ROZDZIAŁ TRZECI

Pachołkowie z wysiłkiem wtaczali kolejne baryłki ciemnego spichrzańskiego piwa. Świąteczna uczta kupców sukiennych trwała od południa i część biesiadników dawno osunęła się na pokryte resztkami jadła stoły. Od zimna i wilgoci – bowiem siedziba sukienników czasy świetności miała dawno za sobą – z wolna zaczynało łupać Krawęska w kościach i podejrzewał, że przez resztę karnawału będzie leczył podagrę podróżnikiem. Jednakże zwyczaj wymagał, by zwierzchnik świątyni Nur Nemruta zaszczycał co okazalsze mieszczańskie biesiady, zaś tego roku kolejność przypadała na gildię sukienną i Krawęsek w żaden sposób nie mógł się wykpić.

Przyjęto go z pełnym uszanowaniem, a jakże; picie kwaśnego piwa i zydel u szczytu stołu, ot, cała parada, pomyślał z niechęcią Krawęsek. Jednak ponad wszystko rozjuszała go myśl, że musi siedzieć tu całe popołudnie, póki rajcy nie rozpoczną balu i rozradowana, spita hałastra nie pociągnie do ratusza. Tymczasem miasto wrzało, bulgotało jak sagan żuru. Krawęsek słyszał już, co się działo podczas pochodu na Rynku Solnym. Nie bez racji domyślał się w tym głowy Rutewki, jednakże Rutewka i jego knowania nie niepokoiły Krawęska zanadto. Przeciwnie, myślał, dobrze, że ktoś przetrzepie rajcom grzbiety, bo zaraz spokornieją i przytruchtają do świątyni po radę a pomoc.

Daleko bardziej trwożyły go pogłoski o ślepym żebraku, który się znienacka przypałętał do świątecznego pochodu i okrutnie zbuntował ludzi przeciwko świątyni. Co prawda rok w rok do Spichrzy złaziła się pokaźna liczba obłąkańców, bełkoczących o końcu świata i zapowiadających rychły upadek świątyni, więc miasto po trochu przywykło i zobojętniało. Ostatnimi czasy Krawęsek zaczął nawet podejrzewać, że proroków i durne babki podsyłają im sprytni kupczykowie z Książęcych Wiergów, którzy postroili własne jarmarki, więc wszelkie niepokoje podczas wrażych spichrzańskich targów były im bardzo na rękę. Jednakowoż tego roku karnawał był zgoła odmienny od poprzednich.

Krawęsek zapatrzył się tępo w jabłko zatknięte w pysku pieczonego prosięcia. Coraz wyraźniej pojmował, że pomorccy kapłani podkopali go sprytnie, niczym skrze – czka w jamie. Zrazu, wszystko jawiło się proste. Kiedy dowiedział się o powrocie syna starego Smardza, wydało mu się rzeczą rozumną, aby wspomóc Zird Zekruna w polowaniu na bluźniercę. Jednakowoż na razie Koźli Płaszcz nie wychylił czubka nosa z ukrycia i Krawęska pomału ogarniało zwątpienie, czy istotnie zawitał był do Spichrzy.

Była jeszcze wiedźma i czarnowłosy zbójca o byczym karku mordercy. Krawęsek zmarszczył brwi na wspomnienie dziwów, które wiedźma wygadywała o powierniczce Fei Flisyon przed księciem panem. I niejedno jeszcze powiedzieć by mogła, pomyślał ze złością, gdyby jej nazbyt rychło Zwajcy z tiurmy nie wywiedli. Zwajcy pospołu z rudowłosą niewiastą w obręczy dri deonema. Niewiastą, którą zwajecki kniaź mienił swoją córką. Jej imię – Szarka – pobrzmiewało w pamięci Krawęska dziwnym, głuchym echem. Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale niezawodnie je słyszał…

To nie są ludzkie sprawy, pomyślał, czując, jak wilgotny chłód przenika go do szpiku kości. Musi, jakoweś bóstwo porządnie namieszało, a my ninie jako kukiełki na patykach podskakujemy.

A podskakujemy, pomyślał z rozgoryczeniem, wszyscy pospołu. Żalnicka księżniczka, którą zbójcę próbowali za – szlachtować na stopniach cytadeli, książęca nałożnica, co przed świtem podcięła sobie żyły, a teraz ów ślepy żebrak, wygadujący przed pospólstwem, jako się szczuracy pobratali z kapłanami, a książę Evorinth gotowi przymierze ze Zwajcami.

– Milsze wam, widzę, nad owym prosięciem rozmyślania – szyderczo rzekł kapłan Zird Zekruna – niźli pogawędka z konfratrami.

– W rzeczy samej, trudno się od posępnych myśli otrząsnąć – odparł Krawęsek. – Szczególnie po tym, jak się pani Jasenka raczyła własną ręką zaszlachtować. Nie, żebyśmy po niej w świątyni zanadto płakali, ale ona przed śmiercią do księcia pisała, a dziwne i straszne rzeczy mu wyjawiła.

– Jakież to niby? – lekkim tonem odpowiedział kapłan Zird Zekruna.

– Ano takie – rzekł z hamowaną złością Krawęsek – żeście na nią sprowadzili opętanie i pod waszą mocą próbowała ubić żalnicką księżniczkę.

– A wy niczym głupie baby po przysiółkach byle plotce wiarę dajecie – skrzywił się kapłan pogardliwie. – Toż żadna tajemnica, że jakby się ów zamach na Zarzyczkę wydał, chcąc nie chcąc książę pan wysłałby Jasenkę na katowski pieniek. Nie dziw tedy, że powypisywała banialuków. Bo skoro księżniczki podstępem nie zarżnęła, to chociaż spróbowała potwarzami zgotować nową nienawiść między Żalnikami – a Spichrza.

– Wszystko to pięknie i prawda niezawodna – przytaknął Krawęsek zgryźliwie. – Tyle, wasza świątobliwość, że się na kłamliwym ścierwie pani Jasenki zgoła niebywałe znaki pokazały. Znaki skalnych robaków. I ja wam powiadam – podniósł głos, bo taka nim złość zatrzęsła, że zgoła przestał dbać, czy siedzący obok mieszczanie słyszą ich sprzeczkę – że tak być nie może! Nie zabywajcie, że tu jest Spichrza, a nie Pomort. Nie w swojej dziedzinie jesteście, tedy mi pomorckiej zarazy nie roznoście, a ludzi nie trwóżcie.

– Nie wasza rzecz – przerwał sucho pomorcki kapłan. – Widać musiała czymś książęca ladacznica Zird Zekrunowi zawinić.

Piętno na czole Pomorca poruszyło się nieznacznie:

Krawęsek odwrócił oczy, kiedy ciemniejszy, obły kształt z wolna przesunął się pod samą skórą. Widok brunatnych, znamion zawsze napełniał go odrazą. Nie powinno tak być, pomyślał, człowiek jest człowiek, rzecz śmiertelna a od bogów osobna. Zaś to, czym się Pomorcy chlubią, to ani błogosławieństwo, ani łaska żadna, jeno zwyczajne plugawe opętanie.

– Tyle powiadam – podjął twardym głosem – że nad Spichrza prawo Nur Nemruta. Baczcie, byście na siebie jego gniewu nie ściągnęli, bo się poczyna niespokojnie we śnie obracać. Tu nie Żalniki, mości konfratrze – dodał złośliwie – gdzie się ichniejsza bogini precz wypuściła, ziemię a człeka na zatracenie zostawiwszy.

– Co powiadacie o Nur Nemrucie? – Pomorcki kapłan spokojnie obgryzał baranią kość i ani mrugnięciem nie dał poznać, czy dosięgła go pogróżka. – Czyliż się do przebudzenia szykuje?

– Ani się ważcie o tym wspominać! – żachnął się Krawęsek. – Toż wiecie niezawodnie, że jego obudzenie plagi wszelakie i zagładę przyniesie. Tymczasem coraz bardziej niespokojny jego sen. Ledwo tegoroczne Żary nastały, osobliwe rzeczy poczęły się ludziom we zwierciadłach zwidywać.

– Ano – przytaknął z szyderstwem Pomorzec. – Książę pan wino w ogrodach wydaje bez umiaru, a co bogatsi mieszczany tłuszczę piwskiem raczą, tedy im się zwidy w każdym kącie roją.

– Tu nie o pijanej tłuszczy sprawa – odparł szorstko Krawęsek – ale o współbraciach moich, którzy o objawieniach mogą zaświadczyć. I wy im kłamstwa nie zadawajcie.

– Nie zadaję – kapłan Zird Zekruna spoważniał. – Wybaczcież, świątobliwy Krawęsku, inne u nas obyczaje i ludzie zgoła odmienne, tedy się waszemu karnawałowi napatrzeć i nadziwować nie mogę. Nikt w pomorckiej ziemi nie śmiałby włóczyć kapłańskich kukieł po placach, ani przeciwko zwierzchności podobnych plugastw wygadywać, jako tutaj zdarzyło mi się pod samą świątynią usłyszeć. Ale w słowa waszych konfratrów nie powątpiewam, przeciwnie, radbym się ich wywiedzieć. Jako we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, tako i na Pomorcie czujnie przysłuchujemy się przepowiedniom Śniącego. Jeśli nie sekretna to nowina, z pokorą ją przyjmę.

– Póki co sekretna – Krawęsek dał się nieco udobruchać. – Ale lada dzień między kramami powtarzać ją zaczną, jako to zwykle z przepowiedniami bywa. Onegdaj popod wieczór babina objawienie miała, prosta niewiasta z Gór Żmijowych, a stara jak grzyb i głuchawa po trochu. Wiecie, że tam zawdy współbracia między zwierciadłami chodzą i spisują świadectwa pątników, bacząc, by co sprytniejsi łotrzy fałszywie ludzi nie mamili. Tedy wypatrzyli babinę, jak stała przede zwierciadłem z głupawym uśmiechem i coś do siebie mamroliła. A potem się baba z nagła zatrzęsła, na ziemię upadła i straszliwie podrygiwać zaczęła.

