ROZDZIAŁ DRUGI

Nawał wrzasków, pstrokatych kolorów i dziwnych woni niemal ogłuszył księżniczkę. Nigdy wcześniej, pomyślała ze zdumieniem, nigdy wcześniej nie byłam na targowisku, nie wykłócałam się o cenę wyschłych na wiór obwarzanków i nie kosztowałam ciastek z makiem o tak sprośnych kształtach. Jednak cała spichrzańska jaskrawość i zgiełk wydawały się jej dziwnie odległe, zamglone. To nie jest mój karnawał, pomyślała z niespodzianym przestrachem. Maski żmijów na kramach i wywieszone w oknach kamienic płachty z prośbami do Nur Nemruta – to też nie moje. Ani kuglarze, którzy hałaśliwie wabią przechodniów do namiotów, ani wesołkowie żonglujący pochodniami wprost nad kapeluszami pątników. Ani tłum przybrany na pamiątkę żmijów w odświętne barwy żółci i złota. Pulchne mieszczki o zadowolonych, nalanych obliczach. Wrzaskliwe, wygadane przekupki w spódnicach sztywnych od krochmalu i wysokich bieluśkich czepkach. Ich mężowie z długimi kopiennickimi kordami u pasa i nosami poczerwieniałymi od skalmierskiego wina. Żadnego z nich nie zobaczyłabym dzisiaj z murów uścieskiej cytadeli.

W Żalnikach bowiem od śmierci starego kniazia nie świętowano Żarów. A przecież, zamyśliła się, zawsze znalazła się służebna, która powiesiła w mojej komnacie choćby płócienną żółtą wstążkę. I kiedy kapłani Zird Zekruna schodzili do przybytku – bo żaden nie ośmielił się w tę noc pozostać w cytadeli – zawsze ktoś potajemnie przyniósł mi kawałek miodowego placka. A potem siedziałam z Wężymordem w sali wspartej na ciężkich, dębowych pniach. Ogień buzował na palenisku, jako że w wichrowej Uścieży nigdy nie ma prawdziwego lata, a my graliśmy w szachy na poczerniałej ze starości ławie, póki nie nastał świt. Przy kominie wylegiwały się psy, stare i prawie ślepe, niezdatne do polowania. I wiedziałam, że jeśli podniosę wzrok, zobaczę na powale poskręcane kształty żmijów – gdyż cytadelę w Uścieży zbudowano w czasach, gdy dawni kniaziowie wciąż czcili skrzydlate węże nieba. Jednak nigdy nie patrzyłam w górę, a Wężymord w milczeniu nalewał do roztruchanów ciężkie, skalmierskie wino. I tak upijaliśmy się bez słowa w noc Żarów, najświętszą z nocy, nad szachownicą, na której żadne z nas nie mogło wygrać.

Dlaczego teraz o nim myślę?, przestraszyła się. Dlaczego przed oczami mam tamtą milczącą salę i przyciszone skomlenie psów?

Wiedźma zaśmiała się niskim, ochrypłym śmiechem i pociągnęła Zarzyczkę głębiej w tłum pomiędzy kramami. Zamyślali pokręcić się trochę po rynku, a potem świątynnym gościńcem pójść ku wieży Śniącego i wedle zwyczaju pokłonić się bogowi. Co prawda, pobożność ta wydawała się księżniczce nader szczególna u wiedźmy, zbója, rudowłosej Zwajki i karzełka, z którego mowy jawnie wnioskowała, że nie żywi większego szacunku dla świętości. Nie oponowała jednak. Pozwalała, by chropowata wiedźmia ręka ciągnęła ją między budami, jadła lukrecję i mrużyła oczy od południowego słońca. Właściwie było jej wszystko jedno.

Nie zdołali się jednak przepchnąć na środek rynku. Pątnicy w chłopskich opończach tłoczyli się wzdłuż drogi pochodu, który rychło miał ruszyć ku świątyni, i na koniec niziołek postanowił, że trzeba najgorszą ciżbę przeczekać. Mam znajomka, który w czas Żarów taras gapiom wynajmuje, powiedział. Procesja tędy przechodzi, więc się wszystkiemu należycie przypatrzymy. A kiedy się ludziska w spokojności rozlezą, wtedy sami na wierch wejdziemy i pokłonimy się Nur Nemrutowi.

Dopiero w podcieniach zasobnej kupieckiej kamienicy księżniczka spostrzegła, że kompania zmalała.

– Tak mi się coś zdaje, że jednak się nie pojawią – powiedziała, kiedy za karłem zatrzasnęły się wielkie drzwi, na których odlany w brązie Vadiioned majestatycznie prowadził swoją armię przeciwko Żalnikom.

– Ja też zaczynam tracić nadzieję – lekko odparła Szarka.

Kto? – Wiedźma wytarła lepkie od syropu palce w warkocz peruki. – Kto się nie pojawi?

– Zabójcy – wyjaśniła wciąż nie stropiona Szarka.

– Więc dla własnej ciekawości wystawiliście nas pod nóż skrytobójcom? – uniosła brwi Zarzyczka. – Zbójcę precz odesławszy, żeby jeszcze łacniej morderców ściągnąć? Na niewiasty, co samotrzeć i bez pachołków po mieście się włóczą?

– Nie – odparła lekko Szarka. – Wiedźma was w miasto iść prosiła, nie ja. Z własnej woli poszliście i własna ciekawość was gnała. Zaś o rzezi nie mówcie, póki u mnie miecze przy pasie i póki nad nami jadziołek krąży.

W tejże chwili dźwierza otwarły się ponownie, a w szparze ukazało się zadowolone z siebie oblicze karła; dał znak, by co rychlej wchodziły.

– Zresztą na razie i moja, i wasza ciekawość na nic – odezwała się na ciemnych, spiralnych schodkach Szarka. – Darmo się spierać.

– Czegoście tacy ciekawi? - dopytywał się z góry zasapany niziołek.

Kto na księżniczkę nastaje – objaśniła go niepomna na przyciszone syknięcie Szarki wiedźma.

– To nie wiecie? – zdziwił się karzeł. – Cała spichrzańska cytadela szumi o spisku. Widzicie, księżniczko, nasza dobra pani Jasenka uroiła sobie, że się z wami książę ożeni. I z owego urojenia taka ją cholera zdjęła, że posłała w miasto swego sługę, Zajęczą Wargę, żeby siepaczy zgodził, co by was cichaczem zarżnęli. A nie była to pierwszyzna, bo zawdy, jak się w cytadeli nadobniejsza dworka pokazała, rychło ją pachołkowie z kanału wyławiali. W skórzanym worze…

– Widziałam go – przerwała zdumiona Szarka. – W żebraczej gospodzie, wedle szpitalnego muru. Widziałam człeka z zajęczą wargą, jak obiecywał bandytom zapłatę. Ale ni przez myśl mi nie przeszło…

– Jednak widać w Zajęczej Wardze iście zajęcze serce biło, bo się przed świtaniem własnym sumptem obwiesił – mówił dalej karzeł. – Może i lepiej, że na oprawców nie czekał, gdyż książę wielce nań zawzięty. Dziwna rzecz – podjął po chwili milczenia – jako on tę nałożnicę miłował, choć przecie ani najcudniejsza w Spichrzy była, ani rozumniejsza nad inne niewiasty. Nawet mu syna przez te wszystkie lata nie donosiła. A teraz nieżywa w zamkowej kaplicy leży, żyły sobie pomorckim nożem przecięła. List przy niej znaleźli, ale co w nim książę wyczytał, nie wiedzieć, bo się w swoich komnatach zawarł i nikt do niego przystąpić nie śmie, nawet własna matka. A kapłanów, co z wieży z pociechą przyszli, precz popędził słowami tak grubymi, że strach brał słuchać. Ot, już my na tarasie! – otwarł drzwiczki.

W istocie jednak nie był to taras, tylko cały ogród nasadzony w ogromnych donicach na dachu kupieckiej kamienicy: grunta bowiem były w mieście tak drogie, że sami tylko najzasobniejsi mieszczanie mieli prawdziwe ogrody, a i to nie przy rynkach, ale dalej na zboczach Kur działki.

Księżniczka z ulgą wyciągnęła się na kobiercu. Zbyt długo chodziła między kramami i kolano zaczynało ćmić tępym, upartym bólem. Przymknęła oczy i wystawiła twarz ku słońcu, które wtoczyło się już ponad wieżę Śniącego. Z wolna ogarniał ją senny, otępiający upał, a myśli znów pobiegły ku Uścieży. Przypomniała sobie ciemną sylwetkę Wężymorda na murze nad bramą, kiedy z orszakiem kapłanów odjeżdżała ku Spichrzy. Był chłodny, wiosenny dzień, a brudnosiwe niebo zdawało się opierać na wieżach cytadeli. Od Cieśnin Wieprzy krzyczały mewy.

– Widziałaś go?

Rudowłosa wojowniczka siedziała nad samą krawędzią dachu, z nogami podciągniętymi pod brodę, i przypatrywała się jej uważnie. W ostrym świetle jej oczy były zielone jak świeże wiosenne liście.

