawet imienia szczeniaka, którego wydarł płomieniom.

Żalnicki książę siedział nieruchomo na wysokim, siwym ogierze, nie odrywając wzroku od ognia, nie mrugając nawet powiekami, jakby chciał sobie ów widok na zawsze wryć w pamięć. Napatrz się, ścierwo, pomyślał mściwie zbójca, naciesz. A wszystko to przez ciebie i twe rebelię przeklętą. Bodajbyś zdechł, zaprzańcu.

– Panie – jakiś chłopak w kurtce ozdobionej zielonymi wstążkami bogini pociągnął Koźlarza za rękaw. – Trza jechać.

– Czekaj – uciął sucho książę.

Czegóż ty jeszcze wyglądasz, kurwi synu, pomyślał zbójca, powoli dźwigając się na nogi, lecz w tejże chwili w górze ozwał się wysoki, rozradowany krzyk skrzydłonia. Zbójca zobaczył, jak na szczycie chaty, w wąskim otworze pod krytym dachówką gontem pokazują się ramiona Szarki. Dziewczyna wychyliła się do połowy, cisnęła w dół tobołek ciasno spowity kraciastymi kocami. Zbójca pochwycił go bez namysłu, zaś książę wyciągnął ręce ku karczmarce, która gramoliła się niezdarnie poprzez belkę. Niewiasta była zestrachana okrutnie, zaś płomienie pełgające po ścianach jeszcze bardziej ją przeraziły, tak że Szarka musiała ją zepchnąć. Sama zeskoczyła na końcu, zwinnym łukiem wymykając się smagnięciu ognia, niemal przepłynęła w powietrzu obok płomieni.

– Moje dziecko! – zaskowytała karczmarka, wyrywając się z uścisku Koźlarza i pełznąc na oślep ku kraciastemu zawiniątku, które zbójca położył na stratowanej ziemi.

Rozdygotanymi rękoma rozsunęła koce, odsłaniając drobną, pomarszczoną buzię. Dziecko leżało w jej ramionach, nieruchome i posiniałe. Niewiasta z niedowierzaniem dotknęła ustami policzka niemowlęcia, a potem podniosła na zbójcę wielkie, ciemne oczy.

– Zabiłeś moje dziecko, bydlaku! – Nim zdążył cokolwiek zrozumieć, była przy nim, kopiąc i okładając pięściami. – Skręciłeś jej kark! – jej głos przeszedł w bezładny skowyt.

– Samiście je zadusili kocami – powiedział, czując w gardle dziwną suchość.

Karczmarka przyklękła z powrotem na podeptanej murawie, podniosła do piersi zawiniątko z martwym dzieckiem i zaczęła je uspokajająco kołysać. I tak ją zostawili, wśród trupów, przed płonącą gospodą.

Żaden powrót do zbójeckiej siedziby na Przełęczy Zdechłej Krowy nie wydał mu się równie żałosny, jak owo nocne wędrowanie poprzez oparzeliska. Szarka szła przed nim, ciężko oparta na szyi skrzydłonia. Czasami zdawało mu się, że płacze, lecz nie ośmielił się zagadać. W połowie drogi Suchywilk próbował do niej podejść, lecz w milczeniu zrzuciła jego dłoń z barku. Zbójca nie zdziwił się nadmiernie: kiedy ogarniał ją podobny nastrój, nie dawała do siebie przystępu nikomu oprócz wiedźmy.

Nie miał siły, żeby o tym myśleć. Bagnisko było pełne pomruków, szeptów i przyciszonego grania świerszczy.

Przed samą bramą obozowiska Szarka zniknęła bezszelestnie, jakby się rozpłynęła w powietrzu. A zaraz później wiedźma wybiegła im na spotkanie z gromadką spłakanych, przerażonych niewiast. Twardokęsek poczuł na twarzy jej rozogniony, wilgotny od łez policzek i zapragnął poczuć ją pod sobą, żywą i chętną, i zapomnieć o płonącej gospodzie. Byłby ją zaraz pociągnął w krze, lecz nie zdążył.

– Czekajcie! – głos Koźlarza był ostry jak szczeknięcie. – Jastrzębiec nie żyje. Ci z was, którzy cały dzień wymykali się ze mną Pomorcom, dobrze rozumieją, dlaczego. Ale mniejsza o przyczyny. Jastrzębiec nie żyje i jutrzejszego ranka nie będzie już rokoszan na Półwyspie Lipnickim!