– Taniec Nur Nemruta – mruknął pomorcki kapłan. – To ciekawe, konfratrze, nader ciekawe. Gadali mi bracia z Gór Żmijowych, że ostatnimi czasy całe sioła wyczyniają podobne hołubce, wolę Nur Nemruta głosząc i prorokując, ile wlezie. Żadne im nawet zwierciadła niepotrzebne.

– Ano – przytaknął Krawęsek. – Już żeśmy myśleli, że się ta herezja powoli utrzęsie i uspokoi po tym, jak jaśnie świątobliwa księżniczka z Książęcych Wiergów w spokojności sczezła…

– Nie wygadujcie przeciwko wiergowskiej księżniczce – przerwał z przekąsem Pomorzec. – Wszystkim wiadomo, że co do joty prawdę gadała. I choć wielu nie w smak jej słowa były, przyznacie, świątobliwy Krawęsku, że musiały od samego Nur Nemruta iść, bo on w ręku wszelką przepowiednię dzierży i rzeczy zakryte wyjawia.

– Takoż wiedźmy przepowiednie głoszą – skrzywił się Krawęsek. – A przecie nie od bogów wiedźmie wieszczby, jeno z krwi czarnej, zepsutej. I nie mówcie mi, żeście owej wiergowskiej suce wiarę dawali, bo ona zwiastowała nie tylko zagładę ludziom, ale i bogom śmierć a nowe przyjście Annyonne.

Pomorcki kapłan uśmiechnął się tylko krzywo, zaś piętno skalnych robaków znów zafalowało.

– A wasza babina cóż głosiła? – spytał, wygrzebując z półmiska pokrytą mięsem kość.

– Niewiele rzec zmogła – rzekł ostrożnie Krawęsek – bo od owego tańca zesłabła okrutnie. Ledwo wycharczała kilka wyrazów bratu naszemu, a potem po cichońku zdechła. Wiecie, jako człek w podobnych razach rozważny być musi, z początku tedy nie dawaliśmy jej za bardzo wiary. Tyle, żeśmy wieczorkiem parę tuzinów podobnych wypadków oglądali. Wszelakiego stanu ludzie i płci obojga. Jednaką rzecz głosili.

– Gadajcież wreszcie, konfratrze – zniecierpliwił się Pomorzec.

– Pomnicie starą gadkę, co ją na północy powtarzają? O tym, że zrazu umrze to, co wieczyste, a potem powróci to, co umarłe, a na końcu ziemia rozpęknie się w płomieniach?

– Ano. Na północy zawdy się rozmaite głupoty lęgną. Lud tam ciemny siedzi, słonko z rzadka ogląda, korzonków a grzybów rozmaitych się nażre, gorzałką siwą zapije, a potem cuda widzi. Żadna nowość.

– Tyle, że teraz podobne cuda w samej świątyni oglądano – rzekł posępnie Krawęsek. – Ledwo wczoraj miesiączek na niebo wyszedł, jakoby dur straszny ludzi ogarnął. Powiadam wam, konfratrze, żeśmy tu jako żywo niczego podobnego nie widzieli. Z tych, co wówczas w świątyni byli, ni jeden człek świecki się nie ostał, do ostatka proroctwo dech z nich wycisnęło. A jakie krzyki a płacze były – pokręcił głową. – I wszyscy zagładę bogów głosili. Zrazu rzecz całą w tajemnicy kazałem trzymać, a dzisiejszej nocki nie puszczać pątników do wieży. Ale przecie się prędzej czy później rozniesie.

– W tym was, konfratrze, objaśnić mogę – odparł kapłan Zird Zekruna – bo nie zda się rzeczy dłużej taić. Nie kłamali wasi pątnicy, ale też żadne to proroctwo. Bo się wczorajszej nocy Fea Flisyon własną mocą w sen pchnęła – baranie żebro wypadło z ręki Krawęska – choć jej uśpienie bardziej śmierci podobne niż snom Nur Nemruta. Zaraźnica odeszła. Musieli wasi pątnicy wyczuć, co się zeszłej nocy na Tragance wyprawiało.

– Biada nam! – szepnął pobielałymi wargami Krawęsek. – Oni odchodzą. Naprawdę odchodzą.

– Nie desperujcie, konfratrze, bo nie czas po temu – ofuknął go Pomorzec. – Nie w tym rzecz, że Zaraźnica odeszła, jeno z jakiej przyczyny. A przyczyna jest jedna. Rudowłosa dziewka, która nosi obręcz dri deonema.

– Ponoć ją Suchywilk córką swoją obwołał.

– Musiał mu który z bogów nieźle w rozumie nabełtać. Inna sprawa, że Suchywilkowa dziewka, czy też inna zgoła, zda się ją co prędzej pochwycić.

– Idźcież do księcia pana i o posłuchanie proście – nieco złośliwie rzekł Krawęsek, którego ciągłe pouczenia niezmiernie irytowały.

– I tuście znów, konfratrze, pobłądzili – uśmiechnął się kapłan. – Bo o poranku cała kompania, dziewka, wiedźma i zbójca na dodatek w miasto poszli. Suchywilk pono szaleje bez umiaru, że mu się ledwo odnaleziona córka wraz zapodziała.

Krawęsek zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że go Pomorzec sprytnie na hak przywieść próbuje, lecz wciąż fortelu nie rozumiał.

– Nie jest rzecz łatwa pojedynczą niewiastę w czas Żarów w Spichrzy wyłuskać – rzekł na koniec.

– Prawda – odparł spokojnie kapłan Zird Zekruna. – Ale jeśli ta niewiasta jest tym, co przypuszczamy, przed zmierzchem zawita do świątyni. I wasza głowa, aby się znów nie wymknęła.

– Trza straże przy bramie uwiadomić! – Krawęsek poderwał się z zydla.

– Poczekajcież, konfratrze – skrzywił się Pomorzec. – W tym cała rzecz, żeby dziewka do świątyni weszła i przed zwierciadłami stanęła. Bardzom ciekaw, jakie objawienie zgotowano córuchnie Suchywilka.

– A jeśli ona tam jeszcze co nowego pobroi? – zaniepokoił się Krawęsek. – Toż sami powiadacie, że Fea Flisyon…

– Z własnej mocy i własnego wyboru – przerwał oschle sługa Zird Zekruna. – Toż nie myślicie chyba, że pojedyncza śmiertelna niewiasta zdoła ukrzywdzić boga równie potężnego jak Nur Nemrut? Nadto, konfratrze – błysnął zębami nad baranią kością – bardzo to dla nas dogodna sposobność. Bo jeśli Śniący ześle na dziewkę wieszczy taniec, tedy wiecie, że ostanie się po nim słaba jako kocię…

– Albo martwa – mruknął Krawęsek.

– Toż wam chyba nie żal, konfratrze? – zadrwił. – Ale nie lękajcie się, nie zemrze ptaszka, wciąż ją obręcz dri deonema chroni. Każcie Servenedyjki w dole wieży porozstawiać, a pachołków takoż uwiadomcie. Niech w spokojności do wieży wejdzie, nie niepokójcie jej zawczasu. A potem obaczym…

Krawęsek przymknął spuchnięte od niewyspania powieki i nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony.

Co my czynimy, pomyślał z raptownym przestrachem, co my czynimy temu światu?


* * *

– Precz z księciem! – Zza rogu kamienicy z żółtego piaskowca wytoczył się doszczętnie pijany człeczyna w szpiczastym kapeluszu omotanym siną wstążką.

Koźlarz skrzywił się niechętnie i odsunął ochlapusa, który zażarcie, acz nieudolnie zamierzał się nań pokrzywionym sztyletem. Odkąd opuścili gościnną siedzibę hyclów, nieustannie napastowali ich spici do nieprzytomności tubylcy. Nie, żeby dopraszali się grosza na kolejną flaszkę, jak zwyczaj nakazuje. Przeciwnie, bez żadnego uważania dla dobrych obyczajów, bez powodu nijakiego, spichrzańscy pijusi popadli w nader krwiożerczy nastrój.

Za pierwszym razem, kiedy pod samą Bramą Sienną ogarnęła ich grupka wyrostków, Koźli Płaszcz próbował wdawać się w dyskusję, wszakże w żaden sposób nie potrafił wyrozumieć, czego chcą. Na koniec zniecierpliwiony Przemęka przyłożył najgłośniejszemu w łeb toporzyskiem, przypuszczając, że ów przykład ostudzi nieco resztę i przywiedzie do rozumu. Srogo się jednak omylił, bowiem niedorostkowie rzucili się nań kupą, wykrzykując przeciwko zwierzchności i księciu panu. Cóż, czas nie sprzyjał przetargom. Skończywszy rzecz całą, srodze zdumieni Koźlarz i Przemęka odciągnęli trupy w zaułek i pomaszerowali w miasto.

Nie uszli wszakże dalej niźli do Siennego Rynku, a napatoczyła się kolejna kompania. Takoż pijana, ale znacznie lepiej uzbrojona, bo przy bokach mieli porządne kopiennickie szarszuny. Po znakach na kapeluszach Koźli Płaszcz rozpoznał kilku czeladników nożownickich, ale większość miała paluchy wysmarowane siną farbą. Na widok Koźlarza i Przemęki zaczęli zgodnie pokrzykiwać w gwarze miejskiego pospólstwa i wygrażać im mieczyskami. Jasnowłosy pachoł, widać przywódca całej hałastry, zażądał bełkotliwie, aby niezwłocznie poprzysięgli na wszystkich bogów, że nie sprzyjają księciu Evorinthowi. Napastników była dobra gromada, więc Przemęka i Koźlarz uprzejmie spełnili żądanie, co bardzo tamtych uradowało. Odpytano ich starannie o księcia pana i rajców miejskich, których Koźlarz z głupawą miną, ale bardzo zajadle przeklinał. Po należytej porcji poklepywania się po plecach, przekleństw i przepijania z bukłaczków wyrostek o pszenicznych kudłach przykazał im trzymać się z dala od Siennego Rynku, bowiem, jako gadał, jeszcze się tam kamraci nasi z pachołkami tłuką. Następnie obdarowano ich sinymi wstęgami przyozdobionymi znakiem szubienicy i odprawiono.

