ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Pociągnęli w dalszą drogę w czeladzi gadatliwego podstarościego. Twardokęsek nie był pewien, rozsądnie li z własnej woli kamracie się z żalnickimi pachołkami. Trudno jednak było znaleźć polityczną wymówkę, bowiem podobnie jak władyka kierowali się szerokim łukiem na północ, ku Półwyspowi Lipnickiemu. Lecz zbójca był dziwnie niespokojny. Skóra świerzbiła go niczym na nieszczęście. Kręcił się w siodle i jary po bokach traktu przepatrywał czujnie, gdyż po wczorajszych opowieściach o szlacheckim zbójowaniu nieco się do okolicy zniechęcił.

Najbardziej jednak mierził go nowy i zgoła nieoczekiwany nabytek do kompanii. Twardokęsek wiedział, że w Nawilskim Ostępie lęgną się różne dziwa. Słyszał o miechszycach tak wiekowych, że sięgają pamięcią aż do owych czasów, kiedy bogowie wadzili się o panowanie nad Krainami Wewnętrznego Morza. O prządkach potężnych i rozrośniętych ponad miarę, przyczajonych na zachodnim krańcu Ostępu, kędy człek śmiertelny z rzadka się tylko przedostanie między niewidzialnymi sieciami. O wodnicach z bagien, których płacz jesienią dobiega aż do ludzkich osad, o psotnych skrzatach i wszelakim magicznym drobiazgu.

Słowem, było to miejsce niebezpieczne i dzikie, więc Twardokęsek zupełnie nie rozumiał, po co się tam Zwajcy pchają za żalnickim księciem. Inna rzecz, że nie potrafił ścierpieć paniątka i rad byłby wielce, gdyby go jakieś leśne dziwo przykładnie pokarało.

Nie spodziewał się jednak bynajmniej, że oprócz nader rześkiego Koźlarza z Ostępu wypełznie krzywonogie obdarte dziwadło o twarzy zniekształconej bliznami po usuniętym tatuażu – tenże sam kapłan, który towarzyszył żalnickiemu księciu podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi. Zapalczywy człowieczek spokorniał odrobinę i przycichł. Nie obrzucił Szarki na powitanie przekleństwami – po trochu zresztą ze strachu przed Suchywilkiem, który bardzo nie lubił, jak urągano jego córuchnie – na wiedźmę krzywo popatrzał, ale mężnie zmilczał i prędko zszedł z widoku podstarościemu.

Na szczęście ów nie dopytywał się zanadto. Znać było po nim, że człek ludzki i póki można, skłonny oczy przymykać. Jeśli nawet niespodziane pojawienie się dwóch zwajeckich wojowników podsunęło mu niespokojną myśl, nic nie dał po sobie poznać. O wielgachnym mieczu Koźlarza takoż nie napomknął ni słóweczkiem. Owszem, kiedy mu rankiem piwo ze łba wywietrzało, przywitał się ze wszystkimi bardzo uprzejmie, nie pominąwszy Prze – męki, choć jego skromne szaty zdradzały człeka ubogiego i zależnego. Trzymał się jednak z przodu. Zagadnięty grzecznie odpowiadał, ale coś w myślach ciężko ważył i rachował.

Przez karła to wszystko, myślał ze złością zbójca. Po co się pokurcz do gospody pchał? Prawda, że twardo i niewygodnie we wykrotach nocować, ale sposobniej żywemu, choćby i na kamieniu, niźli martwemu na puchowej pierzynie. A jeszcze Szarkę, ścierwo, zawdy nie w czas palce świerzbią. Po co się za żmijową harfę brała?

Czuł bowiem, że nic innego, tylko wspomnienie śpiewu Szarki i melodii żmijowej harfy trzymają przy nich podstarościego. Ten jechał wciąż w milczeniu, wąs żuł i dumał nad czymś zaciekle. Raz po raz ukradkiem spoglądał to na kuferek ze żmijową harfą, to ku rudowłosej dziewczynie na grzbiecie skrzydłonia. Oj, myślał Twardokęsek, znów my się prosto w wilczy dół pchamy. Szczęście, żeśmy na oparszywiałego służbistę nie natrafili. Ale przecież podstarości jest osoba urzędowa, władzy podległa. I nie tylko w potrzebie nie nadstawi za nas karku, ale jeszcze pachołków podbechta.

– Nie martw się. – Wiedźma podjechała doń na krępej, łagodnej kasztance, którą wybrał dla niej Suchywilk w stajniach księcia Evorintha. Jej krótkie jasne włosy lśniły w słońcu. – Ty się zawdy nazbyt wiele martwisz, Twardokęsek.

– A jak się nie martwić? – mruknął zbójca. – Okolica wredna, a kompania niebezpieczna.

– Ano. – Zrównał się z nimi Suchywilk. Twardokęsek skrzywił się niechętnie. Bieda była ze zwajeckim kniaziem okrutna, bo mimo bruzd na gębie i siwiejącej brody, Suchywilk słuch miał wyśmienity i korzystał zeń bez skrupułów. – Niby pachołów kupa, ale z więźniem jedziem. Niechby go kto próbował odbić, będzie zamieszanie.

– Szczególniej – krzyknął przez ramię jadący przodem karzeł – jak się o niego upomną Jastrzębcowi rebelianci!

– Nie trwóżcie niewiast podobnym gadaniem! – fuknął władyka. – Bo zgoła niepotrzebne wasze strachy i nic się tutaj złego nie zdarzy. Sam Bogoria może poświadczyć.

Ten poruszył się nieznacznie, umościł wygodniej na wozie. Chociaż w powrozach, jechał wcale paradnie, nawet mu leże słomą pachołkowie podścielili. Starościńska czeladź była wyraźnie skonfudowana statusem więźnia. Niby pojmano grasanta osławionego w całej okolicy, lecz ów okazał się szlacheckiego stanu, a na dodatek spowinowacony z panem podstarościm. W obliczu podobnej zagadki pachołkowie cokolwiek zgłupieli i na wszelki wypadek poniechali zwyczajowych obelg i szturchańców. Ręce związano mu z przodu, aby mógł swobodnie sięgać po dzban z piwem, kolejny dowód szwagrowej łaskawości. Z tej ostatniej więzień korzystał z należytym zapałem i nim minęło południe, począł spoglądać na świat cokolwiek radośniej.

– Kogo, jak kogo – Bogoria beknął i z niesmakiem popatrzał na dzban – ale Jastrzębca nie musicie się waszmościowie lękać. Prędzej tatko mógłby się w jarze ze służbą przytaić, ale najpewniej jeszcze go nie dobiegła wieść o nieszczęściu synaczka. Jastrzębcowi zasię z rzadka się aż tak daleko w naszą okolicę zapuszczają. Nadto nie wierę, aby tam na Półwyspie Lipnickim mieli gorzko.

– Nie trza było chyłkiem uciekać, dwóch kamratów podstępnie zadźgawszy! – rzucił władyka.

– Eeee, to się zgoła inaczej odbyło – bez urazy oznajmił Bogoria, którego trunek usposobił łaskawie i chętnie do pogawędki. – Nie pomnicie, szwagrze, jaki ja byłem młokos, kiedym do Jastrzębcowych przystał, jeszczeście wtedy do Wilczych Jarów nie ściągnęli. A tutaj, widzicie, pomieszanie wielkie między narodem powstało na wieść o upadku rdestnickiej cytadeli. Gadki zrazu poczęły krążyć niepewne, potem coraz straszniejsze. Starego kniazia nie żałowano zanadto, dobrzeć się dał poznać. Ale jak wyszło na jaw, że w rdestnickiej świątyni zamiast bogini króluje Zird Zekrun, tośmy z rozpaczy i przestrachu włosy z głów rwali. Zdawało się, że kromie nieszczęścia, kromie rozlewu krwi, nic się na bożym świecie nie ostało. Wedle zwyczaju wici poszły po Wilczych Jarach, ale nawet na wiecu pospolitym nie było zgody. Jedni chcieli siadać na koń i Pomorców siec, ale frejbiterów jeszcze nie było widać, a trudno na oślep przeczesywać Żalniki w poszukiwaniu wroga. Drudzy doradzali rozwagę i namysł, póki się nie potwierdzą wieści o śmierci kniazia. W odejście bogini jeszcze nie śmieliśmy wierzyć…

– Wszędy tak szło – potwierdził władyka. – Nowin pewnych nie było. Lękalim się, czyśmy istotnie popadli w pomorcką opresję, czy też nas może stary Smardz umyślnie mami. Część dawniejszego wojska przeszła do Wężymorda i takoż rebelię tłumiła, wszelako bez pomorckiej zaciekłości. Ale w istocie zgubili nas nie frejbiterzy, nie strach przez Zird Zekrunem i przekleństwo skalnych robaków, tylko pospolity nierząd i domowe waśnie.

