Kolegium kapłańskie, jedenastu służebników Zird Zekruna, wysokich, kościstych starców o twarzach wykrzywionych potępieniem, stało przed stołem ofiarnym, w miejscu najświętszym, naznaczonym niegdyś przez samego boga i przesyconym jego obecnością. W wewnętrznej świątyni panował półmrok, pokrywając głębokim cieniem ich brunatne suknie. Ponieważ przybytek wykuto w litej skale, głęboko pod powierzchnią ziemi, z dala od słońca i korzeni drzew, moc pana Pomortu była tutaj potężniejsza niż gdziekolwiek.
Bose stopy Zarzyczki spoczywały na lodowatej kamiennej posadzce.
Kapłani recytowali inwokację. Natrętny rytm słów stopniowo łamał milczenie księżniczki.
Kiedy Wężymord oznajmił, że musi oczyścić się w najbliższej świątyni, z początku nie pojęła powodów – zanadto pochłonęły ją rozmyślania o Annyonne i Szalonej Ptaszniczce. Lecz teraz stała w głębi przybytku pomorckiego pana, z rozpuszczonymi włosami i w nie przepasanej pokutnej szacie, a przed oczyma miała obraz zwierzchnika uścieskiej świątyni w rozpadającej się wieży, kiedy jego głowa wyprysła w bok, z fontanną krwi bijącej z uciętej szyi. Jedno z możliwych pytań, pomyślała, czując, jak z jej kolana rozpełza się wciąż jeszcze przytłumiony, ćmiący ból. Będą też inne – o kapłanów, którzy pomarli, kiedy córka Suchywilka szalała pośród zwierciadeł, o nasze ocalenie z wieży Śniącego, a na koniec o Dolinę Thornveiin.
Wyszłam żywo z miejsc, w których kapłani marli jak osy okadzone dymem, pomyślała. Zakon Zird Zekruna nie wybaczy mi ani własnej bezradności, ani niewiedzy.
– Czy jest prawdą, że spotkałaś w Spichrzy bezimiennego?
Pytanie zdumiało ją – w obliczu wszystkich innych rzeczy jej spotkanie z Koźlarzem było bezowocne i zupełnie pozbawione znaczenia. Chyba że, pomyślała niespokojnie, chyba że przeorysza mówiła prawdę o śmierci bogini. Wówczas żadna cena nie będzie zbyt wysoka, by wydobyć ze mnie wiedzę o śmiertelnym, który oglądał zagładę Bad Bidmone.
– Czy spotkałaś bezimiennego? – pytanie rozległo się po raz wtóry, a ona znalazła jedynie tyle siły, by przecząco potrząsnąć głową.
Mogli sprawić, by upadła na kamienną posadzkę, wijąc się, skowycząc jak zwierzę, i uczynili to. Ponura inwokacja wtargnęła bez wysiłku w komnaty jej wspomnień, najskrytszych lęków, najdotkliwszego bólu. Oto jestem, pomyślała. Strzęp mięsa rozpostarty na oścież, rozścielony przed oczyma boga.
Ból niemal ją oślepiał, lecz uniosła z wysiłkiem powieki i odszukała krzesło Wężymorda ustawione nieco w głębi, na prawo od kolegium kapłańskiego. Odkąd wyjechali z Doliny, widywała go jedynie z daleka. Nie żałowała – słowa wiedźmy zmieniły bardzo wiele. Nie rozumiała jednak, dlaczego pozwolił, aby przyodziano ją w pokutne szaty i powleczono do wewnętrznego przybytku w pierwszej świątyni Zird Zekruna. Kapłani spieszyli się tak bardzo, że nie próbowano nawet sprowadzać biskupa czy opata z pobliskiego klasztoru. To było jedynie kolegium prowincjonalnego przybytku: w zwyczajnych czasach nikt tutaj nie oglądałby żalnickiej księżniczki, wszystko jedno, jakie grzechy popełniła.
Tyle że czasy nastały niezwyczajne.
Bali się jej, widziała to wyraźnie. Brunatne znamiona skalnych robaków nabrzmiewały coraz bardziej – jawny znak obecności bóstwa w ciałach swych służebników. Lecz kiedy wcześniej prowadzono ją krużgankami, dostrzegła jeszcze inne rzeczy. Stadko wynędzniałych kurcząt, niepłochliwie przechadzające się po dziedzińcu, obtłuczone postumenty posągów, które niegdyś zdobiły to miejsce i kozę uwiązaną do pogruchotanej fontanny pośrodku wewnętrznego ogrodu. Świątynia musiała wcześniej należeć do bogini i choć niewiele przypominało tamte czasy, w twarzach pomorckich kapłanów dostrzegała wciąż jakąś płochliwość i niepewność. Zird Zekrun wyświęcił ją na nowo, lecz w ścianach budynków wciąż tkwiły kamienie pamiętające czasy znacznie dawniejsze niż pomorckie panowanie. Czasy, kiedy Żalniki zbierały rokrocznie haracz od frejbiterów Wewnętrznego Morza, a ciemna ziemia Pomortu wciąż leżała na dnie oceanu. Sądziła, że musi to srodze gnębić sługi Zird Zekruna.
Lecz poza wszystkim była to pospolita wiejska świątynia. Ornaty na ołtarzu przyszarzały i postrzępiły się od starości, kapłańskie kapice zrudziały na słońcu. Kiedy rankiem wjechali na dziedziniec, u studni dwie niewiasty w podkasanych chłopskich sukniach poiły bydło, zaś gromadka dzieci w brudnych koszulinach ganiała wieprzka – nic podobnego nie powinna zobaczyć w świątyni Zird Zekruna, obojętne jak odosobnionej i zapomnianej.
Zastanawiała się, jak wiele podobnych przybytków niepostrzeżenie wrosło w krajobraz Żalników. Tak, pomyślała, jest w tym kraju coś, co sprawia, że nawet zakon Zird Zekruna zmienia się i łagodnieje. Nie tylko on. Poprzedniej nocy zatrzymali się na krótki popas w gospodzie w jednej ze świątynnych wiosek. Na progu stajni siedział stareńki, jednonogi dziadek. Jeśli rozpoznał Wężymorda, nie dał tego po sobie poznać ani jednym gestem i gdyby nie długie włosy, wciąż splecione na pomorcką modłę, nie odgadłaby w nim dawnego pirata. Nosił miejscowy strój, skórzane portki i kamizelę, kapelusz obszyty drobnymi muszelkami, tak samo jak wieśniacy, którzy kilka dni temu święcili pamięć bogini w opactwie z Doliny. Pokłonił się kapłanom i pokuśtykał w głąb obejścia, do sadu za gospodą. A sad był pełen jabłoni o pniach pobielonych wapnem.
Ci, którzy byli ludźmi Pomortu, stali się ludźmi Żalników, pomyślała wtedy.
Jednak kapłani z orszaku Wężymorda nie kryli odrazy do panującego w świątyni rozprzężenia. Tym gorzej dla mnie, pomyślała Zarzyczka, gdyż starcy z kolegium kapłańskiego nie zaniedbają niczego, co mogłoby udobruchać zwierzchników. Obojętne, jak dalece przyjęli miejscowy obyczaj, piętna skalnych robaków pozostały nienaruszone i stanowią o najgłębszej istocie ich więzi z Zird Zekrunem. Kiedy dokończą inwokację i trzeci raz wypowiedzą pytanie, moc boga zmusi mnie, bym powiedziała, co zechcą.
A jeśli przyznam, że rozmawiałam z Koźlarzem, z bluźniercą, po trzykroć przeklętym przez samego Zird Zekruna i wypędzonym z Żalników, nie będą potrzebowali przyzwolenia Wężymorda, by spalić mnie na stosie.
– Czy spotkałaś świętokradcę? – zabrzmiało po raz ostatni.
Bóg w swoim żywiole, kimże jestem, by stawiać mu czoło? pomyślała z rozpaczą.
Zaprzecz, rozkazał w jej myślach głos Wężymorda.
