Anna Brzezińska
Żmijowa Harfa

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O poranku owego dnia, który miano później nazwać Krwawym Spichrzańskim Karnawałem, jaśminowa wiedźma pojęła wreszcie ogrom swego nieszczęścia. Siedziała na stołku, bardzo łysa i bardzo nieszczęśliwa, i puchła od płaczu.

– Niczym owcę mię postrzygli – lamentowała. – Niby barana. Tutaj święto najznamienitsze we wszelkich Krainach Wewnętrznego Morza, a jak ja się ludziom na oczy pokażę? Taka oszpecona?

Ot, nieszczęście z babami, pomyślał Twardokęsek. Jeszcze wczoraj leżała na szrobie, na stos ją wieść mieli, a teraz nie dość, że z wieży wyszła, jeszcze karnawału się jej zachciewa.

– Trza do miasta iść. – W drzwiach stanął niziołek, a za nim nieśmiało wsunęła się Zarzyczka. – Do balwierza, kędziornika, nowe włosy kupić.

– Naprawdę? – Wiedźma nakryła dłońmi odstające uszy i popatrzyła nań z nadzieją. – Włosy?

– Bardzo akuratne – przytaknął z powagą karzeł – skoro sam Szydło, znaczy się ja, pięknej pannie obiecuje. A i sam zaprowadzę chętnie, toż trzeba niewiastę w przygodzie ratować. Zwłaszcza tak nadobną.

Wiedźma pokraśniała i skromnie popatrzyła na niego spod opuszczonych rzęs. Twardokęsek bezradnie wzniósł oczy ku niebu. Starczy się babie przypochlebić, pomyślał niechętnie, a ze szczętem z rozumu schodzi i kryguje się jak, nie przymierzywszy, kwoka na grzędzie.

– Tyś już raz, bratku – wtrąciła cierpko Szarka – niewiastę w nieszczęściu prowadził, ale coś nie za bardzo doprowadził. Bo ledwo się zbóje na schodach pokazali, czmychnąłeś bez śladu. Masz szczęście, że mi złość przeszła, ale tak czy inaczej oddawaj pieniądz, który ci wczoraj Jaszczyk zapłacił: jako rzekłeś, włosy kupić trzeba, będzie, jak znalazł. A towarzystwem twoim też nie pogardzimy, co to, to nie. Przyda się ktoś, kto i Spichrze, i miejscowe obyczaje zna.

– Chciałam wam podziękować – cicho powiedziała Zarzyczka. W bezkształtnej, brunatnej sukni wydawała się drobna i wyczerpana. – Ocaliliście mi wczoraj życie. Choć doprawdy nie wiem, dlaczego.

– Ratowanie uciśnionych dziewic – Szarka uśmiechnęła się leciutko – nie było moim zamiarem. Przechodziłam tamtędy. Widzicie, przekupiłam pewnego śmiesznego pokurcza – łypnęła złośliwie ku karzełkowi – chyba Szydło go wołali, żeby mnie wprowadził do cytadeli. Niestety, skurwysyn czmychnął w zamęcie, oby mu chwost oparszywiał.

– Taka wdzięczna niewiasta, a przeklina jak furman – skrzywił się z potępieniem karlik. – Po prawdzie to wam nie przystoi, moja piękna pani.

– A odkądże jestem twoją panią, niziołku?

– Odkąd się mojej dawniejszej pani zmarło. A co, nie słyszeliście jeszcze – zdziwił się fałszywie – że jaśnie pani Jasenka własną ręką życia się zbawiła? Nóż przy niej znaleźli pomorcki. A jej komornika, Zajęczą Wargę, wedle północnej wieży straże naszły. Powieszonego. Ciekawym, skąd równie nagły pomorek.

– Przystańcie do nas, księżniczko – odezwała się nieoczekiwanie wiedźma. – Zrazu pokupimy włosy, a potem mam chęć pochodzić między budami, pojeść lukrecji, popatrzeć na pątników. Jedliście kiedy smażoną lukrecję?

– Nie – księżniczka pokraśniała nieznacznie. – Ale…

– A widzicie – rozpromieniła się wiedźma. – W Żary trzeba lukrecji popróbować, żeby cały rok był słodki. I sytego, maślanego ciasta, żeby rok był tłusty. I dobrze popieprzonej koźliny…

– Tylko już nam nie mów, po co! – przerwała Szarka. Zarzyczka roześmiała się.

– A wedle południa będzie wielki pochód – dodał karzeł. – Ludziska pospółkiem przejdą przez miasto z wizerunkami żmijów, złotych węży nieba. Czy widzieliście kiedy paradę pątników, księżniczko?

– Nie – potrząsnęła głową. – W Żalnikach Wężymord zakazał wiosennych pochodów.

– Tedy musicie z nami pójść. – Jaśminowa wiedźma objęła ją w pasie. – Sami widzicie.

Twardokęsek zaniepokoił się. Jak na razie, pomyślał niechętnie, to nic dobrego nam nie przyszło z komitywy z jaśnie książętami. A za kuternóżką włóczy się gromada pomorckich kapłanów i, nie daj bóg, znów kto spróbuje ją ubić. Choćby samej nie zadźgali, przecie któremu z nas może się co złego przytrafić. A zadźgają, niezawodnie na nas wina spadnie. Po kiego biesa potrzebna nam księżniczka?

– Straże nie puszczą. Nie przemkniemy się taką gromadą – spojrzał znacząco ku Szarce, licząc po cichu, że choć u niej kołacze się jaki rozsądek.

Rozczarował się.

– Puszczą – odparła dufnie. – Puszczą, bo wcale nie zamierzam się przemykać. Przeciwnie, główną bramą pójdziemy, samym środkiem. Póki się nie będziecie strachliwie po bokach rozglądać, nikt nas nie zaczepi.

– Tak samopas? – upewniła się Zarzyczka. – Bez eskorty?

Szarka popatrzała na nią ni to z rozbawieniem, ni smutno.

– Ja was chyba muszę, księżniczko, w kompanii objaśnić – powiedziała na koniec. – Oto Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, miejscowy dopust i bicz boży. – Zbójca zasromał się nieznacznie, ale zaraz wedle zwyczaju pokłonił się przed Zarzyczka. Ku jego zdumieniu, oddała ukłon – iście, prawdziwa księżniczka, pomyślał. – Ogolona i pazerna na lukrecję osóbka to jaśminowa wiedźma, która dwie noce temu paliła nad Modrą szczuraków. – Wiedźma uśmiechnęła się wstydliwie. – A ja noszę na głowie obręcz dri deonema. Żeby zaś objaśnień dopełnić, trzeba też i resztę naszych towarzyszy pokazać.

– Przestańcież! – syknął z naciskiem zbójca, którego owe prześmiewki zgoła przestawały bawić.

– A czemu niby? – skrzywiła się Szarka. – Toż chyba się nie wstydzisz, Twardokęsek? Waśnie coś ryżego spod stołu łyskało. – Ucapiła za kark kociaka wiedźmy; zwierzak syczał wściekle w uścisku, wił się i wykręcał. – Owo niepozorne stworzonko to wiedźmia bestia. Zwierzołak. – Twardokęskowi wydało się, że Zarzyczka przestała oddychać. – A w winorośli nad portalem drzemie jadziołek. Ot, cała kompania. Czy wciąż chcecie, księżniczko, iść z nami na miasto?

– Jak powiadają w Żalnikach, kiedy nie można biesa pokonać, trzeba się z nim pobratać – odparła z bladym uśmiechem Zarzyczka.

Zbójca popatrzał na nią, jakby z umysłu zeszła.