– Precz z księciem! – powtórzył uparcie człowieczek, zaś kapelusz osunął mu się prawie na czubek nosa.

Wygnaniec spojrzał na niego uważniej. Jak spotkani wcześniej młodziakowie, musiał należeć do farbiarzy. I niezawodnie to owe Sine Kciuki naszykowały na przedmieściach ruchawkę, lecz książę nie spodziewał się spotkać jednego z nich tak blisko Rynku Solnego, gdzie zazwyczaj siedziało sporo książęcych pachołków.

– Precz, precz – odpowiedział, podtrzymując jegomościa, który coraz bardziej tracił rezon i równowagę. – A gdzieże twoi kamraci, ziomku?

– Gdziesik się widać zapodziali – wyznał tamten pogodnie. – Trocha na słonku przysnąłem, a jakem się obudził, już ich nie było. A wy skądże, ziomkowie, idziecie? I po co wam to wielkie toporzysko? – wymownie spojrzał na broń Przemęki.

– My prosty człowiek z lasu – odezwał się przeciągle Przemęka. – Dla pospólnej sprawy do Spichrzy ściągnęlim.

– Drwale takoż zacna profesja – pokiwał głową farbiarz. – I chłopy wy, widzę, należyte, rozrośnięte a silne. Nie zawadzi taka kompania w przygodzie, zwłaszcza takowej, którą my tu jaśnie księciu szykujemy. I wiela was z odsieczą idzie?

– Ze trzy tuziny – odparł Koźlarz, który z rosnącym zdumieniem przysłuchiwał się rewelacjom jegomościa w szpiczastym kapeluszu. – Tyle się z samego początku skrzyknęło, ale tyłem inni ciągną. Jeno miasta nie znamy, tedy rzeknijcie mi, ziomku, czy się gdzie tu w pobliżu książęcy pachołkowie nie pałętają?

– Wedle Rynku Solnego kręci się ich jako gzów – rzekł pijaczyna. – Ale my ich niezadługo ze szczętem zmożem, niech się jeno słonko niżej spuści. Przy murze wszystko nasze, jeno w Krowim Parowie Servenedyjki przylgnęły, ale póki my ich nie zaczepiamy, poty i one nas nie ruszają. A pod wieczór do samego księcia jaśnie pana pójdziem. Z a – pe – la – cy – ją – oznajmił z wyraźną dumą. – Sam Rutewka powiedział, że trza się wespół zebrać i apelacyją księciu w oczy zaświecić. Musi być jakowaś straszna rzecz ona apelacyją.

– Niezawodnie – zgodził się Koźlarz. – Pewnikiem się książę pan straszliwie zlęknie.

– Ajuści! – uradował się Siny Paluch. – Myśmy wszystko ze starszymi uradzili. Zrazu się po mieście rajcę potłucze, a strażników precz przepędzi. A potem samemu księciu bobu zadamy, bo się ze Zwajcami po kryjomu zmawia, a zemsty nam zacnej na szczurakach wzbrania. Powiadam wam… – zakołysał się niebezpiecznie. – Powiadam wam, wszystkich zniesiemy. Dworskie ladacznice, kapłaństwo sprzedajne – zapalał się coraz bardziej. – Księcia pana takoż! Jak on się z bezbożnikiem Suchym – wilkiem znosi, tedy on nie włodarz, ale zwyczajny zdrajca i bluźnierca obmierzły. I Servenedyjki, dziwki parszywe, pobijem. A co? Toć nie honor, żeby nas baby za pysk trzymały. Jak to w Sinoborzu gadają – zarechotał – biada temu domowi, gdzie krowa przewodzi wołowi. Popędzimy je precz, jeno kurz na gościńcu zostanie i smród. A potem nowy ład w mieście postroim, a co? Bez księcia pana, bez rajców zaprzedańców. Sami z siebie. Pospółkiem.

– A kiedyż ma ona szczęśliwa godzina nastać? – zaciekawił się Przemęka.

– No, to jest rzecz tajemna i wybrańcom jeno wiadoma – pijaczyna dumnie wypiął pierś. – Ale widzę, kamracie, żeś ty ze wszystkiem człek zaufany, tedy ci sekretnie rzeknę, żebyś po zmroku do książęcych ogrodów się prze – kradł. Jak jeno ten wielki bal nastanie, już my im tańcowanie zgotujemy a karnawał.

Po czym oddalił się, dumnie zataczając, wprost ku patrolowi książęcych drabów, który nadchodził środkiem ulicy. Przemęka i Koźlarz rozważnie skryli się w błotnistej bramie, patrząc z ukrycia, jak książęcy biorą pod pachy dzielnego farbiarza i zawracają ku rynkowi. Chwilę jeszcze słyszeli jego okrzyki. Potem urwały się w pół słowa, widać mu zniecierpliwiony pachołek przyłożył halabardą.

– Niedobrze – odezwał się Przemęka. – Musiał ktoś farbiarzy srogo podburzyć, a ich pod murami Spichrzy wielka gromada siedzi i bardzo mieszczanom niechętna.

– To akurat rzecz zwyczajna – mruknął Koźlarz. – Ale nie cieszy mnie bynajmniej, że ludzie wiedzą o Suchym – wilku. Bo tutaj – skinął głową, gdyż stanęli właśnie na skraju rynku – starczy byle iskra, by taki pożar zażegnął, co pod niebo strzeli.

Przemęka przystanął i z udziwieniem popatrzył po placu.

Korowód dawno minął Rynek Solny, znacząc drogę strzępami żółtych chorągwi, teraz doszczętnie stratowanymi, i skorupami glinianych figurek, którymi obrzucono tancerki. Jednak gapie bynajmniej nie rozpraszali się. Szczególnie ciasno było przy miejskiej fontannie, wypełnionej dziś ciemnym spichrzańskim piwem. Gromadka pijanych jegomościów w opadających na nosy czerwonych kapturach uwijała się żwawo, usiłując wyłowić nieszczęsnego kamrata, który wpadł do środka i nie dawał znaków życia. Pozostali pątnicy również nie marnowali czasu. Co śmielsi brodzili po pas w trunku i zachęcająco machali do przechodniów. Dziewka uliczna w żółtej kiecce, siedząc okrakiem na cembrowinie, czerpała piwo rozklepanym pantoflem i szczodrze raczyła nim kogo popadnie.

– Wciąż zamierzacie iść do świątyni? – po drugiej stronie placu Zarzyczka z powątpiewaniem rozejrzała się po kłębowisku.

Książęcy pachołkowie rychło przestali udawać, że usiłują zaprowadzić jakowyś ład. Krążyli wśród rozochoconego pospólstwa, bez przekonania wypatrując uprowadzonych z pochodu tancerek. Trzech najrozumniejszych lub też najbardziej leniwych bez zażenowania rozsiadło się przy fontannie i spokojnie pociągali piwsko z hełmów. Tylko wówczas, gdy przez ciżbę przeciągał patrol Servenedyjek, ludzie cichli i stulali uszy. W ów jeden karnawałowy dzień ustawały zwyczajne prawa i wojowniczki mogły swobodnie włóczyć się po mieście, aczkolwiek po prawdzie nie kwapiły się zanadto leźć we wrogą tłuszczę. Księżniczka dostrzegła ledwie ze trzy grupki niewiast w błękitnych płaszczach, jak przedzierają się przez rynek ku mniej zatłoczonym ulicom.

Pod karnawałową kukłą, zatkniętą na długiej żerdzi pośrodku placu, opasła mieszczka pląsała z o połowę od niej mniejszym człowieczkiem. Mizerak nosił oklapły kapelusz przybrany szeroką siną szarfą – Zarzyczka wypatrzyła wcześniej podobne w pochodzie pątników. Na końcach szarfy wymalowano czarny znak i teraz widziała go dokładnie. Znak szubienicy, którym w Krainach Wewnętrznego Morza piętnowano złoczyńców.

– O tak! – powiedziała Szarka. – Chcę pokłonić się Nur Nemrutowi Od Zwierciadeł w tę szczególną noc.

Obok odezwało się przyciszone świergolenie. Zarzyczka wzdrygnęła się na widok przyczajonego na ramieniu rudowłosej jadziołka. Przekrzywiwszy głowę, przypatrywał się księżniczce obiema parami miodowych oczu. Było to zdumiewająco natarczywe, prawie człowiecze spojrzenie. Niezbyt przyjazne, pomyślała z trwogą.

Ptaszysko potrząsnęło skrzydłami i Zarzyczka widziała, jak po oliwkowych lotkach ścieka kropla jadu. Wypaliła na kubraku Szarki niewielką, ciemną plamę.

Na szczęście, pątnicy zdawali się nie zwracać nań uwagi. W czas karnawału co bardziej ekscentryczne dworki obnosiły po mieście małpy, papugi i inne cuda, starannie przytroczone do właścicielek złotymi łańcuszkami, żeby ich nie skradziono w zamęcie. Tak więc jadziołek nikomu za bardzo nie zawadzał – póki siedział spokojnie, nie skrzeczał i nie rozglądał się po bokach. Ale Zarzyczka i tak czuła się nieswojo.

W tejże chwili od ulicy Garbarskiej rozległy się głośniejsze wrzaski. Na Rynek Solny wjeżdżała gromadka dworzan. Ciągnęli wolno i ostrożnie, żeby kogo nie potrącić, bo ścisk na placu był okrutny. Pomiędzy dworzanami Zarzyczka dostrzegła cztery panny z fraucymeru księżnej Egrenne, wszystkie na białych turzniańskich klaczach. Cała kompania była wystrojona do wieczornego balu. Niewiasty siedziały sztywno w wysokich siodłach, przyodziane w suknie z szafrannego pontału, ciasno sznurowane w stanie, lecz bardzo szerokie u dołu. Ku uciesze motłochu przywdziały wysokie, szpiczaste i rozszczepione przy końcach nakrycia głów. Była to moda nowa i ponoć przy – wleczona ze Szczeżupin, zaś kapłani po świątyniach srodze przeciwko nim wygadywali, zowiąc je „biesimi rogami".