Jego oblicze pozostało obojętne, nieprzeniknione, lecz siła inwokacji osłabła wystarczająco, by mogła oprzeć się i skłamać. Uczyniła to. I dopiero później, gdy zelżał ból, przypomniała sobie o źródłach jego siły.
Jednak pozwoliła, by wyprowadził ją z ciemnej pułapki cierpienia, strachu i bezsilności – jego zamysły były zbyt zawiłe, by próbowała je przeniknąć, ból zaś, który ściągnęli na nią kapłani, w kilka chwil złamał jej wolę.
Potem rozpłakała się ze wstydu i poniżenia.
Nie chciała tego, lecz moc Wężymorda przenikała ją na wskroś, łagodna, kojąca i sprawiała, że łzy płynęły coraz szybciej. Wciągnęła głowę w ramiona. Dlaczego, zastanawiała się, płacząc, dlaczego miałby ukrywać moje kłamstwa? Kto więc wypełnia wolę Zird Zekruna – kapłani, którzy mnie nienawidzą i nie kryją tego, czy też Wężymord, który wiosną ostrzegał mnie, bym była ostrożna? Czy może wszyscy?
Znała jego tajemnicę.
Niektórzy z nich, ci, którzy przychodzą z wody, mogą to robić, powiedziała w Spichrzy jaśminowa wiedźma, wielka magia, uprzedzona z krwi i własnego ciała, by dwoje mogło stać się jednym i przeżyć. Kobieta, która wędrowała przez Krainy Wewnętrznego Morza w obręczy dri deonema, odwróciła twarz i zapłakała. Moja piastunka była z nich, rzekła, przyjęła ludzki kształt z nienawiści do naszego plemienia. Przyjęła znacznie więcej niż kształt, odparła wiedźma, i nawet jeśli była bardzo silna, nie zdołała odrzucić tego bez reszty.
Jak wiele razy, pomyślała Zarzyczka, płynął na Pomort po ową magię i ile jeszcze zostało z człowieka, który kazał obnosić na pice głowę mojego ojca?
Powiadano, że pośród wielu darów, które otrzymał z woli boga, była też nieśmiertelność, jednak naprawdę była to jedynie śmierć wielu, jakże wielu, sorelek, które mieszkają na dnie Wewnętrznego Morza. Przybywają do brzegów Pomortu na wezwanie, wyjaśniła wiedźma, gdyż nawet przedksiężycowe nie potrafią oprzeć się woli boga równie potężnego, jak Zird Zekrun. On zaś wplata je kropla po kropli w ciało Wężymorda, bo człowiek jest zdolny zgodzić się na wiele, bardzo wiele, by zejść ze ścieżki śmiertelników.
Gdy myślała o tym, czuła jedynie dojmujący żal i także dlatego płakała w świątyni Zird Zekruna, okryta szorstką wełną pokutnej szaty.
Wężymord przyglądał się jej obojętnie, lecz nadal osłabiał potęgę inwokacji kapłanów.
– Jeśli więc nie bezimiennego, kogo spotkałaś w cytadeli księcia Evorintha? – głos kapłana dobiegł ją poprzez przytłumioną warstwę bólu.
Próbowała się opierać, ale była już zmęczona, bardzo zmęczona i nie mogła zaufać Wężymordowi.
– Musisz wybrać, jego słowa brzmiały głucho w myślach Zarzyczki. – Nie zdołam ich powstrzymywać bez końca. W końcu ON sam przybędzie i nie pozostawi żadnego wyboru.
– Kobietę? – nalegał służebnik boga. – Czy spotkałaś kobietę, która nosi dwa miecze i mieni się córką zwajeckiego kniazia?
Wybierz, powtórzył Wężymord.
Nienawidząc samej siebie opowiedziała im o Szarce, a w pamięci wirowały jej słowa rudowłosej: „Kiedyś możesz potrzebować tej wiedzy, aby wytargować swoje życie". Nie było tego wiele i wówczas księżniczka nie uwierzyła w jej opowieść. Lecz teraz nie miało to już znaczenia.
Cóż takiego zdradziła mi Szarka, że zdołałam ocalić życie Koźlarza – i własne?, pomyślała.
Przybyłam tu z jego powodu, powiedziała wtedy rudowłosa, i nie wierzę w przeznaczenie, dlatego popłynę z innymi na północ. W tym miejscu pod obcym księżycem noce są czerwone, a przedksiężycowi górują nad śmiertelnikami i nic nie jest takie, jakie być powinno. Jednak zabijałam już parthenoti i mogę spróbować znów to uczynić, ponieważ nie przypuszczam, by Sorgo potrafił je zranić. Ja najpewniej również nie zdołam tego dopiąć, dodała, bo jestem w obcym kraju, a stare obietnice tracą moc z dala od miejsca, gdzie je przyrzeczono.
Głos Wężymorda nie przemówił więcej w jej myślach.
Nie naznaczono jej pokuty, lecz nawet rezydenci prowincjonalnej świątyni rozumieli, że popadła w niełaskę. Milczący kapłan zaprowadził ją do zaniedbanej komnaty. Nie śmiała zapytać, po co. Z trudem przełknęła kilka kęsów ciemnego chleba; wieczerza była bardziej niż skromna, ale też po pokutnej ceremonii nie spodziewała się wystawnej uczty.
Popatrzyła przez okienko przesłonięte ciemną błoną. Być może przepłynęli już Cieśniny Wieprzy i mogłam być z nimi, pomyślała z tęsknotą. Z Koźlarzem, wiedźmą i rudowłosą córka Suchywilka. Gdybym tylko odważyła się zapomnieć o potędze Zird Zekruna.
Narzuciła na koszulę ciemny wełniany płaszcz i wyślizgnęła się na korytarz. Dwóch pomorckich wojowników, wyszkolonych do skrytobójstwa i fanatycznie oddanych bogu, stało pod drzwiami; ich zawoje i dwa miecze na plecach przypomniały księżniczce Szarkę, a także sposób, w jaki zabijała morderców na stopniach cytadeli Evorintha. Nie zatrzymywali jej. Szli kilka kroków w tyle, w milczeniu, bezszelestnie. Wieczór był ciepły, nadciągała czerwona letnia noc.
W krużgankach wewnętrznego ogrodu kilku kapłanów rozprawiało z ożywieniem, lecz kiedy ją dostrzegli, rozmowa ucichła jak ucięta nożem. Wieśniaczka pochwyciła dziecko i pospiesznie uciekła w głąb zabudowań, czyniąc po drodze znaki odpędzające złe. Dopiero jąkający się ze zmieszania pachołek pokazał jej drogę do ogrodu. Boją się mnie, pomyślała z lekkim zdziwieniem. Lecz zaraz potem przyszła druga myśl, posępna – że bardziej jeszcze boją się Zird Zekruna, zaś ona sama jest jedynie narzędziem w ręku boga.
W Spichrzy wydawało się jej, że dokonała wyboru i zdoła przy nim wytrwać.
A teraz nie była dłużej pewna. Poprzez uchylone okiennice widziała słabe światło w pokojach Wężymorda. Czy on jest pewien swojego wyboru?, zastanawiała się. Czy po tych wszystkich powrotach z Pomortu zgodziłby się jeszcze raz na ów nikczemny targ, który zaprowadził go na tron Żalników? Przedksiężycowi potrafią do tego przywyknąć, bo taka jest ich natura, powiedziała wiedźma, lecz nawet oni czynią to z trudem. Śmiertelnicy zazwyczaj popadają w obłęd. Jednak wódz piratów z Pomortu był silny, bardzo silny i udało mu się przetrwać, a potem z każdą śmiercią oddalał się coraz bardziej – forma wciąż należała do człowieka, ale księżniczka nie umiała rozstrzygnąć, co ją wypełniało.
W przybytku pokonał inwokację kapłanów tak łatwo, jak wiatr gasi świecę. Było to coś, czego nie przewidziała, i nie rozumiała istoty owej próby. Jestem zakładniczką, pomyślała. Jeśli zechcą, dosięgną przeze mnie Koźlarza, bo Zird Zekrun nie rozumie i być może nigdy nie zdoła zrozumieć brata, lecz pozostaje siostra, którą każdego dnia można poprowadzić do przybytku i na wylot przenicować jej myśli.