– Wybaczcie – nieoczekiwanie miękko powiedziała Szarka. – Złoszczę się. Nie na was, nie na siebie nawet. Ale przeszłam szmat drogi, a to, czego szukam, wymyka mi się z palców.

– Jak nam wszystkim – rzekła Zarzyczka, a wiedźma zgarnęła wolną ręką Szarkę, objęła ją wpół i pchnęła ku drzwiom.

– Chodźmy wreszcie – poprosiła kapryśnie. – Przecie to Żary, spichrzańskie Żary! A poty co oglądałam tylko cuchthauz w Wiedźmiej Wieży…

Twardokęsek przystanął na chwilę, kiedy wyszli na dziedziniec. Dzień był jasny, aż słońce kłuło w oczy. Trzy kobiety podchodziły pod bramę cytadeli i w jaskrawym świetle ich sylwetki nagle wydały się zbójcy zupełnie obce, odmienne i bardzo odległe, jakby wycięte z pergaminowej karty.

Szarka rzuciła kilka słów halabardnikowi, który usiłował zastąpić im drogę. Jej złotorude, rozpuszczone włosy wiły się na ramionach, opadały aż po głowice mieczy. Nabijany ćwiekami kubrak norhemnów połyskiwał w słońcu, na czole lśniła odsłonięta obręcz dri deonema. Była cała złota, roziskrzona.

Wiedźma trzymała się pośrodku. Uniosła twarz ku żalnickiej księżniczce, marszcząc nos i coś żarliwie opowiadając. Raz po raz potykała się, przydeptując zbyt długą suknię w kolorze burgunda, którą nie wiedzieć jakim sposobem uprosiła u służebnych. Na głowie miała zamotaną czerwoną chustkę Szarki. Odwróciła się i przez ramię pomachała do Twardokęska. Nawet stąd widział gęste piegi na jej twarzy i gołych ramionach.

Zarzyczka szła w cieniu, przy samym murze, chuda i niewiele tylko wyższa od wiedźmy. Teraz, na dziedzińcu, widział, jak mocno utyka na prawą nogę. Prawdziwa księżniczka, pomyślał z zadziwieniem, a gdyby nie wymyślnie upięte włosy, nie zatrzymałby na niej człek oka. Nie była ładna. Przy tamtych dwóch wydała się Twardokęskowi podobna do świątynnych posługaczek.

Wciąż trzymając się za ręce, przeszły przez furtkę.

Nad bramą ktoś zatknął szmaciany proporzec z wymalowanym żółtą farbą wizerunkiem żmija.

– Nie gap się w słońce – Szydło bezceremonialnie szturchnął zbójcę pod żebro – bo ci do reszty rozum wypali.


* * *

Wołwa zaskowytała. Szarpnęła się na łańcuchu, odrzuciła w tył głowę i zastygła. Z jej ust wciąż płynęła ciemna strużka krwi, w gardle dogasało rzężenie, ale oczy miała już stężałe. Martwe, szklane oczy ryby.

Stara kobieta z wysiłkiem uniosła się na stercie poduszek. Mrok w pęknięciu kopuły szarzał dopiero z wolna, lecz wiedziała, że daleko na południu lada chwila rozpocznie się spichrzański karnawał, zwieńczenie Żarów, najwspanialszego ze świąt Krain Wewnętrznego Morza.

– Wynieście ją! – rozkazała ze złością. – Nie gapcie się tak, nie stójcie. Inne też zabierzcie! – pokazała szereg ciemnych kształtów, bezwładnie zrzuconych pod ścianami komnaty. – Nie bójcie się, już nie ugryzą, ze szczętem zęby potraciły.

– Jak każecie, pani – strażnik nerwowo przełknął ślinę. Boją się mnie, pomyślała Lelka, najwyższa kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona, pani treglańskiej świątyni. Boją się mnie bardziej niż pomordowanych wołw, bardziej może niż samego kniazia. Ja też się bałam – kiedyś, dawno temu, kiedy ojciec przyszedł do nas znienacka o świcie, by oznajmić, że oddał mnie w służbę bogini.

Matka płakała, ale nie sprzeciwiła się: i wtedy, i później mało kto potrafił oprzeć się Krobakowi, panu na Sinoborzu. Wyszliśmy na dwór. Śnieg leżał głęboki, a drużynnicy nisko, bardzo nisko pokłonili się kniaziowi. Minęliśmy furtkę, wiodącą ku świątyni, gdzie czasami posyłano mnie do najwyższej z treglańskich kapłanek, wyniosłej, surowej niewiasty, która podobno była moją ciotką. Trzewiczki, sposobniejsze raczej do tańcowania we dworcu, niż chodzenia po głębokim śniegu, przemakały coraz bardziej. Kniaź nie odezwał się do mnie ani słowem, a ja nie śmiałam pytać. Byłam jego córką, nieślubną, ale pierworodną i znałam swoją należność, więc milczałam.

Sypał śnieg, szuba ciążyła nieznośnie i upadłam dokładnie przed szafranowymi butami kapłanki, na progu świątyni. Ulubiony siwy ogar kniazia wskoczył mi na pierś i polizał po rozognionym od zimna policzku. Ojciec śmiał się. Podał mi rękę do ucałowania i łaskawie podźwignął na nogi.

Kiedy się do mnie uśmiechnął, to było tak, jakby mi z nagła spod korca złoto w oczy błysnęło.

Kniaź Krobak, ludołowca, który tamtego zimowego poranka jednym uśmiechem ukradł mi całe moje życie.

– Będziesz się uczyć – powiedział. – Będziesz się uczyć i czekać, póki cię nie wezwę.

Tak to właśnie pamiętam.

Czekała więc i uczyła się, zima za zimą. Świątynia była wielka, zimna i mroczna. I pusta za dnia, mimo zmiennych ławic kapłanek i służebników. Ożywała dopiero nocą – dziwnymi, zduszonymi jękami, odległym dźwiękiem dzwonków, szybkim stukotem butów po wyludnionych korytarzach. Stłoczone w trzech wielkich łożach akolitki tuliły się do siebie jak gromada przerażonych wróbli.

Później zobaczyła wołwy. Pamiętała wyraźnie, jak skowytały nocami z piwnic pod świątynią. Ciotka kazała jej iść ze sobą. Nosiła rańtuszkę z błękitnej komchy, a jej ręka była chłodna i stwardniała. Są dryakwie, powiedziała, co wołwi szał budzą, są i takie, które go studzić pomagają, ale nigdy nie można bezimiennej ujarzmić na dobre. Wyuczę cię. I wyuczyła, dobrze wyuczyła.

Stara kobieta zaniosła się suchym kaszlem. Wspomnienie było jak gorzki kłąb w gardle.

Nie chcę, pomyślała w nagłym przestrachu, nie chcę teraz o tym pamiętać. O tym, jak pierwszy raz okiełznałam wołwę i poprzez nią patrzyłam na bogów.

Jednak przed oczami miała morze. Przejmujący wicher od Pomortu. Jedenaście klęczących kapłanek, strzępy gwiazd pomiędzy chmurami. Skrępowana wołwa, nabrzmiałe od szału ślepia. Śpiew kapłanek, stłumione przekleństwa marynarzy. I ja, pomyślała, konopnym sznurem przywiązana do masztu. Kleszcz wczepiony w suknię bogini.

Jedenaście kapłanek, które przed świtem rozdarły się wzajem na strzępy.

Ale nie ja, pomyślała, ja byłam silniejsza. Miałam siwe oczy kniazia Krobaka – a na całej północy tylko my jedni mamy takie oczy – i wiedziałam, że pewnego dnia wezwie mnie, abym mu służyła.

Siwooka lelka w sieci ludołowcy. Nocny kruk.