– Przywódcy zabrakło – pokiwał głową Bogoria. – Panów co większych w Rdestnikach wyrżnięto. Choć i tych wielu nie było, bo stary Smardz żadnego wybitniejszego człeka przy sobie nie cierpiał. Jak kto zanadto wyrastał, zrazu mu łeb przycinał.

– A Jastrzębiec? – spytał bystro karzeł.

– Jak te niepokoje nastały – dobitnie rzekł podstarości – Jastrzębiec pod samą granicą Paciornika dziewki bałamucił, nic innego! Smardz go ze stolicy precz popędził.

Ponoć poszło o tę alchimiczkę, teraźniejszej księżniczki matkę, w co dowierzam, bo Jastrzębiec zawsze był dziwkarz. Miesiąc dobry przeszedł, nim go nowina o pomorckim najeździe dobiegła kędyś między paciornickimi bagnami, a drugi miesiąc pijany leżał. A jak mu dur przeszedł, sprawa się zgoła rozstrzygnęła.

– Zmilczeliście, szwagrze, o targach z Wężymordem – uśmiechnął się półgębkiem Bogoria. – Bowiem zanim Jastrzębca naszła chęć na wojowanie, próbował się najpierw ułożyć po dobroci z Wężymordem.

– I co?! – nie zdzierżył zbójca, srogo owymi rewelacjami poruszony.

– Widać, żeście z daleka, panie! – zarechotał Bogoria. – Nie warto wierzyć we wszystko, co po gospodach gadają o książętach. Często z wierzchu, panie, złotogłów i purpura, lecz jak trochę głębiej skórę skrobniecie, sam smród i zgnilizna.

– Szczera prawda! – Zbójca łypnął wrednie ku żalnickiemu księciu.

– Otóż, Jastrzębiec uroił sobie – ciągnął więzień – że Wężymordowa władza jeszcze niepewna i łatwo przyjdzie jej podstawami zakolebać. Tyle że wcale nie chciał tronu mu spod zadka wywlekać. Przeciwnie: jeszcze sobie zamarzył tron nowy z naszego nieszczęścia wykroić.

– Niepodobieństwo! – ryknął zbójca.

– Sam mi to Jastrzębiec jednego razu opowiadał, spiwszy się pierwej jako świnia – obruszył się Bogoria. – Umyśliło mu się księciem zostać, choćby z łaski Zird Zekruna. Upatrzył szmat ziemi nieopodal Paciornika i wyprawił posłów do Wężymorda, obiecując mu złożyć hołd z owego władztwa. Ale Wężymord bez zwłoki precz go popędził i mrzonki o podziale kraju ze szczętem zdechły.

Podczas owej opowieści zbójca bardzo uważnie przypatrywał się twarzy żalnickiego księcia. Ani mu powieka nie drgnie, myślał nienawistnie. Niezawodnie dobrze się w Jastrzębcowym łajdactwie wyznawał, lecz zmilczał przebiegle, by zawczasu Zwajców do przymierza nie zniechęcać. No, nie wiedzieć, jakie jeszcze nowiny na wierzch wyjdą…

– Tymże sposobem – pogodnie dokończył Bogoria – zawiedzione w rachubach paniątko obwołało się przywódcą rebelii. Może zamierzał mścić się na Wężymordzie za upokorzenie, może prawdziwie z początku wierzył, że dopnie zbrojnie, czego przechwałkami i bezczelnością nie dokazał. Grubo miał się zawieść.

– Aleście do niego poszli, mości Bogorio – zauważyła wiedźma.

– Wszyscyśmy do niego szli! – zaśmiał się więzień. – Najpewniej i tenże tu starościński sługa skończyłby między Jastrzębcowymi rebeliantami, gdyby go nie naszła przemożna chęć smalić cholewki do kuzyneczki Ruty. Ogromna wtedy pokazała się w narodzie fantazja, żeby bić Pomorców.

– Byle z cicha i ostrożna! – rzucił zgryźliwie podstarości.

– A ku wojowaniu Półwysep Lipnicki nader sposobny – dodał Bogoria. – Z jednej strony Morze Wewnętrzne, z drugiej puszcza i mokradła nieprzebyte. Jakby nas kto chciał od wody zachodzić, pierwej musi wedle pirackiej Skwarny przepłynąć, co nie jest łatwa rzecz. Zaś we glibieli ścieżki trzeba znać i każdy krok dobrze baczyć, by się w grzęzawisko nie omsknąć. A jeszcze niedaleczko szlak kupiecki idzie…

– By było kogo łupić, jak się Jastrzębcowi próżnowanie znudzi! – wtrącił podstarości.

– Dopiero później na to przyszło – potrząsnął głową więzień. – Z początku my wojowali – albo się nam tak zdawało. Gotowaliśmy wielkie powstanie. Szumnie i zadzierzyście. Jedni znali na skroś wojenne rzemiosło, bo jeszcze w oddziałach starego Smardza odebrali ćwiczenie. U innych tyle było doświadczenia, ile burd po karczmach i sąsiedzkich zajazdów. Jednakowoż nikomu nie brakło zapału ni chęci szczerej do ratowania miłej ojczyzny. Chcieliśmy iść na stolicę, mieczem kraj Pomorcom odbierać i prawego pana na kniaziowskim tronie posadzić. A potem niepostrzeżenie wszystko się rozeszło po kościach.

Przez chwilę dało się słyszeć jedynie gulgotanie piwska w gardle Bogorii i smętny turkot kół.

– Naczęły się waśnie i w obozie bitki – opowiadał dalej. – Spyży nie dostawało, tośmy ją sobie po okolicy sami brali. A jak się który obywatel na rabunek krzywił, to się go batogami na rynku ćwiczyło i zdrajcą obwoływało. Wioski takoż plądrowano bez nijakiego skrupułu, srogo przy tym wieśniactwo doświadczając, a najchętniej co urodziwsze młódki. Wyrostek wówczas byłem, głupi a nieopierzony. Ale pomnę, że mi się okrutnie owa rebelia podobała. A kiedy jeszcze pierwsza szczerba na łbie przybyła – zacmokał ustami.

– Pewnie od kufla w pijackiej zwadzie ciśniętego! – zarechotał władyka.

– Bliskoście, szwagrze, trafili – zaśmiał się Bogoria. – Dziewka mi na łbie donicę rozbiła, gdym ją grzecznie do kompanii prosił.

– I co?

– I nic – wzruszył ramionami więzień. – Jakem się ocknął, kamraci już sioło podpalili, a dziewka darła się piskliwie za drewutnią. Tyle że mnie nie baba, ale medyk był potrzebny. Patrzajcie – odgarnął włosy, odsłaniając szeroką bliznę. – Z pozoru cherlawa niewiastka, a naznaczyła mnie na całe życie.

– Nieszlachetne to znamię, skoro od niewieściej ręki – z cieniem wyrzutu napomknął Suchywilk.

W przeciwieństwie do Koźlarza zwajecki kniaź słuchał rewelacji Bogorii z nieskrywanym niesmakiem. Nie dziwota, pomyślał zbójca, że się stary złości. Po tym, jak mu się w Spichrzy pierwszy sprzymierzeniec zlisił i pokumał z kapłanami Zird Zekruna, drugi nie lepszym się jawi. Tyleśmy w Górach Żmijowych słyszeli o Jastrzębcu, jaki niby mężny pan, wojenny a nieugiętego serca. Tymczasem on jeszcze jedno żalnickie paniątko, nic więcej. Oj, radbym popatrzeć, jak się z nim będzie zwajecki kniaź układał.

Najwyraźniej Czarnywilk myślał o tym samym, bowiem uśmiechnął się nader paskudnie.

– Szczerba na łbie to zawdy szczerba, nic innego – obojętnie odparł Bogoria. – Wszystko jedno, czyją ręką zadana.