– Nie wierzę, księżniczko – uśmiechnęła się – że wałęsałaś się po mieście bez powodu. Może przekonasz księcia Evorintha, że poszłaś pokłonić się Śniącemu, ale mnie podobna opowieść nie zadowoli. Ani mnie, ani pomorckich kapłanów, jak sądzę. Musiałaś mieć z kimś spotkanie. Z kimś niebłahym, bo dla byle igraszki nie wymknęłabyś się sługom Zird Zekruna. Czy nie z kimś, kto z początkiem wiosny przybił na Tragankę dziwacznym, południowym okrętem o sześciu rzędach wioseł po obu burtach? Kimś, kto nosi na plecach Sorgo, miecz żalnickich kniaziów, zaś przy jego boku wędruje kapłan Bad Bidmone i najemnik o imieniu Przemęka?

– Znasz go? – wyrwało się Zarzyczce.

– Powiedz – poradziła wiedźma. – Po kolei.

– Po kolei? – odparła cierpko Szarka. – Tu żadnego porządku nie ma i być nie może. Spotkaliśmy się w ogrodach Fei Flisyon, tamtej nocy, kiedy Twardokęsek poszczuł mnie na dri deonema, a kapłani Zaraźnicy kazali mi wejść na górę, do grot bogini. A potem wsiedliśmy na ten sam statek i wędrowaliśmy razem. Krótko, jeden dzień tylko. Bo o zmierzchu weszliśmy na ścieżkę Skalniaka i tam się nasze wędrowanie skończyło.

To nie wszystko, pomyślała Zarzyczka, patrząc, jak wargi tamtej wyginają się w krótkim, krzywym uśmiechu. Właściwie nie chciała wiedzieć, kim była dla jej brata zwajecka kniahinka, która nosiła na czole znak Zaraźnicy. Czy właśnie tak, pomyślała niespokojnie, spędził te lata? Pomiędzy wyrzutkami, wiedźmami i niewiastami, które rozprawiają o mordach i spiskach z taką łatwością, z jaką ja dobieram nową nić do haftowanego wzoru?

– Stanęła między twoim bratem i Skalniakiem – wyjaśniła cicho wiedźma. – I przerąbał ją prawie na pół tym swoim wielgachnym mieczem, Sorgo.

– A sam…? – spytała prawie bezdźwięcznie Zarzyczka.

– Kiedy go ostatni raz widziałam – skrzywiła się Szarka – żyw był, a mieczem aż nadto żwawo kręcił. Nie pomnę, co się tam dalej działo. Ta rzecz w skale była bardzo silna i nie mogłam markować ciosów. Ale nie zdaje mi się, żebym do reszty dobiła twojego brata.

Zarzyczka aż się wzdrygnęła na ów węzłowaty opis. Pamiętając wczorajszą rzeź na schodach cytadeli, nie chciała sobie wyobrażać, jak musiała wyglądać tamta walka.

– Przysłał mi list z miasteczka na stoku Gór Żmijowych. Nawet nie prosił o spotkanie, pisał tylko, że będzie w Spichrzy w czas Żarów. Dlatego właśnie wczoraj wyszłam z cytadeli. Myślałam… – zacięła się. – Myślałam, że mnie odnajdzie.

– Co Wężymord na ów list powiedział? – zadrwiła Szarka. – Z błogosławieństwem wyprawił cię w drogę? Na spotkanie z bratem, który zamyśla odebrać mu władztwo, a uzurpatora zarżnąć?

– Nic nie powiedział – sucho odparła Zarzyczka. – On niewiele mówi.

– Bo mnie się wydaje – ciągnęła rudowłosa – że ci wczorajsi zbóje to wcale nie musieli być nasłani przez książęcą nałożnicę. Albo że ją ktoś sprytnie podjudził do skrytobójstwa. Mógł cię Wężymord na przynętę wystawić i pod samym bokiem brata ubić, żeby tym łatwiej wywabić go z kryjówki. Mógł też sam Koźli Płaszcz owych morderców zgodzić…

– Nie wierzę – Zarzyczka oblizała spierzchnięte wargi.

– Więc pomyśl, księżniczko. Koźlarz nie ruszył na północ, żeby wić wianki z wiosennego kwiecia. Chce podburzyć Krainy Wewnętrznego Morza przeciw Wężymordowi i jedna sprzymierzeńców. Tyle, że z nich sami Zwajcy cokolwiek znaczą, choć i oni w saku między Żalnikami i Pomortem. Przyjdzie Koziemu Płaszczowi innych adherentów poszukać, co łatwo się nie uda, bo wszyscy dobrze znają moc Wężymorda i Zird Zekruna, który za nim stoi. A jak najłatwiej zjednać sojuszników, choćby i niechętnych? Ano kiedy im się zawczasu wybór odbierze. Bo jeśli ciebie pod samym bokiem księcia Evorintha zaszlachtują, księżniczko, Wężymord będzie zniewagę mścić i wnet jego armia stanie na spichrzańskiej granicy. A wtedy, chcąc, nie chcąc, książę będzie się musiał z Koźlarzem pobratać. Ot, cała historia.

– Nie uwierzę, że mógłby… – głos jej się załamał.

– Nie uwierzysz? – szyderczo powtórzyła Szarka. – Władcy nie są dobrzy i źli, księżniczko. Ci, co zwyciężą, znajdą potem dziejopisów, którzy ich szlachetne czyny uwiecznią na pergaminie. Jednak w tym wszystkim nie ma dobra i zła, są tylko wilki i wrony na pobojowisku. Zaś Koźli Płaszcz… – Zarzyczce wydało się, że przez oblicze rudowłosej przebiegł cień. – Przypatrzyłam mu się w Górach Żmijowych i myślę, że zamordowana przez pomorckich siepaczy siostra bardzo mu się przyda. Czy to się dobrze nie składa, księżniczko? – zaśmiała się sucho. – Byłoby wzburzenie w narodzie, bo takie rzeczy, jak mord na niewinnej dziewce, zawsze naród burzą. Szliby na Wężymorda, wrzeszcząc twoje imię. A Koziemu Płaszczowi może się na wieść o śmierci siostry uda zgrabnie płacz jaki, ale po prawdzie, zawsze dobrze, kiedy mniej kandydatów do tronu.

– Jednak za nim idziesz – cicho powiedziała Zarzyczka. Szarka odwróciła twarz.


* * *

Do gospody w zaułku ulicy Krzywej, gdzie mieli zwyczaj spotykać się czeladnicy szlachetnych cechów nożowników i miecznikarzy, wtoczył się z wysiłkiem żebrak w szpiczastym, obwieszonym dzwoneczkami kapeluszu pątnika. Gębę miał grubo obwiązaną szmatami, spod których przesączała się brunatnożółta materia, drogę macał drewnianym kosturem. Karczmarz z początku zamierzał popędzić dziada precz, nie było to bowiem miejsce, gdzie człek rozważny szukałby jałmużny, nadto klientela nie lubiła, jak im się podobna nędza pchała do stołu. Żebrak jednak bez zwłoki wysupłał kilka miedziaków i schrypniętym głosem zażądał piwa, po czym przysiadł skromnie w kącie i począł się przysłuchiwać rozmowom.

Te zaś, jak w Żary bywa, wiedziono rozmaite. Wygadywano hardo przeciwko księciu panu, który okolicę podatkami dusił, i przeciwko dworzanom, w czas karnawału jawnie obnoszącym się ze zbytkiem i wzgardą dla pospólstwa. Jak sobie kto lepiej popił, to i kapłanom Nur Nemruta poczynał wygrażać. Słowem, nastroje byłyby ze szczętem zwyczajne – gdyby nie onegdajszy napad szczuraków. Ludziska co prawda nie wspominali o zwierzołakach ni słowem, ale też nie trzeba było nikomu przypominać, ile spichrzańskich kamienic ustrojono zeszłej nocy kirem. Siedzieli więc tylko przy trzech długich stołach rozstawionych pośrodku karczmy, niby śmiali się i posługaczki wedle zwyczaju klepali po tyłkach, ale była w tym jakaś posępność i nieoczekiwana zaciekłość. Jakby wiedzieli, że szykuje się jeden z owych krwawych spichrzańskich karnawałów – zaś złe ledwo zaczęło się srożyć i nieprędko przycichnie.

– Skądże was, dziadu, bogowie prowadzą? – zagadnął ktoś żebraka.

– Aż daleka – odezwał się w pospolitym, chłopskim narzeczu. – Zza Gór Żmijowych.

– Tedyście pewnie kawał świata oglądali – zachęcająco odezwał się gospodarz, który rozumiał, że nie ma jak ciekawa opowieść, żeby gości przy stole zatrzymać. – Powiedzcież nam, co tam w wielkim świecie gadają.

– W wielkim świecie, z podziękowaniem waszmości – żebrak zgrabnie pochwycił podsunięty przez oberżystę kufel – wszystko po staremu. Sokoły górą latają, dołem baby drą się i dzieci rodzą. Na gościńcu zbójcy rabują, a karczmarze wciąż skąpi. Tak drzewiej bywało, tak i po kraj świata będzie.

– Ot, sprytny dziadyga! – zaśmiał się przysadkowaty młodziak w skórzanym fartuchu i kapeluszu przybranym znakami cechu nożowników. – Ani słówko mu się nie wypsnie bez zapłaty. Masz tu, dziadu, półgroszówkę, żebyś i ty we święto pohulał ździebełko. I żebyśmy waszą opowieść usłyszeli.