Dworzanie takoż przybrali się szumno i strojno, nawet końskie rzędy pobłyskiwały od złotych ćwieków. Kubraki mieli cytrynowe, bogato naszywane złotą nicią, zaś noga – wice i birety ozdobione żółto – czarną szachownicą. Pierwszy jechał chłopak w błazeńskiej czapce z dzwoneczkami, siedział tyłem na mule i przygrywał reszcie na flecie. Jako się rzekło, ciągnęli z wolna, lecz traf chciał, że nie dość uważnie. Chłopaczyna właśnie urwał skoczną melodyjkę i teatralnie się kłaniał. Nie spostrzegł, kiedy muł potrącił koślawego żebraka. Podpierając się lipowymi kijami, bo jednego ramienia nie miał wcale, a drugie urzezali mu powyżej łokcia, jałmużnik pełzał na czworakach, by znienacka wynurzyć się przed co bogaciej odzianym pątnikiem. Popchnięty, zakwiczał przeraźliwie, gdy jeden z kijów odpadł i potoczył się pod końskie kopyta. Jednak najwyraźniej nic mu się nie stało, bo zaraz chyżo pierzchnął w tłum na pozostałych trzech kończynach. I na tym by się zapewne skończyło, gdyby dworka nie zaniosła się niemiłym, piskliwym śmiechem. Chłopiec zawtórował jej na flecie kilkoma prześmiewczymi nutami.

Zza platformy z karnawałową kukłą wytoczyło się sześciu człeka w ciemnych opończach, maskach diasków i kapeluszach ozdobionych szarfami ze znakiem szubienicy. Jeszcze dobrze nie przebrzmiał śmiech dworki w rogatym kornecie, jak jeden z diasków uchwycił wodze muła. Palce miał pokryte sinymi plamami.

– Nie zastępujcież nam drogi, dobrzy diaskowie – poprosił chłopak. – My się wam wedle zwyczaju karnawałowym mytem opłacimy – Wydobył z sakiewki parę groszy i rzucił je pod nogi zamaskowanego przebierańca.

– Wy się nam jeszcze czym innym opłacicie! – zarechotał bies. – Ot, skalmierskim winkiem, co je w bukłakach macie. A każda piękna panna niech z diaskiem wedle karnawałowej kukły kółeczko zatańczy. I po całusie da.

Jedna z dworek odwróciła się do towarzyszy i powiedziała coś z cicha, pokazując powalane farbą ręce diaska.

– Bacz, chamie, do kogo mówisz! – ryknął dworzanin.

Jednak chłopak na mule pojął, że przebierańcy ani nie kwapią się zbierać groszaków, ani nie zamierzają ustąpić. Odpiął od siodła pokaźny bukłak i podał przywódcy gromady.

– Wypijcie za nasze zdrowie, dobrzy diaskowie – powiedział ugodowo. – Zaś wedle tańcowania, to radzi byśmy wielce waszym towarzystwem dłużej się cieszyć, ale mus nam do cytadeli iść.

– Ona rogi ma, a ja rogów nie mam! – wybełkotał nagle jeden z przebierańców, najbardziej widać pijany, bo go z obu stron towarzysze podtrzymywali. – Tedy kiej ja diabeł, to ona diablica!

– Niechybnie niezgorsza zwada się gotuje – zauważył Przemęka, który z bezpiecznej odległości przypatrywał się zajściu. – Ruszajmy, póki czas, bo się nam może przydarzyć zła jakaś przygoda. Co byłaby rzecz głupia i niepotrzebna – ponaglił, kiedy książę ociągał się nadmiernie.

– Zdawało mi się przez chwilę – wyjaśnił Koźli Płaszcz – że w podcieniach po drugiej stronie rynku coś błyska… jakoby włosy tamtej niewiasty, co z nami przez Kanał płynęła…

– Musiały ci nieźle w pamięć zapaść, – Przemęka uśmiechnął się pod nosem. – A i dziewka takoż, skoro jej w takim tłumie wypatrujesz.

– Nie dowcipkujcie – mruknął Koźlarz. – To nie jest zwyczajna dziewka, którą można gdzie popod płotem, między pokrzywą i lebiodą poobracać, tylko kochanica Fei Flisyon, co jej znak na głowie nosi.

– I do znajomości z tobą bardzo się przyznaje – doda! Przemęka.

– Ano – potaknął Koźlarz. – I w tym cały kłopot, że z tej znajomości może być nielichy zamęt. Nic, nie ma co na darmo się rozwodzić. Trzeba do cytadeli iść, póki się tam cała miejscowa hołota nie przywlecze.

Dworzanie tymczasem ścieśnili nieco konie wokół dworek i zaczynali znacząco macać po rękojeściach mieczy. Tyle, że nie były to zacne, kopiennickie ostrza, tylko ciężkie, paradne rapiery, którymi nie tylko szyje, ale nawet sukno ciężko było siekać.

Zarzyczka przyglądała się zamieszaniu z mieszaniną przestrachu i zdumienia. Podobne rzeczy nie zdarzały się w Uścieży, gdzie Wężymord bardzo skrupulatnie baczył, aby pospólstwo znało swoje miejsce. Nie rozumiała też, dlaczego strażnicy miejscy, którzy zrazu pobłyskiwali w tłumie wypolerowanymi bechterami, zawczasu wynieśli się z rynku.

Natomiast chłopak na mule widać dobrze pojmował, w jakie terminy popadli, bo szorstko syknął coś ku dworkom. Dziewczyna w głęboko wciętej sukni zawahała się chwilę, ale posłusznie sięgnęła ku nakryciu głowy. Jej twarz, pokryta grubą warstwą bielidła, wydawała się kredową maską. Patrząc ponad głowami tłumu, odpięła kornet i rzuciła go przebierańcom z wymuszonym uśmiechem. Włosy miała splecione w drobniutkie warkoczyki – rozsypały się na plecach, podzwaniając srebrzystymi obejmami.

Pijany bies, rechocząc pochwycił zdobycz i wcisnął ją sobie na łeb. Inny pokłonił się nisko w podzięce przed dworką i z głośnym mlaśnięciem ucałował ją w skraj pończochy widocznej nad safianowym trzewikiem.

I wtedy, kiedy wyglądało, że cała rzecz rozejdzie się po kościach, z tłumu wypadła pokaźna, rozrośnięta w biodrach niewiasta w skórzanym fartuchu. W rękach trzymała ożóg i znienacka przyłożyła nim dworce.

– A masz, gamratko zatracona! – wrzasnęła ze złością i jeszcze raz potężniej uderzyła. – Jak się toto wymalowało, wypomadkowało krasno, nierządnica jedna! Balu im się zachciewa! Pląsać będą i na fleciku przygrywać, zwajeckie pachołki!

Spłoszona skalmierska klacz stanęła dęba, a jej równie przerażona pani wypuściła wodze. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ktoś pochwycił znarowionego wierzchowca i ściągnął kwiczącą dworkę z siodła. Zarzyczka dojrzała tylko, jak szafranowa spódnica pobłyskuje nad głowami tłumu coraz dalej w podcieniach rynku.

Mężna niewiasta tymczasem dźgnęła ożogiem jednego z dworzan, rudowłosego mężczyznę o wydatnym nosie. Ten odwrócił się z przekleństwem i kopnął babinę prosto w gębę, aż się nogami nakryła. Jednak diaskowie zaraz przyskoczyli jej na odsiecz.

– Precz z księciem! – ryknął ktoś potężnie.

Jeden z przebierańców wyprysnął spomiędzy końskich kopyt i wskoczył na siodło za kolejną dworką, słusznie mniemając, że z niewiastą łatwiej mu zgoła pójdzie, niźli z jej towarzyszami. Dziewczyna szarpnęła się bezradnie, ale bies ucapił ją krzepko w pasie i zasłoniwszy się niby pawężą, począł zza jej pleców wymachiwać krótkim mieczem.

– Ja ciebie, kurwi synu, jako kapłona na rożen nadzieję! – Baba z ożogiem podniosła się, twarz miała okrwawioną i brudną.

– Dobrze gadacie, matko! – wrzasnął kędzierzawy wyrostek w chałacie szkolarza sztuk wyzwolonych. – Toż oni wszyscy kapłony i sodomity, ni do wojny, ni do żeniaczki niezdałe! Warto im te pstrokate kurki poodbierać, toż im wygodzie nie potrafią!

Podjudzona niewiasta wyrwała pątnikowi garniec z piwem. Wychyliła trunek, a naczynie wdziała na łeb niczym hełm i złożywszy dworzanom prześmiewczy parat ożogiem, poczęła do nich przyskakiwać i kłuć. Ci oganiali się od niej jako mogli, ale coraz gęstszy tłum zastępował im drogę i napierał na konie.

– Ot, harcowniczka! – zaśmiał się karzeł. – Niby spokojne nasze spichrzańskie niewiasty, ale jak im kto na odcisk nadepnie, to nie dajcież bogowie, jaka w nie zaraza wstępuje.

Jakby było mało baby z ożogiem, uczepiony dworki bies ciął w łeb najbliższego dworzanina. Ten przechylił się na bok i zsunął z konia, czyniąc sposobną wyrwę w kręgu jeźdźców. Nie zwlekając, wysoki, chudy chłop w pątniczym kapeluszu pochwycił wierzchowca i przyłączył się do potyczki. Zaś kędzierzawy wyrostek również skorzystał z okazji i próbował się wgramolić na siodło za następną dworką. Dziewczyna okazała się jednak bardziej przytomna, a może losem poprzedniczki zachęcona do zajadlejszej obrony, bo odwróciła się i z zamachem walnęła go w gębę biczykiem.