– Aleście się za bardzo nie chwalili – wytknął podsta – rości – że niewiasta was zraniła, co to, to nie! Znam ja was, rebeliantów. Jak przyjdzie co do czego, zaraz się objawia, że całe wasze wojowanie jeno z chłopstwem nie uzbrojonym, babami i inwentarzem. Wiecie, panienki – ciągnął z zacietrzewieniem – jak u nas nazywają tę Jastrzębcową rebelię? Ano, wojną kokoszą! A to dlatego, że dzielni powstańcy srogie a okrutne szkody poczynili, ale nie w książęcym wojsku, tylko w okolicznym drobiu, wybijając go co do nogi. I dlatego, że wiele dziewek za sprawą mężnych rebeliantów cosik skokoszało i zgrubło! Oj, żebyż wreszcie kto Jastrzębcowi łeb ukręcił!

– Nie gadajcież, szwagrze! – obruszył się Bogoria, ale jakoś bez przekonania.

– A co?! – wrzasnął i ze złości aż się w strzemionach uniósł. – Byłby kres owym breweriom i spokój należyty! A tak siedzą, darmozjady, w bagnisku, ugryźć ich niesporo, cierpieć trudno. Tylko młódź nasza ciągnie do nich na zmarnowanie!

– Właśnie słuch poszedł – z namysłem rzekł Bogoria – że młodszy wasz syn uciekł do Jastrzębcowych.

– Durak! – wrzasnął podstarości. – Ojca się wstydzi, macie wyobrażenie?! Rzekł mi, że ród cały hańbię służbą u Pomorców! A jak chciałem gołowąsowi tyłek sprać rzemieniem, co jest moje ojcowe prawo, to za nóż chwycił! Ja w tym niezawodnie rozpoznaję rękę waszego tatka, Bogoria. Musiał chłopakowi głupot w łeb nakłaść. Podjudził go, podbuntował przeciw ojcowej władzy, a teraz nogi grzeje przy palenisku, rad, że mu się fortel udał. Ale ja mu tego nie odpuszczę, póki życia. Bo dla tatka to jeno sztuczka ucieszna – głos mu się z lekka załamał – a mnie tam chłopaka zmarnują. Rozpiją, w nierządzie i bezprawiu wyćwiczą. Nawet jak żyw wróci, żadnego pożytku z niego mieć nie będę.

– Co robić, panie? – odezwał się Suchywilk ponuro. – Przecież nie koza, nie uwiążecie za nogę do plota. Młode zawsze głupie i skore łba nadstawiać.

– Nie w tym rzecz! – żachnął się władyka. – Ja bym go łacniej w pirackiej Skwarnie widział niźli u Jastrzębca. Bo Jastrzębiec, panie, jest człek głupi a próżny. U niego ani sprawiedliwości nie masz, ani honoru, choć nieustannie o nich gębuje. Jak chciał chłopak posmakować świata i żołnierskiego rzemiosła, mogłem go za najemnika na południe posłać. Ja nie jestem człek zasobny, lecz dla dziecka ostatni grosz bym ze szkatuły wygrzebał. Matczyne korale bym zastawił – uderzył się w chuderlawą pierś – byleby mu niczego nie brakło. Tymczasem głupek do ócz mi skoczył. Ojcowa hańbę krwią trzeba zmazać, gada mi. Wyście, ojciec, pomorcki pachołek i zdrajca. Własny syn mi tak powiedział – po twarzy władyki jawnie ciekły łzy. – A com miał czynić? Z głodu na dwóch zagonach piachu zdychać?

– Pohamujcież się, krewniaku – rzekł z zakłopotaniem Bogoria. – Biadacie jako baba. Najpewniej nic chłopakowi nie będzie. Powłóczy się po okolicy, poswawoli z włościankami, kur kilka zarżnie i spichrzańskiej gorzałki się ożłopie. A przyjdą zimowe chłody i głody, rychło zmądrzeje i do dom wróci, na zapiecek.

– Obyż tak było – westchnął władyka. – Nie pożałowałbym grosiwa, żeby na ołtarzu płonęło na bożą chwałę. Baba mi w domu spazmuje, a mnie od jej jazgotu i płaczów jeszcze bardziej cholera trzęsie. Że też nie ma na takiego Jastrzębca prawa za jego złodziejstwo, gwałty i bezbożność!

– Bo, widzicie, panie, drobne złodzieje na szubienicach wieszają – z przekąsem rzekł Twardokęsek – a wielkie złodzieje w pałacach siedzą.

– Święte słowa! – zgodził się z wozu więzień. – Ale z pojmaniem Jastrzębca niełatwo będzie. Miejscowi prze – szliby przez bagna, ale nikt w Wilczych Jarach nie wmiesza się w starościńskie porachunki z rebeliantami. Ja wam to bardzo prosto rzeknę, panie podstarości. Chcecie iść na Jastrzębca, to idźcie, nikt wam złego słowa nie rzeknie, ale też nikt palcem nie kiwnie gwoli wspomożenia. Boście nie z naszych, choć od lat między nami siedzicie. Boście osoba urzędowa, a takowych w Wilczych Jarach nie kochają. Bo na koniec wasz chłopak ma swoje lata i może się własnym umysłem powodować. Gdyby Jastrzębiec zajechał was bez dania racji, dworzec spalił, niewiasty zniewolił, wtedy sąsiedzi chętnie ruszyliby na pomoc. Ale też po naszemu, po wilczemu. Wszyscy tu wiedzą, gdzie Jastrzębiec do gamratek chadza albo w której gospodzie gorzałkę chleje. Ale ni słowa wam nie pisną! Myśmy się nigdy, szwagrze, w Wilczych Jarach nie oglądali na kniaziowską władzę. Trza było rzec, że chcecie Jastrzębcowi łeb mieczem rozłupać, rychło by was człek jaki życzliwy doń doprowadził. Lecz wyście musieli ze starościńskimi pachołkami okolicę przeszukiwać, własnego syna tropiąc – pokręcił głową. – Ludziska się ze śmiechu pod boki brali. Toż będziecie tak ganiać do sądnego dnia, mości podstarości! Nie tędy droga!

– Porządek ma być! – rozdarł się władyka. – Porządek i władza kniaziowską, ot co! Jeszcze się te wasze Wilcze Jary przydusi i z rebelii oczyści jako kubrak z robactwa!

– Nie za waszego życia, szwagrze – lekko odpowiedział Bogoria. – Chcecie sobie pokrzyczeć, to krzyczcie, tylko wrony się zlękną. Wyście wrzaskliwiec i pieniacz, nic innego. Aleście też w gruncie rzeczy człek poczciwy, tedy się wam wydzierać pozwalamy. Inaczej zrazu by się wam jaka nieszczęsna przygoda przytrafiła. A w Wilczych Jarach o przygodę łatwo.

– Co wy?! – władyka ze złości posiniał na twarzy. – Grozicie mi?! Urzędowej…!

– …osobie – dokończył ze znudzeniem więzień. – Wiem, wiem. Przecie nie grożę, tylko objaśniam jak kogo rozumnego. Popatrzcie na ten przykład na mnie. Ile lat przeszło, jak my się z Jastrzębcem powadzili, hę?!

– Z pół tuzina lat abo więcej – podstarości zamrugał oczyma, nie rozumiejąc nagłej odmiany w rozmowie. – A bo co?

– Ma Jastrzębiec powody niezgorsze, aby mnie nie kochać – objaśnił Bogoria. – Wszakże nie próbował podstępem zadźgać, choć sposobność była. Bo za mną całe Wilcze Jary stoją. Bośmy na siebie skazani. Nie stanie Jastrzębca, ktoś inny będzie przewodził rebelii na Półwyspie Lipnickim, tak owo powstanie wrosło w naszą okolicę. Trzeba by je z korzeniami wyrwać albo ogniem wypalić. Lecz nie starczy jeden łeb uciąć, szwagrze, bo taka natura zielska, że na miejsce utrąconego czuba po trzykroć odrasta.

– A czemuście się z Jastrzębcem powadzili? – spytała ciekawie wiedźma.

– Myśmy się, panienko, cały szmat czasu swarzyli. Zrazu za głupim był, aby rozumieć, co się wkoło dzieje, a cniło mi się do wojaczki. Prawdziwej, panienko. Z Pomorcami, nie chłopstwem zbrojnym w widły i kłonice. Potem człek przywykł. Bo też żywot w rebelianckim obozowisku wesół jak na jarmarku…

– Dziwki, gorzałka i próżniaczenie! – syknął nienawistnie władyka.