– Piękne dzięki młodemu panu – żebrak sumiennie sprawdził zębami jakość kruszcu. – Zdrowia, szczęścia i błogosławieństwa bożego życzę. Ale wedle opowieści, to po co wam o wielkim świecie słuchać, kiedy teraz cały wielki świat ku wam przepatruje i znaku czeka?

– A czemuż to? – zdziwiła się dziewoja o perkatym nosie; inni też chętniej przychylili ucha, bowiem choć w swej spichrzańskiej dumie nie wątpili bynajmniej, że wszelkie oczy nakierowane są właśnie na nich, zawszeć miło, kiedy obcy człek podobną rzecz rzeknie.

– A to dlatego, piękna panienko – odparł z namaszczeniem żebrak, zaś dziewoja, w istocie raczej szpetna, poczerwieniała aż po czubek perkatego nosa – że się w ten spichrzański karnawał losy całego waszego władztwa na szali kolebią. Co ja gadam! Całych Krain Wewnętrznego Morza, od Szczeżupińskich Wysp aż po najdalsze krańce Sinoborza. Całego świata może.

Ktoś zaśmiał się urągliwie w głębi karczmy, ale tłum czeladników zgęstniał wokół żebraka.

– Szedłem przez Góry Żmijowe – począł opowiadać. – Długo szedłem, za dnia mnie słoneczko boże grzało, nocką miesiączek drogę wskazywał, o poranku rosa strudzone nogi omywała. Dzień za dniem szedłem, miasta ludne mijałem i wąwozy, gdzie zwierz dziki krąży. Ptaszęta mi śpiewały, a dobrzy ludzie o urodzie Spichrzy prawili, o Spichrzy urodzie i mocy Nur Nemruta, co w białej wieży siedzi, pośrodku miasta. Zbójcy mi przejście dali, wilki w pokoju ostawiły, spokojną mi była ścieżka, a góry przychylne. Aż do wczorajszej nocki – głos jałmużnika wzniósł się. – Bo nocki wczorajszej cosik się pod miesiączkiem odmieniło. Sam nawet miesiączek ze szczętem inny był, bo niziuchno nad przydrożnymi jabłonkami wisiał, od krwi przelanej ciężki, koralowy. A po bokach ścieżki krzyki niewieście słyszałem, rzężenie mordowanych mężów i płacz dzieciątek maleńkich…

– Szliście przez nasze ziemie wedle Modrej – z przestrachem odgadła żona karczmarza. – Jakimże sposobem zwierzołacy was oszczędzili?

– Dziecko niewinne a żebrak ślepy i po wodzie przejdzie – odparł z mocą. – Pan mój, Cion Ceren Od Kostura ochronił mnie, swoją mocą niby płaszczem zakrył przed oczyma plugastwa. Wiódł mnie ścieżką poprzez ciemne, jałowe pole, nad którym krzyczały kruki, a sprośna gromada wyrywała kawały z drgających jeszcze ciał. Przeprowadził mnie przez miasto wyludnione, gdzie się między murami śmierć jeno ostała i pohańbienie, a zwierzołackie przeklętniki tańcowały na martwych ulicach z trupami niewiast. I poprzez obozowiska, gdzie w wielkie wrzące kotły ciskano żywe jeszcze dzieciny…

– Bogowie! – odezwał się ktoś z tyłu, zza pleców czeladników, którzy teraz zbitą gromadą tłoczyli się wokół żebraka.

– Szedłem nockę całą, nogi okrwawiłem. Na darmo. Bo kiedy o świcie zastukałem do wrót cytadeli jaśnie księcia pana, pachołkowie mnie psami poszczuli. – Tłum zaszemrał niechętnie. – Powiedzcie mi, zacni spichrzańscy mieszczanie, czemu pan wasz w Góry Sowie nie rusza? Czemu szczurzego plemienia ogniem nie prześladuje? Toż wojska ma dosyć, czemu tedy zwleka? Czemu wy po bliskich płaczecie, a on tam w cytadeli z wszetecznymi dziewkami maskaradę szykuje? Czemu wy ledwo w zacnych piersiach gniew i rozpacz powściągacie, a on we stołpie biesiaduje, bardowie go bezecnymi śpiewkami bawią? Czemu wam w ów dzień Żarów, najświętszy z dni, wszelką radość odebrano, a on za zawartymi bramami ze Zwajcami bezbożne przymierze gotowi?

– Niepodobna! – odezwał się porządnie odziany, siwy szlachcic. – Prawda, że są w cytadeli Zwajcy, ale to jeno mały oddział najemników, co po służbie do dom ciągnie.

– Niepodobna? – zaśmiał się żebrak. – Niepodobna, powiadacie, dobry panie? Tedy rzeknijcie, czemu między najemnikami zwajecki kniaź ukryty. Ano, samego Suchy – wilka w cytadeli goszczą. I zgadnijcie, zacni spichrzańscy mieszczanie, czego on tutaj szuka? Pobożność go przygnała?

– Wiele ty, dziadu, widzisz, może i za wiele – przerwał mu zeźlonym głosem drobny człek w poszarzałej samodziałowej opończy. Oberżysta niezwłocznie rozpoznał w nim książęcego szpiega i przeraził się niezmiernie, że dziadowskie opowieści ściągną mu na głowę strażników. – Ale chyba nie tymi ślepymi ślepiami, co je pod szmatą skrywasz. Tedy ja się zapytuję, skąd u ciebie podobne wieści? Wywęszone?

– Nie, nie wywęszone. – Dziad sięgnął po kolejny kufel piwa. – Widzicie, panie, człek ślepy wiele słyszy. Ot, jako teraz słyszę, że ktoś w wy krochmalonych halkach jaśnie panienki gmera. – Szlachcic odwrócił się ku swej córce, wysokiej, jasnowłosej dziewczynie, która zarumieniła się i szybko odsunęła od nożownickiego czeladnika. – A i to słyszałem, jakeście przed karczmą bardzo pilnie komuś obiecywali Rutewkę wytropić…

– Kurwi synu! – Człek w opończy rzucił się ku żebrakowi, ale nie sięgnął, bo czyjeś żylaste ramiona chwyciły go pod pachami, wyszarpując spośród dziadowskich słuchaczy.

I jeśli dziadyga miał istotnie słuch tak wyćwiczony, jako się przechwalał, tedy rychło usłyszałby dobiegające z tyłów gospody wrzaski i paskudne charczenie. Nożowniccy czeladnicy po raz kolejny dowodzili jakości sławetnych spichrzańskich ostrzy.

– Powiadam wam, zacni mieszczanie – dziad ciągnął, jakby nic się nie stało – nie siedźcie tu i nie oglądajcie się na księcia, bo was jak cielęta na rzeź wyda. Nie dość, że krewniaków nie pomścicie, ale jeszcze wojnę w dom ściągnięcie.

– Jak to? – spytał ktoś niepewnie.

– A tak to – opowiedział żebrak – że książę jaśnie pan się pokątnie ze Zwajcami zmawia, ale i świątynni przecie nie lepsi. Spytajcie wielebnego Krawęska, nie prawda li, że wczorajszego ranka szczuraków w świątyni podejmował? Nie prawda li, że pospołu z pomorckimi kapłanami umyślił się ułożyć w cichości ze zwierzołakami, by mu nad bokiem nie stali, kiedy się wojna w Krainach Wewnętrznego Morza na dobre rozpęta? Taka to prawda, zacni spichrzańscy mieszczanie. Ani wasi książęta, ani kapłani nie dbają… – tu przerwał, bo ktoś z nagła pociągnął go za łokieć w ciemną sień.

– Dość się, dziadu, napytlowałeś – odezwał się nad jego uchem przyciszony głos. – Czas, żebyś się z Rutewką poznakomił.


* * *

– Więc powiadasz, że nasi kapłani dogadali się z klechami Zird Zekruna?

Rutewką był wysokim, bardzo chudym człowiekiem, odzianym na czarno od szpiczastego kapelusza o przesłaniającym twarz rondzie aż po klamerki wysokich butów. Ani po kapeluszu, ani kubraku nie można było rozpoznać jego godności, choć w czas Żarów mieszkańcy Spichrzy zwykli bez opamiętania obwieszać się znakami profesji, cechów i bractw. Rutewka nie nosił nic podobnego, tylko sztywno wykrochmalona biała kryza odcinała się ostro od reszty przyodziewku. Jego twarz wydawała się pożółkła i pomarszczona niczym stary pergamin. Ale nie był stary – zazwyczaj ludzie nie dawali mu więcej niż dwa tuziny lat – tylko jakby wyniszczony powolną chorobą. Nawet włosy, zebrane na karku w mizerny, lecz bardzo starannie spleciony warkoczyk, zdawały się poszarzałe i niezdrowe.

– Zaś książę pan knuje ze zwajeckimi bluźniercami – ciągnął, wpatrując się w żebraka błyszczącymi jak od gorączki oczyma; powieki miał nabrzmiałe i opuchnięte. – Ciekawe, bardzo ciekawe.

Dziad nerwowo przełknął ślinę. Po tym, jak wywleczono go z gospody, porywacze na wszelki wypadek nadziali mu na łeb skórzany worek. Nie wiedział, dokąd go wiodą, ale dwa razy zapadł się po kostki w bagnisty rynsztok i coraz mniej sobie chwalił tę zabawę. Na koniec wepchnięto go w wąskie drzwiczki i poprowadzono schodami głęboko w dół. Powietrze było chłodne i przesiąknięte zgnilizną. Domyślał się, że jest w piwnicy, pewnie pod pokaźną, kupiecką kamienicą, bowiem czuł na twarzy zimny powiew.