Czwarta niewiasta nie miała szczęścia. Jeszcze dobrze nie zrozumiała, w czym rzecz, a pachoł z nożownickimi znakami na kapeluszu siedział za nią i wodze w ręce trzymał. Szarpnął klaczą i zgrabnie wywiódł ją na bok, podczas kiedy dziewczyna rozpaczliwie wzywała pomocy. Wnet wrzasnęła jeszcze donośniej. Bowiem gdy odjechali nieco od miejsca bijatyki, w której dobrze już młócono się po grzbietach – bynajmniej nie samymi ożogami – pachoł rozdarł wycięty przód jej sukni. Dziewczyna rozpłakała się bezradnie, co jeszcze bardziej tłuszczę ucieszyło. Ktoś podał pachołkowi bukłak wina, a ten począł lać jej wino do gęby. Dworka zakrztusiła się, czerwona struga pociekła po brodzie i obnażonych piersiach.

Dworzanie pojęli, że ani rozognionego pospólstwa nie odpędzą, ani uprowadzonych towarzyszek nie odbiją. I bez zwłoki rzucili się do mało rycerskiej, acz roztropnej ucieczki, porzucając na placu boju dwóch rannych kamratów i chłopaka na mule. Tego ostatniego gawiedź co prędzej zwlokła z siodła, obdarłszy z opończy, biretu i kubraka. W samej tylko koszuli i pstrokatych nogawicach powiedli go do walecznej niewiasty w skórzanym fartuchu, która całą bitkę rozpoczęła.

– Zobaczymy, matko, jak ci będzie teraz na fleciku przygrywał! – zarechotał ktoś sprośnie. – I czyli tylko na tym w drewnie wyrzezanym.

Baba wychyliła kufel piwska – bo też pątnicy podchodzili do niej licznie, winszując męstwa i racząc ją trunkiem – podkasała spódnicę i udarła z halki długi kawał materii. Zarzuciła ją chłopakowi na szyję, zasupłała i dla rozweselenia pospólstwa poczęła go wodzić po rynku niczym kozła na postronku.

Od strony fontanny darła się dworka, którą w międzyczasie jegomościowie w czerwonych kapturach obłupili do gołej skóry dla pospólnej rozrywki i wrzucili do sadzawki. Przebieraniec w masce diaska stał obok i flegmatycznie poprawiał spodnie.

– Co z nimi będzie? – Zarzyczka odwróciła spojrzenie.

– Będą miały nauczkę, żeby się w czas karnawału po mieście nie szwendać. – Karzeł obojętnie wzruszył ramionami. – Byle nazbyt głośno nie wyły i nie odgrażały się, nic im nie będzie! – zaśmiał się obleśnie. – Choć bez tego, żeby je pospolitacy wychędożyli należycie, na pewno się nie obejdzie. Szczęściem, nie nasze zmartwienie. Trzeba się zbierać do wieży Śniącego, bo potem maskarada w książęcych ogrodach będzie i insze igry rozmaite. Żal byłby je stracić.

– Przez tę chanaję spitą? – niepewnie spytała księżniczka.

– Poprowadzę was skrótem – ofiarował się zawsze usłużny karzeł. – Bo na książęcym trakcie ciżba będzie okrutna. Mają tam pogoń za Krogulcem gotować i zbierze się co niemiara ludu.

Skrót okazał się cuchnącym, zawilgłym zaułkiem. Dwa rzędy koślawych, odrapanych kamienic pochylały się nad przesmykiem tak wąskim, że wyciągnąwszy w bok ręce, Zarzyczka mogła dotknąć przeciwnych murów. Zza uchylonych dźwierzy wyglądały starowiny w ciemnych sukniach i włosach przesłoniętych wdowimi nawitkami, dzieciaki w kusych koszulinach dreptały w rynsztoku obok napuchniętego kociego ścierwa. Księżniczka ciaśniej ściągnęła poły płaszcza. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego miejsca. Szła powoli, unosząc suknię nad stosami nieczystości i starając się stąpać po wystających z błota grubo ociosanych kamieniach.

Wzdrygnęła się, kiedy zza na wpół zburzonego muru wychynęła ku nim gromadka tubylców. Czarnobrody opryszek oszacował sprawnie gromadkę i wyszczerzył przegniłe zęby. Szarka przesunęła się dwa kroki w lewo, tyle, ile pozwalała przyciasna uliczka i rozchyliła opończę, pokazując nabijany żelazem kubrak norhemnów i dwa szarszuny przy boku.

– Poszli won! – rzucił opryskliwie czarnobrody, zaś jego kompani, nie zwlekając, rozpierzchli się w zaułku. – Wyście wczora szajkę Charduta popod cytadelą usiekli – spode łba popatrzał ku Szarce. – Ja po nim płakać nie będę, ale spokojność tutejszej okolicy bardzo mi leży na sercu. Czego szukacie?

– Do świątyni idziem, łaskawy panie – uniżenie odparł karzeł. – Śniącemu się pokłonić.

Mężczyzna z powątpiewaniem podrapał się po głowie, wyłowiwszy dokuczliwą wesz. Zgniótł ją między poczerniałymi paznokciami, omiatając karła pogardliwym spojrzeniem: honor nie pozwalał mu ugadzać się z niewiastami, zaś jedyny w kompanii mąż okazał się niezdałym do miecza pokurczem w pstrokatym dworskim stroju. W obliczu owego dylematu czarnobrody stropił się i wyraźnie nie wiedział, co począć. Wspomnienie wczorajszej rzezi na schodach do cytadeli nakazywało ostrożność, a pod prześmiewczym wzrokiem ryżej niewiasty czuł, jak odchodzi go cała odwaga. Nadto miał jeszcze jeden problem. Konającą pod murem Servenedyjkę.

– Nie moja rzecz – oznajmił wreszcie, obojętnie popatrując nad ich głowami po dachach budynków. – Chcecie iść, to idźcie, ale wedle mojego rozeznania szykuje się nie byle ruchawka.

– Z czego rzecz podobną wnioskujecie, mój roztropny panie? – zaciekawił się Szydło.

– Anim pan, ani roztropny! Ale nie przestaniesz, pokurczu, szucić, rychło cię na dobre z konceptu obedrę – burknął złością. – Znów się te Rutewkowe buntowniki rozlazły, ludziom we łbach mącą. A tu jest z dawien dawna uczciwa złodziejska okolica, my się do polityki i inszych zbereźności nie mieszamy. Ja bym ich kazał na zbity pysk przegnać! Ot, dwie przecznice dalej Servenedyjki dopadli, nie wiedzieć po co. I na kogo się książęcy gniew obróci? Ano, na tego, pod czyim progiem Servenedyjki zdechły – dokończył z goryczą. – Tedy mówię: ostrożnie idźcie, a drogę przed sobą przepatrujcie.

Nim księżniczka zdołała cokolwiek rzec, odwrócił się na pięcie i niespiesznie odszedł. Szarka popatrzyła ku karłowi, który tylko wzruszył ramionami pod jej spojrzeniem.

– Skąd było wiedzieć, że i tu przylezą?

– Niedobrze – powiedziała szorstko rudowłosa. – Bardzo niedobrze. Bo okolica taka, że jeśli nas w wąskiej ulicy ciżba do muru przyprze, nie dość, że uciekać trudno, ale jeszcze i drzwi nikt nie otworzy, choćbyście płuca wykrzyczeli. Przyjdzie na moich mieczach i jadziołku polegać. Nic, teraz zawracać za późno.

Księżniczka wzdrygnęła się nieznacznie. Jakby w odpowiedzi, zza muru dobiegło na wpół zduszone jęknięcie. Nic innego, tylko ktoś nas próbuje zwabić w potrzask, pomyślała Zarzyczka, lecz wiedźma porwała się jak smagnięta batem i pobiegła w gruzowisko porośnięte gęsto pokrzywami i ognichą. Księżniczka uczyniła gest, jakby chciała ją zatrzymać, a z tyłu odezwało się plugawe przekleństwo karła, lecz rudowłosa już przeskakiwała nad stosem pogruchotanych dachówek. Chcąc nie chcąc, Zarzyczka podreptała za nią.

Osłonięta chaszczami, w płytkiej niecce pośrodku gruzowiska leżała niewiasta. Z początku Zarzyczka widziała jedynie wysokie trzewiki i nogi w podartych, okrwawionych nogawkach. Potknęła się na zdradliwym, ukrytym pomiędzy skorupami brukowcu. Na dźwięk kroków kobieta uczyniła rozpaczliwy wysiłek, aby odczołgać się głębiej w wysoką chachmęć. Księżniczka podeszła nieco bliżej i zobaczyła jeszcze coś. Niewiasta była Servenedyjką, choć ledwie ją rozpoznała. I była brzemienna, zaś poród wyraźnie się zaczął.

Wiedźma uklękła przy rodzącej, odgarnęła jej włosy ze spotniałej, naznaczonej upiornym tatuażem twarzy. Servenedyjka nieznacznie poruszyła ustami, lecz księżniczka nie usłyszała słów. Stała wśród chwastów, nie dbając o parzące ziele, niezdolna postąpić choćby krok. W uścieskiej cytadeli nie było wielu kobiet i nie potrafiła przypomnieć sobie żadnych narodzin. Prawda, że niektóre ze służebnych znikały z cytadeli, zaś klucznica czyniła cierpkie uwagi po każdych odwiedzinach okrętów frejbiterów. Lecz księżniczka nigdy nie zastanawiała się nadmiernie nad podobnymi rzeczami.

Dłonie Servenedyjki zadrgały kurczowo wśród drobnych kamyków, ślepo macając w poszukiwaniu sztyletu. Szarka wyjęła go delikatnie spod glinianej skorupy, wytarła ostrze o rąbek płaszcza i podała południowej wojowniczce. Servenedyjka zacisnęła obtarte do żywego mięsa palce na rękojeści i uspokoiła się nieco. Jej koszula nasiąkła żywą, świeżą czerwienią i księżniczka przypomniała sobie słowa czarnobrodego o Servenedyjkach poszarpanych nieopodal przez podbuntowaną tłuszczę.