W wieży Nur Nemruta pojęła, że jeśli chce w czymkolwiek pomóc Koźlarzowi, musi go odepchnąć i jak najszybciej powrócić nad Cieśniny Wieprzy. Bez żadnych wyjaśnień, bez obietnic. Każde słowo niosło zapowiedź klęski.
Tylko że to tak strasznie bolało.
Pozostawała jeszcze rudowłosa kobieta w obręczy dri deonema, którą poświęciła dla własnego ocalenia.
Od strony świątyni ponury dźwięk rogów obwieścił koniec dnia. W Dolinie Thornveiin biły dzwony, pomyślała, lecz nie minęło wiele dni i niemal o nich zapomniałam.
Rogi umilkły i zamknięto wrota przybytku; przygnębiło ją to.
Niebo było letnie, czerwone, pełne gwiazd. Potem od północy, od strony Pomortu, zerwał się chłodny wicher, przynosząc rozkaz, który gwałtownie odegnał znużenie.
Wola Zird Zekruna w jednej chwili wdarła się w jej myśli, wymiatając własne pragnienia. Dygotała. Podmuch szarpnął płaszczem: upadłaby, gdyby nie podtrzymał jej jeden z pomorckich zabójców. Deszcz był na jej twarzy zimny jak krople lodu, a ona była jak glina w rękach boga – pozostawił tylko tyle, by rozumiała rozkaz, nie więcej.
U sklepienia bramy, mocno osadzony w kamiennym murze, połyskiwał hak do zawieszania pochodni. Moje włosy są długie, pomyślała, wchodząc w korytarz prowadzący do komnat Wężymorda, wystarczająco długie, by upleść z nich sznur, który nie zerwie się pod ciężarem ciała. I nagle nade wszystko zapragnęła przez chwilę zatańczyć w powietrzu i przez jedną chwilę być wolna jak ptak kołysany lotem.
Przypomniała sobie: to było obce wspomnienie, myśl Szalonej Ptaszniczki pochwycona ukradkiem w wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł. A potem także ona znikła, jak ostatecznie i nieodwołalnie zostało przesądzone owej nocy, gdy spłonęła cytadela w Rdestniku, zaś Zird Zekrun odcisnął na niej piętno.
Świątynia była stara i przebudowywano ją wiele razy, tworząc labirynt wąskich przejść i schodów. Nieoczekiwanie wyszła na otwarty taras. Z dołu unosiła się woń ziół ze świątynnego ogrodu, ciężki zapach miodownika, werbeny i lawendy. W głębi, w niewielkim oknie komnaty Wężymorda dostrzegła przyćmione światło lampki. Drzwi nie były zaryglowane. Poderwał się, nim przekroczyła próg.
– Co tu robisz? – spytał.
Ze zdumieniem i gniewem jednocześnie.
Nie odpowiedziała: póki istniał Zird Zekrun, każde z nich musiało podążać własną, wąską ścieżką. Lecz miała nadzieję, że od rzezi Rdestnika minęło już dość zim i dość krwi sorelek wsiąkło w niego kropla po kropli, by zdołał zrozumieć.
Wężymord szybko wciągnął ją do środka i zamknął drzwi; wówczas odwaga opuściła ją do reszty. Rozkaz Zird Zekruna zagnał ją aż tutaj, a teraz siedziała na twardym, zaścielonym opończą łóżku jak oniemiała, nie potrafiąc powstrzymać dreszczy. Czuła, jak pulsowanie mocy z wolna ustępuje z jej oczu i pomyślała, że podobnie muszą się czuć wiedźmy, kiedy przemija szał. Nie wiedziała, co robić. Pan Pomortu pierwszy raz sięgnął po nią równie otwarcie, bez żadnych osłon, przygnał do komnaty Wężymorda i porzucił jak pęknięty garnek. Zabawki, pomyślała słabo. Zabawki w rękach boga.
Zawieszona przy oknie oliwna lampka zwabiała roje ciem.
– Ty mi odpowiedz – odparła, kiedy wreszcie mogła mówić. – Proszę. Potrzebuję czegoś, na czym mogłabym się oprzeć – ciągnęła z rosnącą desperacją. – Inaczej to wszystko uniesie mnie, nie wiem dokąd. Potrzebuję wiedzy.
Wężymord odwrócił się do niej plecami, poprawił okiennice. Spostrzegła, dlaczego ich nie zamknął: wysoko, w załomie muru jaskółka uwiła gniazdo.
– Proszę – powtórzyła bezradnie.
– Co chcesz wiedzieć?
– Co zdarzyło się w świątyni Bad Bidmone i co zrobił ze mną Zird Zekrun – wyrzuciła jednym tchem.
– Tylko tyle? – spytał cierpko.
– Nie! – Drwina poruszyła złość tak głęboko utajoną, że zdumiała samą Zarzyczkę. – Jeszcze i to, czy naprawdę wymordowałeś żmij ów na brzegu źródła Ilv. Czy istotnie wytargowałeś od boga nieśmiertelność w zamian za śmierć morszczynek z Cieśnin Wieprzy. I czy jestem częścią tego targu.
Nie umiała odczytać z jego twarzy ani gniewu, ani niczego innego. Jednak widywała, jak wbijano ludzi na pale za winy mniej znaczne niż te pytania.
– Tak – odpowiedział po chwili miękko. – Po trzykroć tak, księżniczko. Lecz żmijowie i sorelki… Nie mieszaj się do tego. Nic nie mogę zmienić.
– Dziwne. – Teraz nadszedł jej czas na kpinę. – Dziwne, że zaszedłszy tak daleko po ścieżce nieśmiertelnych, tak mało możesz.
– Nie – owale jego niebieskich źrenic zwęziły się w dwie ciemne kreski jak u zwierzęcia i nie usiłował tego ukrywać. – Nie jestem jednym z nich i nigdy nie będę.
– Wiem – odparła, wspominając słowa wiedźmy.
– Nie sądzę – rzekł powoli Wężymord. – Nie sądzę, abyś wiedziała, księżniczko, ani jakikolwiek inny człowiek. Są rzeczy zbyt dalekie, by je ogarnąć myślą, i po przekroczeniu pewnych granic nic nie jest takie jak przedtem, ani życie, ani śmierć. Lecz przymus i konieczność pozostają, nawet wówczas, gdy mija cała reszta. A także niemoc. Powinnaś zrozumieć to po tym, jak Zird Zekrun wysłał cię do mojej komnaty jednym uniesieniem ręki.
Jaskółka poruszyła się w gnieździe z niespokojnym świergotem.
– Przestań – poprosiła ze strachem, nie rozumiejąc, dlaczego nagle postanowił otwarcie mówić o ciemnej magii Zird Zekruna.
– ON jest teraz zbyt zajęty, by nas śledzić – wyjaśnił cierpko. – Rozmyśla o kobiecie, która idzie za Koźlim Płaszczem i opowiada o ścieżkach pośród gwiazd. I w tej chwili – dodał – pragnie jej bardziej niż twojego brata, bo sądzi, że Szarka zna rozwiązanie zagadki dręczącej go od czasów Annyonne. Zagadki spętania bogów. Nie, nie wierzę, żeby Delajati powierzyła podobną wiedzę śmiertelnej kobiecie – jeśli istotnie jest śmiertelna. Jej imię, księżniczko, nawet jej imię jest obustronnym ostrzem. Sharkah, zakrzywiony sierp bogini w języku bogów, i Szarka, gwiazdka południowych skrytobójców w języku śmiertelników. Dwie natury splecione w jedno albo szyderstwo Delajati. Zird Zekrun oddałby połowę swego władztwa, aby to odgadnąć.
Ta chwila zaraz minie, pomyślała Zarzyczka, i nigdy później nie będziemy rozmawiać o bogach i rudowłosej córce Suchywilka. Lecz kapłani dowiedzą się i znajdą sposób, wiele sposobów, by ukarać moją ciekawość.
Jednak nie umiała się oprzeć.