W istocie, loszek był wcale przestronny, podparty na masywnych drewnianych balach i prawie całkowicie zastawiony rozmaitymi baryłkami. Znajdowali się w składzie wielmożnego Kurzopłocha, jednego z najzacniejszych spichrzańskich kupców winnych, zaś w baryłkach leżakowały nad podziw wykwintne roczniki skalmierskiego wina. Jednakowoż, szlachetny Kurzopłoch nie miał najmniejszego pojęcia, że od ładnych paru miesięcy – mianowicie, odkąd pewien czeladnik przypadkiem odkrył zamaskowane przejście z sąsiedniej piwnicy – jego składzik służył spiskowcom za tajemne miejsce spotkań. Co gorsza, szlachetny Kurzopłoch nie wiedział również, że podczas owych narad okrutnie nadwątlono zapasy skalmierskiego trunku. Szczególne spustoszenia poczęły się szerzyć, kiedy w piwnicy ukrył się przywódca spiskowców. Rutewka bowiem, choć postury nikczemnej i głowy też nie najtęższej, rzucał się na zapasy wielmożnego Kurzo – płocha z osobliwą zaciekłością, jakby owe rzędy baryłek były szeregami jego politycznych przeciwników.

– Ale jeszcze ciekawsze, skąd ty to, dziadu, wszystko wiesz? – Rutewka podejrzliwie zmarszczył nos.

– Objawienie miałem – hardo odparł żebrak.

– No, no – spiskowiec uśmiechnął się wąskimi, bladymi wargami. – Zadziwiająco dokładne objawienie i bardzo na czasie. Bo wy tam w gospodzie gębowaliście nie tylko o gościach w cytadeli jaśnie pana, ale i o tajnych kapłańskich naradach, a co się w wieży Nur Nemruta dzieje, nawet ja się wywiedzieć nie potrafię. Lecz i tego nie dość. Boś się, dziadu, bardzo składnie zakradł do nożownickiej oberży i nie gdzie indziej, ale właśnie tam swoje objawienie zaczął głosić. Jakbyś jasno rozumiał, gdzie znajdziesz takich, co cię usłyszeć powinni. A potem łebsko moje imię w pogwarki wplotłeś, zanadto łebsko jak na zwyczajnego jałmużnika. I coś mi się zdaje, dziadu, żeś mi insze jeszcze rewelacyje wyjawić powinien, jeno się lękasz. Tedy się nie lękaj nadaremno i gadaj śmielej. Od swojego imienia zacznij. I tego, kto cię posyła.

– Moje imię niewiele wam rzeknie, wielmożny Rutewko – żebrak poprawił na łbie zawój bandaża. – Dość, że wieści przynoszę długo wyczekiwane. Ale jeśli to ma wam lepiej dogodzić, tedy wołajcie mnie Derkacz.

– Zatem, mój dobry Derkaczu, nic więcej mi wyjawić nie chcesz – Rutewka skrzywił się niebezpiecznie. – A to mi się nie podoba, wcale nie. Widzisz, mój dobry Derkaczu, ja jestem człek prosty. Ze mną trzeba zwyczajnie, ze szczerego serca gadać. Bo ja się tajemnicami brzydzę. Bo jak mi się taką tajemnicą oczy mydli, to mogę sobie pomyśleć, że ktoś chce moimi rękoma własne porachunki załatwiać. Że mnie ktoś podbechtuje, bym za niego gorące kasztany z ognia wyciągał. A ja temu bardzo niechętny, mój dobry Derkaczu. I może to być rzecz dla wszystkich nieprzyjemna, bowiem tu się nożowniccy czeladnicy kręcą, a oni mają zwyczaj nosić przy sobie żelastwo. Dobrze naostrzone żelastwo. Powiadam więc po dobroci, mój Derkaczu, łacniej ty ze mną gadaj, niźli z nimi, bo oni są bardzo prędcy i to nie tylko w gadaniu.

– Nie straszcie mnie, wielmożny Rutewko, jam człek niestrachliwy – flegmatycznie odparł żebrak. – Nie po to mnie tu wasze poplecznik! przywiodły, żeby zaraz cichaczem zarżnąć. Chciałem z wami mówić, boście człek rozumny i posłuch w mieście macie znaczny…

– Ktoś ci głupot nabajał, dziadu! – zachichotał ochryple Rutewka. – Posłuch w mieście! Odkąd mnie książę pan banitą obwołał, jeno same szczury mi przyjaciółmi. Ot, siedzę w wilgotnej norze i prawie ludzkiego oblicza nie oglądam. Tyle że mi kto od święta kawał spleśniałego chleba podrzuci, żebym z głodu nie sczezł.

Użaliwszy się nad sobą, Rutewka spojrzał chytrze ku dziadowi, czekając odpowiedzi. Bowiem każdy człowiek lepiej obeznany w spichrzańskiej polityce rozumiał, że z banicją to nie do końca tak było. W istocie Rutewka od kilku ładnych lat w mieście mącił. Pobratał się z drobnym mieszczaństwem, z rzemieślnikami, a nade wszystkim z najemnymi pracownikami, czeladnikami, partaczami i całym drobnym miejskim motłochem. Czas jakiś nawet na ratuszu zasiadał, ale co roztropniejsi mieszczanie nie tylko, że go słuchać nie chcieli, ale jeszcze wszelkie jego zamierzenia zawczasu niweczyli. I tak się rychło skończyło, że go z rady precz popędzono, a Rutewka solennie znienawidził patrycjuszy – z wzajemnością zresztą.

Po niesławnej porażce w radzie miejskiej Rutewka więcej nie mieszał się w urzędową politykę i do sprawy zabrał się zgoła nieurzędowo, ale z równym zapałem, budząc coraz większe przerażenie w szeregach zasobnego mieszczaństwa. Zrazu nie ośmielał się jawnie zadzierać ani z księciem, ani ze świątynią. Ostrze jego gniewu skierowało się przeciwko wrogowi zgoła mniej groźnemu, acz bliższemu i bardziej podatnemu na napaści – mianowicie przeciwko miejskiemu patrycjatowi. Rutewka nie był głupcem, co to, to nie. Pojmował wyśmienicie, że trudno będzie podjudzić pospólstwo przeciw starej szlachcie, a tym bardziej kapłanom. Ale ze świeżo uszlachconymi mieszczanami sprawa była zgoła odmienna. Był to wróg swojski, by nie rzec, na własnej piersi wyhodowany, a przy tym bez ogródek obnoszący się ze swą nową pozycją. Jednak tak naprawdę poszło o rzecz jeszcze bardziej przyziemną – o podatki.

We Spichrzy rozumiano, że stara zasiedziała szlachta ma swoje przywileje i, przy całym zwyczajowym gderaniu, ludzie przywykli do owej niesprawiedliwości. Podobnie stała rzecz z kapłanami Nur Nemruta. Ale dlaczego byle kupczyna od nas lepszy, myśleli ponuro cechowi mistrzowie, skoro żyją jeszcze ludzie, co pamiętają, jak jego dziad bednarz wedle Solnej Bramy wiórki strugał? Czemu nam książę pan kark do ziemi podatkami przygina, a byle kleszcz marny, co na lichwie do majątku doszedł, nie dość, że grosza złamanego nie płaci, to jeszcze szóstką koni po mieście się rozbija? Dlatego, że za gotowiznę u księcia pergamin wykupił, to on na ostatek jaśnie pan? Dlatego, że mu skryba na kolasie zamiast gmerka herb wymalował, ze lwem albo i dziewką, co gołym tyłkiem świeci?

Ostatnimi czasy owe szemranie przybrało na sile. Zbiory od lat były nader marne. Na przednówku ludzie głodowali, zaś najpierw regenci, potem książę pan poczęli bez rozmysłu sprzedawać za gotowiznę uszlachcające dokumenta. Doszło do tego, że stary Skwarek, miejski grabarz, którego aczkolwiek nikt za rękę na okradaniu grobów nie złapał, ale głośno o tym na targowiskach gadano, wysupłał nielichy worek srebrników i powlókł się do cytadeli po dowód szlachectwa. Książęcy urzędnicy nie zwlekając, popędzili go precz, ale całe zdarzenie wielce ludzi wzburzyło.