Wiedźma bez słowa podłożyła pod głowę rodzącej zwiniętą opończę i dotknęła wydętego brzucha. Wojowniczka jęknęła boleśnie przez zaciśnięte zęby, kiedy piegowata niewiastka delikatnie uciskała brzemię. Zarzyczka przypatrywała się temu z rozszerzonymi od grozy oczyma. Rozumiała tyle, że zbyt późno szukać felczera czy choćby babki rozumiejącej się na połogach. Ból musiał był znaczny, bo Servenedyjka nie potrafiła powstrzymać zduszonego okrzyku, kiedy targnął nią gwałtowniejszy skurcz. Pod zamkniętymi powiekami jej źrenice zadrgały, policzki pokrywał pot zabarwiony krwią z szerokiego zadrapania na czole.

– Po co ona w miasto lazła? – burknął ze złością Szydło. – Trzeba było w alkowie siedzieć z akuszerkami w podobnych rzeczach obeznanymi, a nie włóczyć się samopas. Ot, zachciało się babie maskarady. Przez te hałasy jeszcze i my gardło damy!

Szarka przyklękła przy wojowniczce, mówiąc coś bardzo cicho w języku, którego księżniczka nie umiała rozpoznać. Później delikatnie rozchyliła resztki koszuli. Rana wciąż krwawiła obficie. Nawet gdybyśmy znaleźli medyka, pomyślała Zarzyczka, nie zdołamy jej pomóc. Ale dziecko… dziecko może być jeszcze żywe. Jakby rozumiejąc, wojowniczka uchyliła powieki. Jej oczy były ciemne i zeszklone bólem. Urywanym głosem, pomiędzy kurczami, powiedziała coś niemal niedosłyszalnie, a wiedźma pochyliła się jeszcze niżej i odwiecznym gestem ujęła jej rękę.

Na uliczce wrzasnął ktoś cienko, piskliwie i księżniczka odruchowo przykucnęła w krzakach. Szarka nakryła twarz Servenedyjki, tłumiąc jęk, i pytająco popatrzyła ku pobladłej wiedźmie. Rodząca wygięła się spazmatycznie, jej oddech przeszedł w charczenie.

– Za szybko – powiedziała przyciszonym głosem rudowłosa. – Dziecko rodzi się nazbyt szybko.

– Wody trza gorącej nagotować – karzeł z chrzęstem wyłamywał palce. – I płótna świeżego.

Wiedźma podniosła głowę i popatrzyła na niego z politowaniem.

– Skąd? – spytała roztropnie. – I po co?

– Tradycja – słabym głosem wyjaśnił Szydło, lecz na tym się konwersacja urwała, bowiem na widok ciemnej strugi krwi i wód płodowych karzeł posiniał i osunął się między wybujałe chwasty.

Ani Szarka, ani wiedźma nie obejrzały się.

– Odsuń się – powiedziała szorstko rudowłosa, klękając między kolanami Servenedyjki.

Księżniczka zacisnęła dłonie w pięści, nie czując nawet, jak paznokcie przebijają skórę. Oby wiedziała, co robić, powtarzała w myślach niczym modlitwę, oby wiedziała… Odwróciła spojrzenie, kiedy Zwajka wyjęła nóż. Nie słyszała już odgłosów szarpaniny w zaułku, tylko własny ciężki oddech. I zaraz później zobaczyła dziecko. Okrwawione, pokryte jakąś dziwną mazią. Nie wydało żadnego dźwięku, a wojowniczka leżała równie cicho na stercie pogruchotanych dachówek. Wiedźma ujęła je w ręce, odwróciła delikatnie, wytarła mu twarz rękawem sukni w kolorze burgunda. Dziecko poruszyło się nieznacznie. Miało wielką głowę o pomarszczonej twarzy, drobny tułów i doczepione pod dziwnym kątem nogi. Zapłakało czy też raczej zaskrzypiało słabiutkim głosem.

Nie podnosząc się z klęczek, Szarka zdjęła z szyi łańcuszek. Zarzyczka dostrzegła, że zdobi go jedynie prosty wisiorek w kształcie księżyca w nowiu. Rudowłosa wyszeptała coś i delikatnie położyła miesięczny sierp na piersi dziecka.

Noworodek rozprostował drobniutkie palce. W piąstce ściskał zastygłą grudkę krwi.


* * *

Pościg za Krogulcem przygotowano przy najwyższej z bram. Dwóch kapłanów stało za drewnianym pulpitem i z powagą spisywało imiona biegaczy. Byli wśród nich zarówno dziedzice szlachetnych, spichrzańskich rodów, mieszczańscy synowie, czeladnicy, jak i pospolity człowiek. Kapłani nie robili między nimi żadnej różnicy, kazali się tylko rozdziewać do koszul i nogawic. Bardzo też pilnie sprawdzali, czy nie ukrywają broni, bo się poprzednio nie raz trafiało, że zawodnicy, porzuciwszy Krogulca, poczynali się najzwyczajniej okładać kułakami, a od pięści rychło przychodziło do noży.

Sam zwyczaj pogoni za Krogulcem był równie stary jak Spichrza. Miejscowi gadali, że w czasach, kiedy narody osiedlały się w Krainach Wewnętrznego Morza, właśnie krogulec doprowadził ich przodków do podnóża Jaskółczej Skały. Miał się wiele dni unosić przed książęcym wierzchowcem, gdy zaś wreszcie na ziemi przysiadł, władca pojął niezawodnie, iż bogowie naznaczyli to miejsce na siedzibę jego ludu. Odtąd na pamiątkę dawnych czasów rokrocznie urządzano na świątynnym gościńcu wielkie zawody.

Ludzie ściągali dla owej rozrywki z całych Gór Żmijowych albo jeszcze z dalszych stron, bowiem szczęśliwca, który pochwycił Krogulca, ogłaszano Królem Żarów. Przez trzy następne dni sprawował władzę w mieście, czego znakiem były klucze do bram, które mu uroczyście i przy dźwiękach werbli rajcowie wręczali. Król Żarów dobierał sobie służbę spomiędzy żebraków i trefnisiów, odbywał w ratuszu prześmiewcze sądy i ogłaszał rozmaite edykty. Zazwyczaj były to jedynie zabawy, szumne i sprośne, lecz w gruncie rzeczy niewinne. Poborcy podatkowi chodzili po zasobniejszych kamienicach i zbierali daninę w trunkach i mięsiwie, w lektykach obnoszono co sławniejsze ladacznice, zaś okoliczne chłopstwo nie raz i nie dwa poturbowało zacnych mieszczan. Zdarzyło się jednak kilka razy, że po przywróceniu porządku straty były tak znaczne, że rozjuszeni rajcowie kazali cichaczem Króla Żarów utopić w studni na Rynku Siennym. Wprawdzie nikt ich na mordzie jawnie nie przyłapał, ale ludzie swoje wiedzieli. Odtąd spichrzańskie karnawały były jakby spokojniejsze.

Pościg za Krogulcem również nastręczał wiele niebezpieczeństw. Ptaszysko, jak to ptaszysko, nie baczyło na godność ani urodzenie zawodników i gnało, gdzie popadnie, podfruwając, na ile mu pozwalały podcięte zawczasu skrzydła. Sami zaś zawodnicy w walecznym zapale też się zanadto po bokach nie rozglądali. Zdarzyło się, że przestraszony Krogulec wpadł na świątynny dziedziniec, co skończyło się potłuczeniem wielu znamienitych posągów i poturbowaniem kilku nader szlachetnych mnichów. Innego razu jakiś bardziej chyży ptak podfrunął nieco wyżej, zaś pościg ruszył za nim po dachach bez najmniejszego wahania. Wtedy właśnie najstarszy syn burmistrza haniebnie skręcił kark, wpadłszy do miejskiego wychodka, gdyż leciwe dachówki nie utrzymały jego ciężaru.

Mimo wszystko, zabawa była przednia. Tratowano stragany i siebie nawzajem. Wbrew wszelkim zakazom zawodnicy bez żenady okładali się pięściami. Wedle zadawnionej niechęci, gromady tubylców tłukły przybyszów z Gór Żmijowych, którzy odpłacali im z równą zaciekłością. Żacy gnali ławą, tratując wszystkich po równo. Rozstawieni wzdłuż gościńca grajkowie dęli w trąbki i fujarki. Grały werble. Wychylone z okien mieszczki zachęcały zawodników do usilniejszych wysiłków, czyniąc nader hojne obietnice.

Przerażony krogulec mknął, ile sił w nogach.

Takoż i tego roku wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Niby miasto było w żałobie, ale nikt nie zamyślał odwoływać pościgu za Krogulcem. Kapłani słyszeli już to i owo o tumulcie na Rynku Solnym, ale nie chcieli jeszcze bardziej pospólstwa rozjuszać opieszałością czy, tym bardziej, jakimi przeszkodami. Przy tym nie obawiali się zanadto o własne bezpieczeństwo, bo we wszelkich terminach spichrzański ludek miał godziwe poszanowanie dla sukni duchownej i świątynnych zostawiał w spokoju.

Jakkolwiek więc kapłani spostrzegli, że wśród zawodników aż roi się od przebierańców, skrywających twarze pod maskami rozmaitego plugastwa, nie przejęli się tym nadmiernie. Nie strwożyły ich też pogłoski o dziwnym żebraku, który jakoby prowadził świąteczny korowód i nader dziwaczne herezje wygadywał. Byli prostymi świątynnymi mnichami, mieli swoją robotę i czynili jej zadość. Rozumieli, że prędzej czy później świątobliwy Krawęsek dopadnie bezbożnego żebraka, zaś książę Evorinth rozprawi się z przywódcami tumultu. Ostatecznie, podczas spichrzańskich karnawałów zawdy się nieco ludziska kotłowali.