Podniósł się przyciszony szmer, a po prawdzie nawet Twardokęsek nadstawił ucha, odplątując z szyi miękkie ramiona wiedźmy, kiedy książę obojętnie zapowiadał kres rebelii. Jakby zdechło proboszczowe prosię, więcej poczyniliby ceremonii, pomyślał.

– Niby czemu? – gruby szlachcic, który wczorajszego dnia witał ich przy bramie, wystąpił z tłumu, zatknął palce za dwustronnie tkany żalnicki pas i popatrzył wyzywająco ku księciu.

Zbójca skinął głową: nawet jeśli herszt sczezł gdzieś marnie we wykrocie, w szajce zawdy znajdzie się wielu gotowych przejąć spuściznę wraz z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza.

– Ponieważ trudno nazwać rebeliantami tych, którzy u boku prawowitego władcy stają przeciwko uzurpatorowi – miękko odparł Koźlarz. – Bo urodziłem się potomkiem odwiecznych panów tej ziemi, a sama bogini podała mi Sorgo w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Bo jej święty zakon namaścił mi skronie cudownymi olejami i włożył na nie koronę władców. Dlatego wreszcie, że jestem żalnickim kniaziem i przysięgam, że nim minie rok, poprowadzę was na Wężymorda. Czy to wystarczy?

Zrazu odpowiedziała mu cisza, a potem – dziki wrzask radości, nadziei i sam Twardokęsek nie wiedział, czego jeszcze. Młodzik obok niego wyrzucił w górę kołpak, porwał wiedźmę na ręce, okręcił wkoło i ucałował siarczyście. Z drugiej strony ktoś szlochając powtarzał imię bogini, ktoś inny przeklinał z nabożnym zadziwieniem. Nie przejdzie rok, pomyślał zbójca, połowie z was, co się teraz cieszycie bezrozumnie, nasypią piasku w oczy i mchem nakryją niczym poduszką.

Poczuł się znów ogromnie wyczerpany i nie słuchał dłużej. Z wysiłkiem podnosząc nogi w wilgotnym piachu, poczłapał tą samą ścieżką pomiędzy wydmami, którą przemierzył zeszłej nocy. Wiedział dokładnie, gdzie znajdzie Szarkę, lecz zamiast iść nad brzeg, przysiadł w wyrwie na skraju własnej kapoty i przez czas jakiś tylko nasłuchiwał szumu morza. Nie czekał długo.

– Dokąd? – warknął, podnosząc się znienacka o krok od Koźlarza. – Mało wam jeszcze? Mało wam, że zeszłej nocy przez was odrzuciła obręcz dri deonema, a dziś prawie sczezła w płomieniach?

– Zostaw, Twardokęsek – wiedźma wynurzyła się jak widmo spod ramienia księcia, lecz ten uciszył ją lekkim skinieniem dłoni.

– Skąd u ciebie podobna troska, zbójco? – spytał stłumionym, złym głosem. – Pomnisz jeszcze, kto ją pierwszy na śmierć posłał i jakim sposobem włożono jej tę obręcz na głowę?

Zbójca cofnął się, jakby raptownie ugodzony nożem.

– Nosiła strój norhemnów – odparł z wysiłkiem. – Ja…

– Skąd możesz wiedzieć, zbójco, kim są moi norhemni? – spytał książę, obracając się na pięcie.

Wiedźma została na ścieżce, z rękoma martwo opuszczonymi wzdłuż boków. Jej oczy połyskiwały w ciemności jak grzbiety ryb na powierzchni Wewnętrznego Morza w księżycową noc, i były w nich pytania, całe ławice pytań, na które zbójca nie potrafił odpowiedzieć.

– Chodźmy – powiedziała wreszcie.

Siedziała w tym samym miejscu co wczoraj, na korzeniu wielkiej sosny, więc odszukali ją bez trudu. Kiedy wiedźma przysiadła obok, Szarka drgnęła lekko, jakby zamierzała oprzeć się o drobną błękitnooką niewiastkę, lecz jedynie ciaśniej objęła ramionami kolana. Jej włosy wciąż pachniały spalenizną i zbójcę znów ogarnęła złość.

– Dlaczego to robicie? – zaczął napastliwie. – Dlaczego jednej nocy mówicie, że nie pociągniecie na Pomort z powodu żalnickiego wypędka, by następnego dnia chcieć zarżnąć Jastrzębca pośrodku gromady buntowników? Dlaczego w Spichrzy kazaliście mi podpalić najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza wedle naszego zratowania, a potem bez namysłu rzucacie się w ogień dla pomorckiego bachora?