Odepchnęła tę myśl, jak wiele innych rzeczy. Jak wspomnienie drobnej, czarnowłosej dziewuszki, najmłodszej z kapłanek, która z rozpaczy roztrzaskała głowę o burtę statku.

Nie, nie były pierwsze. W Krainach Wewnętrznego Morza władcy zawsze próbowali ujarzmić wołwy i przyprząc ich moc do własnego jarzma. I nie dziw, pomyślała Lelka, taka człowiecza natura, by po moce sięgać, choćby i przeklęte. Nawet teraz pomorccy frejbiterzy chowają we dworcu cztery z nich, krwią czarną poją, by morze burzyły i gnały w odmęt zwajeckie okręty. Tyle że im się przeklęte z więzów rwą, marnują.

A ja, pomyślała ze znużeniem, dopięłam tego. Wbrew wszystkiemu. Wbrew jedenastu dziewczętom, które zabiły się tamtej odległej nocy, wbrew przykazaniom bogini i chorobię toczącej moje wnętrzności. Byłam w najgłębszej świątyni Fei Flisyon, kiedy wadzili się bogowie. Wołwia magia falowała jak płomienie, paliła trzewia, rwała oddech. Przymknęłam oczy i nie wiedziałam już, czy to powiew od Pomortu na mojej twarzy, czy lodowe wnętrze Białogóry.

Szczelina w górze groty grała niczym żmijowa harfa. Wył wicher.

I spętane wołwy. Jedna po drugiej, nim zdechły.

Głosy bogów były tuż nade mną.

Pozwoliłaś dri deonemowi odpłynąć? – szydził Mel Mianet. – Zwykle przy sobie ich trzymasz, Fea, skąd u ciebie taka nagła łaskawość? Czy też nie bez przyczyny dziewkę w świat puściłaś? Może jako ptaka na żerdzi ją wystawiasz, by znaczniejszy jaki łów przywabiła? Bo niezwyczajna to jakowaś dziewka.

– A niezwyczajna! – zaśmiała się Fea Flisyon. – Nad podziw niezwyczajna! Bo kiedy przede mną tymi zielonymi ślepiami świeciła, ani sięgnąć jej nie mogłam, ani nazwania się wywiedzieć. Inne mi za to imię w twarz rzuciła. Delajati!

Mnie się w ten czas z nosa, z gęby krew puściła, przypomniała sobie Lelka. Jakby to obce, nieznane miano próbowało mnie zadławić, odepchnąć. Zaś bogowie spierali się o niewiastę, która nosi obręcz dri deonema.

Nic wyjawić nie chciała – ciągnęła Fea Flisyon. – Ani jaka ją zawierucha na Tragankę przypędziła, ani co jej Delajati w rozum nakładła. Kogoś tropiła. Rzekła mi jego imię. Eweinren.

– W dobre ją miejsce Delajati posłała – zadrwiła Kea Kaella. – Toż ty gorączkę wszelką w ręku trzymasz, żadna dla ciebie trudność dziewce owego Eweinrena przymamić. Więc co, wysnułaś go dla niej, Fea? Dogodziłaś niebożątku? Przypochlebiłaś się Delajati?

– Nie, nie przypochlebiłam – fuknęła Fea Flisyon.

– Powoli, Fea, powoli – zaszemrał zły, przyciszony szept Hurk Hrovke. – Czemuś tyle zwlekała? Czemuś to zmilczała?

Bo się bałam! – zawyła Fea Flisyon. – Bo się musiałam upewnić, czy dziewka nie na moją zatratę posłana! Czyście się za moimi plecami z Delajati nie uładzili!

– Teraz się już nie boisz? – wysyczała Hurk Hrovke. – Mniej ci Delajati straszna?

Wtedy właśnie pierwsza wołwa zdechła. Cichutko. Westchnęła tylko, zwinęła się jak robak nawlekany na haczyk. Zwykle nie mrą tak prędko, uświadomiła sobie Lelka.

A potem Cion Ceren Od Kostura opowiadał o wędrówce tamtej kobiety przez Góry Żmijowe.

Niezawodnie Sandalya pchnęła ją sztormem na Krogulczy Grzebień. Stamtąd pomiędzy szczytami szła, północnym szlakiem. Póki na Skalniaka nie natrafiła. Między Skalniakiem i jego łupem stanęła, i mieczem porąbaną do opactwa ją przynieśli. Bliższą śmierci niż życia. Wiedźma przy niej siedziała, wiedźma, jadziołek i drab czarnobrody. Nie krzywcie się, że Fea jej imienia nieświadoma. Ja dziewczynę w rękach trzymałem, a przez palce przeciekła, plewy same w garści zostały. I dziwną rzecz mi wiedźma rzekła w opactwie, osobliwą. Że próbowała sprawić, by zapomniała. Bo inaczej będzie martwa. Na końcu.

– Czemuś jej, Cion, w tym opactwie nie utrupił? – zniecierpliwił się Mel Mianet. – Byłaby martwa i koniec byłby. Jak się należy, wedle wiedźmiej przepowiedni.

– Bo obręcz dri deonema na głowie miała – odparł cierpko Cion Ceren. – Obręcz w ogniu Kii Krindara wykutą. Nic przeciwko obręczy uczynić nie mogłem.

Więc, spośród tylu innych, także i to prawo zostało pogwałcone, pomyślała wówczas z trwogą Lelka. Obręcz dri deonema odpłynęła ze Szczeżupin. Tak, jak ongiś miecz żalnickich kniaziów zniknął ze swego władztwa. I jak wszystkie prawa, które potargano wcześniej. Jak Kii Krindar Od Ognia I Miecza, który opuścił lud Gór Żmijowych dla bzdurnych obelg Vadiioneda. Jak Bad Bidmone Od Jabłoni, której nikt nie zobaczył po tamtej nocy, kiedy spłonęła cytadela Rdestnika.

A także to, co uczyniono północy z woli Zird Zekruna Od Skały.

Tymczasem bogowie wciąż rozprawiali o śmierci.

Są wszakże inne sposoby – zimno podpowiedział Sen Silvar. – Skoro służkę Delajati tak stal poszczerbiła, że mało w opactwie nie sczezła, trzeba się stali chwycić. Poszczuć kogoś ze śmiertelnych.

Nie puściłam jej samej – odezwała się nieoczekiwanie Fea Flisyon. – Posłałam kogoś za nią. Złodzieja.

A wtedy w jaskini uczyniła się taka cisza, przypomniała sobie kapłanka, że słyszałam jeno pohukiwanie śnieżnych sów.

Zaś w świątyni Kei Kaella, daleko na północy, druga wołwa z wrzaskiem uderzyła głową w kamienną posadzkę. Coś w niej pękło i nie żyła – czasami wolą umrzeć, niż nagiąć się do cudzej woli, i Lelka nie usłyszała, kim jest złodziej i dokąd zmierza.

W rozbitej kopule przybytku świeciły gwiazdy. Twarze strażników świątynnych były blade jak płótno, kiedy kazała przyprowadzić następną wołwę. Opierała się, opierała z całej siły. Kapłanka musiała siłą rozewrzeć szczęki przeklętej i lać jej w gardło ciemną, dymiącą krew ofiarnego wieprza, aż jej oczy – wielkie, nabrzmiałe zwierzęcą posoką i wysnutą z niej magią – odmieniły się ze szczętem.

Potem znów były pomiędzy widmami bogów, którzy prawili o zamkniętych ścieżkach i miejscu, dokąd prowadzą.

Że wyście się na to, Fea, poważyli, więcej niż głupota – mruknęła Kea Kaella. – A żeście głowy unieśli, to po prostu niepodobna, choć teraz już deliberować darmo. Byłaś z Zird, tedy wiesz niezawodnie, co jeszcze zobaczył.