Przed bramą, na przystrojonym żółtym suknem i suto przybranym kwieciem podeście szlachetna Nawojka, burmistrzowa córka, niecierpliwie czekała chwili, kiedy będzie mogła dać znak rozpoczęcia wyścigu. Zaszczyt ów spotkał Nawojkę pierwszy raz w życiu, dlatego bez sprzeciwu znosiła ścisk, gwar i nieznośny zaduch pachnideł. Na dodatek lampiony, którymi suto obwieszono podium, kopciły niemiłosiernie. Była to ozdoba nader niebezpieczna. Z tuzin lat wcześniej zdarzyło się bowiem, że całe podium stanęło w płomieniach, kiedy mocniejszy podmuch wichru przewrócił jedną z oliwnych lampek. Chorągwie z wizerunkami żmij ów i żółte płótno, którym przykryto drewnianą konstrukcję, zajęły się bez zwłoki i jedynie dzięki przytomności Servenedyjek udało się uratować większość przerażonych patrycjuszek.

Jednakże dzisiejszego dnia pogoda była bezwietrzna, co bynajmniej nie sprzyjało stłoczonym na podium niewiastom. Matka Nawojki, gruba i przedwcześnie postarzała niewiasta, dyszała ciężko, z całego serca przeklinając męża, który zmusił ją, żeby dla uczczenia święta włożyła ciężki płaszcz ze złotogłowiu. Była spokojną, zgodliwą kobietą. Urodziła małżonkowi jedenaścioro dzieci, z których piątka szczęśliwie dożyła dojrzałego wieku, i nigdy nie narzekała na jego skąpstwo czy kłótliwość. Jednakowoż w poranek Żarów nieodmiennie budziła się w swarliwym, posępnym nastroju. Nienawidziła świąt.

Wreszcie szlachetna Nawojka upuściła chusteczkę. Był to gest o tyle bzdurny, że pościg i tak rozpoczął się wtedy, kiedy kapłani zdołali przekonać opornego Krogulca, aby przyłączył się do ceremonii. Wylękłe ptaszysko zaszyło się bowiem w najdalszym krańcu klatki i za nic nie chciało wyjść, trzepocząc świeżo podciętymi skrzydłami i zajadle broniąc kryjówki. Na koniec podziobani do krwi słudzy Nur Nemruta wezwali na odsiecz Servenedyjkę, która, nie żywiąc większej nabożności wobec spichrzańskich obyczajów, podniosła kojec do góry i zwyczajnie wytrząsnęła Krogulca.

Zawodnicy rzucili się za nim rycząc i pohukując. Kiedy tuman kurzu opadł nieco, pokazało się, że przed bramą leży trzech poturbowanych pątników. Jeden ściskał złamaną nogę i donośnie przeklinał Spichrze, Żary, Krogulca i Nur Nemruta pospołu, za co go zaraz kapłani kazali wrzucić do świątynnego loszku, bo nieszczęście nieszczęściem, ale bluźnić nie Iza. Drugi nie ruszał się za bardzo, widać dokładniej stratowany, ale dychał jeszcze, więc go poniesiono do szpitala. Trzeciemu spomiędzy łopatek wystawała drewniana rękojeść, więc przewodzący kapłanom tylko obojętnie wzruszył ramionami.

Nawojka przyłożyła do nosa chusteczkę. Oczy jej łzawiły od kurzu, stan sukni z żółtej kitajki uwierał nieznośnie i wszystko było nie tak, jak należy. Pościg gnał gdzieś daleko w dole gościńca i rozżalona dziewczyna pojęła, iż miejsce na podium, aczkolwiek wielce zaszczytne, bynajmniej nie oznacza, że zobaczy coś ciekawego.

– Co teraz? – spytała matkę. – Długo będziemy sterczeć na słonku?

– Jak się trafi bardziej chyży Krogulec – odparła zrezygnowana – to i do zmierzchu.

– Pić mi się chce – poskarżyła się dziewczyna. – Gorąco straszne. I ścisk.

– Masz. – Burmistrzowa, która zawczasu naszykowate pokrzepienie, ukradkiem wyjęła zza pazuchy manierkę. – Tylko ostrożnie i powoluśku, bo to jest mocny napitek. I ojcu nie gadaj, boby mnie ze skóry obdarł.

Tymże sposobem Nawojka pokosztowała słynnej sinoborskiej gorzałki, którą pono pędzono na żmijowym zielu. Zrazu zrobiło się jej ciemno przed oczami i tchu nie mogła pochwycić, ale potem wszystko, i zgraja niewiast wokoło, i zapylony gościniec rozmazały się z lekka i zatarły. Z nagła zrobiło się jej jakoś tak… dobrze. Ot, jaka matka mądra, pomyślała ciepło, jaka zapobiegliwa. Nie mogła się doczekać, kiedy opowie sąsiadkom, jak to siedziała na wysokim podium u świątynnej bramy, pierwszy raz w życiu racząc się prawdziwą gorzałką.

Jednakowoż nie był to wcale koniec sensacji, które czekały Nawojkę podczas spichrzańskich Żarów.

Obeznane ze świątecznymi zwyczajami niewiasty spokojnie zagłębiły się w babskich pogwarkach. Wiadomo było, że ptaszysko nie ucieknie, a w międzyczasie nadarzała się wyśmienita sposobność, by wymienić najświeższe plotki, pogawędzić o zadziwiającej śmierci książęcej faworyty i pobiadać nad napadem szczuraków. Co bardziej zaradne mieszczki wyciągnęły koszyki z jadłem. Nawojka z wdzięcznością przyjęła kurze udko i poczęła je ogryzać, starając się bacznie łowić plotki. Zazwyczaj matka nie pozwalała jej przysłuchiwać się podobnym sprośnościom, a już na pewno nie opowieściom o książęcej rozpuście. Teraz jednak burmistrzowa, otumaniona nieco sinoborską gorzałką, zdawała się nie dbać o morale córki i, mimo ciasnoty i gorąca, Nawojka znów poczynała myśleć, że Żary nie są jednak najgorsze.

Z poczerwieniałymi z przejęcia uszami przysłuchiwała się właśnie, co też książę pan czynił podczas sławetnych biesiad, na które zapraszano mieszczki bez panów małżonków, kiedy w dole gościńca dały się słyszeć donośne wrzaski. Wcale im tak długo nie zeszło, pomyślała z pewnym rozżaleniem, bo rozumiała wybornie, że nie usłyszy nic więcej o dworskiej wszeteczności, a w każdym razie nie przed następnymi Żarami. Zaraz jednak ciekawie wychyliła się ku nadchodzącym. W ręku wciąż ściskała koronę Króla Żarów. Ciekawe, jakiż on będzie, pomyślała.

Tamci zaś podchodzili coraz bliżej i rychło Nawojka dostrzegła, że wielu przywdziało ciemne opończe. Nie było to właściwie zakazane prawem, bo tylko podczas pościgu zawodnicy winni rozdziać się do koszul i nogawic, ale zdumiało dziewczynę, bo doprawdy gorąc był należyty. Zobaczyła także, że nie przystroili kapeluszy żółtymi wstęgami, kolorem Żarów, tylko długimi, sinymi szarfami. Nawojka nie śmiała spytać o nie matki, aby się przypadkiem z nieobyciem nie wydać. Na szczęście nadchodzący nieśli na ramionach człeka, który dzierżył w ręku ptaszysko. Przynajmniej to było, jak trzeba.

A potem znów stało się coś strasznie dziwnego. Ledwo ustawiona wedle podium orkiestra zagrała paradną melodię, zaś Nawojka stanęła u szczytu schodów, po których miała powoli zejść ku zwycięzcy i włożyć mu na głowę koronę, gromada w ciemnych płaszczach rzuciła się ku świątynnym drabantom. Kilka Servenedyjek w błękitnych opończach zastąpiło im drogę, tnąc i siekąc bez żadnego zmiłowania, ale było ich zbyt mało. Samym rozpędem tłuszcza pchnęła je, przyparła do bramy i żywcem rozdarła. Paru kapłanów zwyczajnie zadeptano, a tych, co usiłowali przez furtkę umknąć ku świątynnym dziedzińcom, szparko wyłapano i związanych ciśnięto wedle bramy.

Wszystko działo się bardzo prędko. Nawojka stała na szczycie schodów i z na wpół otwartymi ustami gapiła się bezmyślnie, jak wyżynano służbę jej ojca. Pachołkowie bronili się nieco dłużej, ale nożowniccy czeladnicy nie ustępowali im w obracaniu żelazem.

Podczas całego zamieszania zwycięzca pościgu spokojnie stał pośrodku placyku. W ręku wciąż trzymał Krogulca: głowa ptaszyska żałośnie kołysała się na złamanym karku. Nawojka przypatrywała mu się z mieszaniną strachu i ciekawości. Patrzyła na krzywe, patyczkowate nogi w ciemnych pończochach, na zapadłą pierś i wychudzone oblicze, i nie potrafiła uwierzyć, że ten mizerny człeczyna istotnie doścignął Krogulca. Słyszała, jak za jej plecami niewiasty wrzeszczą ze strachu. Jak Radlina, małżonka jednego z najznamienitszych mistrzów rzeźnickiego cechu, ze zdławionym okrzykiem chwyta się za wydęty ciążą brzuch i powoli osuwa w ramiona mieszczek. Jak inna niewiasta, rozpaczliwie zawodząc litanię do Nur Nemruta, próbuje uklęknąć w ciżbie.

Jednak uwagę Nawojki pochłaniał bez reszty ów nie – wydarzony człowieczek. Zwycięzca pościgu za Krogulcem.

Usiłowała sobie przypomnieć, skąd pamięta jego twarz. Ten wielki nos, ozdobiony u nasady brunatną brodawką, musiała go wcześniej widzieć. Miała wrażenie, że jeśli sobie przypomni właściciela nosa, zrozumie również całą resztę tego dziwnego widowiska.

Dwóch przebierańców w maskach karnawałowych biesów podbiegło do podium, uwiesiło się na jednym z podpierających go słupów i z całej siły nim zatrzęsło. Konstrukcja zachybotała się niebezpiecznie, a niewiasty zaczęły jeszcze bardziej przejmująco wzywać ratunku. Nawojka mocniej zacisnęła palce na koronie Króla Żarów. Wypełniony oliwą lampion, jeden z wielu, którymi obwieszono świąteczne podium, zakołysał się i zatoczył łuk tuż przy jej twarzy, aż poczuła gorąco na policzkach.