I wtedy właśnie znów znienacka wypłynął Rutewka. Z początku tylko gadał po karczmach, co jeszcze nikogo za bardzo nie niepokoiło. Wkrótce jednak zaczął po placach wygłaszać rozmaite oracyje. Gardłował o prastarych spichrzańskich wolnościach, o przywilejach, które sięgają czasów Vadiioneda i dowodnie wyłuszczają wszelkie świadczenia – a naturalnie nie znajdziesz w nich ni połowy tego, czego dziś jaśnie książę Evorinth wymaga. Jednak zaskarbił sobie wielką sławę nie owymi historycznymi przykładami, ale bardzo przytomnym gromieniem świeżo upieczonej szlachty. Jakże to, wołał Rutewka na środku Rynku Solnego, czy nie widzi nasz dobry pan Evorinth, że marniejemy pod jego bokiem? Nie rozumie, że przez jego fanaberie, przez przywileje i uszlachcenia bez – rozumne z każdym rokiem mniej nas, pospolitaków, którzy cały ciężar księstwa na własnych barkach dźwigamy? Bo podatki nie lżeją, bynajmniej, tyle że na mniej głów je ninie dzielić trzeba. Tedy ja się pokornie zapytuję, co pana czyni? Czy urodzenia godność i czyny przodków szlachetne, jako drzewiej bywało, czy gotowizna, za którą u książęcych skrybów byle łajdak pergaminus sobie wykupi? Ja nie przeciwko księciu panu skargi podnoszę, ale przeciw onym pijawkom, co się na naszej krwi upasły. Niechaj i oni dla pospólnego dobra się przyczynią, niechaj po staremu książęcą daninę płacą…

Jak można było przewidzieć, bardzo się jego słowa pospólstwu podobały. Aż na koniec, rozbestwiony milczeniem rady miejskiej, Rutewka spłodził Wielką Petycję. W tuzinie artykułów opisał żądania pospolitego człowieka i że jako zwyczajnemu chamowi strażnicy bronili mu dostępu na książęce pokoje, własnoręcznie przybił je na dźwierzach cytadeli. I tu się Rutewka bardzo przeliczył. Bowiem książę nie mieszał się w miejskie niesnaski, ale podobne zniewagi przyjmował bardzo nieprzychylnie. Nim jeszcze dzwony oddzwoniły wieczorne modły, na wszystkich placach Spichrzy odczytano książęcy edykt, który ogłaszał Rutewkę banitą, skazywał na wygnanie z miasta i surowo zakazywał wszelkich z nim konszachtów.

Wtedy jednak było już dużo, dużo za późno. Rutewka ani myślał wynosić się ze Spichrzy. Miał nieliche grono popleczników, którzy go chyłkiem wywiedli z domu, i odtąd zapadł się niczym kamień w błotnistych, spichrzańskich ulicach. Nie znaczy to bynajmniej, że mącenia zaprzestał. Przeciwnie, powszechnie było wiadomym, że się ze swymi stronnikami zmawia, zaś od czasu do czasu na placach pojawiały się nader zjadliwe paszkwilusy podpisane jego imieniem. Całe miasto miało przednią uciechę, bowiem choć Rutewka zasłynął wrednymi mowami, w piśmie okazał się daleko wredniejszym. O ile przemawiając hamował się jeszcze, teraz z kretesem popuścił sobie cugli i nikogo nie szczędził. Że zaś miał prawdziwy talent do składania sprośnych kupletów, rychło na spichrzańskich ulicach powtarzano przyśpiewki o burmistrzu, radzie miejskiej, a nawet o księciu i pani Jasence.

A jeszcze później rzeczy poczęły iść ku gorszemu. Rutewka pobratał się z nożownickimi czeladnikami, których była w Spichrzy cała rzesza, a bardzo mistrzom niechętnych. Rychło dołączyli do nich wyrobnicy, którzy w budach za murem materie barwili, nazywani pogardliwie Sinymi Kciukami, od farb, którymi upaprani chodzili. Do spisku wciągnięto też szkolarzy, co Rutewkowe paszkwilusy przepisywali, a w potrzebie potrafili miejskich pachołków nielicho poturbować. I nim się ktokolwiek obejrzał, poczęły się po mieście mnożyć napady na nowo uszlachconych mieszczan. Trafiało się, że w biały dzień obdzierano ich z przyodziewy, kijami bito albo i chłostano, na skrwawionych plecach malując siną farbą owe gmerki, od których się w nowo nabytym szlachectwie odżegnywali. W końcu nawet książęcy dworzanie bali się po zmierzchu zapuszczać w co bardziej pobuntowane dzielnice. Jednym słowem, prawomocnie z miasta wypędzony, zdołał Rutewka ze swoją szajką nieprawomocnie, wszak nader skutecznie całą Spichrze zastraszyć.

– Raczycie żartować, wielmożny Rutewko – rzekł dziad. – Przecie aż po kraj Gór Żmijowych wiadomo, kto Spichrza trzęsie. Zaś co do porachunków, które niby waszymi rękoma załatwiać próbuję… To przecie was, wielmożny Rutewko, do niczego zmuszać nie zamierzam, jeno posłanie wiernie przekazuję.

– Czyje posłanie?

– Nieznanych przyjaciół – powiedział żebrak. – Takich, co się waszym czynom z daleka przyglądają, a pomocą pragną służyć.

– Nie przypadli mi do gustu twoi przyjaciele – kategorycznie stwierdził Rutewka. – A wieściom twym, dziadu, też nie dowierzam.

– Wasza wola, wielmożny panie – wzruszył ramionami żebrak. – Ale przecież musicie wiedzieć, że się wczorajszego ranka kapłani schodzili w wieży Śniącego. Wielebny Krawęsek sprosił bez miara wszystkich, którzy w mieście goszczą. Był tam i kapłan Fei Flisyon, którego domostwo przed zmierzchem spłonęło, zaś samego Krotosza nie udało się odnaleźć, choć książę nie ustaje w wysiłkach. Jednak nie z tego was największe zadziwienie zdjąć winno, bowiem w wieży Śniącego rzadki gość zawitał, dawno niewidziany. Sługa Bad Bidmone Od Jabłoni.

– Nie wierzę. – Przywódca spiskowców dłubał w zębach długim paznokciem i nawet nie patrzał ku dziadowi. Udawał, że go bardzo zajmuje spasiony szczur, który ostrożnie przechodził po poprzecznej belce nad ich głowami.

– Zważcie, że wielebny Krawęsek wezwał wszystkich, którzy ongiś świadczyli układ między Spichrza a zwierzołakami z Gór Sowich. Już sama owa kompania winna dać wam do myślenia.

– Tę samą bajdę wpieraliście moim ludziom w gospodzie – powoli rzekł Rutewka. – Co z tego, że się kapłani w wieży schodzili, wolno im. A o czym radzili, darmo się spierać. Dziwna wasza bajka, powiadam, i bardzo pokrętna, a wiarę dać jej ciężko.

– Tedy nie wierzcie – zaśmiał się żebrak. – Tu nie świątynia, a mnie wasza wiara niepotrzebna. Bo sedno nie w tym, o czym rozprawiali, ale o czym mówić mogli.

Rutewka przygryzł wargę. Namyślał się.

– Grunt, że wasi ludzie w moją bajkę uwierzyli – mówił dalej żebrak. – Nie rozprawiajmy o prawdzie, bo tu nie o prawdę idzie. Spichrza od złości ciężko dyszy. Podsunął im książę pan wiedźmy dla ochłodzenia umysłów, co jest bardzo dobry pomysł, ale wasza w tym głowa, by się na wiedźmobiciu nie skończyło. Bowiem po prawdzie wyście, wielmożny Rutewko, na podobną okazję ładnych parę lat czekali, a ja wam ją teraz na kiju podsuwam pod sam nos. Zadbajcie, by długo ten spichrzański karnawał pamiętano.

Przez długą chwilę przywódca spiskowców przyglądał mu się w natężeniu.

A potem roześmiał się na całe gardło.

– Nie wiem, dziadu, kto cię do mnie wysłał – zarechotał – ale masz rację. Co nam za różnica, czy istotnie książę układał się ze Zwajcami, a kapłani szczuraków we świątyni kryją? Dość, że Zwajeccy jawnie między kramami chodzą, a za ową rzeź wedle Modrej ktoś prędzej czy później głowę da. Tyle, żem wciąż ciekaw twoich sekretnych przyjaciół. I zastanawiam się, czy ci na wszelki wypadek karku nie skręcić. Bo może się zdarzyć, że usłucham twojej rady, a za parę lat ktoś zastuka do moich drzwi i będzie się dopominał zapłaty za dzisiejszą pomoc. A ja nie zaciągam długów, nie wiedząc, kiedy je płacić przyjdzie. I w jakiej monecie.

– Przeto zostawmy rzecz, jako jest – poradził niestropiony żebrak. – Przestańcie mnie za język ciągnąć, o imię i mocodawców wypytywać. Pozwólcie lepiej, żeby bezimienny dziad głosił swoje objawienie na spichrzańskich placach. Będę krzyczał o książęcych grzechach i kapłańskim przeniewierstwie… I rychłą karę zapowiem, jeśli występku ogniem nie wypalą, jak to się zwykle w takich razach gada. Co potem będzie, wasza rzecz.

Rutewka z zastanowieniem przymrużył oczy. I coś bardzo nieprzyjemnego pojawiło się na jego wysuszonym obliczu.

– A jak się potem do was kto po zapłatę upomni – prawił dalej żebrak – tedy z czystym sumieniem rzekniecie, albo i przed ołtarzem Śniącego zaprzysięgniecie, żeście za żywota nigdy ani mojej, ani jego twarzy nie oglądali. Zresztą, wasze słowo przeciwko obcego słowu będzie, a nie widzi mi się, żeby wasi nożownicy obcych słuchali.

– I tu się, dobry Derkaczu, srodze mylisz – zaśmiał się szyderczo Rutewka – i na miejskiej polityce zgoła nie rozumiesz. Niech się tobie nie zdaje, że do końca swych dni zamyślam schlebiać pospólstwu. Widzisz, żebraku – podjął poważniejszym tonem – mój pradziad był chłopem nie – wolnym i gdzieś tu wedle Spichrzy w pańskich włościach kapustę sadził. Ale widać mu owo warzywne zajęcie nie przypadło do gustu, bo do miasta zbiegł.