– Niewiele. W tumanie cienie, niewyraźne, jakby za błoną w oknie, te same, co się i wcześniej nam w majakach zwidy waty. I tamto miejsce, pamiętacie?, źródło naszej mocy, zakorzenione głębiej niż cokolwiek innego. Ono… ono niknie. Niewiele pozostało, ledwo tli się, chyboczę niby świeczka na wietrze. Ja… nie wiem, co jeszcze Zird wtedy w ćmie zobaczył, sama ani patrzeć mogłam, ani chciałam… ale on potem próbował tam sięgnąć i nie zdołał. Nawet z tym, czego mu użyczyłam, me zdołał, więc brat coraz więcej… Nie mogłam go zatrzymać… Bo tam już nic nie ma, tylko skorupa wypalona, ani siły, ani ścieżek. Niewiele pamiętam. Zird szamotał się i prawie mnie jego szaleństwo wniwecz obróciło… moc ze mnie wciąż wysysał… i od was pomocy wołał… gdybyście… gdybyście tylko…

– Słyszałem – odezwał się Org Ondrelssen. – Ale ani w rozumie mi nie postało, że wyście stare ścieżki na nowo otwierali. Fea, pamiętam, ile z ciebie zostało, jakeś się potem na Orrth doczołgała… Mogłaś mi coś rzec, Fea…

– No, nie dziw, że po owych wyczynach Delajati wysyła śmiertelnych na przeszpiegi – posępnie stwierdził Kii Krindar.

– Nie wierzę! – wybuchnął Mel Mianet – Ni w jedną rzecz nie wierzę! Nie możemy go sięgnąć, ale nasze miejsce pozostało, Fea. Poza zatrzaśniętymi ścieżkami, lecz świetne jak dawniej i niewyczerpane. I czeka na nas. Jak niegdyś.

– Mylisz się – powiedział Kii Krindar. – Wszystko zostało przesądzone. Dawno temu. Nie bez przyczyny Delajati zamknęła ścieżki.

Kłócili się, pomyślała Lelka, a ja nie rozumiałam, o co. Gdzie jest owo miejsce, skąd ich wypędzono, jakie ścieżki zerwano. Kim jest złodziej i kim jest Delajati. Słyszałam, jak powtarzają jej imię. Z nienawiścią. Ze strachem. I sama zlękłam się ich strachu, cóż bowiem trwoży bogów?

Wiem, dlaczego Zird pożąda tej niewiasty – z nagła odezwał się don Ceren. – W Górach Żmijowych rzekła mojemu słudze, że przybyła ścieżką pośród ciemności, bo wszystkie gwiazdy spadły, jedna za drugą.

– Głupie to tylko bajanie – sprzeciwiła się Kea Kaella. – U mnie na Sinoborzu ledwo się księżyc odmieni, a nowa bogini się przed kniaziem opowiada. Tyle że zamiast świątynie stroić, stary Krobak na placu w płomieniach je morzy. I tak właśnie czynić trzeba, nie po próżnicy gadać. Dziw, że zwiodła dziewka Zird bajdurzeniem o ścieżkach i gwiazdach. Dziw, żeś ty, Fea, słuchała bredni o Delajati, ale starczy tego. Chce Zird, niech ją sobie bierze. Rychło się opamięta.

– Czemu tedy Zird mój klasztor ogniem strawił? – spytał don Ceren. – Ani żywa dusza tam ostała spośród tych, co z ową niewiastą gadali. Nie, Kea, w rękach, we własnych, dziewkę trzymałem. To nie wiedźma prosta, nie z naszych pomiot bękarci.

– Nie może być, żeby śmiertelna owymi ścieżkami przeszła! – wysyczała gniewnie Hurk Hrovke. – Niepodobna!

– Swarz się z Delajati – urągliwie odparł Mel Mianet.

– Rzekłam raz i jeszcze powtórzę – niecierpliwie rzuciła Kea Kaella. – Jak dziewka piaskiem nam w oczy sypie tym gadaniem o Delajati, to rychło ją Zird wybada i łeb jej skręci. A jak prawdę mówi, też ją lepiej Zird ostawić, niech się z naszą siostrzyczką prawują. I dość o tym. O dziewkach, ścieżkach, majakach i innych durnotach. Jednej rzeczy nie pojmuję, Fea. Czemu nie dość, że wieść o dziewce utaiłaś, to jeszcze obręcz dri deonema na łeb jej włożyłaś i w drogę posłałaś?

– Ze złodziejem przy boku – przypomniał zgryźliwie Sen Silvar.

A kiedy Fea Flisyon odpowiedziała, pomyślała Lelka, to było tak, jakby lata w służbie bogini obróciły się przeciwko mnie, na pośmiewisko. Długie, zimne lata, podczas których nie wymodliłam żadnej odpowiedzi. Kiedy w moich snach powracały płonące żmije, bicie dzwonów spod ciemnego jeziora i żywa woda, którą zmącono z woli Zird Zekruna. Kiedy tłumaczyłam sobie, że przecież nie utraciliśmy tego na darmo. Że nie zniszczono by tyle piękna z powodu błahego sporu.

Myliłam się.

Każdy ma jakąś zmorę, co go w nocy gniecie – zadrwiła Fea Flisyon. – Was złodziej trwoży, a mnie on sprzymierzeńcem. Ja swoje długi płacę, Kea, a wyście mi wiele dłużni. Stary dług, zadawniony, lecz dobrze go pamiętam. Wy takoż wspomnijcie, jak każde z nas prosiło Kii o znak. Bad dostała miecz, ja zaś obręcz, którą opasałam czoło mojego ukochanego.

Ten twój ukochany za młodu ryże świnie śrutem karmił – urągliwie powiedziała Kea Kaella. – A jak lepiej wyrósł, kupców po Górach Żmijowych łupić począł. Gdzieś ty, Fea, oczy miała? Że cię śmiertelny ogłupił, jeszcze ogarnąć potrafię. Ale czyś ty nie pojęła, że on nie dla obłapki do ciebie łaził? Nie po bogactwo nawet, choć i tego mu nie szczędziłaś, dość mu Sandalya pereł za pazuchę nakładła. Bo i jej wygadzał…

– Ja tego słuchać nie będę! – wrzasnęła Fea.

– Wysłuchasz, Fea – spokojnie ucięła Kea Kaella – wysłuchasz. Dość już przez tego świniopasa zamieszania. Ty nie jesteś wiejska dójka, Fea, żeby włosy rwać i skowytać. Dawno do rozumu dojść powinnaś, a jak nie doszłaś, to ci pomóc trzeba. Za dużo w łeb mu nakładłaś, za wysoko ten świniarek wyrósł, za głośno się począł chełpić. Są tajemnice, których śmiertelnym w uszy kłaść nie należy, Fea. I za jedno teraz, kto twego gacha zaszlachtował, bo wszystkim po myśli było.

– Ale ty i Bod innych podbechtałyście. Zeszłam z góry i patrzyłam, jak muchy łaziły po jego trupie… Bo go tam w kurzu przed pałacem zostawili, z obręczą na czole, lśniącą od porannego słońca. I pomyślałam, że jak wyście obrócili na urągowisko moją miłość, tak ja na urągowisko obrócę dar Kii, ową obręcz, w której wasza siła uwięziona. Że odtąd będzie służyć każdemu, byle rezun ją dostanie, byle ścierwo…

– Nacieszyłaś się? – przerwał Mel, Mianet. – Napatrzyłaś, jak się po gnoju toczy?