– Słyszysz jego myśli? – spytała.
– Część – spoglądał przez okno w ciemność. – To, co chce przede mną odsłonić. Czasami widzę świat oczyma boga, węzły splecione z przeszłości i przyszłości… wizja, która przyprawia o szaleństwo – zakończył cicho.
– Jak bóg – odgadła z przestrachem.
– Taka była obietnica – przyznał. – Złożona trzy pokolenia temu, na skałach zapomnianej wyspy, która jest dziś jednym z pasm górskich Pomortu. Jeśli Zird Zekrun dotrzyma słowa, przemiana zostanie zakończona. Niebawem.
Więc to jednak prawda, pomyślała z przerażeniem, bo było czymś zupełnie innym słuchać podobnych opowieści i czym innym stać naprzeciw Wężymorda, kiedy otwarcie mówił o obietnicy boga. Więc istotnie towarzyszył Zird Zekrunowi, gdy ten wydźwignął część morskiego dna i połączył rozproszone wyspy w ciemną ziemię Pomortu. Przypomniała sobie powtarzaną przez uciekinierów z północy opowieść o synu starego, pirackiego rodu, który zaprzedał swoją duszę, aby osiągnąć nieśmiertelność. Lecz potem bóg posłał go na północ, daleko, do krainy ciemności i gdy na koniec ów człowiek powrócił, na północy nie pozostała ni jedna z wysp, które pamiętał, a jego bliskich pochłonęło morze w ów dzień, gdy powstał Pomort. Jednak bóg dotrzymał słowa, a życzenie zostało wypełnione.
Wolała wierzyć, że to jedynie legenda.
– Dlaczego złożył tę obietnicę? – spytała cicho. – Żaden z bogów nigdy nie uczynił podobnej nieprawości.
– Pożądał mocy i pragnienie wyrzeźbiło go równie silnie, jak on sam wyrzeźbił nowy kształt świata, wyrywając morzu Pomort – uśmiechnął się Wężymord. – Zird Zekrun nie szuka zwycięstwa nad małymi kniaziami Krain Wewnętrznego Morza. Pragnie powrotu Stworzycieli i wszystkiego, co umarło, kiedy Annyonne ucinała im głowy zakrzywionym sierpem. Chce otworzyć zapomniane źródła mocy, cokolwiek miałoby to oznaczać. Niektórzy z bogów nazywają to szaleństwem, inni sprzyjają mu skrycie, lecz nikt nie próbuje zatrzymać. Nawet po tym, jak próbował zabić Bad Bidmone Od Jabłoni.
– Więc jednak! – wyrwało się księżniczce.
– Opatka – skrzywił się. – Opatka powinna więcej rozmyślać o cnocie milczenia. Ale tak, jedno z drzew uschło bezpowrotnie w tamtą noc, kiedy Zird Zekrun przestąpił próg rdestnickiej świątyni. Choć to nie on zabił boginię.
Zarzyczka wstrzymała dech.
– Twój brat doprawdy nie mógł ugodzić go dotkliwiej. Po oczekiwaniu dłuższym, niż potrafisz zrozumieć, Zird Zekruna zatrzymała ślepa stal w palcach dziecka. Sorgo, wykuty ręką Kii Krindara z mocy nieśmiertelnych. Czy wiesz, dlaczego? – spytał nagle ostro.
– Ponieważ żaden z bogów nie może obrócić się przeciwko swej mocy – wyjaśnił, kiedy w milczeniu potrząsnęła głową. – Nie może zniszczyć własnego stworzenia i zginie, jeśli będzie próbował. Twój brat nie musiał wcale chcieć zabić Bad Bidmone. Starczyło, by ona chciała zabić jego. I zginęła zmieciona własną mocą.
– To znaczy również tyle – powiedziała powoli, ważąc każde słowo – że skoro Zird Zekrun cię przemienił na własne podobieństwo, nie może dłużej nad tobą panować. Bo jeśli spróbuje cię zniszczyć, zniszczy sam siebie. Dlaczego którykolwiek z bogów miałby być równie nieostrożny – nawet za cenę śmierci żmijów? I jakim sposobem zdołałbyś przyjąć moc boga i przeżyć – skoro śmiertelni nie mogą tego uczynić?
– Z tego samego powodu, dla którego kapłani powtarzają w świątyniach słowa bogów: „I nie dozwolisz żyć plugastwu" – spoglądał prosto w twarz Zarzyczki, jego oczy znów były błękitne jak Wewnętrzne Morze i zupełnie nieludzkie. – Cokolwiek powiemy o niewieście, którą Suchywilk obwołał swoją córką, w jej żyłach krąży ta sama krew, która płynęła w jasnej Selli. Dziedzictwo Iskry, młodszej siostry bogów, która zeszła pomiędzy ludzi. To coś więcej, księżniczko, niż mroczne opowieści północy o miłości silniejszej niż śmierć, silniejszej nawet niż nieśmiertelność. Krainy Wewnętrznego Morza są pełne boskich bękartów i, mimo wszelkich pęt, moce czasami wyrywają się na wolność. Nazwano to wiedźmim szałem – nieskrępowana siła w naczyniu zbyt słabym, by ją okiełznać.
Przypomniała sobie błękitnooką niewiastkę o wygolonej czaszce, która trzymała ją za rękę w rozpadającej się wieży Nur Nemruta. Boskie bękarty, powtórzyła z trwogą, boskie bękarty od wieków kamienowane we wszystkich Kramach Wewnętrznego Morza. „Nie dozwolisz żyć plugastwu…" Cena za przepowiednię i moc uwięzioną w śmiertelnym ciele.
– Jedynie drobna jej część – poprawił sucho Węży – mord, zaś Zarzyczka wzdrygnęła się, kiedy odpowiedział wprost na jej myśli. – Nauki kapłanów i kamienowanie są jedynie częścią zapłaty, najmniej dotkliwą. Cóż, księżniczko – uśmiechnął się chłodno – bogowie nie muszą kochać własnego nasienia, szczególnie że każda moc, choćby najmniejsza, może wyrosnąć ponad inne, zaś każda potęga może upaść i zniknąć. Więc spętali swe bękarty na trzy sposoby – ludzkim strachem i pogardą, zmąceniem umysłów, a na koniec bezpłodnością.
Nieoczekiwanie przed oczami stanął jej dziedziniec uścieskiej cytadeli i powykręcana od tortur postać niewielkiego człowieczka o twarzy naznaczonej tatuażem, niegdyś kapłana Bad Bidmone. Był tak słaby, że pachołkowie katowscy wlekli go po ziemi ku kotłowi pełnemu rozgrzanego oleju. Widywała wiele egzekucji: wiedźmy wolno dogorywające na stosach z wilgotnego drewna i heretyków smażonych w kadziach, niczym świnie na ruszcie. Lecz staruszka zapamiętała bardzo dobrze. Nie tyle samo oblicze, czy też raczej to, co z niego zostało po dniach spędzonych w lochach pod świątynią, ale słowa, które wykrzykiwał nawet wówczas, gdy ruszt powoli pogrążał się w rozpalonym tłuszczu: „Nie ma żadnych bogów oprócz tych, których sami stworzyliście, zaś i dla nich przygotowano już zagładę w otchłani, która zrodziła Annyonne. Nie ma żadnych bogów".
Wiele herezji rozkrzewilo się w Żalnikach po odejściu bogini, ale tamtego dnia nawet pomorccy kapłani zdawali się być zatrwożeni krzykami starego mnicha. Jego uczniów bardzo skwapliwie wyłapano i przez wiele dni na dziedzińcu cytadeli rozpalano ogień pod wielkimi żelaznymi kadziami, lecz nikt więcej nie wznosił bluźnierczych okrzyków.
Każdemu z zaprzańców wyrwano przed kaźnią język.
Przez chwilę miała wrażenie, że mdła woń palonego mięsa wypełnia komnatę. Nie powinnam tego słuchać, pomyślała słabo. Ale zaraz później przypomniały się jej słowa rudowłosej córki Suchywilka, równie bluźniercze jak opowieści Wężymorda.