– Kto wie, Twardokęsek? – zaśmiała się lekko. – Kto odgadnie zagadki pogrzebane na dnie naszych serc? Kto wie cokolwiek? Kto wie, dlaczego wciąż za mną idziesz?

Zbójca poczuł, jak krew nabiega mu na twarz. On wiedział – i skoczył w ogień, kiedy zdawało mu się, że słyszy jej głos. Głupi, głupi, powtarzał w myślach, lecz na nic się to nie zdało. Pieśń sorelek i głos żmijowej harfy, pomyślał ze złością. Przedksiężycowa magia, co omamiła go na dobre i przywiązała do rudowłosej dziewczyny.

– Robiłam to tak wiele razy – podjęła niemal bezgłośnie. – Robiliśmy to pospołu z Eweinrenem, zupełnie jak dzisiaj. Nie sądzę, żeby Jastrzębiec naprawdę chciał śmierci bratanka, zbójco, nie sądzę. Ale ludzie widzieli zawiść i złość, dumę urażonego paniątka i podejrzliwość. A ja dostrzegłam jeszcze, że owoc dojrzał należycie, więc wyciągnęłam rękę i poprowadziłam go w gospodzie ku jego własnej śmierci jak na sznurku, zbójco, jak mnie nauczono. Ponieważ robiłam podobnie bardzo wiele razy – z Eweinrenem. Czy spostrzegłeś, jak zgrabnie Koźlarz podchwycił tę samą nutę? – zaśmiała się dźwięcznie. – Dostrzegł okazję i uderzył, zupełnie jak ja. To proste, zbójco, bardzo proste. Każde ostrze jest dobre, by zabić, nawet śmierć towarzysza. Tylko że wiele ostrzy tnie równie ostro z obu stron.

Nie przerywał jej. W milczeniu wydobył zza pazuchy flaszkę spichrzańskiej okowity, pociągnął potężnie i podał jej naczynie.

– A dziecko? – spytała wiedźma.

– A dziecko? – powtórzyła Szarka. – O czym pomyślałeś, zbójco, kiedy dostrzegłeś dziecko wśród płomieni?

Twardokęsek wzruszył ramionami, czując, jak napitek spływa w dół gardzieli palącą strugą. Nie pomyślał o niczym szczególnym. Zeźliła go głupota karczmarki i strach mu było leźć w ogień. Nic wielkiego, usprawiedliwił się w myślach, nic, czego nie poczułby każdy z Jastrzębcowych rebeliantów.

– Ja pomyślałam, że nie może mnie to zatrzymać – zaśmiała się głucho. – Pomyślałam, że przeszłam ścieżką pośród spadających gwiazd i ogień nie może mnie dosięgnąć. Ani śmierć.

– Dziecko umarło – zauważył posępnie.

– A jakie to ma znaczenie? – ze znużeniem potarła czoło. – W obliczu ognia śmiertelnicy nie dbają o racje, przekleństwa, zdychających bogów i przeznaczenie. Więc jeśli zadowoli cię podobna odpowiedź, zbójco, chciałam przez chwilę zapomnieć o Sharkah, zakrzywionym sierpie bogini. Ale, oczywiście, nie jest to cała prawda, nawet nie najważniejsza jej część. Ponieważ poza wszystkim miałam ochotę znów rzucić kośćmi o własny los. Czasami myślę – dodała – że to jedno może nas na koniec ocalić. Gdyż bogowie, żadne z nich, nie potrafi pojąć łatwości, z jaką rzucamy kośćmi o własną zagładę. Nie potrafią zdobyć się na podobny hazard, zbójco. Więc może na koniec któreś z nas uczyni coś na tyle szalonego i nieprzewidywalnego, że wszelkie rachuby przedksiężycowych obrócą się przeciwko nim. Szaleństwo jest naszym sprzymierzeńcem – i ślepy traf, który rządzi kośćmi, karzeł objaśni cię w tym bardzo dobrze. I nie wygrana jest ważna, tylko sam rzut. Szaleństwo.

– Jak wówczas, kiedy wygrałaś od Delajati własne życie? – spytała wiedźma.

– Tak właśnie – skinęła głową Szarka. – I dlatego chciałabym odpłynąć na Wyspy Zwajeckie, nim nastaną jesienne sztormy. Nim wojna rozpęta się na dobre.

Niebo za ich plecami pojaśniało słabo, lecz nie był to blady bagienny świt, tylko żalnicki książę rozkazał przed wymarszem podpalić stare obozowisko.

Загрузка...