Nie, nie napatrzyłam! – syknęła. – Nie było mi dość nawet, jak Zird do cna moc ze mnie wysączył. Szypów ode mnie chciał, od gorętwy strzał, więc mu je w garść wcisnęłam. Dlatego, że przyobiecał Bad Żalniki wydrzeć!

– Och, siostrzyczko – cicho powiedział Org Ondrelssen.

– Nie wiedziałam, że on żmijów wygubi, nie wiedziałam tego, Org. Wzbraniali mu przystępu do źródła Ilv, znalazł więc łotra z wolnych frejbiterów, bo podstawy Pomortu wciąż leżały na dnie Wewnętrznego Morza. Przywabił go i wiele przyobiecał, okręty niedościgłe, nad krainami władzę, sławę po kraj świata. I pomstę nad rodem żalnickich kniaziów.

Stare to dzieje, Fea – przerwała Hurk Hrovke.

– Ale na koniec jeszcze jedno mu Zird poprzysiągł – ciągnęła Fea. – Że jeśli zdoła zmącić jasne źródło Ilv i wniwecz je obrócić, wyniesie go ponad śmiertelnych i nam podobnym uczyni. Nie darmo morszczynki wielkimi głosami płaczą.

Ja też płakałam, pomyślała Lelka. Patrzyłam na wołwę, martwą na kamiennej posadzce przybytku, i wiedziałam, że teraz się nie zatrzymam. Gdyż jeśli taka właśnie miała być historia Wężymorda, który włada żalnicką ziemią… Jeśli za cenę śmierci żmijów bogowie poczęli wynosić ludzi tego świata i tworzyć hybrydy, nieśmiertelne, a przecież nierówne sobie…

I jeśli dlatego odebrano nam żywą wodę, to nie zostało już nic, w co można uwierzyć.

Bo nawet wtedy, gdy moc Zird Zekruna rozpełzła się po północy, biło wciąż źródło Dv, a żmijowie zachodzili w ludzkie siedziby. Grały żmijowe harfy pod naszymi dachami i były pieśni – o zapomnianych ścieżkach, o żywej wodzie, co wszelkie opętanie odpędza i niweczy. Była nadzieja. Póki Zird Zekrun nie odnalazł wśród piratów Wężymorda i nie posłał go tam, gdzie wzbroniono przystępu bogu, by wymordował żmijów.

Milczeli, przypomniała sobie sędziwa kapłanka, milczeli, bo na cóż powtarzać, co wszystkim wiadome? Sowy pohukiwały obojętnie. A we mnie wzbierał krzyk. I zrozumienie.

Prawda jest, że co Zird raz mocą swoją uczynił – podjęła Fea Flisyon – tego zniweczyć nie zdoła, chyba siebie samego pospołu gubiąc. Tedy zawczasu pomyślał, jak go w niewolnika obrócić. A ja sama pomogłam, kiedy mu szypy moje w garść wcisnęłam. Dwie lodowe strzałki, by dwoje w jedno spętać i okaleczyć, dwie strzałki, by ich niczym ciemne kłącze przerosły. Tak moc moją Zird pohańbił w ową noc, kiedy płonęła cytadela w Rdestniku.

– Czyś ty sama inaczej postąpiła z Thornveiin? – spytał oschle Kii Kridar. – Zwierz dziki wędruje, gdzie dworce Kopienników stały. Na miejscu Stopnicy o rdzawych murach koper dziki, piołun i bluszcz trujący się wiją. Jak cię niby Zird pohańbił, kiedyś sama tyle stworzeń wygubiła? Władztwo wielkie starła dla jednej dziewki…

– Alem jej nie sprzęgła z tym, komu śmierć nie pisana! – wrzasnęła Fea Flisyon. – Nie wlałam w jej żyły przekleństwa, co ją pomału zmienia w kamień!

Nie widziałam ich dłużej, pomyślała kapłanka, same głosy nagie pod czaszką mi się kołatały. A potem Fea Flisyon powiedziała tę ostatnią rzecz. I śmiała się, jak śmieją się czasem zdychające wołwy.

Nie wiem, dlaczego podarowałam tamtej niewieście obręcz dri deonema. Wstyd mi było po trochu, że zatrzymać jej nie potrafię, Delajati też się sprzeciwić nie śmiałam. Lecz to mi jeszcze na myśl przyszło, że może się za przyczyną obręczy wyrówna to, co miało początek na owym zapylonym placu, gdzie na wasz rozkaz szlachtowano mojego ukochanego. I choć złodziej prawił, że wy Zird nie zatrzymacie, może się jeszcze na coś zda moc moja. Chociażby na to – znów zachichotała – żeby nikt nie wiedział, komu przypadnie.

– Fea! – zaprotestowała Kea Kaella.

– A tak! – zaśmiała się. – Rzuciłam kośćmi o własną moc – kto ją dostanie, po dwakroć silniejszy będzie. Czas jakiś minie, nim Zird tę sztuczkę przejrzy.

Ty tego, Fea, uczynić nie możesz – oponowała Kea Kaella. – Ślepy los, czy się ze snu kiedy ockniesz.

– To moje prawo i moja rzecz. Niech mi Kii kryształową trumnę uczyni – odparła lekko – i różę złotą w dłoń włoży. Kiedyś się przecież nowy świniopas przybłąka, a jak nie będzie do całowania skory, to różę z pewnością ukraść spróbuje. Wszyscy oni jednacy.

Wicher zagrał ostrzej na szczelinie u szczytu groty.

Brązowa suka drzemała przed paleniskiem u stóp Lelki. Żar się prawie dopalił.

Z roztruchanu w ręce kapłanki ściekało wino. A spora się już kałuża nazbierała.

Czas, myślała Lelka, nocny kruk. Potrzebuję więcej czasu, nim nastanie wojna. Żeby zyskać pewność, w którą stronę obróci się każde z nich. Każda spośród nieśmiertelnych mocy. I ludzi.


* * *

Na świątynnym trakcie ogarnął ich tłum pątników. Twardokęsek zmacał w przyodziewie sztylet i, solennie przeklinając własną głupotę, trzymał się bardzo blisko pleców Zarzyczki. Mało było nieszczęścia, myślał z goryczą, mało zamieszania?.Trzeba, żeby nam jeszcze książęcą kuternóżkę pod samym nosem zaszlachtowano, dopiero będzie uciecha i widowisko. Bo przecież wczorajsi zbójcę to żadni zbójcę byli, jeno pospolici miejscy partacze. Ech, psuje się rzemiosło, coraz bardziej na psy schodzi. Kto widział, żeby się na oczach połowy miasta na dziewkę z kopiennickimi szarszunami zasadzać? Królobójstwo jest robota misterna, subtelna. Zdałoby się w gęstwie przyczaić, jedną ręką gębę zatkać, żeby nie krzyczała ptaszka, a drugą sztyletem pod żebro zmacać. Jako się może teraz przytrafić.

Jakby słysząc jego rozmyślania, Szarka uśmiechnęła się drapieżnie. Zbójca spostrzegł, że prawą rękę trzyma niedbale wsuniętą pod pas, za którym miała pozatykane srebrzyste gwiazdki, i przypomniał sobie, jak jedną z nich zabiła dri deonema na placu przed świątynią Fei Flisyon. Ani chybi, pomyślał z uznaniem, umna jest gadzina i też dobrze rozumie, że w ciżbie może się lada co zdarzyć. Byle jeno nie zaczęła gwiazdkami bez rozumu między ludzi ciskać, bo przecież ona w niczym ani miary, ani opamiętania nie zachowa…

A potem, kiedy patrzał, jak rudowłosa zasłania Zarzyczkę, bo tłum bardziej począł na nich naciskać w jednej z bram broniących przystępu na trakt do Świątyni, błysnęło mu we łbie podejrzenie, że nie bez przyczyny wywiodła księżniczkę do miasta. Na wabik ją wystawia, pomyślał z mieszaniną podziwu i odrazy, by się te mordercę raz jeszcze pokazały. Ot, masz, księżniczko, dowód, jak się z biesem łatwo pobratać i jak on ci przyjaźni dochowa.