„Wasi bogowie to wiedźmy, nieco potężniejsze od innych", powiedziała Szarka, kiedy w ogrodach cytadeli księcia Evorintha rozpętał się rozpaczliwy, szaleńczy karnawał, zaś pył wciąż jeszcze nie opadł na ruiny świątyni. „Myśl o nich, jak o nieco potężniejszych wiedźmach, bo są równie głupi, bawiąc się zabawkami, których przeznaczenia nie rozumieją".
– Szarka nie wydała mi się bezrozumna – Zarzyczka uniosła głowę. – Ani ty, skoro mówimy o mocach bogów.
Nie, nie była bezrozumna, pomyślała, nie dbając, czy Wężymord słyszy jej myśli. Nie bezrozumna, tylko na wpół szalona i opętana tak wielką nienawiścią do bogów, że nie zawahała się zniszczyć przepowiedni Krain Wewnętrznego Morza. I obca, dodała w myślach, wspominając jej taniec pomiędzy ostrzami skrytobójców na stopniach cytadeli oraz sposób, w jaki płakała nad morszczynkami zwabianymi na brzegi Pomortu, aby dopełniła się przemiana Wężymorda. Nie rozumiała tego: ktoś równie nieludzki, by posłać jadziołka tropem Śniącego, nie powinien wzdragać się przed mordowaniem innych przed – księżycowych. Jednak żal Szarki był prawdziwy. Podobnie jak dwa zakrzywione miecze, którymi przecinała zwierciadła boga.
– Nie wszystkie moce wyrastają ze wspólnego korzenia – odpowiedział Wężymord. – Wiedźmy wywodzą się z plemienia bogów, choć skundlonego i rozwodnionego krwią śmiertelnych. Ale Iskry, towarzyszki Org Ondrelssena Od Lodu to zgoła inna rzecz – jakiś cień przebiegi przez jego twarz. – Daleko na północy, na Hackich Wyspach, mawiano, że powstały z krwi Stworzycieli, nim na dobre wsiąkła w ciemne, jałowe pole, na którym pozostawiła ich ślepa Annyonne – stąd zwano je młodszymi siostrami bogów. Są stworzeniami ognia i wichru, posłanniczkami śmierci, które zbierają z bitewnych pól umierających królów, by dołączyli do widmowej kohorty boga. To legendy i baśnie, księżniczko – znów spojrzał na nią oczyma błękitnymi jak Wewnętrzne Morze w letni poranek. – Cała nasza wiedza to legendy i baśnie, nic więcej. Jednak były Iskry, które wyrzekły się nieśmiertelności, aby zamieszkać wśród ludzi, zaś ich potomstwo nadal żyje w Krainach Wewnętrznego Morza. I w przeciwieństwie do własnych bękartów, bogowie nie mogli ich okaleczyć.
Nie musieli, pomyślała, mając przed oczyma twarz Szarki, kiedy opowiadała, jak przed laty kazano jej odczytywać przyszłość ze Zwierciadła Nekromantki. Bogowie nie musieli was okaleczać, ponieważ robicie to sobie sami, zawieszeni na wąskiej ścieżce pomiędzy światem bogów i ludzi, a nie należący do żadnego z nich. Obcy. Jesteście z Szarką podobni w tej obcości niczym dzieci jednej matki.
Szarka wędruje za moim bratem, pomyślała nagle, i uratowała mu życie na przełęczy Skalniaka. Ja zaś, odkąd pamiętam, mam przy sobie Wężymorda, który chroni mnie przed mocą kapłanów Zird Zekruna.
Czy także to podobieństwo oznacza coś więcej? Czy, oprócz wszystkich innych rzeczy, pisane jest także, że dzieci bogów rozdzielą mnie i Koźlarza i poprowadzą w zupełnie różne strony?
– Dlaczego?
– Czy naprawdę chcesz wiedzieć, co Zird Zekrun robił w podziemiach Hałuńskiej Góry z potomstwem Iskier? – ukryta w jego głosie, niemal niesłyszalna nuta bólu sprawiła, że odwróciła spojrzenie. – Inni bogowie nie posunęli się równie daleko, ale żadne z nich nie kocha obcych mocy. A kiedy nie mogą czegoś nagiąć do własnej woli, próbują to zniszczyć rękami śmiertelnych. Jedynie Zwajcy byli na tyle głupi, by szczycić się potomstwem Iskier – i wybito je co do nogi z powodu durnych przechwałek. Córka Suchywilka była ostatnia z rodu.
– Była? – nie powstrzymała drżenia głosu.
Cokolwiek spotkało Szarkę, Zarzyczka była pewna, że dotknęło również jej brata. Siedziała obok niego w ciemnym spichrzańskim ogrodzie, gdy na parapecie północnej wieży, ponad płonącym miastem i ruinami świątyni, kobieta o włosach koloru ognia przyciągnęła do siebie pana cytadeli. Koźlarz nie odezwał się ani słowem, lecz pamiętała wyraźnie, jak jego oddech załamał się na jedną krótką chwilę, kiedy zobaczył, kim jest kochanka księcia Evorintha.
Nie miała pojęcia, co połączyło tamtych dwoje. Szarka oddała jej wisior ze znakiem uścieskich alchemiczek, jakby był kawałkiem bezwartościowej blaszki – w ogrodach Zaraźnicy wziął mnie za dziwkę, powiedziała.
– Obojętne – wzruszył ramionami Wężymord. – Dziedzictwo Iskry chroni przed mocą bogów, ale nie przed żelazem. Nie przed żelazem, ogniem i człowiekiem, nauczyliśmy się tego bardzo szybko. Kiedy się urodziłem, na północnych wyspach żyło może ze dwa tuziny potomków Iskier. W ukryciu i nie spotykając się ze sobą, bo bogowie nie mogli nas pozbawić rozumu i potomstwa, ale jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy, które parthenoti mogą uczynić śmiertelnikom. To bardzo stara nienawiść, Zarzyczko.
I nie z jej powodu Zird Zekrun podarował ci władztwo mojego ojca, pomyślała.
– Nie – odparł spokojnie. – Dziedzictwo Iskry osłania mnie przed wzrokiem nieśmiertelnych, więc poszedłem tam, dokąd on sam nie mógł iść, i zabiłem dla niego żmijów. Nie było w tym nic z podarunku, Zarzyczko, tylko targ. A później Sorgo pozbawił Zird Zekruna jego nagrody, ja zaś… dostałem znacznie więcej, niż żądałem.
Znów odwrócił spojrzenie: kiedy mówił o tamtej nocy, oddalał się ku miejscom, których nie mogli dzielić, a może też – których nie chciał z nią dzielić. Nie powie, pomyślała. Będzie mnie zwodzić opowieściami o Iskrach i wiedźmach, żebym bała się jeszcze bardziej, ale nie powie ani słowa o tym, co się zdarzyło podczas rzezi Rdestnika. O przekleństwie Zird Zekruna.
– Wydawało mi się, że zdołam przechytrzyć boga – ciągnął w zadumie. – Znów musiałabyś wiedzieć, czym była wówczas północ i czym były Żalniki. I dlaczego, pomimo wszystkich opowieści o lochach pod Hałuńską Górą i wymordowanym potomstwie Iskier, wybrałem się w odwiedziny do boga. Zird Zekrun śmiał się. Później, o wiele później położył na mnie sześciopalczastą dłoń i powiedział: „Więc jedne moce umierają, inne rosną w siłę, a ty zabijesz dla mnie żmijów?" To prawda, że nie rozumiałem natury mojego życzenia, jednak cóż stąd? Obaj dotrzymaliśmy słowa, ale gdybym wcześniej nie słyszał o Delajati, uwierzyłbym w jej istnienie tamtej nocy.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć – bo też nigdy wcześniej nie mówili o rzezi Rdestnika i aż do tej nocy nie ośmielała się pytać. Pamiętała wszystkie opowieści: ludzie szeptali po kątach o bogu, który znienacka wychynął spośród frejbiterów i obrócił w gruzy najświętszą żalnicką świątynię. Pamiętała też przerażony wzrok pokojówek, kiedy korytarzem przechodził jeden z kapłanów naznaczonych znamieniem skalnych robaków. A także lepkie ze strachu ręce możnych, kiedy Wężymord przyjmował coroczne hołdy. I nigdy nie zadawała pytań.