– Nuże, urżnąć łby dzikuskom i poobnosić po placach – rozkazał piskliwym i zgoła mało groźnym głosem zwycięzca pościgu. – Niech ludziska wiedzą, że i Servenedyjki można utrupić, trza się tylko lepiej postarać. A potem obedrzeć dziwki z niebieskich szatek i rzucić wedle ruczaju, niech je psi rozwłóczą. Tam ich miejsce.

Nawojka zmarszczyła brwi, kiedy potężny łysy dziadyga urzezał głowę pierwszej z południowych wojowniczek. Nie dlatego, żeby szczególnie kochała Servenedyjki. Kiedy przejeżdżały pod kamienicą jej ojca, nawet nie bardzo śmiała patrzeć na ich wytatuowane siną farbą oblicza. Co prędzej składała palce w odstraszający złe znak, bowiem wierzyła święcie, że spojrzenie Servenedyjki może sprowadzić zły urok, krosty albo i czerwoną gorączkę. Ale to jednak były Servenedyjki. Zawsze, odkąd pamiętała, jeździły po świątynnym gościńcu w swoich błękitnych płaszczach i ze srebrzystymi szabelkami u pasa. Były jedną z owych niezmiennych rzeczy, które pozwalają wierzyć, że świat pozostanie taki, jaki powinien być.

Jak to, że jej ojciec, szlachetny burmistrz, w domu nazywany zwyczajnie Kudłaczem, wróci wieczorem z ratusza, posadzi ją sobie na kolanach, wsunie w rękę kawałek miodowego ciasta i powie, że wszyscy mówili, jak pięknie wyglądała na podium, kiedy wkładała koronę na głowę Króla Żarów. A następnego dnia Nawojka wdzieje tę samą suknię z cyraneczkowej kitajki i pójdzie wraz z matką odwiedzić dom kupca korzennego. Będzie sączyła napar z rumianku, ponieważ kupcowa uważa, że napar z rumianku jest najzdrowszy dla młodych panien. I będzie uprzejmie słuchała, jak jej najstarszy syn rozprawia o cenach cynamonu i wanilii, choć tak naprawdę oboje wiedzą doskonale, że ich ojcowie domówili się zeszłej zimy i najpewniej przed jesienią będą zrękowiny. Nawojka jednak nie zdradzi się z tym ani jednym słowem, mimo że chciałaby zapytać tego wysokiego, czarnowłosego chłopca o coś o wiele istotniejszego niż szczeżupiński statek z imbirem, który spóźnia się już drugą niedzielę. A potem ten chłopak, równie zakłopotany jak ona, powie Nawojce, że jej warkocze połyskują niczym suknia z kitajki – co oczywiście nie jest prawdą, bo Nawojka ma włosy beżowe i całymi dniami praży je na słońcu, żeby choć trochę pojaśniały, ale chłopcy mają zwyczaj mówić podobne rzeczy.

Nie, nie martwiła się, że coś pójdzie nie tak, jak należy. Prawda, może wybuchnąć wojna, a syn kupca korzennego zgubi się bezpowrotnie pomiędzy Górami Sowimi. Podobne rzeczy zdarzały się i będą się zdarzać, jednak Nawojka wiedziała, że rychło ojciec wyszuka jej nowego narzeczonego. Jeśli zaś książę Evorinth rozkaże burmistrzowi pociągnąć z wojskiem przeciwko zwierzołakom – choć Nawojka doprawdy nie rozumiała, jaki pożytek ktokolwiek mógłby mieć w nagłej potrzebie z jej ojca, który, obudzony w środku nocy okrzykiem: „Złodzieje!", odwraca się jedynie na drugi bok i nakrywa głowę poduszką – miała jeszcze wielu braci, którzy będą się o nią troszczyć, póki trzeba. Być może zostanie szybko wdową albo umrze w połogu, ale taki jest porządek świata. Najpewniej jednak przeżyje jeszcze długie lata, a na koniec, kiedy będzie stareńką, trzęsącą się babiną, opowie swoim wnuczkom, jak stała przed bramą przybytku w odświętnej sukni i jak włożyła koronę na głowę Króla Żarów.

Rzetelnie przygotowała się do swojego losu. Znała liczby i litery, w razie potrzeby mogła pomóc małżonkowi w kantorku albo nawet wyręczyć go w spisywaniu ksiąg. Wyuczono ją też niezawodnych sposobów leczenia biegunki i wielu innych drobnych chorób, zaś w wyszywaniu nie dorównywała jej żadna z mieszczańskich córek. Kiedy matka jechała odwiedzić posiadłości krewniaków, Nawojka bardzo zgrabnie zarządzała służbą, zaś obejście burmistrza nie należało do najmniejszych. Miała wiele przyjaciółek i często prowadziła korowód podczas wiosennych tańców. Służebne odnosiły się do niej z szacunkiem, zaś kapłani z wieży Śniącego, którym czasami przynosiła domowe wypieki, nazywali ją córką. To było dobry los, lepszy niż to, co spotykało większość spichrzańskich dziewcząt. Nawojka wiedziała o tym i nigdy nie zapomniała podziękować zań Nur Nemrutowi w wieczornych modlitwach. Lecz w istocie wierzyła, że tak właśnie powinno być.

A teraz, kiedy łysy dziadyga począł sprośnie podrygiwać nad obdartym z niebieskiego kubraka ciałem wojowniczki, czuła, jak fala mdłego, słodkawego obrzydzenia powoli podchodzi jej do gardła.

Matka pociągnęła ją za łokieć, coś piskliwie szepnęła. Zaś Nawojka, która nigdy wcześniej nie była nieposłuszna, odtrąciła ją, ostrożnie i bez złości. Ojciec uczynił ją Królową Żarów i zamierzała się wszystkiemu dokładnie przypatrzeć.

Zwycięzca pościgu rzucił zdechłego krogulca obok ciała Servenedyjki. Było w tym geście coś potwornie obelżywego.

Przypomniała sobie. Wołali go Rutewka i kiedyś zasiadał w radzie miejskiej obok jej ojca. Potem książę skazał go na wygnanie, ale Nawojka nie wiedziała dokładnie, dlaczego. To były sprawy mężczyzn, ściszali głos, kiedy wchodziła do izby z nowym dzbanem miodu, zaś Nawojka nie miała we zwyczaju podsłuchiwać pod drzwiami. Nie myślała wiele o Rutewce, nawet wtedy, kiedy służebna podrzuciła jej ukradkiem wierszowany pamflet, w którym gromił rozpustę księcia pana. Nawojka cnotliwie rozkazała wrzucić nie przeczytany pergamin do ognia i nie wspominała o nim więcej. To właśnie z powodu takich ludzi jak Rutewka jej ojciec przesiadywał całymi dniami w ratuszu miejskim. Nawojka była dobrą córką i nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.

Gdy kiedyś spytała, Kudłacz pogłaskał ją po włosach i przykazał, żeby nie zaprzątała sobie głowy podobnymi bredniami. To podły człowiek, powiedział, nie przystoi, żebyś o nim myślała.

Jednak dzisiaj stała z koroną Króla Żarów w zaciśniętych wilgotnych palcach na szczycie wysokich schodów, ponad placem, na którym tłuszcza rzucała głowami pomordowanych wojowniczek. I nie było przy niej ojca. Ani żadnego z braci. Ani nawet czarnowłosego syna kupca korzennego. Wszyscy zostali w ratuszu, gdzie przygotowywano wielką świąteczną zabawę.

Za plecami Nawojki pani Radlina krzyknęła ostro. Dziecko, którego oczekiwała z końcem lata, nigdy nie miało się urodzić.

Zaufani Rutewki wywlekli na środek placu kilku związanych ludzi. Było wśród nich trochę mieszczan, dwóch rajców, którzy mieli wygłosić mowę do Króla Żarów, i inni, których Nawojka nie rozpoznawała. Rutewka coś mówił, tłuszcza wrzeszczała i ciskała w więźniów kamieniami. Potem poprowadzili ich do mosiężnych pierścieni przy bramie, gdzie zwykle wiązano konie. Kazali im opuścić spodnie, a trzech nożownickich czeladników zaczęło flegmatycznie wymierzać baty.

– Nie, proszę, nie! – krzyknęła jedna z kobiet, kiedy jej mąż przewrócił się pod nawałem uderzeń, ale nikt nie zamierzał słuchać. Przeciwnie, oprawca tym zajadlej smagnął leżącego.

To nie powinno tak być, pomyślała nagle bardzo wyraźnie Nawojka. Nie powinno się robić tych wszystkich rzeczy z trupami Servenedyjek i nie powinno się paradować z obciętymi głowami książęcych pachołków. Nie powinno się straszyć brzemiennych kobiet ani smagać rajców u świątynnej bramy. Nie powinno się nazywać Królem Żarów kogoś, kto każe takie rzeczy robić.

– A teraz – powiedział Rutewka, kiedy skończyli biczowanie. – Teraz pójdziemy do ratusza poprosić wielmożnych rajców o miejskie klucze. Ale pierwej zabawimy się z rajcowymi ladacznicami. Dla mnie będzie – rozejrzał się bacznie po struchlałych niewiastach i jego wzrok spoczął na Nawojce – ta smarkata.

Zaczął powoli wchodzić na podium. Nawojka wciąż stała na szczycie schodów, spokojna, z głową lekko przychyloną na ramię i ściągniętymi brwiami. Przyłożyła do piersi lewą rękę, kurczowo zaciśniętą na koronie Króla Żarów. Nie zasłużyłam sobie na to, pomyślała jeszcze. Nigdy nie zrobiłam nic, czym bym sobie na to zasłużyła.

A kiedy Rutewka był już całkiem blisko, tak blisko, że mogła zobaczyć dwa włosy wyrastające z brodawki u nasady jego nosa, dobra, łagodna Nawojka, której nic w jej całym życiu nie przygotowało na podobne wybory, zmacała prawą ręką lampion wypełniony gorącą oliwą i cisnęła go Rutewce prosto w twarz.

Загрузка...