– Też – twarz więźnia pojaśniała na wspomnienie dawnych czasów. – Nie dacie wiary, jak dziewki patryotom sprzyjały. Szkaplerze nam szyły i na szyjach wieszały, pukle włosów w nie kładąc. Co była rzecz niebezpieczna, bo każdy patryota miał takowych szkaplerzyków dobry tuzin. I gdy się szło znajomość odnowić, trza było baczyć, żeby należyty na szyję kłaść, bo co sprytniejsze bestyjki kolor włosów sprawdzały. A jak którą człek poprosił, o kostusze napomknął, nawet się za bardzo nie krygując, otwierały nocką drzwi do komory. Jechał człek przez Wilcze Jary ze wstążką na kołpaku zieloną, znakiem naszej pani Bad Bidmone, a ludziska do ziemi czapkowali. Z szacunkiem!

– Tiu! – splunął władyka. – Z jakim szacunkiem? Ze strachem, Bogoria, ze strachem! Boście pod tymże znakiem Bad Bidmone niebawem ludzi zaczęli po gospodach łupić i mordować. Nie gniotło was wtedy sumienie?

– Nie za bardzo – wyznał bez skrępowania Bogoria. – Widzicie, Jastrzębiec to wszystko cudnie potrafił objaśnić. Że dla sprawy, nie dla prywaty łupimy. Że kupce są zaprzańce, że się okupują Wężymordowi. Pięknie mówił. Uczenie, z pańska. A my słuchali.

– Jak te barany! – rzucił podstarości.

– Jak wy swego starosty słuchacie! – odszczeknął Bogoria. – Jako rzekłem, Jastrzębiec nie potrafił utrzymać narodu w karbach, do pochodu na Pomorców też mu się nie spieszyło. Spoufalił się z pospolitakami okrutnie, co mi bardzo zrazu schlebiało. Pił z nami, zbójował i dziewki macał. A potem zasię o koronie prawił, z mieczem po chaszczach ganiał, Pomorców chciał tłuc, na koń krzyczał siadać. Chcieli go uspokajać, to czekanikiem potrafił człeka ubić. Wielu się to nie podobało, wielu odeszło. Jam został, bo mi się szumne życie podobało, pańskie i błyskliwe.

– I baby! – nie ścierpiał podstarości.

– Ale miałem znajomka – Bogoria zmilczał zgryźliwość, zapatrzywszy się w wirujący nad gościńcem kurz. – Krewniaka, bośmy wszyscy w Wilczych Jarach spokrewnieni. Wielki był chłop. W bitce straszny, lecz dobry wielce. Jak trza było kurze łeb uciąć, łzami szczerymi płakał. Za mną do kompanii Jastrzębcowej poszedł, trudno przeczyć. Dobrze się nam wiodło, dopóki Jastrzębiec nie postanowił na duży konwój uderzyć. Na nieszczęście zamiast Spichrzańskich jechali kupce z Książęcych Wiergów. Nie uwierzycie, waszmościowie, jaki ten chamski narodek twardy a zawzięty – zacmokał wargami w niechętnym podziwie. – Co tu dużo gadać: poszczerbili nas. Jastrzębiec zły był jako szerszeń. Myśmy rozumieli, żeby mu w taki moment z oczu iść. Spił się kiejby świnia. Łaził wkoło po obozowisku, nic mu się nie widziało. Wreszcie nad rzekę pojechalim, nie pomnę, po co. Nie pomnę też, czemu Jastrzębiec kazał memu druhowi przez rzekę płynąć, pewnikiem dla kaprysu. My się w łeb popukali, co jeszcze bardziej książątko rozjuszyło. Zawziął się. Płyń, gada, bo łeb zetnę. Toć pływać nie potrafię, odpowiada głuptak. Płyń, chamie, drze się książątko, jak komenda rozkazuje. Przecie się dla waszej uciechy nie utopię, mówi tamten. Myśmy się ze śmiechu po murawie turlali na tę konwersację, ale Jastrzębiec zgoła nie ku wesołości się skłaniał, kurwi syn. Ani się kto spostrzegł, obrócił się na pięcie, mieczem odmachnął. Prosto w łeb – dokończył głucho. – Do dziś mi to przed oczyma stoi. Bryzgi krwi i ślepia mrugające mimo szczerby w czole. Zacne żelazo, czerep na pół rozszczepiło, jak główkę kapusty. Dwóch ludzi między mną a Jastrzębcem stało, dwóch mi drogę zastąpiło, dwóch też zasiekiem. Alem Jastrzębcowi pola nie dotrzymał. Kurwiarz to i złoczyńca, lecz w mieczu przedni praktyk. Na pół żywego mnie zostawił, bo nazbyt go gorzałka zaślepiła, by się w ranie rozeznać. Ot, cała opowieść. Dajcież jeszcze piwa, mości podstarości.

Władyka bez słowa przywołał pachołka. Czas jakiś jechali w milczeniu. Wóz kolebał się ostro po wybojach, bo drożyna była podła.

– Rankiem otrzeźwiałem trochę – podjął Bogoria. – Dowlokłem się do najbliższego sioła, chłopu nóż do szyi przytknąłem i kazałem do tatki iść. Posłuchał, może dlatego, żem wtedy cały był krwią skrzepłą pokryty, a z nienawiści i boleści na wpół oszalałem. Tatko mnie sianem przykryli i na drabiniastym wozie do dom powieźli, bo się natenczas cała okolica zaroiła od kniaziowskich pachołków. Węszyli, niechby psy gończe, gospodarzy zacnych po domach na spytki brali. Kleszczami – uśmiechnął się krzywo – bo u nich cierpliwość krótka. Kmiotków okrutniej jeszcze męczyli, aby im który drogę poprzez glibiele pokazał do Jastrzębcowego obozowiska. Strach padł na ludzi. Poszli do tatki z delegacyą, aby mnie z dworca co tchu precz odesłał, nim na wszystkich jakie nieszczęście ściągnę. A kto delegacyą prowadził? – łypnął złośliwie ku władyce. – Ano, własny nasz szwagier. W progu stał, czapkę w łapach międlił, o dobrze pospólnym gadał, szubrawiec, i niebezpieczeństwie, co nad ich głowami za moją przyczyną zawisło. Chocia ja mu przecie życie darowałem, kiedy trzy miesiące wcześniej Jastrzębcowym w ręce wpadł.

– Już wy na mnie, Bogoria, nie narzekajcie – władyka wychylił się w siodle, odjął Bogorii dzban z piwem i pociągnął potężny łyk. – Starczyło wtenczas Pomorcom znak dać, gdzie siedzicie, a w łańcuchach by was do wieży powlekli. Skończyłoby się procesowanie z tatkiem o żonine wiano, skończyłyby się kłótnie i wygrażania, bo zawzięli się Pomorcy na was niezmiernie.

– Jastrzębiec ich musiał podbechtać. Wieści, kozojebca – splunął – pomorckim pachołkom posłał. Ot, macie patryotę w każdym calu! Tatko chłopstwu wał kazał sypać wokół dworca, zasieki grodził i od sąsiadów czeladź zwoływał. Alem ja przecie wcześniej oglądał sługi Zird Zekruna i dobrzem rozumiał, że jeśli nie siłą, tedy sposobem przemogą. Nie widziało mi się też rzeczą słuszną, aby wraz z sobą w odmęt rodowców wszystkich pociągać. Bo jedno moje wojowanie przy boku Jastrzębca, a drugie za – się jawny bunt w ojców ej posiadłości. Wymknąłem się nocką, po cichońku, aby się tatulo zawczasu nie wywiedział.

– A następnego ranka Pomorcy tatków dworzec wzięli – pokręcił głową podstarości. – Jak po swojego szli, ścierwa, ani się namyślali.

– Miało się na moje obrócić – z dumą oznajmił Bogoria. – Jak gadałem, za psie jajce te wszystkie reduty i obwarowania stanęły, bo czeladź pospała się, jako zimowe niedźwiadki w gawrze, nie wiem, czy od jakiego przyprawnego trunku w winie, czy od mocy Zird Zekruna, choć trudno dowierzać, żeby się bóg w równie błahe rzeczy mieszał. Dość, że bez jednej rany, bez wyciągania miecza, tatkowy folwarczek opanowali. Strach, co by się działo, gdyby mnie w pościeli naszli.