Oddział Servenedyjek przeciągał z wolna pomiędzy ławicą pątników w szpiczastych kapturach i zbójca skulił się w sobie, głowę wciągnął w ramiona, bowiem pamiętał wyśmienicie, że naznaczono na jego głowę nagrodę w szczerych książęcych groszach. Przez chwilę lękał się, że południowe wojowniczki rozpoznają zbójecką sławę Gór Żmijowych, jednak minęły go bez słowa. Obojętnie omiotły spojrzeniem żalnicką księżniczkę i wiedźmę. Tylko wysoka niewiasta o twarzy niemal zupełnie pokrytej gęstym, sinym tatuażem, szarpnęła wodzami, pokazując na Szarkę, lecz przywódczyni zaświergotała ostro w nie znanym zbójcy języku. Rudowłosa nie obejrzała się nawet. Ze zmarszczonymi brwiami spoglądała ku odległej wieży Nur Nemruta.

Karzeł pociągnął ich w boczną furtkę, ku zaułkom starego miasta. Przeciskali się dalej, póki zażywna niewiasta w sztywnym czepcu i wielkiej mnogości nakrochmalonych spódnic nie wpadła nań, z impetem, mało nie przewróciwszy niziołka.

– Patrz, gdzie leziesz, pokrako! – walnęła go po grzbiecie kobiałką.

– A waszmości nie nauczyli, żeby lepszym od siebie drogi nie zastępować? – uprzejmie spytał karzełek. – I nie wstyd tak z samego ranka ludzi poczciwych lżyć?

– No, patrzajcie, ludzie! – mieszczka aż pokraśniała ze złości. – Nie dość, że się konus pod nogami plącze, to jeszcze, charchała, manier mnie będzie uczyć. Ty wiesz, kto ja jestem, paskudo? Ja Gaikowa jestem, piekarka, wdowa po Gałce, rajcy miejskim. I radzę po dobroci, zawrzyj tę parchotrętną gębę albo każę cię w ciemnicę wrzucić. Co to się porobiło! – Wsparła ręce o boki i rozejrzała się, przywołując wzrokiem świadków zniewagi. – My to miasto własnym sumptem stroili, my i ojce nasze, a ninie przylezie byle chanaja i rozpycha się jak we własnym chlewie. Jeszcze tego trza, żeby nam ulicami strach chadzać było!

– Pohamujcież się, wielmożna pani Gaikowa – odparł śmiało Szydło. – Nie wiecie, z kim sprawa, a ujadacie jako psi do księżyca. My z samego dworu księcia Evorintha idziemy, ale prócz świeckiej, inna jeszcze na was kara spaść może, bo wy nam w świętej sprawie zawadą stajecie. Widzicie te dwie szlachetne panny? – Wskazał na Zarzyczkę i Szarkę, która, wedle Twardokęska, z trudem hamowała wesołość. – One u samej księżnej pani we fraucymerze służą, a na wieść o nieszczęsnym napadzie szczuraków podjęły wielkie a szlachetne ślubowanie.

– Ślubowanie? – mieszczka wytrzeszczyła oczy: po jej okrągłym obliczu rozlał się wyraz nabożnego zdumienia. – Jakież ślubowanie?

– Ano takie – dobitnie rzekł niziołek – że sploty własne dziewicze obciąć poprzysięgły, a rycerzom prawym je oddać na cięciwy do łuków. A póki ślubowania nie dopełnią, milczeć obiecały i dlatego jeno waszą bezczelność cierpią.

– A w czem niby ichsze włosie łukom ma dopomóc? – podejrzliwie spytała Gaikowa.

– Wtem mianowicie – wyjaśnił karzeł – że przeciwko plugastwu obmierzłemu nie samo żelazo, ale dziewicze sploty w cięciwach, modlitwa czysta i ślubowanie najwięcej zaszkodzić mogą. Trza jeno pierwej łuki w świątyni Śniącego pobłogosławić a wodą z cudownego źródła poświęcić. I jak się potem zmaca szczuraka strzałą z takiego łuku, to ani odmienić się przeklętnik nie zmoże, ani pod ziemię nie ucieknie.

– A nie szucicie sobie aby ze mnie? – dopytywała się mieszczka. – Prawdę gadacie?

– Gdzie bym śmiał z takiej sprawy igry czynić? – z potępieniem pokręcił głową. – Toż patrzajcie, pani Gaikowa, na tę szlachetną pannę – ukłonił się przed wiedźmą. – Ja wam jej imienia ni rodu rzec nie mogę, taka by was trwoga zdjęła i zadziwienie, ale spójrzcie, jak się dla owego ślubowania postrzygła. – Wiedźma odsunęła nieco chustkę, odsłaniając skraj pokiereszowanej głowy.

– Olaboga! – Mieszczka splotła dłonie na piersi; palce miała, jak pęto świątecznych parówek. – Oj, strach patrzeć!

– Tedy widzicie, że z was nie dworuję, bo i kto by się poważył na podobną rzecz dla samej drwiny? Ale skoro żeście nam drogę zastąpili, pani Gaikowa, rzeknijcież, gdzie tu najbliżej do jakiego zacnego balwierza.

– Prosto na sąsiedniej ulicy balwierz siedzi – odparła do reszty stropiona mieszczka. – Małżonek mój nieboszczyk do niego chadzał.

– Tedy wybaczcie, pani Gaikowa – pokłonił się nisko – że uchodzim, ale pilno nam ślubowania dopełnić.

– Zaczekajcież! A rzeknijcie mi jeszcze, czy jeno dziewicze włosy przeciwko szczurakom sposobne? – spytała zaaferowana Gaikowa.

– No – karzeł udał namysł – najpierwej dziewicze… Ale gadają ludzie, że jeśli ślubowanie ze szczerego serca poczynione, to i wdowa czysta postrzyc się może, a i mężatka nawet. Byle zacna i nie latawica – pogroził palcem.

– Bóg wam zapłać – uradowała się mieszczka. – A pannom szlachetnym uszanowanie moje i zdrowia wszelakiego życzę, i szczęścia za ich mężne serce i postanowienie. Bywajcie zdrowi.

– Bywajmy – łaskawie zgodził się Szydło. Ledwo pani Gaikowa zniknęła za rogiem, Szarka zaniosła się śmiechem.

– Toż ona prawdziwie gotowa się do gołej skóry wygolić – zauważyła z potępieniem księżniczka. – A wstyd będzie, jak się ludzie dowiedzą, że to tylko figlik złośliwy.

– I dobrze – zajadle odparł karzeł – bo wstrętna baba, gruba, sprośna i zadufana. Wlazła na mnie jak krowa, trzewik mi przydeptała, a jeszcze mordę drze i wyzywa. No, obaczym teraz, jak się po postrzyżynach będzie baba rozpychać. Dobrze, że w karnawał przebierańców wszędy co niemiara, bo inaczej niełatwo byłoby babie wmówić, żeście dworka – łypnął ku Szarce. – Panny z fraucymeru rzadko wdziewają podobne stroje.

– A mnie się zdaje – zaśmiała się w odpowiedzi – że i wasze współczucie, księżniczko, i twoja radość, Szydło, przedwczesne. Bo pewnie pani Gaikowa w tejże chwili kumoterkom o ślubowaniu opowiada i nim wieczór nastanie, każe się pół mieszczaństwa do gołych czerepów ogolić.