– Powietrze miejskie wolnym czyni – pokiwał głową żebrak.

– Ano właśnie – przytaknął Rutewka. – Takoż i mój pradziad, od niewoli oswobodzon, w warsztatach przy krosnach do pracy się najmował. A mój dziad sam kobierce wedle muru splatał. Po partacku, bo przecież nikt przybłędów do cechu nie przyjmuje. Ojciec był już szanowanym rzemieślnikiem i pod koniec życia dorobił się własnego warsztatu. Ale syna wcale do rzemiosła nie sposobił. Przeciwnie, wykształcił mnie na prokuratora, co jest rzecz przydatna i rozumna. Nie będę ci, dziadu, tłumaczył, jakim sposobem do rozgłosu i jakiej takiej fortunki przyszedłem, bo czasu szkoda. Jednak rychło się miało okazać, że patrycjusze krzywym okiem ku mnie spoglądają. To i dobrze, pomyślałem, nie będę wam nadskakiwał, ale przyjdzie czas, że wy po moją łaskę przybiegniecie, a chyżo. Bo księciu panu wszystko jedno, z kim się układa: ze mną czy z zasiadaczami, co w ratuszu radzą. Jemu o to tylko idzie, żeby w mieście spokój był, a podatki co do grosika popłacone. I kiedy się tu na dobre wrzawa rozpęta i zamęt, będzie mu trzeba jakiego obrotnego człeka, żeby rozbuchane umysły uspokajać. Kogoś, kto posłuch mieć będzie między motłochem i w karby go ująć zdoła. Co mu szkodzi owym świeżo uszlachconym mieszczanom złota nieco upuścić? Toż dla niego czysty zysk! A ja – przyłożył rękę do zapadniętej piersi – ja jego zaufanym, a może i doradcą zostanę. Książęcym gubernatorem Spichrzy!

– Szumne plany – z zadumą powiedział jałmużnik.

– A jak myślisz, mój dobry Derkaczu – zachichotał Rutewka – jak dzisiejsi rajcy do bogactwa się dopchali? Te wielkie spichrzańskie fortuny, zacne rody… Jakby tam trocha pod patyną pogrzebać, to co się naszym oczom objawi? Ano, tuzin ladacznic, co książęce bękarcięta w żywocie nosiły. Ale prócz tego znajdziesz, zacny Derkaczu, wielką mnogość rebeliantów, co niegdyś pospólstwo przeciw zwierzchności wiedli, wszakoż nie po to, aby oblicze świata zmieniać a naprawiać, ale własnej ambicji dogodzić. A potem na plecach motłochu wspięli się do owych dostojeństw, które zrazu gromili. Tak to się właśnie dziwnie na bożym świecie plecie: dziś buntownicy, jutro buntowników pogromcy. Tylko pokorni do końca dni kapustę sadzą!

Jeśli do tej pory żebrak niebezpieczeństwa nie spostrzegł, to z owej nieoczekiwanej otwartości pojął bezsprzecznie, że Rutewka w żadnym razie nie pozwoli mu dożyć do końca karnawału.


* * *

Werble zagrały marszowym rytmem i z podcieni okalających Solny Rynek wyłoniło się czoło świątecznego pochodu. Na samym przedzie niesiono świętą chorągiew ze złotym wizerunkiem żmija, od niepamiętnych czasów przechowywaną w świątyni Nur Nemruta. Za nią dumnie kroczyli rajcy miejscy, starając się dostosować krok do wybijanego przez werblistów tempa. Jednak nie bardzo im się owa sztuka udawała. Po części dlatego, że przywdziali sute, świąteczne szaty i podbite futrem płaszcze w spichrzańskich barwach. Wzrok Zarzyczki przyciągnął grubasek w naszywanym złotymi łuskami kubraku. Dreptał nieco w tyle i już teraz wydawał się okrutnie znużony. Dziw będzie, pomyślała ze współczuciem, jeśli się w tym upale z kretesem we własnym sosie nie ugotuje.

Za rajcami, jak świąteczny zwyczaj każe, kroczyło żebracze bractwo. Był to ich dzień. Ponieważ w czas karnawału na opak odwraca się wszelkie codzienne prawa, jałmużnicy zajmowali miejsce pośledniejsze jedynie wobec rady miejskiej. Cały rok pogardzani i lżeni, teraz maszerowali dumnie środkiem rynku. Z przodu Zarzyczka rozpoznała gromadkę wedle tradycji poprzebieraną za kapłanów Krain Wewnętrznego Morza. Rudobrody wojownik z Wysp Zwajeckich w wysokim, zwieńczonym turzymi rogami szłomie wspierał chudziutkiego kapłana w brunatnej pomorckiej kapicy i owa niebywała komitywa zbudziła wśród gapiów wrzawę radosnych okrzyków. Służka Hurk Hrovke, niska, garbata starucha przyodziana w resztki popękanego bechtera pędziła stadko kóz i ku powszechnej uciesze okładała je na płask mieczem. Słynący ze skąpstwa sługa Zaraźnicy rozrzucał w tłum deszcz pomalowanych złotą farbką drewnianych dukatów.

A z tyłu Zarzyczka spostrzegła wysokiego człowieka w łaciatej opończy. Niósł papierowy proporzec, na którym – o dziwo – powiewały znajome lwy. Stara chorągiew żalnickich kniaziów, którą książę nakazał na jej cześć wywiesić na spichrzańskiej cytadeli. Łzy zakręciły się jej w oczach.

– A Wężymord? – spytała znienacka Szarka. – Opowiedz mi o Wężymordzie, księżniczko. I o tym, jakim sposobem już od trzech pokoleń na północy go oglądają.

– Nie wiem – Zarzyczka aż się wzdrygnęła. – Nie chcę wiedzieć. To sprawy między nim a Zird Zekrunem. Nieludzkie sprawy, nieczyste. Nie pytajcie mnie o nie.

– Ja wiem – wtrąciła wiedźma. – Mówili o tym wczoraj na Tragance.

– Gdzie? – zdumiała się księżniczka.

– Potem – ucięła niecierpliwie rudowłosa. – Wiedźmo, nie powinnaś była zwlekać z podobnymi wieściami. Zbyt wiele nas twoja opieszałość może kosztować.

– Przecież sama wiesz, co się zdarzyło z Wężymordem – piegowata niewiastka zmarszczyła nos. – Wiesz dobrze, jak to robią, niektórzy z nich, ci, co przychodzą z wody. Wielka magia, utkana z krwi i własnego ciała, by dwoje mogło stać się jednym i przeżyć.

W rytmie werbli coś się nieznacznie zmieniło. Nowa, dziwna nuta wkradła się do melodii. Przez rynek szły teraz cechy rzemieślnicze. Jednak Zarzyczka widziała wyraźnie, że wiele z nich nie wystąpiło bynajmniej pod uroczystymi proporcami żmijów. Przeciwnie, zamiast złotych wizerunków węży nieba nad pochodem coraz groźniej powiewały czarne, żałobne chorągwie. Zaś na wielu kapeluszach Zarzyczka nie dostrzegała znaków cechowych, tylko szerokie sine szarfy. Opadały maszerującym aż na plecy, a na ich krańcach wymalowano znaki, których nie potrafiła odczytać.

Rozumiała tylko tyle, że uprzednia radość tłumu zamierała i nikła bez śladu.

Szarka patrzyła ponad głowami pochodu, prosto w słońce. Siedziała bez słowa, a po jej policzkach z wolna płynęły łzy.

– Nie chciałam w to wierzyć – powiedziała wreszcie cichym, rozedrganym od emocji głosem. – Nie chciałam wierzyć, że także tutaj…

Zarzyczka bezradnie popatrzyła ku wiedźmie.

– Dawno temu, kiedy jeszcze szczyty Pomortu leżały la dnie morza – błękitnooka niewiastka przymknęła oczy zaczęła opowiadać, a jej głos zmienił się i nabrał dziwnej głębi – Zird Zekrun odnalazł Wężymorda i wiele mu przyobiecał: okręty niedościgłe, nad krainami władzę, sławę)o kraj świata. Zemstę nad rodem żalnickiego kniazia.

I nieśmiertelność. – Księżniczka głęboko wciągnęła powietrze. – A kiedy nadszedł czas, żeby wypełnić obietnicę, Zird Zekrun począł przywabiać sorelki z głębin morza, nieśmiertelne boginki, które żyją u korzeni lodowych gór. Przybywają do pomorckich brzegów na wezwanie, gdyż nawet przedksiężycowe moce nie potrafią oprzeć się woli boga równie potężnego, jak Zird Zekrun. On zaś wprzęga kropla po kropli w ciało Wężymorda, bo człowiek jest zdolny zgodzić się na wiele, bardzo wiele, by zejść ze ścieżki śmiertelnych…

Tymczasem w dole zza pleców rzemieślników wybiegło stadko dziewcząt w żółtych sukniach i wiankach ze świętego kwiecia. Prastarym zwyczajem zbierały od gapiów gliniane figurki chrabąszczy i myszy, prześladujących okoliczne pola, i rozbijały je na gościńcu, by zapobiec plagom czy nieurodzajom i zawczasu odwrócić wszelkie nieszczęście. Tańczyły przy tym dziwaczny, powolny taniec, którego znaczenia nikt nie potrafił już odgadnąć. Lecz tego roku zamiast błogosławieństw posypał się ku nim istny grad brunatnych farfurek.