– Po mojemu musieli mieć jakiego zdrajcę we dworze – władyka podrapał się po nosie – co im zawczasu zdał sprawę o buntowniku w komorze ukrytym.

– Jak po nitce poszli do sekretnego alkierza! – zarechotał Bogoria. – Kapłan Zird Zekruna ich prowadził. Tatula dwóch pachołków przytrzymało, bo o prawach szlacheckich krzyczał a gromko. A w komorze nic! Jeno łóżko rozgrzebane i czapka z sokolim piórkiem na kołku. Tutaj tatkę zdumienie wielkie zdjęło, ale wnet oprzytomniał. Jak się nie weźmie pod boki, jak nie wrzaśnie. Jakże to, ryczy, obywatela prawego w jego własnym domostwie nachodzić? Nocką, po ciomaku, po zbójecku! A gdzie są papiery sądowe, hę? Gdzie pachołkowie starościńscy? A jakim niby prawem? Toż są przywileje starodawne i wolność szlachecka. A bez sądu równych sobie nikt, ani sam kniaź ze stolicy, nie może szlachcica na jego własnej ziemi prześladować. Tedy precz mi, gada, z mojej ziemi, bo psami wyszczuję. A że chamskim obyczajem folwark napadnięto, to jeszcze niby chamom grzbiet bykowcem obiję!

– Prawda! – przytaknął podstarości. – Darł się tatko straszliwie, niby indor od wrzasków poczerwieniał. Pachołkowie stropili się, bo co było kryć: w słusznym gniewie krzyczał i prawo miał po swojej stronie. Kapłan takoż wściekł się niezmiernie, lecz ustąpić nie chciał. Póki świtu węszył, w piwnice zaglądał, ściany opukiwał, tajemnego przejścia szukając. Nawet beczki z kiszoną kapustą poodbijać kazał, że może w której rebeliant przytajony.

– A tatulo w izbie siedział i miodek z garnca popijał! – zaśmiał się Bogoria. – Szczodrze do kapłana przepijając, bo po prawdzie tatko wredny jest i złośliwy, osobliwiej, jak go kto zaskoczy i z nagła z piernatów wywlecze. Widzi wreszcie Pomorzec, że fortel na niczym spełzł i na dudka go wystrychnięto. Powlókł tatkę na powrót do alkierza, nad łożem postawił i pyta: czyjaż ta czapka? A moja, odpowiada tatko. Toć widzę u was kołpak na łbie, złości się kapłan. Ot, zabyłem, że wy Pomorcy, biedny naród i nieszczęściem srogo doświadczeń, odparł tatulo szpetnie. Na wyspie skalistej siedzicie, w nędzy okrutnej, pewnikiem u was jedna czapka na tuzin współrodowców starczy. Ale, widzicie, u nas kraj zasobny, bywały. Każdy obywatel czapkę ma własną, od święta jedną i powszednią inną. Ja na ten przykład tę, co na kołku wisi, kładę na głowę, jak mnie jaki człek godny i patryota nawiedzi. A w drugiej zdrajców i niegodziwców wyglądam.

– Pachołki sobie rękoma gęby zasłaniali, żeby się ze śmiechem przed Pomorcem nie wydać, tak mu tatko przygadał – pokiwał głową władyka. – Nam się wówczas wydawało, że to fortel krotochwilny. Nie rozumieliśmy dobrze, jaka moc w pomorckich kapłanach gorzeje. Ale potem, jak tatkowi wszelkie bydło następnej nocy wyzdychało, nikt się za bardzo nie kwapił do prześmiewek.

– Opowieść mi psujecie, mości podstarości – z wyrzutem sprzeciwił się Bogoria. – Gadała mi potem czeladź, że od tego tatkowego responsu mało się Pomorzec własną śliną nie zatchnął. Posiniał na gębie, w łóżku macać począł, prześcieradło obraca i gada: ha, a te smugi krwi na lnie takoż wasze, czy po waszym szczenięciu? Ale tatko roześmiał się jeszcze głośniej i rzecze: ani po mnie, ani po szczenięciu moim, panie. Gdybyście nie byli osoba duchowna, rzekłbym, żeście kapłon, nie mężczyzna poczciwy, skoro podobnych śladów rozpoznać nie potraficie. Bo każdy mąż poczciwy w dziewkach gustuje, gada tatko a dobitnie. Nie w modłach, a kadzidle, jeno w dziewkach, ojcze. Nie w kozach, nie w klaczach, jak to pospolicie o Pomorcach gadają, jeno w dziewkach. Ja na ten przykład smak mam w tych co młodszych. Nie masz, ojcze, na wiek podeszły sposobniejszego lekarstwa nad dziewkę ledwie dojrzałą, taka kości stare rozgrzewa lepiej niźli miód. A kiej chce człek humory złe z ciała wypędzić, najlepiej takowe dziewkę na księżyca nowiu rozprawiczyć. Ot tego i zdrowie lepsze, i humor zacniejszy, nawet jadło jakoś zacniej smakuje.

– Na tym się konwersacyja okończyła. Kapłan jak niepyszny precz pojechał, czepić się nie miał czego. Ale bydło tatulowi co do nogi wybił.

– A dla mnie droga powrotna na ojcowiznę zamknęła się ze szczętem – rzekł Bogoria. – Za tę całą Jastrzębcową rebelię kary na mnie wisiały ciężkie i wyroki. Zrazu nie szkodowałem sobie za bardzo. Do gospodarstwa nigdy mnie nadto natura nie ciągnęła. Gdzie mnie do obór, robaków w zbożu, końskich targów i pomorku bydła! – zaśmiał się. – Inna mi się fortuna marzyła.

– Na gościńcu, między grasantami! – prychnął władyka.

– Najpierw do pirackiej Skwarny iść chciałem. Ale – podrapał się po brodzie związanymi rękoma – cniło mi się z dala od domu okrutnie. Bo to, widzicie waszmościowie, wszędy dobrze, ale w domu najlepiej. A potem się pokazało, że nie mnie jednego te czasy parszywe z siodła wysadziły. Niewiele przeszło, zebrała się nas kompanijka godna. Ot, i cała opowieść.


* * *

Kobieta na niebie spoglądała na księżniczkę szeroko rozwartymi oczami, a ostry sierp nad jej głową połyskiwał od gwiazd niczym diadem. Najjaśniejsza spośród nich, gwiazda północna, zdawała się wieńczyć głowę niewiasty. Zarzyczka bezwiednie przesunęła palcami po barwionej skalmierskim błękitem karcie, po nakreślonej srebrem postaci Annyonne. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego wizerunku. Gwiazdy były znajome – każda z nich pojawiała się na zimowym niebie ponad uścieską cytadelą – lecz nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy je wprzężone w obraz zabójczym bogów.

Wizerunek nakreślono ostrą, pewną kreską. Sztywno wyprostowana, z ramionami rozrzuconymi po bokach Annyonne stała pośrodku sfery, wnętrza jej dłoni, stopy, pierś i czoło pokrywały alchemiczne symbole. Żaden z nich nie powinien się tutaj znaleźć, pomyślała Zarzyczka. Nie na postaci Annyonne, która sama w sobie jest bluźnierstwem i urąga wszystkiemu, co próbują odzyskać alchemicy.

Delikatnie zamknęła księgę. Wolumin był stary, brzegi kart kruszyły się pod jej palcami, zaś oprawa wytarła się i popękała tak dalece, że księżniczka nie potrafiła odczytać tytułu. Zresztą nie próbowała. Nie pociągała jej spuścizna Thornveiin ani inne sekrety opactwa. Spostrzegła jednak, że mniszki nie śmieją jej niepokoić, jeżeli sprawia wrażenie zaczytanej w księdze. Zaczęła się więc chronić za wypłowiałymi kartami pergaminu, podobnie jak w Uścieży uciekała przed wzrokiem kapłanów Zird Zekruna pomiędzy alchemiczne retorty. Była znużona.