– Może to być – przytaknął zbójca. – Dziwna jest w ludziach chęć, żeby za tymi, co od nich wyżej siedzą, jako owce durne leźć i to samo czynić. Dość, by się jakie co bardziej bzdurne szatki na książęcym dworze pojawiły, a nie minie miesiąc, w każdym zadupiu je widać. Ot, jedzie człek lasem i drwala widzi. Chłop jak byk, z siekierą, spocony, nieochędogi, ale na zadku co ma? Ano, rajtuzy pstrokate, iście jako dworscy sodomici! – splunął. – A na nogach? Toż nie łapcie z łyka, jako drzewiej bywało, ale trzewiki z zakręconymi noskami. Ledwo w tych trzewikach po krzakach leźć może, sam sobie fikuśne noski nieraz przydepcze i na pysk się przewróci, ale on ninie pan! Żadnego porządku, żadnego uważania…

– Pomyślałby kto – roześmiała się Szarka – że zbójca przeciwko wszelkiemu porządkowi winien występować. Tymczasem ty, Twardokęsek, jesteś tradycjonalista zagorzały jak mało kto.

– Bo gdzież tak! – zaperzył się jeszcze bardziej zbójca. – Widzieliście, jaki czepiec rogaty baba miała? Prawie jako łoś nade łbem go niosła. A wyszywany czym? A srebrną nicią! A spódnic ile na rzyć wdziała? Wedle mego rozeznania z tuzin, a wszystkie wykrochmalone tak, że na łokieć nad ziemią sterczą! Przecie ona nie pani paradna, ale prosta mieszczka! Przecie są edykty, co jawnie mówią, że mieszczance więcej niźli trzech spódnic wkładać nie Iza. I co? Po staremu jako chcą łażą!

– I ty byś je, Twardokęsek, z owych nadliczbowych spódnic i srebrnych czepków nie zwlekając obdarł?

– A pewnie! Bo nie przystoi! Toć popatrzcie na naszą księżniczkę. – Zarzyczka, niespodzianie nazwana naszą księżniczką, zarumieniła się lekko. – Toż ona skromna jako wróblik. Opończę z prostego sukna nosi i telejkę zwyczajną, ubożuchną. A byle baba…

– Starczy już, Twardokęsek – przerwała Szarka – nim coś do cna głupiego rzekniesz.

– Przeciwnie – wtrąciła Zarzyczka – wielce mnie ciekawią pana Twardokęskowe rozmyślania o strojach i świata porządku. Nie przerywajcież sobie, panie Twardokęsek, bardzo chętnie posłucham.

Zbójca aż podniósł rękę, żeby się z ukontentowania pogładzić po brodzie, jak miał w zwyczaju. Ale zaraz sobie przypomniał, że nie ma już pięknej, czarnej brody, bo się ze szczętem spaliła w gospodzie Goworki.

– Po mojemu, księżniczko – zaczął – to rychło rozeznać można, że wyście pani przystępna, łaskawa i miłosierna. I to jest rzecz dobra, niewieściej naturze przystojna, ale czego za wiele, to tym bardziej szkodzi. Bo tak to we świecie, że jak się kto za bardzo nagnie, to jeszcze łacniej go podepczą. Bo pan to musi być pan. Choćby nie wiem jak ludziom sprzyjał, przecie on nie swojak. I nie jak swojaka powinni go miłować, ale, widzicie, księżniczko, tak ze strachem a nabożeństwem. Nie zda się panom z pospólstwem zanadto bratać, bo to nikomu na zdrowie nie idzie. Wedle mnie, księżniczko, wam nie brunatne szatki przynależą, wyście nie mniszka czernica. Wyście kniaziowska dziewka i żalnicka pani zwierzchnia, wam złoto przystoi i pontały sute, błyszczące. A ta pyskata baba nie łokciem trogać was winna, ale niziuchno pysk skłaniać, jak na nią z powozu spojrzeć raczycie! Ano!

Chciał jeszcze więcej gadać, ale wtedy właśnie wiedźma zrobiła coś, co zupełnie pomieszało zbójcę i pozbawiło wszelkiej elokwencji. Wspięła się na palce, zarzuciła mu ręce na kark i nim cokolwiek zdążył rzec, głośno ucałowała. Pośrodku traktu i na nic się nie oglądając.

– Nigdy nie żałowałam, że idziesz z nami – oznajmiła, wciąż wisząc na jego szyi, a właściwie lgnąc doń bezwstydnie całym ciałem. – Od samej przełęczy Skalniaka ni jednego dnia nie żałowałam.

Zbójca z pomieszaniem począł wyplątywać się z wiedźmiego uścisku, starając się nie słyszeć pieprznych docinków, którymi hojnie obrzucali go biesiadujący przy murze pątnicy.

– No co? – zeźlił się karzeł. – Będziemy tak stać pośrodku traktu i komplementa sobie prawić czy balwierza szukamy?

Balwierz, a właściwie balwierka, okazała się przykrą, swarliwą staruchą. Na widok kompanii wychyliła się z okna, na którym miała porozkładane narzędzia swego rzemiosła, i z miejsca poczęła im złorzeczyć.

– Mnie tam za jedno, kto jesteście – ucięła tłumaczenia karła. – Wy mnie ócz nie próbujcie mamić, bo dobrze wiem, za jakie kurewstwo was do łysego postrzygli. No co, ladaco, ślepia wytrzeszczasz? – rzuciła ku żalnickiej księżniczce, która istotnie przypatrywała się jej ze zdumieniem. – Myślisz, że jak sobie na łbie warkoczyków pozaplatasz, niby pani ze dwora, to człek złego nie rozpozna? Złażą się, psiakrwie, z całych Gór Żmijowych jako muchy do lepu. Niby się na służbę najmują, ale zamiast gary czyścić, całe dnie po ulicach łażą, kuprami kręcą. Poprzebierane, wyszminkowane, że obraza boska. To ja powiadam, bardzo dobrze, że postrzygli, szkoda tylko, że nosa za bałamuctwo nie obcięli i czoła żelazem nie napiętnowali. Żelazem grzech wypalać trza!

Co jeszcze o grzechu rzec chciała, nie usłyszeli, bo zeźlona Szarka pochwyciła za okiennice i z rozmachem balwierski sklepik zamknęła, srodze gospodyni gębę przytrzaskując. Ze środka dobiegł łomot i przytłumione, lecz paskudne przekleństwa. Szarka roztropnie przyspieszyła kroku.

– Ludzie jacyś niezbyt tu przyjaźni – zauważyła Zarzyczka.

– Spichrzańscy – pogardliwie wyjaśnił Twardokęsek. – Harde i nadęte ścierwa. Wy wiecie, księżniczko, jak oni nas podejmowali, kiedy szczuracy na kopiennickie władztwo ruszyli? Ano zasadzali się wedle samej granicy na uciekinierów i rzezali mężów, niewiasty, dzieciska pospołu. Rabunkiem a krwią niewinną cała Spichrza stoi. Ech, niechby się jaka okazja trafiła – wykrzywił się szpetnie – ja bym im tak za tamte rzezie odpłacił, że i za wiek niewiasty by moim imieniem dzieciaki straszyły. Nadto umyślili sobie, że ichniejsza Spichrza wszego świata cud i pępek. Łżą jako psi! Kędy im do kopiennickiej Stopnicy, co niegdy w Górach Żmijowych stała! Kii Krindar ją wyznaczał, w samym środeczku ziemi, a kto jak kto, ale on przecie na miarach rozumieć się musi. Kowal jest fach solidny, uczony, nie to, co tutejsza kukła, co ją za boga mają. Przecie Nur Nemrut jeno spać a chrapać potrafi! Środka świata on by nie rozpoznał, choćby mu we śnie na sam łeb zleciał…

Rozważania o środku świata przerwał zadyszany wyrostek, który wczepił się w połę Twardokęskowego płaszcza. Lewe oko miał podbite, podeszłe krwią, chałat wytarty i poplamiony. Szarka płynnie zastawiła mu drogę do księżniczki.