Zbyt długo zwlekałam, pomyślała. Bo kiedy wreszcie stanęłam przed zwierciadłami Nur Nemruta, nie znałam żadnego sposobu, by odróżnić kłamstwo od prawdy, a fałszywy majak od przepowiedni.
– Smardz był głupcem, księżniczko – podjął po chwili. – Nie zależało mi na jego śmierci. Lecz skoro po tylu latach czekania twój dziadek zdechł we własnym łóżku od zwyczajnej zimnicy, dostałem przynajmniej tron Żalników i biednego, skretyniałego Smardza na osłodę. Spośród moich ludzi nikt chyba nie domyślił się, że sam bóg dołączył do drużyny kopijników. I nim w rdestnickiej cytadeli dorżnięto opornych, Zird Zekrun zrzucił opończę i ruszył do przybytku. Było mi zupełnie obojętne, co zamierza uczynić z żalnicką boginią. Jednak pamiętam jej głos, kiedy opadło ostrze Sorgo. Księżyc poczerwieniał od krwi, a każdy z bogów Krain Wewnętrznego Morza usłyszał przedśmiertny wrzask Bad Bidmone Od Jabłoni, ponieważ podobna rzecz nie zdarzyła się od czasów Annyonne. Od wieków nazywano ich nieśmiertelnymi, ale bogowie pamiętali zagładę Stworzycieli i wiedzieli lepiej. Jednak teraz twój brat również poznał tajemnicę i była to szkoda nie do naprawienia…
– Pamiętam, że kopuła przybytku zapadła się, grzebiąc służebników bogini, frejbiterów i uciekinierów, którzy schronili się w świątyni na wyspie. A potem Zird Zekrun wynurzył się z jeziora w swojej prawdziwej postaci, jak ciemna kolumna dymu. Ludzie marli na ulicach, budynki stawały w płomieniach. Tym naprawdę była rzeź rdestnickiej cytadeli, księżniczko. Z samej twierdzy nie więcej niż tuzin frejbiterów uniosło głowy, bo furia rozszalałego boga obróciła się po równo przeciwko zwycięzcom i pokonanym. Mówiono później o masakrze jeńców i pożarze, który ostatecznie położył kres istnieniu miasta. Ale prawda jest taka, że Zird Zekrun zemścił się na Rdestniku za oszustwo, które odebrało mu moc żalnickiej bogini.
– A ja? Dlaczego mnie oszczędzono? – spytała cicho.
– Nie z litości. Tamtej nocy ani bogowie, ani śmiertelnicy nie byli nazbyt skłonni do miłosierdzia, a twój brat pozbawił boga upragnionej mocy. Poza tym – jakiś nowy odcień pojawił się w jego głosie – skoro nieodwracalnie zniweczono jego plan, Zird Zekrun nie zamierzał dopuścić, aby ktokolwiek świętował zwycięstwo. Nie mógł złamać słowa. Po części dlatego, że zanadto hojnie napoił mnie własną mocą, po części zaś, ponieważ z samej natury rzeczy bogowie muszą dotrzymywać targów zawartych ze śmiertelnikami, ja zaś zabiłem dla niego żmij ów. Jednak u podstaw podobnych ugod zawsze leży szalbierstwo. Zird Zekrun bardzo dobrze wybrał chwilę, by pokazać, że bez względu na wszelkie dary nigdy nie zdołam się naprawdę uwolnić. Głowę Smardza obnoszono na pice wokół ruin miasta, kiedy Zird Zekrun wyszedł mi naprzeciw z dzieckiem na ręce.
Ze mną, pomyślała, niemal nie śmiejąc oddychać z trwogi.
– Może obmyślił to już wówczas, kiedy odpłynąłem na północ z brzegu Hałuńskiej Góry, która wciąż była samotną wyspą pośrodku Wewnętrznego Morza, a może dopiero wypalone ruiny rdestnickiej świątyni nasunęły mu podobną myśl. Z pewnością jednak wiedział wystarczająco wiele o nienawiści pomiędzy Bad Bidmone i Feą Flisyon, by zawczasu wytargować od Zaraźnicy część jej mocy.
Palce księżniczki mimowolnie powędrowały do okaleczonego kolana.
– Nie – bardzo cicho powiedział Wężymord. – To się stało zupełnie inaczej. Na własnych rękach wyniósł cię z gruzowiska, po dwakroć większy od zwyczajnego śmiertelnika i rozwścieczony do granic szaleństwa. Tkwiłaś nieruchomo w jego uścisku. Drobna dziewczynka w okopconym, porwanym ubraniu, o twarzy tak bladej, jakby przerażenie wyssało z niej całe życie. Nie pamiętałem nawet, że Smardz miał córkę. A potem popatrzyłaś na mnie – i cała byłaś w tych oczach, ty i rzeź cytadeli, z której uratował cię Zird Zekrun. Uratował, ale nie ocalił i myślę, że jakąś częścią zrozumieliśmy to oboje.
Co on mi próbuje powiedzieć?, pomyślała ze strachem księżniczka.
„Podarunek", rzekł Zird Zekrun i nim zdążyłem o cokolwiek zapytać, moc Fei Flisyon przepłynęła między nami. Spośród wszystkich bogów – właśnie Zaraźnica, zaś spośród wszystkich chorób – właśnie ta jedna…
Były w tym całe pokłady udręki i niemocy, których nie rozumiała. Chyba nawet nie chciała rozumieć.
– Zird Zekrun obiecał mi przemianę, która wyniesie mnie pomiędzy bogów. Nie mógł mnie zabić, nie mógł cofnąć przyrzeczenia, więc wypaczył jego kształt.
Znów ją zaskoczył: przywykła wierzyć, że to była ich wspólna zemsta, Wężymorda i Zird Zekruna, po równo. Dlaczego Zird Zekrun miałby mścić się na Wężymordzie za własną klęskę?, pomyślała.
– Z nienawiści – wyjaśnił sucho. – Bo musiał dotrzymać targu, który okazał się bezużyteczny i dlatego, że ośmieliłem się żądać tak wiele. A także po to, aby mnie spętać więzami, które przetrwają przemianę. Bo mimo wszystko jestem tworem jego mocy i pan Pomortu nie może mnie zabić. Jednak z tobą może zrobić, co zechce, i pokazał mi to bardzo szybko.
Tym razem jego wzrok powędrował do kolana, na którym nieruchomo, niczym przyczajone zwierzątko, wciąż spoczywały palce Zarzyczki.
– Czy to skalne robaki? – spytała, pierwszy raz wypowiadając najdotkliwszy z lęków. – Inny, utajony rodzaj kapłańskiego znamienia? Czy są tam w środku? – z wysiłkiem zdławiła szloch. – Drążą mnie, zżerają za życia? Jak panią Jasenkę, która czciła Nur Nemruta, pomyślała, a mimo wszystko naznaczono ją ich piętnem pośrodku spichrzańskiej cytadeli, daleko od ciemnej ziemi Pomortu.
– Nie. – Nie zrobił żadnego gestu, nie usiłował jej dotknąć. – Nic równie oczywistego. Położył na tobie sześciopalczastą rękę i kazał mi patrzeć, jak moc drąży cię z wolna, zmartwiałą i zupełnie bezradną. Gdybym mógł, zabiłbym go wówczas, nawet nie za to, co zrobił, choć i to zasługiwało na odpowiedź, ale dlatego, że kazał mi patrzeć. Nie, nie na skalne robaki, choć klątwa okazała się równie nieodwracalna, zaczerpnięta z samego rdzenia jego mocy. Obrócił cię w kamień. Miałaś na sobie zetlałą od ognia tunikę i widziałem bardzo dokładnie, jak powoli, od stóp żywe ciało zmieniało się w kredowy marmur. Byliśmy połączeni, więc czułem przemianę. Prawdziwą. Rozdygotane trzepotanie serca, coraz słabsze w miarę, jak postępowało przekleństwo, i ból, bo każde włókienko ciała przemieniało się w coś przeciwnego naturze. Kiedy kamień dopełznął do pasa, otworzyłaś usta, jakbyś miała zacząć wreszcie krzyczeć, ale nie zdołałaś wydobyć żadnego dźwięku. To była… abominacja. Spośród wszelkich możliwych klątw wybrał tę, która była zarazem drwiną z mojego życzenia. Przemianę równie stałą i nieodwracalną jak moja własna, lecz odwrotną. Ja miałem zyskać nieśmiertelność i moc bogów, ty zaś – nieśmiertelność zamkniętą w bezrozumnym kamiennym kształcie.