Starała się nie wspominać Spichrzy i brata. Co ranek jadła milczące śniadanie w klasztornych kuchniach, wspinała się krętymi schodkami po stoku do różanego ogrodu, szła ku kamiennej ławeczce i rozkładała na kolanach księgi Thornveiin. Przekwitające kwiaty pachniały duszno i słodko, wiatr szumiał w koronach sosen, a dzięcioł z oliwkową plamą na czubku głowy z namaszczeniem wędrował po rdzawych pniach. Z przymkniętymi powiekami wygrzewała się na słońcu niczym jaszczurka, wchłaniając ciszę i spokój tego miejsca. I były takie chwile, kiedy czuła się jak martwy owad, zamknięty w bursztynowym owalu opactwa. Zapomniana i pogrzebana za życia. Bezpieczna.

Było to znacznie więcej, niż śmiała się spodziewać, kiedy wczesną wiosną obracała w dłoni list brata wzywający ją na spotkanie.

Dlatego tylko rzadko, bardzo rzadko spoglądała ku północnym krańcom Doliny Thornveiin i szlakowi ku Żalnikom. Gdzieś z dala od murów opactwa Koźlarz wędrował poprzez Krainy Wewnętrznego Morza z gromadą posępnych Zwajców u boku. Lecz oprócz Suchywilka towarzyszyli mu też inni. Jaśminowa wiedźma, powierniczka kapryśnej, zwodniczej magii, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy. I na koniec płomiennowłosa kobieta, córka Suchywilka, choć nawet tego Zarzyczka nie mogła być pewna. Boję się, powiedziała w wieży Śniącego tamta kobieta o oczach twardych jak dwa zielone klejnoty. Boję się, gdyż wiem, że świat jest pełen wichrów wystarczająco silnych, by wymieść serce jednego śmiertelnika, a ja straciłam już zbyt wiele.

Nie rozumiała jej wówczas – ani później, kiedy w cytadeli księcia Evorintha kłóciły się o bogów i przeznaczenie. Nie dociekała też, z jakiego powodu zwajecka kniahinka podążała śladem jej brata. Wystarczył sam wyraz twarzy rudowłosej, kiedy wypowiadała imię Koźlarza. Pragnienie, które sięgało tak daleko, że nie miała odwagi szukać jego źródeł.

Starała się nie myśleć o dziwnej symetrii, która kazała ludziom wierzyć, że Zird Zekrun połączył ją samą z Wężymordem w sposób, którego zrozumienie wymykało się śmiertelnikom.

Nie miłość, pomyślała nagle. Cokolwiek minstrele zechcą później śpiewać – bo nie wątpiła, że te pieśni powstaną prędzej czy później – są pragnienia bardziej dojmujące niż miłość i więzy zadzierzgnięte o wiele silniej. Nie wiedziała, czy córka Suchywilka spróbuje zszyć na nowo materię świata, która zaczęła się rwać dawno temu, zanim Zird Zekrun wypiętrzył z morskiego dna ciemną ziemię Pomortu, czy wręcz przeciwnie, potarga ją do reszty. Lecz pośrodku obłąkanego karnawału Zarzyczce wydało się, że jej poszukiwanie Koźlarza było próbą naprawienia czegoś równie ostatecznego jak owa szczelina, która rozwarła się w tkance Krain Wewnętrznego Morza tamtego dnia, kiedy z woli Zird Zekruna wymordowano żmij ów.

Znów uderzyło ją nieodparte podobieństwo: jeśli wieści z północy były prawdziwe, Zwajka również miała brata, którego Suchywilk wypędził do pirackiej Skwarny. Zaś sama Zarzyczka po trzykroć wypowiedziała życzenie w najświętszą noc Krain Wewnętrznego Morza, usiłując na swój własny sposób przywrócić światu dawno miniony kształt. Nie, nie przypuszczała, aby jej pragnienie miało cokolwiek zmienić – dorastając na dworze Wężymorda, wśród kapłanów w złowrogich, brunatnych opończach, bardzo szybko poznała prawidło życzeń wypowiadanych na darmo i bezowocnie.

Nie wierzyła jednak, aby powrót żmijów wiele znaczył dla rudowłosej Zwajki. Być może, pomyślała nieoczekiwanie, być może na koniec właśnie między tym przyjdzie nam wybierać. Pomiędzy opowieścią o Annyonne, wymalowaną przed laty srebrną farbką przez szaloną Thornveiin, i wspomnieniem śpiewu żmijowych harf.

Nigdy nie słyszała żadnej z nich. I najpewniej nie zdoła usłyszeć.

Tymczasem nad jej głową zdawała się toczyć gra, której nie pojmowała. I począwszy od dnia, kiedy w wieży alchemiczek zalała list brata wywarem z krwawiennika, owa gra pochłonęła ją i uniosła daleko poprzez Krainy Wewnętrznego Morza. Przypomniała sobie żałosny upór, z jakim usiłowała zataić przed Wężymordem posłanie Koźlarza, i słowa, którymi ją pożegnał: „Bądź ostrożna, Zarzyczko, bądź ostrożna". Ciekawe, pomyślała niespokojnie, ciekawe, czy już wtedy potrafił przepowiedzieć, że oprócz brata spotkam również rudowłosą Zwajkę, która doprowadzi mnie do wieży boga? Czy przed nią właśnie mnie ostrzegał, czy też przed zagładą świątyni? Czy jeszcze przed czymś innym, co uniknęło nie dostrzeżone?

Jednego była pewna: Wężymord posłał ją na południe, zupełnie jakby wyrzucał w powietrze sokoła na polowanie. Nie wiedziała dlaczego. Wężymord, Szarka, Koźlarz, opatka z Doliny Thornveiin, nawet niebieskooka wiedźma – każde z nich usiłowało popchnąć ją w jakimś kierunku. Domyślała się, że nie szło jedynie o tajemnicę ognia, który płonął na wodzie, ani o żaden inny z alchemicznych sekretów. Lecz nie rozumiała, co jeszcze mogłaby uczynić, choć wszyscy wokół zdawali się wiedzieć.

Czasami tylko wspomnienie spotkania z bratem kłuło jak drobna lodowa igiełka. Być może właśnie dlatego Wężymord pozwolił mi wyjechać z Żalników, myślała. Może na samym początku wyczytał w moim umyśle, dlaczego chcę być w mieście księcia Evorintha w czas największego ze świąt Krain Wewnętrznego Morza. I udał, że wierzy w moje kłamstwa, abym na własne oczy mogła się przekonać, że bracia nie odnajdują sióstr, zaś potęga Zird Zekruna jest większa, niż ktokolwiek z nas śmiał przypuszczać.

Pozostawało jeszcze coś – cudowne ocalenie ze świątyni Nur Nemruta i moc, która w niej rozgorzała w ogrodach cytadeli. Odsuwała od siebie te myśli z przerażeniem. A w snach powracały do niej obrazy ze zwierciadeł i Szalona Ptaszniczka, która nosiła jej własną twarz i znała najdalsze wspomnienia. Bardzo trudno było w to uwierzyć. Uwierzyć w cokolwiek i rozstrzygnąć. Bo kapłani Zird Zekruna mieli swoje sposoby i wieść o jej rewolcie musiała już dotrzeć do Uścieży, a najpewniej także do siedziby samego pomorckiego boga. Ten ostatni mógł nie dbać o jej opór, lecz Wężymorda znała wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że prędzej czy później upomni się o jej powrót. A wówczas będzie musiała coś postanowić. Cokolwiek.

Tym bardziej radowała się każdym dniem w ciszy opactwa. Nie, nie bała się gniewu Wężymorda. Bała się, że wszystko, co zdarzyło się od jej wyjazdu znad Cieśnin Wieprzy, zostało z góry ukartowane przez Zird Zekruna. Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze pojmowała tę jedną rzecz, ważniejszą niż wszystkie inne – dotyk sześciopalczastej ręki Zird Zekruna, który nieodwołalnie rozstrzygnął spośród wszystkich możliwych przyszłości. Ból w martwiejącym kolanie każdego dnia przypominał jej, że nie jest panią samej siebie.

Bóg Pomortu mógł nią zawładnąć tak subtelnie, że nie zdoła tego spostrzec. Nie było na to żadnej rady: nie jest w mocy śmiertelnika walczyć z bogiem równie potężnym jak Zird Zekrun. Dlatego przez całe lata nie opierała się woli kapłanów czy rozkazom Wężymorda. Dnie popychały ją naprzód ku celowi, którego nie znała i nie mogła zmienić. Trwała w przytajonym, trwożnym bezruchu, świadoma, że tylko w ten sposób może ocalić iskierkę samej siebie. Bierność była jej sposobem ucieczki przed wszechwładną wolą pana Pomortu – skoro wszelkie wybory tak czy inaczej pochodziły od niego, postanowiła nie dokonywać żadnych wyborów. Nie można strzaskać czegoś, czego nie ma, powtarzała w milczeniu. Jak długo nie żyję naprawdę, nie żyję też dla Zird Zekruna.