– Dalejże! – wrzasnął karzeł. Drapieżnie wychylony nad rynkiem, wydawał się jedną z dziwacznych maszkar, którymi zdobiono mieszczańskie dachy. – Dalejże, tańcujcie, ladacznice!

Jakby zachęcona jego okrzykiem, gromadka przebierańców o twarzach zakrytych czarno – żółtymi maskami opadła pomiędzy dziewczęta. Nim strażnicy miejscy spostrzegli cokolwiek, pochwycili kilka tancerek i umknęli v boczną uliczkę. Pozostałe z przerażeniem zbiły się w stadko wokół platformy, na której umocowano karnawałową kukłę, jednak nie mogły znaleźć żadnej ochrony przed coraz liczniejszymi pociskami.

To figurki szczuraków, spostrzegła Zarzyczka.

Wysoka, jasnowłosa dziewczyna, która miała prowadzić korowód, krzyknęła przeraźliwie, ale nie zdążyła się uchylić. Na jej czole wykwitła krwawiąca, czerwona rana. Przez chwilę, póki książęcy pachołkowie nie podnieśli szlochającej panny, księżniczka miała wrażenie, że pospólstwo ją ukamienuje.

Tak samo, jak Wężymord kazał kamienować wiedźmy nad brzegami Cieśnin Wieprzy, pomyślała nagle.

– Wziął od wodnic nie tylko nieśmiertelność – powiedziała Szarka. – Moja piastunka była jedną z nich. Z nienawiści do naszego plemienia wprzęgła się w człowieczy kształt. W ciało zwyczajnej wiejskiej niewiasty.

– Przyjęła znacznie więcej niż kształt – odparła metalicznym głosem wiedźma. – I nawet jeśli była bardzo silna, nie zdołała odrzucić tego bez reszty.

– To prawda – zgodziła się posępnie Szarka. – Była zima. Moja matka umarła przy porodzie, zaś żaden z najemników Dumenerga nie miał pojęcia o piastowaniu niemowląt. Więc zrobili to, co wydawało się im najprostsze. Najechali pierwszą lepszą wioskę i oznajmili sołtysowi, że obwieszą go na gruszy, jeśli gwałtem nie znajdzie mamki. I wtedy właśnie pojawiła się Mokerna. Prosta wiejska gospodyni w pasiastym fartuchu, a przynajmniej tak właśnie wszyscy myśleli. Wrzała wojna. Dumenerg nie mógł długo popasać w jednym miejscu, a nie chciał ani wypuścić mnie z rąk, ani zostawić na łasce wieśniaków. Na koniec postanowił zabrać ze sobą i dziecko, i piastunkę. Odkąd pamiętam, Mokerna zawsze była przy mnie: jedyna matka, jaką miałam, matka, która wykarmiła mnie własnym mlekiem. Niska, przysadkowata, o brunatnych włosach splecionych na karku w ciasny kok i twardych, spracowanych rękach. Gdybyście mogły widzieć, jak wyglądała przedtem… Gdybyście mogły zobaczyć je w ich własnej krainie… Jedno z tych błękitnowłosych, wiotkich stworzeń, których żywiołem jest woda…

– Sorelki – rzekła w zadumie księżniczka. – Słyszałam ich śpiew. Dawno temu, nad Cieśninami Wieprzy.

– My nazywaliśmy je inaczej – ciągnęła Szarka. – Mieszkały na skraju naszej ziemi, pośrodku trzęsawiska, i im bardziej nasze władztwo rosło w siłę, tym bardziej marniała ich kraina. To stara historia i stara nienawiść. A tamtego zimowego poranka Mokerna nie stanęła przed najemnikami Dumenerga jedynie po to, aby mnie wykarmić, ale też, aby mnie przemienić i obrócić przeciwko własnemu plemieniu. Czasami myślę – podjęła po chwili – że to ją zabijało. Sposób, w jaki próbowała mnie nagiąć do własnych celów i zniszczyć… A jednocześnie naprawdę była moją matką i te dwie natury rozrywały jej serce na strzępy.

Coś w twarzy rudowłosej sprawiło, że Zarzyczka musiała odwrócić wzrok.

Na rynku książęce draby zdołały wreszcie stłumić kotłowaninę i szlachetny cech nożowników, który rokrocznie bawił gapiów starodawnym tańcem z mieczami, mógł rozpocząć występy. Przy ostrym dźwięku piszczałek dwie grupy mężczyzn ruszyły ku sobie, przytupując i wyrzucając nad głowę krótkie ostrza. Był to początek widowiska, które zapowiadało pojawienie się spichrzańskiego Krogulca – przebierańca, który przyjął na siebie rolę dumnego symbolu miasta.

Jednak to, co wybiegło między nożowników, nie było bynajmniej Krogulcem. Zarzyczka ze zdumieniem spostrzegła pękatą, otoczoną w pierzu postać. Głowę dziwoląga zdobił pokaźny czerwony grzebień, a na kuprze miał przytroczony sterczący wiecheć. Zakolebał biodrami, spod ogona posypały się kurze jaja. Nie rozumiejąc, księżniczka gapiła się, jak jaja rozpryskują się na kamieniach rynku. A kiedy stwór odwrócił się ku niej, wypatrzyła na jego piersi napis: KAPŁON.

Gdacząc i drobno przebierając nogami, świąteczny kapłon począł się na przemian wdzięczyć do książęcych strażników i gromko wypominać im tchórzostwo oraz opieszałość w gromieniu szczuraków.

To już nie jest zabawa, pomyślała ze strachem Zarzyczka, nie karnawałowe drwiny i prześmiewki. Ktoś tych ludzi próbuje podjudzić przeciwko zwierzołakom. I księciu Evorinthowi.

– A później? – spytała wiedźma.

– Została przy mnie – odparła rudowłosa. – Została przy mnie do samego końca. Knuła i spiskowała, a przecież była jedyną niewiastą w stołpie, która trzymała mnie za rękę, kiedy majaczyłam w gorętwie. Potem zdarzyło się, że wydała buntownikom klucze do zamczyska. Byłam pijana – skrzywiła się. – Wywlekli mnie z donżonu. I kiedy mnie na koniec Eweinren odbił, nie zostało już wiele do ocalenia. Ale przeżyłam, wylizałam się i Llostris, ryża wilczyca znów poczęła kąsać. Mokerna przewiązywała mi rany, uwierzycie? Myła mnie, opatrywała i płakała… A ja… – zaśmiała się cierpko – poświęciłam kogoś, żeby ocalić jej życie i nawet dzisiaj nie potrafię wyjaśnić, dlaczego. Musiałam wskazać zdrajcę i zrobiłam to. Brata Eweinrena. Nie powiedział ani słowa – z mojego powodu – i ścięli go na szczycie wzgórza, przed zamkiem. Pamiętam, padał deszcz, a kat był niewprawny w rzemiośle i musiał uderzać trzy razy. Może już wtedy wszystko było przesądzone. Zresztą nie – potrząsnęła głową. – O Mokernie wiedziałam wcześniej. Tamtej nocy, kiedy rebelianci zdobyli zamek i zatknęli głowę Dumenerga na palisadzie, a mnie ktoś zarzucił na głowę biały welon z weselnej koronki. Wtedy właśnie zrozumiałam, że ona jest z wodnic. Ale dopiero wówczas, kiedy otwarła wrota buntownikom i dopadli mnie w mojej własnej komnacie… Pamiętam, jak ktoś cisnął mnie na podłogę i leżałam w kałuży wina, a obok mojej twarzy zdychała suka z rozpłatanym brzuchem…

Zarzyczka przymknęła oczy. Pod powiekami miała wspomnienie, czy też przeczucie, bo przecież nie mogła tego pamiętać, tamtej nocy, kiedy pomorccy piraci spalili rdestnicką cytadelę, a głowę jej ojca obnoszono na pice wokół płonących murów.

– Ale nawet po tym jej nie odprawiłam – Szarka mówiła spokojnym, miarowym głosem, jakby to nie była wcale jej historia. – Mokerna też nie odeszła, choć pewnie dobrze rozumiała, że ja wiem. I dopiero dużo później, dużo, dużo później, kiedy próbowała mnie powstrzymać przed czymś, co musiało zostać zrobione, wtedy właśnie przygwoździłam ją dwoma mieczami do gobelinu.

Kiedy to się zdarzyło?, pomyślała z przerażeniem Zarzyczka. Bogowie, ona nie może być wiele ode mnie starsza, więc kiedy to mogło być? Nim skończyła półtora tuzina lat? Jeszcze wcześniej?

Zaś na rynku donośniej zabrzmiały werble i przeciągły, żałosny głos rogów: oto wjeżdżała Śmierć – wychudzona, łysa niewiasta okrakiem na ośle. Na gołych plecach miała wymalowane wapnem kości szkieletu, zaś jej starcze, obwisłe piersi żałośnie kołysały się w rytm kroków zwierzęcia.

To powinien być patrycjusz, przypomniała sobie Zarzyczka, przebrany w antyczną paradną zbroję dla upamiętnienia pierwszego księcia Evorintha, który powędrował za Krogulcem i z woli Nur Nemruta wzniósł zręby cytadeli. Co oni robią?