– Nieodwracalną? – powtórzyła zbielałymi wargami księżniczka. – Nieodwracalną?
Czuła, jak gdzieś w głębi jej umysłu narasta głuchy wrzask. Czuła, że powinna sprzeciwić się, nazwać go kłamcą, obrzucić przekleństwami. Nie potrafiła.
– Zatrzymał to, na koniec – Wężymord bił pięścią w parapet okna. – Wcześniej kazał mi… kazał mi błagać, żeby przestał. „Jesteś psem i masz skomleć jak pies", powiedział. „Obyś nigdy znów nie zapomniał, że jesteś jedynie psem". Jednak… jednak przemiana się dokonała, Zarzyczko, i Zird Zekrun w każdej chwili może jej dopełnić.
– Czy nie ma żadnego sposobu…? Czy…?
Jednak naprawdę znała odpowiedź na to pytanie. Podobnie, jak każdy człowiek w Krainach Wewnętrznego Morza.
– Był! – znów uderzył dłonią w kamień; kostki miał obdarte do krwi. – Woda ze źródła Ilv.
Och, Zird Zekrun zgrabnie dobrał drwiny i wyroki, pomyślała gorzko, każdemu według jego miary. Woda ze źródła Ilv, zmącona bezpowrotnie w dzień, kiedy Węży – mord wymordował żmij ów. Tylko, cokolwiek zrobił ze mną pan Pomortu, dlaczego miałoby to obejść Wężymorda?
– Dlatego – powiedział po prostu i nagle pokryła ją fala obrazów i myśli.
Jak w wieży Nur Nemruta, kiedy karzeł pociągnął ją w szczelinę pomiędzy pękającymi lustrami boga, a ona wykrzyczała w ciemności jedno jedyne słowo.
Brunatnowłosa dziewczynka w zetlatej od ognia tunice otwiera usta do krzyku, kiedy postać boga pochyla się nad nią jak słup ciemnej mgły. A zaraz obok – biel. Roziskrzona bezkresna biel śniegu w promieniach porannego słońca. Ból w oczach, światło utkane z ostrzy. Smugi skrzydlatych węży na niebie.
Jak w ogrodach cytadeli księcia Evorintha, gdzie szalony starzec zamierzył się na nią szerokim chłopskim nożem – gdy je powtórzyła.
Zird Zekrun śmieje się, obracając w palcach dwie drobne, kryształowe strzałki. A później, nim jeszcze stopy dziecka przemienia się w marmur, ciska je w powietrze. Ból, jak użądlenie pszczoły, natarczywy i nieoczekiwany. Znów moc – obca, nierozpoznana. Oczy dziewczynki, rozszerzone ze strachu, i jeszcze czegoś, czego nie potrafi nawet nazwać, choć strzałka rozwija się i przerasta go na wylot. „Ciemne kłącze", jak napisano w balladzie o Thornveiin. „I moc bogini przerosła ich niczym ciemne kłącze". Zaciska powieki, żeby nie patrzeć w wykrzywioną drwiną twarz boga, a przed oczyma znów stają mu grzbiety skrzydlatych nieba. Nawet po śmierci, znieruchomiałe na brzegu źródła Ilv, połyskują srebrem i złotem. Ale to tylko pozór, zaś źródło jest równie martwe, jak one.
Jak dzisiejszego ranka, w świątyni Zird Zekruna, kiedy za wszelką cenę potrzebowała pomocy – więc wypowiedziała je po raz trzeci.
Później ją rozpoznaje – moc Fei Flisyon, zamkniętą w dwóch kryształowych strzałkach, które mają go odmienić raz na zawsze i przywiązać do przerażonej córki Smardza, która jeszcze nie rozumie – i nie ma prawa zrozumieć – istoty tego, co właśnie utraciła. Lecz w nim tętni moc boga Pomortu napięta niczym struna. I nic nie może zrobić.
Obrazy rozszerzają się i blakną jak bańka powietrza, aż na koniec zostaje zupełnie sama, z jednym słowem na zaschniętych ze strachu ustach – i jest to dokładnie to samo słowo, które po trzykroć wypowiedziała w chwili najgłębszej grozy, nie rozumiejąc, dlaczego to czyni.
Jedno słowo. Wezwanie. Imię.
Nie chciała tego pamiętać. Podczas wszystkich dni spędzonych w Dolinie Thornveiin odsuwała od siebie wspomnienia spichrzańskiego karnawału. Nie zastanawiała się, dlaczego spośród wszystkich możliwych – właśnie jego imię. Dlaczego odpowiedział. Jakim sposobem moc Wężymorda wypełniała ją niczym puste naczynie i odchodziła bez śladu.
„Czy nie pojmujesz, że to, co ci uczyniono, jest w równym stopniu pułapką zastawianą na Wężymorda?", powiedziała opatka.
Na nas obydwoje, pomyślała z żalem i odważyła się podnieść oczy.
– Gdyby ktokolwiek ze śmiertelnych popełnił choć część z tych rzeczy, które przypisujemy bogom – powiedziała bezradnie – nazwalibyśmy go najgorszym nikczemnikiem. Dlaczego więc pozwalamy im obracać na urągowisko własną moc?
– Ponieważ nasz sprzeciw jest jałowy i nie ma znaczenia – Wężymord rozprostował poranioną dłoń. – Czy wiesz, co było dalej? Trzymał cię w rękach, nadając kształt przekleństwu, a ja czułem każde drgnienie mocy. Każdą, najdrobniejszą zmianę, aż klątwa przeniknęła cię na skroś. Wtedy ją powstrzymał.
– Po co?
– Gdyby cię zabił od razu, nie miałby nade mną żadnej władzy – odparł niemal szorstko. – Nie myśl, że cokolwiek uczyniono ze względu na ciebie samą, równie dobrze to mogła być pomywaczka z zamkowych kuchni. Ale Zird Zekrun znał bardzo dobrze los Thornveiin i urzekła go symetria zemsty Fei Flisyon: aby ukarać lekarkę, która ośmieliła się uzdrawiać ofiary mocy Zaraźnicy, wybrano jedyną spośród wszystkich chorób, której nie można uleczyć. A ponieważ ty także byłaś żalnicką księżniczką i ponieważ z nienawiści do twojego dziadka zabiłem żmijów… A także dlatego, że właśnie ja ich zabiłem – dodał, patrząc prosto na nią – niwecząc wszelki sposób odwrócenia tej klątwy…
– Nie jestem Thornveiin – powiedziała bardzo cicho.
– Ani ja nie jestem kopiennickim księciem. Ale nienawiść była prawdziwa. Podobnie jak głowa twojego ojca, którą kazałem obnosić na pice wokół murów Rdestnika.
Powinna znaleźć na to odpowiedź. Ale w głowie pobrzmiewały jej głucho wersy Skargi Thornveiin – o najkrwawszej, najdrożej okupionej miłości Krain Wewnętrznego Morza. Która wcale nie była miłością, tylko przekleństwem przyczajonym w dwóch przejrzystych strzałkach Fei Flisyon. Nie chcę o tym myśleć, przemknęło jej przez głowę, bogowie, nie chcę myśleć o Thornveiin i widziadłach w zwierciadłach Nur Nemruta.
Jednak nie potrafiła przestać.
– A Szalona Ptaszniczka? Jakie jest w tym miejsce Szalonej Ptaszniczki? – spytała.