Ale nawet tego nie była pewna.

Wieczorem, przy wieczerzy, opatka powiedziała jej o Święcie Kwiatów. Jak wszyscy w Żalnikach Zarzyczka słyszała wcześniej o letnich ceremoniach ku chwale bogini, lecz nie sądziła, by gdziekolwiek jeszcze ośmielano się pamiętać o dawnych obyczajach. Mimo wszystko zaproszenie przeoryszy nie zaskoczyło jej nadmiernie: prawa narzucone przez Wężymorda zdawały się nie sięgać murów opactwa. Albo chciano, abym tak właśnie myślała, poprawiła się po chwili. Abym uwierzyła, że choćby przez chwilę mogę kształtować własne wybory. By Zird Zekrun tym łatwiej mógł mnie potem złamać.

Wymówiła się i pospiesznie uciekła do swojej komnaty, jednak litery zbiegały się przed jej oczyma w ciąg rozmytych, niewyraźnych znaków. Wkrótce mimo zatrzaśniętych głucho okiennic dobiegły ją odgłosy święta, zrazu przyciszone i odległe, potem coraz bliższe – dźwięk klasztornych dzwonów, gdy pochód przekroczył bramy opactwa, a później czyste głosy wieśniaczek śpiewających hymny ku czci B ad Bidmone. Niegdyś podobne pochody odprawiano w całych Żalnikach, bo każda okolica miała własną świątynię z cudownym wizerunkiem bogini, który u schyłku lata ubierano kwiatami i zielem w podzięce za urodzaj.

Piszczałki zagrały donośniej; przymknęła oczy i widziała świętujących bardzo dokładnie. Niewiasty ze wszystkich wiosek doliny, przybrane w wysokie czepce z krochmalonego sukna, ich kolorowe szale, pończochy z białej koronki migające w tańcu spod spódnic i stukoczące w rytm melodii saboty. Stare matrony w żałobie, niosące wioskowe chorągwie i domowe posążki bogini, i drobne dziewuszki z koszykami pełnymi kwiecia. Jednak mimo wszystko to nie było jej święto – już jeden raz pozwoliła, by uniósł ją spichrzański karnawał i nie wynikło z tego nic, prócz obrazu Szalonej Ptaszniczki, który przyzywał ją z głębi zwierciadła. I potrzaskanej wieży boga, dodała w myślach cierpko.

Pieśń omywała ją ze wszystkich stron, natarczywa, przyzywająca. Księżniczka zacisnęła palce na krawędzi księgi. Przypomniała się jej mroczna, ciemna sala wewnętrznego przybytku w uścieskiej cytadeli, posępne psalmy pomorckich kapłanów i ona sama, skulona w pierwszej ławie, obok Wężymorda, przemarznięta do szpiku kości i na wpół przytomna z bólu, który zdawał się rozdzierać jej kolano, z dłońmi wczepionymi w pulpit tak mocno, aż pobielały kostki. To było zaraz po tym, jak ozdrowiała. Jeden z pierwszych dni, kiedy medycy pozwolili jej wreszcie wyjść z alkierza. Dopiero później z trwożliwych rozmów służebnych i podsłuchanych pogwarek strażników pojęła, że zachorowała w tamtą noc, kiedy Zird Zekrun objawił się w zgliszczach rdestnickiej cytadeli. Wówczas jednak, w podziemnej sali świątyni, zaciskała jedynie palce na krawędzi modlitewnika – nowiutkiego, obitego ciemną skórą modlitewnika do Zird Zekruna, który podarowano jej tego ranka – zapamiętale usiłując zapanować nad bólem i strachem.

Koronacja Wężymorda, przypomniała sobie. To była koronacja Wężymorda, więc medycy musieli posłać mnie do świątyni. Jednak nie potrafiła odnaleźć wśród wspomnień jego twarzy, kiedy wkładano mu na skronie żelazną koronę żalnickich kniaziów. Zird Zekrun musiał jeszcze być w Żarnikach, pomyślała, lecz pamięć nie podsuwała jej żadnych obrazów. Siedziała nieruchomo w półmroku. Obca. Jak kamień, pomyślała, jak kamień, który można wziąć do rąk i ogrzać własnym ciepłem, lecz nie można ożywić.

Podniosła głowę dopiero wówczas, kiedy ostra fala światła wpadła do celi. Przeorysza rozwarła szeroko okiennice i Zarzyczka dostrzegła, że wewnętrzny dziedziniec opactwa jest pełen ludzi. Pnie drzew okręcono girlandami splecionymi z barwnych kwiatów, wokół źródełka ziemia była zasłana różanymi płatkami. Orkiestra w krużgankach stroiła instrumenty do nowej melodii – wysoki starzec w kapturze przyozdobionym wzorem z drobnych muszelek dostrzegł przeoryszę i ukłonił się jej nisko, do samej ziemi.

Mateczka odwróciła się do księżniczki.

– Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego Wężymord pozwolił temu miejscu istnieć? – spytała cicho. – Nawet teraz, kiedy zakony pozostałych bóstw jeden po drugim wypędza się z Żalników?

Zarzyczka bez słowa potrząsnęła głową. Niech to zrobi, jeśli musi, pomyślała ze znużeniem. W żaden sposób nie mogę jej powstrzymać, niech więc powie, co musi powiedzieć, i zostawi mnie w spokoju.

– Ten dziedziniec – przeorysza przeniosła wzrok na roztańczony tłum pomiędzy drzewami – jest obrazem świata, księżniczko, obrazem świata takim, jaki przywykliśmy znać. Jedenaście drzew na znak jedenastu bogów i bluszcz, który je oplata, łącząc w jedno, a także źródło jasnej wody, bijące pośrodku ziemi. Kiedyś zobaczyłabyś podobne drzewa i podobne źródła w każdym spośród przybytków bogini, lecz większość z nich spalono, zaś te, które ocalały, obrócono na chwałę Zird Zekruna. A źródła jasnej wody… Wiesz, co się stało z pierwszym z nich, tym, nad którego brzegiem wymordowano żmijów. W klasztorach zaś źródła zasypano albo skierowano ku kuchniom, by móc wrzucać do nich nieczystości. Kapłani Zird Zekruna – uśmiechnęła się cierpko – bywają doprawdy wzruszający w pragnieniu, by pojęto rzeczy oczywiste.

– W Dolinie Thornveiin nie zobaczysz nic podobnego – podjęła. – Nawet teraz Pomorcy odważają się jedynie wysyłać listy, żądając, byśmy bezzwłocznie oddały cię w opiekę pomorckiego zakonu.

Księżniczka drgnęła niespokojnie: nie pomyślała o tym. Spodziewała się, że Wężymord będzie próbował ją odzyskać i sprowadzić, lecz zapomniała o sługach Zird Zekruna.

– Kiedyś, dawno temu, Dolinę Thornveiin nazywano po prostu Doliną Bogów – mateczka oparła się o ścianę, krucha i delikatna w habicie z białego płótna; jej splecione na piersiach palce wyglądały jak wyrzeźbione w półprzeźroczystym alabastrze. Tak samo będzie wyglądała w trumnie, pomyślała nieoczekiwanie księżniczka, złożą jej ręce w tym samym geście i upną welon w dwie nieruchome żałobne fałdy po bokach głowy. – Jest taka legenda, księżniczko, że właśnie w tym miejscu Annyonne ucinała niegdyś głowy Stworzycielom, aby nie mogli odrodzić się w żadnym ze światów. I kiedy krew bogów wsiąkła w ziemię, a cała okolica zmieniła się w jałowe, martwe pole, z wolna poczęli przybywać ofiarnicy. Ustanowiono klasztor ku czci wszystkich bogów, by nigdy nie zamilkły tu przebłagalne modły za to, co niegdyś uczyniono i co może się zdarzyć raz jeszcze. Legenda bowiem mówi – przeorysza podniosła na Zarzyczkę wypłowiałe, niebieskie źrenice – że kiedy w Dolinie Bogów ustaną modły, znów przyjdzie czas umierających bogów. Nie wiem, księżniczko, czy Wężymord wierzy w tę opowieść i nie dbam o to, jak długo możemy śpiewać pokutne pieśni w murach opactwa. Ale myślę, że on bardzo dobrze wie o jedenastu drzewach. I o tym, że jedno z nich jest martwe od wielu lat.