– Poczekajcież! – zasapał. – Ja wedle włosów.

– Jak się twoja pani namyśliła, to trochę poniewczasie – zauważyła Szarka.

– E, gdzie by się namyśliła – chłopak wyszczerzył niemiłosiernie spróchniałe zęby. – Nos starej rozbiliście. Sroży się teraz okrutnie i straży krzyczy, a was przeklina takimi wyrazy, że podziw bierze. Ja tak… wedle własnego rozumu… Bo po co macie po innych balwierzach chodzić?

– rozsznurował sakwę i wyciągnął z niej perukę.

– Ukradłeś? Własnej mistrzyni zwędziłeś?

– Jaka ona mistrzyni! – żachnął się wyrostek. – Małpie łacniej brzytwę dać niźli jej. Mistrzem był jej mąż, zmyślny człek okrutnie, i ogolić potrafił jak nikt inny, i w chorobie poradził, i zęba wyrwał… a jak pijawki przystawił! Sam jeszcze peruki postroił.

– Umarł biedaczek? – współczująco spytała wiedźma.

– E, gdzie tam! – wyjaśnił fryzjerczyk z uciechą. – Łońskiego roku od starej uciekł z dziewką do posługi. Dlatego pani na niewiasty służebne strasznie zajadła. Poty do ratusza łaziła i rajcę prześladowała, póki nie uradzili, że się sługi za nierząd postrzygać będzie na Rynku Solnym, przy pręgierzu. Ale i tego jej mało, zarazie. Umyśliła, żeby im nosy obcinać ku przestrodze. Ot, jak oszaleje baba stara, to ze szczętem. Zakład podupadł, czeladników precz popędziła, ledwo ja się ostałem, a i mnie bija, jako chce, choć przecie już po wyzwoleniu. Patrzcie, co mi przed samym świętem uczyniła – pokazał na oko.

– To czemu precz nie pójdziesz? – rozsądnie spytał Szydło. – Po wyzwoleniu twoja wola, iść li zostać.

– Bo jak się starej cholerze zemrze – oznajmił chłopak – a niezawodnie ją rychło żółć zadusi, sam się na zakładzie ostanę. Choćbym miał za schedę krom zakładu wziąć tę cherlawą niedojdę, mistrzową córkę, nic to. Niech mnie biją, póki pora. Potem ja bijał będę.

– Słuszna rzecz zakrzątnąć się wedle swego losu – pokiwał głową karzeł. – I słuszna rzecz podobną przezorność wspierać. Pokażże peruki, chłopcze.

Peruki były rozmaite: zbiegły mistrz dobrze znał rzemiosło, bowiem prócz wymyślnych zapustnych koafiur porobił też bardzo zgrabne podróbki zwyczajnych niewieścich splotów. Wiedźma aż pisnęła z zachwytu nad wielością porozkładanego na murku włosia i poczęła je kolejno przymierzać, raz po raz dopominając się werdyktów żalnickiej księżniczki.

– Chodźmy stąd! – Twardokęsek z nagła pochwycił Szarkę za łokieć. – Czego nam tu szukać? Toż to wszystko nie nasze, nie dla nas ten karnawał nagotowany. Chodźmy, póki jeszcze czas, ani kto po nas płakać będzie. Ja wiem – brnął dalej, starannie unikając spojrzenia przenikliwych zielonych oczu – że wy za żalnickim wypędkiem idziecie. Ale nic wam po nim. Pluńcie na książęta i spiski kapłańskie, szczęścia wam od nich nie przybędzie. Ot, popatrzcie na księżniczkę, szczęśliwa ona może po tym, jak Zird Zekrun łapę na niej kładł? Takoż i Koźlarz… długo się on po Krainach poobraca, nim go cichcem zaszlachtują? A ja was w góry poprowadzę, wysoko, kędy jeno zbójcę a górskie kozy chadzają. Bo przecie i w was zbójecka natura, ani takiej człek nie okiełzna, ani w murzech nie zamknie. Zobaczycie, tam wedle Przełęczy Zdechłej Krowy ścieżki takie, że jeno słoneczko boże wyżej głowy. Przyczaim się, przeczekamy, aż się wszystko utrzęsie, aż przepomną o nas i bogowie, i książęta. Wiecie, ile my razem dopiąć możemy? – pokręcił z zadziwieniem głową. – Zwoła się kompaniję godną, swojaków, co nie spisków, ale zarobku szukają. Już nie po samym gościńcu łupić będziemy, bo jak się na dobre ruchawka zacznie, jak Wężymord na książęta uderzy, wtedy człek roztropny łacnie i włość dla siebie wykroi. Są jeszcze w Górach Żmijowych stare kopiennickie warownie, są twierdze puste. Zda się jeno głośniej krzyknąć. Wyście niewiasta uczona, wiecie, jako to w czas zamętu bywa: fortuna jedne ludzie w wierch, drugie na spód ciska. Tedy zda się zadbać, by nas na sam szczyt wyniosła. Trzeba się wedle swej doli zakrzątnąć, jak ten balwierski pachołek. Zaś wspomnicie żalnickiego zaprzańca, to wam Jagódka wiedźma taki napar uwarzy, że go do reszty zabędziecie…

– Mnie ani napary, ani korczywa nie pomogą – powoli odparła Szarka. – To nie jest… to nie jest tak, jak myślisz, Twardokęsek.

Wiedźma roześmiała się głośno, a niziołek z rozmachem klepnął czeladnika po plecach – widać dobijali targu.

– A w Górach Żmijowych… – ciągnęła Szarka. – W Górach Żmijowych byś mnie bez zwłóczenia katu wydał.

– Może bym wydał, a może i nie – odparł po namyśle Twardokęsek. – Ja żem was na Szczeżupinach dri deonemowi na rzeź posłał, a wyście mnie przez cały zbójecki gościniec jako łysą kobyłę przepędzili. Tedy my kwita, po sprawiedliwości. Ale kiedym wczoraj w Wiedźmią Wieżę popadł, to przecie nie ostawiliście mnie oprawcy. A ja swój honor mam, choćby i zbójecki. I mnie się tak zdaje, że my jedna kompania.

– Nie, Twardokęsek – przerwała dziewczyna. – Wróciłam, bo mi wiedźma potrzebna, nic innego. A co do kompanii – zaśmiała się przyciszonym, złym śmiechem, od którego zbójcę nieodmiennie przechodziły ciarki – to mnie kiedyś nazywali Llostris. Wilczyca, ryża wilczyca…

– I wilki w stadach chadzają.

Ale jak je głód bardziej przyciśnie, to dożynają co słabszych towarzyszy i na ich ścierwie ucztują. Nie rób ze mnie tego, czym nie jestem, Twardokęsek. Bo choćby cię na głównym spichrzańskim placu ogniem palili, bez słowa obok bym przeszła, nie obejrzała się za siebie. W jednym jednak masz rację: żeśmy coraz głębiej w niewodzie, a nie wiedzieć, czyje ręce sieć dzierżą. I ja tak sobie myślę – uśmiechnęła się samymi kącikami ust – że należy się twego sposobu jąć, Twardokęsek. Trzeba sobie jamę i drogę do ucieczki nagotować. Ani spiskiem, ani skomleniem, tylko starym, zbójeckim fortelem…

Kiedy skończyła, oczy zbójcy zabłysły.

Загрузка...