Daleko, na zboczu Jaskółczej Skały dostrzegła jeszcze czoło pochodu. Mignęła jej świątynna chorągiew ze złocistym wizerunkiem skrzydlatego węża: wiatr targał materią i żmij falował nad ludzkim tłumem, jakby za chwilę miał się zerwać do lotu. Tak, znała te wszystkie legendy. I kiedy przymknęła powieki, widziała znów smukłe, roziskrzone ciała żmijów, kiedy opadają na mury rdestnickiej cytadeli, by zwiastować narodziny jej przodków. Błysk ognia na ramie żmijowej harfy – przed paleniskiem bawi się maleńka dziewczynka, którą przedksiężycowi nazwą Thornveiin, a śmiertelnicy będą przeklinać we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Pieśniarz spogląda na nią w zadumie, wydobywając ze strun przeciągłe, jękliwe dźwięki pieśni o Szalonej Ptaszniczce.

A potem znowu: zapach jabłek, dźwięk harf. Wigilia Żarów w prastarej uścieskiej cytadeli. Srebrzyste dzwoneczki śmiechu wysokiej Zwajki, której łódź rozbiła się na podwodnych skałach w Cieśninach Wieprzy. Trzej harfiarze pochylają się w ukłonie aż do samej posadzki – każdy z nich jest żmijem, lecz tego wieczoru grają tylko dla dziewczyny o złotorudych włosach, której matka była Iskrą, młodszą siostrą bogów, i przemierzała bezdroża północy w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu. Niepomna na swary między Wyspami Zwajeckimi i Żalnikami – bo nad Cieśninami Wieprzy wojna jedynie przygasa, by z wiosną rozżarzyć się na nowo – córka Iskry wznosi toast za kunszt żmijowych harfiarzy, zaś brzęk rozbijanych kielichów uderza aż pod powałę. W trzy miesiące później żalnicki kniaź poślubi jaw wielkiej sali rdestnickiej cytadeli, a wszystkie żmijowe harfy zagrają zgodnym tonem.

Zarzyczka znów opuściła wzrok na plac. To nie jest mój karnawał, pomyślała ze strachem. Świat zatoczył wielki krąg, aby córka żalnickich kniaziów mogła spotkać odległą dziedziczkę krwi Iskry w największe święto Krain Wewnętrznego Morza. Jednak nie było pieśni żmijowych harf, tylko wrzaski pospólstwa na placu pomiędzy kupieckimi kamienicami. Za Śmiercią bowiem wtoczył się chłopski wózek. Zwyczajna dwukółka, lecz zamiast wołów ciągnęły ją trzy pary wielkich, opasłych wieprzy. Zaś na wózku piętrzyła się sterta nagich, nieruchomych ciał, pośrodku których zatknięto chorągiew ze szczerzącym zęby szczurakiem.

Kiedy wóz dotarł na środek rynku, spośród trupów wyprysnął kolejny przebieraniec – drobny stwór porośnięty siwą sierścią. W gębie trzymał ludzkie ramię, a szyję miał owiniętą krwawymi strzępami, które bardzo przypominały wnętrzności.

Ktoś zaczął straszliwie wrzeszczeć.

Karzeł wybuchnął śmiechem i splunął prosto w wózek.

– Z Wężymordem jest inaczej – odezwała się wiedźma i Zarzyczce zrobiło się niedobrze. Po tym, co usłyszała i zobaczyła, nie chciała zgłębiać historii Wężymorda. – On nigdy nie pragnął kształtu sorelek, tylko ich nieśmiertelności i ich mocy, a wspierała go cała potęga Zird Zekruna. Nie wiem, skąd w nim tyle siły. Bo on za każdym razem, każdego roku na nowo przechodzi przez własną śmierć. I coraz bardziej oddala się od ludzkiego plemienia…

Teraz Zarzyczka miała go wyraźnie przed oczami: błękitne źrenice i sposób, w jaki spoglądał na Wewnętrzne Morze. To musi go wzywać, pomyślała, zew sorelek i otwartego oceanu.

Ale był również pirat, który kazał obnosić głowę jej ojca wokół płonącego Rdestnika.

– Skąd wiecie podobne rzeczy? – spytała wreszcie.

– Słyszałaś przecież o wiedźmach, księżniczko – odparła Szarka.

– Fea Flisyon wezwała mnie na Tragankę – zaznaczyła poważnie wiedźma. – Zaprosiła.

– A wy? Bo coraz mniej wierzę w odnalezioną córkę Suchywilka.

– Prawda – uśmiechnęła się. – Ojcowie nie odnajdują zagubionych córek, księżniczko, nie w tym świecie ani w żadnym innym. Może byłoby lepiej, gdybym to zmilczała, lecz zdaje mi się, że kiedyś możesz potrzebować tej wiedzy, aby wytargować swoje życie. Nie będę walczyć dla twojego brata o spłachetek lądu, który uważa za swoje dziedzictwo. Ani dla Delajati, cokolwiek zamyśla. W tym miejscu noce są czerwone, a przedksiężycowi górują nad śmiertelnikami i nic nie jest takie, jak być powinno. Jednak nie pozwolę, aby ktokolwiek: Koźlarz, Wężymord czy sam Zird Zekrun wbrew mej woli popchnął mnie w jakąś stronę. Bo przeszłam bardzo długą drogę i zabijałam wcześniej przedksiężycowych. I nawet gdybym nie zdołała tego dopiąć – dodała – a najpewniej tak właśnie będzie, bowiem jestem w obcym kraju, zaś stare obietnice tracą moc z dala od miejsca, gdzie je przyrzeczom… Więc, nawet gdybym nie zdołała tego dopiąć, są jeszcze inne rzeczy, które idą za mną.

Kto wie, pomyślała gorzko Zarzyczka, może naprawdę mogłaby to uczynić? Kto wie, jak daleko sięga moc Iskry? Jednak poza wszystkim jest legenda. Legenda północy o młodszej siostrze bogów, która ongiś rzuciła wyzwanie wszelkim mocom i wyrzekła się nieśmiertelności. Być może starczy, aby rudowłosa córka Suchywilka – nawet jeśli nie jest jego córką – krzyknęła, a Morze Wewnętrzne pobieleje od żagli. Jeśli wzniesie chorągiew Selli i obieca im wyprawę, zbiegną się do niej jak wilcy do ścierwa, zbiegną się z całej północy. Z Wysp Zwajeckich, z Sinoborza, z pirackiej Skwarny, nawet z samego Pomortu. Dość, aby krzyknęła, a pójdą za nią, choćby przeciwko Zird Zekrunowi – jakby północ wciąż była młoda, a zręby Pomortu leżały na dnie morskim. Tyle, że od tamtych czasów wszystko się odmieniło. Zgubiły się ścieżki do źródła żywej wody, umilkły żmijowe harfy, zaś legendy nie chadzają więcej pomiędzy śmiertelnikami.

– Chciałabym – powiedziała bezwiednie Zarzyczka – żeby powrócili żmijowie. Chciałabym, żeby wszystko było jak kiedyś. Zwyczajnie. Jak należy.

W dole, wśród ustrojonego na żółto i złoto pochodu pątników rozległy się gniewne pokrzykiwania. Pośrodku tłumu, pewnie na szczudłach, bowiem wyrastał o cztery głowy nad pospolitego człowieka, kroczył dziwaczny stwór. Brunatna suknia opadała mu aż do ziemi, a płaszcz miał przybrany strzępami ciemnego króliczego futerka. Nosił maskę, wykrzywioną w paskudnym uśmiechu twarz szczuraka, przez ramię przewiesił girlandę z ludzkich głów. W ręce trzymał wielki wiklinowy kosz i raz po raz przystawał, by rzucić w tłum ciężkie pęta kiełbasy albo krwawej kiszki.

Zarzyczka usłyszała jego krzyk.

– Mięso, ludzkie mięso! – krzyczał przebrany za szczuraka dziwoląg. – Za dwa miedziaki udziec, za miedziaka żeberka. Kupujcie, dobrzy ludzie, kupujcie! Ludzkie mięso!

– Moje dziecko! – zawyła niewiasta w czerwonej spódnicy. – Moje dziecko!

Ci, co bliżej stali i mieli rozeznanie w spichrzańskich znakomitościach, wiedzieli, że to miejscowa wariatka, która ponoć utopiła dzieciaka w Psim Wykrocie, a teraz głośno nawoływała go po rynkach. Ale nie był to sposobny moment na tłumaczenia, bowiem ledwo wrzask przebrzmiał, czyjeś ręce podsadziły niewiastę w czerwonej spódnicy na jedną z platform niesionych w pochodzie. Przestraszona, poczęła jeszcze donośniej zawodzić, zaś stojący po obu stronach gościńca gapie pokazywali ją sobie ze współczuciem i strachem, powtarzając: „Oto białogłowa, której dzieciątko zarżnęli szczuracy".

Tymczasem procesja szła coraz dalej przez miasto, świątynnym gościńcem ku wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł. Na czele pochodu niesiono pradawną chorągiew z wizerunkiem żmija. A dalej, o wiele dalej, szedł dziad o twarzy obwiązanej szmatami, który głośno krzyczał o kapłańskim przeniewierstwie i o tym, jak podejmowano zwierzołaków w świątyni Śniącego.

Загрузка...