– Co mówicie, mateczko? – Zarzyczka odłożyła księgę.

– Mówię, że jedno z drzew uschło w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela – twardo powiedziała opatka – a każde z drzew jest jednym z bogów. Mówię, że Bad Bidmone nigdy nie powróci do Żalników, ponieważ w żadnym ze światów nie ma takiego miejsca, z którego mogłaby powrócić. Jest martwa jak uschnięte drzewo.

A dwa inne?, pomyślała ze strachem Zarzyczka. Dwa drzewa ogołocone z liści pośrodku lata – czy one także…?

– Nie – przeorysza odgadła pytanie. – Kiedy Fea Flisyon ułożyła się do snu w grotach Traganki, jedno z drzew zamarło, jakby przedwcześnie nastała zima. Drugie – zawahała się. – Nie potrafię odgadnąć, co stanie się z drugim. Od spichrzańskiego karnawału marnieje. Każdego ranka schodzę na dziedziniec, by sprawdzić, czy nie wypuszcza nowych pędów i boję się, że przypatrujemy się powolnemu konaniu boga, księżniczko. Dlatego, chociaż wiem, jak bardzo podobne ceremonie jątrzą kapłanów Zird Zekruna, rozkazałam, aby obchodzono hucznie Święto Kwiatów. Bo może się zdarzyć, że za rok nie będzie już co świętować.

– Nie wiedziałaś, prawda? – spytała nagle przeorysza.

– Wężymord nie powiedział ci, co naprawdę zdarzyło się w rdestnickim przybytku. Bogowie niechętnie opuszczają swoje dziedziny i jeśli coś zagnało Zird Zekruna w głąb żalnickiego władztwa, nie mogła to być rzecz błaha ani mała. Lecz sądzę, że sprawy potoczyły się wbrew jego zamysłom. Bad Bidmone umarła, zaś Zird Zekrun powrócił na Pomort bez tego, po co przybył.

– Bogowie nie umierają – sprzeciwiła się słabo Zarzyczka.

– Doprawdy? – przeorysza uniosła brwi. – Nie myl wiary z głupotą, księżniczko. Wiesz, że Zird Zekrun zwyciężył w Rdestniku, opanował władztwo Bad Bidmone, wyjął spod prawa jej sługi, zrównał z ziemią świątynie, zakazał obrzędów. A później powrócił na Pomort i przycichł niemal na dwa tuziny lat, jakby sumą jego pragnień było naznaczenie frejbitera kniaziem Żalników. Tak, później zaczęto głosić opowieści o obietnicach Zird Zekruna i o przemianie Wężymorda, lecz nie uwierzę, by pan Pomortu zwrócił się przeciwko innemu z bogów wyłącznie po to, by dopełnić przysięgi złożonej śmiertelnikowi. Po cokolwiek przybył, Zird Zekrun nieodwracalnie chybił celu i myślę, że stało się tak za przyczyną twojego brata, księżniczko.

– Był wtedy w przybytku – odezwała się księżniczka.

– Bad Bidmone często przywoływała go do siebie. Miał być kniaziem, dotykał Sorgo i rozmawiał z boginią. Zazdrościłam mu z całego serca.

– Nie było czego – brwi mateczki zbiegły się w grubą kreskę. – Bo na koniec właśnie tych dwoje stanęło wówczas na drodze Zird Zekruna. Dziecko i miecz.

– Gdyby zdołał go powstrzymać, Wężymord nie nosiłby żelaznej korony.

– Myśl, dziewczyno! – syknęła przez zaciśnięte zęby przeorysza. – Twój brat wyszedł żywy z kąciny Bad Bidmone z mieczem kniaziów na plecach. I cokolwiek zobaczyłaś w wieży Nur Nemruta, dziecko – dodała łagodniej – widok umierającej bogini napiętnował twojego brata znacznie dotkliwiej. Myślę, że właśnie dlatego Zird Zekrun nie przestał go tropić przez te wszystkie lata. Nie z powodu tronu Żalników, ale dlatego, że oglądał śmierć bogini.

Księżniczka ze świstem wciągnęła powietrze.

– Czy Koźlarz? – przemówiła z trudem. – Czy on… się zmienił?

– Nie wiem – mateczka potrząsnęła głową. – Nie wiem, czy rozumiesz, księżniczko: podobna rzecz nigdy wcześniej nie zdarzyła się w Krainach Wewnętrznego Morza.

Nie powiedział mi, pomyślała, czując, jak ogarnia ją dziwne odrętwienie. Nawet nie zająknął się, co naprawdę zdarzyło się w rdestnickim przybytku. Wiedział, jak bardzo okaleczył mnie pan Pomortu i bez słowa odesłał mnie z powrotem na dwór Wężymorda. Bez słowa…

– Dlaczego mi to wszystko mówisz, matko? Opatka zawahała się nieznacznie.

– Ponieważ przed świtem do opactwa przybędzie Wężymord – wyjaśniła wreszcie.

Ręce Zarzyczki drgnęły jak dwoje obcych, spłoszonych zwierząt. Więc to już, pomyślała ze strachem, już teraz. W samo Święto Kwiatów, nim przebrzmią do końca pieśni. Tak, Wężymord mógł wiedzieć o ceremonii ku czci bogini i z rozmysłem przybyć dzisiejszej nocy, abym dokładnie poznała różnicę pomiędzy marzeniem i światem, w którym włada Zird Zekrun.

Powoli podniosła się, machinalnie wygładziła suknię.

– Księżniczko… – zaczęła opatka.

– Chcę zostać sama, matko – odezwała się schrypniętym, martwym głosem. – Jutro wyjadę do Uścieży, ale teraz zostawcie mnie, proszę, samą.

– Przestań! – rzuciła ostro przeorysza. – Czy nie pojmujesz, że to, co ci uczyniono, jest w równym stopniu pułapką zastawianą na Wężymorda? Czy naprawdę nie pojmujesz, że żadne z nas nie może sobie pozwolić na litość…? – uczyniła urwany gest, jakby chciała ją zatrzymać w komnacie, która kiedyś, bardzo krótko, była celą Thornveiin, lecz zaraz przycisnęła ramiona do wyschniętej piersi.

Było prawie ciemno i raz po raz potykała się na schodach wiodących do różanego ogrodu, lecz drogę znała na pamięć i bez trudu odnalazła ławeczkę z białego kamienia. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo siedziała z rękoma grzecznie złożonymi na podołku i ściągniętymi łopatkami, jakby przypatrywało się jej całe uścieskie kolegium Zird Zekruna. Z dołu wciąż dobiegały pieśni dziękczynne, w oknach opactwa migotało światło i chyba nikt nie kładł się tamtej nocy. A wysoko, w różanym ogrodzie, grały świerszcze, a niebo było pełne gwiazd. Nie spostrzegła, jak zaczęła układać z nich kształt Annyonne, nakreślony srebrną farbką w księdze szalonej Thornveiin.

Kiedy mury opactwa zaczęły na nowo majaczyć w porannej szarości, usłyszała na schodach czyjeś kroki. Dopiero wtedy rozpłakała się – bezdźwięcznie, nie poruszywszy się ni odrobinę, choć jej mięśnie zesztywniały od porannego chłodu. Nie musiała się oglądać. To była ta sama ławka, na której Thornveiin siadywała w oczekiwaniu, aż wypełnią się boskie wyroki, a klątwa Fei Flisyon przybierze obiecany kształt. Miała wrażenie, jakby cień tamtej dawno pogrzebanej żalnickiej księżniczki przytaił się na krawędzi ławki, tuż za granicą jej wzroku, daremnie usiłując coś powiedzieć.

Ptaki zaczynały już śpiewać.

Wężymord przystanął o krok za nią i nie zapytał o nic. Ostatecznie, znali się bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny w Krainach Wewnętrznego Morza, więc długo pozwalał jej płakać.

– Zarzyczko? – powiedział wreszcie bardzo cicho.

– Zraniłam się – odparła niemal niesłyszalnie. – Cierniem róży.

Загрузка...