– Daleko zawędrowałaś, Zarzyczko – powiedział ze znużeniem – dalej, niż sądziłem, że to możliwe. Myślę, że Ptaszniczka jest wspomnieniem Zird Zekruna. Wzorcem, podobnie jak Thornveiin, ale osadzonym znacznie głębiej.
Skinęła głową: tak samo mówiła Szarka, zaś Szalona Ptaszniczka pomogła ją uwolnić za cenę zniszczenia matrycy. Na końcu była jedynie postacią osadzoną w kamiennym portalu bramy piekieł, przypomniała sobie księżniczka. Świadomą, lecz zastygłą i niezmienną, póki ktoś jej nie wezwie, tak jak to zrobiła Szarka. Wzorzec, powtórzyła w myślach, wspominając spojrzenie pobielałych oczu i śmiech, z którym przyzywała gołębie. Wolałabym, żeby Zird Zekrun raczej mnie zabił. I byłabym szczęśliwsza, nie znając losu, który mi przeznaczono.
– Widziałam w lustrach Śniącego wspomnienia Szalonej Ptaszniczki – odezwała się szeptem. – A przeorysza opowiedziała mi o szaleństwie Thornveiin. Tak, dostrzegam wzory. Tylko dlaczego przez tyle lat tajono przede mną nawet wszelki pozór prawdy, zaś odkąd wyjechałam z Uścieży, wszyscy prześcigają się w wyjaśnieniach? Nawet ty.
– Ponieważ spichrzański karnawał uwolnił jeszcze jedną z mocy, najmniej spodziewaną i to zarówno przez Zird Zekruna, jak Delajati. Myślę, że rudowłosa Zwajka nie zna zamysłów bogini albo przynajmniej nie poddała się im bez reszty. Inaczej nie postawiłaby cię tamtej nocy przed zwierciadłami, byś wypowiedziała życzenie, które może pokrzyżować wszelkie plany bogów i wyswobodzić na nowo najdzikszą z potęg Krain Wewnętrznego Morza. Żmijów – wyjaśnił, kiedy bezradnie pokręciła głową. – Przywołałaś przepowiednię o powrocie żmijów. Wypowiedziałaś po trzykroć życzenie, a Nur Nemrut odpowiedział – on albo jeszcze coś odleglejszego, co przemawia poprzez niego tak, jak on przemawia przez zwierciadła.
– Nie wierzę – zasłoniła usta palcami. – Dlaczego miałby usłuchać właśnie mnie?
Trzeci raz powiedziałam je już po tym, jak upadła wieża, pomyślała. W jaki sposób bóg mógłby odgadnąć, że znów powtórzę te słowa? Jak mógł usłyszeć je wcześniej – i odpowiedzieć na wciąż nie wypowiedziane życzenie?
– Nie wiemy – uśmiechnął się blado na widok jej niedowierzania. – Mówiłem, że cała nasza wiedza rośnie i legend i baśni. Ale czasem baśnie okazują się prawdziwe – może dlatego, że musi być coś, co wymyka się nawet boskim przewidywaniom. Proroctwo otwarło nową ścieżkę i nie sądzę, by taki właśnie był zamiar Delajati. Ani Zird Zekruna… – dodał posępniej.
– Jak brzmi proroctwo? – przerwała niecierpliwie.
– Kiedy umarłe pokona śmierć
Kiedy spętane potarga pęta
Kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo
Powrócą żmijowie – odparł Wężymord.
Oliwna lampka wypaliła się i zgasła, zostawiając ich w mroku letniej, czerwonej nocy. Żadne nie uczyniło gestu, by ją na nowo rozpalić.
– Przecież to nic nie znaczy! – krzyknęła Zarzyczka. – To tylko słowa bez znaczenia. Jak bełkot wiedźmy.
– Nie obiecałem przecież, że ktoś je zrozumie.
– A ty? – spytała, tknięta nagłym podejrzeniem. – Rozumiesz je? Zawahał się.
– Nie wiem – odpowiedział po bardzo długiej chwili, kiedy słyszała jedynie niewyraźny stukot swojego serca i przyciszone kwilenie jaskółek. – Być może.
– Czy powiesz mi?
– Nawet wówczas, jeśli zapłatą byłoby życie? Życie nas obojga? Albo raczej – twoje życie zaklęte w kamień i moja utrata nieśmiertelności?
Teraz ona nie umiała odpowiedzieć.
– Nie wiem – rzekła na koniec. – Jeszcze nie wiem. Ale jeśli zdecyduję, czy wtedy mi odpowiesz?
– Tak – zgodził się niemal niesłyszalnie. – Wtedy odpowiem.
– Z powodu żmijów, których zabiłeś na brzegu źródła Dv? – spytała równie cicho.
– Nie. Z twojego powodu.
W ciemności łatwiej było wysłuchać podobnej rzeczy – a przecież nie dość łatwo. Chciałam tego, upomniała się w myślach. Mogłam przecież odjechać ze Spichrzy albo ukryć się w Dolinie Thornveiin. Jednak cokolwiek jest między mną i Wężymordem, oboje zasłużyliśmy, żeby to wypowiedzieć. A także wysłuchać.
– Nie kocham cię – powiedziała bezdźwięcznie.
Podobnie jak Szalona Ptaszniczka nie kochała szarookiego mężczyzny, którego oglądałam w jej majakach, pomyślała. I jak Thornveiin nie kochała kopiennickiego księcia. Nie ma w tym żadnych wyborów – jest tylko wola bogów i kryształowe strzałki, które drążą na oślep nasze serca. Przymknęła powieki i znów poczuła na sobie palce pana cytadeli. Nie znała nawet jego imienia, lecz wspomnienie dotyku delikatnie opadło na jej szyję i zsunęło się wzdłuż obojczyka. „Jak skrzydło ptaka", powiedział, obrysowując czubkami palców delikatną kość i rozchylając nocną suknię, w której pozostawiły ją służebne. Jedne z jakże niewielu słów wypowiedzianych tamtej nocy. Słony smak łez ściekających po policzkach.
– Przestań – nie spostrzegła nawet, jak Wężymord położył dłonie na jej ramionach i odwrócił. – Nie rób sobie tego.
– Boję się – powiedziała, nie otwierając oczu. – Jestem uwięziona nie tylko w kamiennej klątwie Zird Zekruna. Jestem też uwięziona we wspomnieniach Szalonej Ptaszniczki i snach o Thornveiin. Budzę się w nocy, krzycząc ze strachu.
– Wiem. Jesteś nieustannym echem w moich myślach, Zarzyczko.
W jakiś sposób, nie rozumiała dlaczego, te słowa poruszyły ją bardziej niż wszystko inne. Może dlatego, że pochwyciła cień jego myśli. Wizerunek drobnej, brunatnowłosej dziewuszki, przyczajonej w podcieniach cytadeli niczym płochliwe zwierzątko, i nieodwracalnie okaleczonej – podobnie jak kraina, nad którą przyszło mu panować. Tak, jakbyśmy w jego umyśle stali się tym samym, zrozumiała ze strachem, ja i Żarniki, po równo dotknięci klątwą pomorckiego boga. Jakbym była dla niego całym żalnickim władztwem. Jego oszukańczą nagrodą, szyderstwem, dla którego wymordował żmijów, otwierając zarazem drogę własnej klęski. Kulawa dziewczyna i chory kraj.
Łzy, które pociekły jej po policzkach, były równie piekące, jak te zapamiętane.
– Skoro znasz mnie tak dobrze, powiedz mi, czyimi łzami teraz płaczę? Własnymi, czy może którejś z nich: Thornveiin czy Szalonej Ptaszniczki?
– Być może wszystkich – w jego głosie znów zabrzmiał dziwny rodzaj zmęczenia, przypominając jej o sorelkach, które w sobie nosił. – Czasami… czasami to już nie ma żadnego znaczenia, księżniczko. Podobnie jak nie ma znaczenia, co nam narzucono, a co przyjęliśmy z własnej woli – jeśli w żaden sposób nie można tego zmienić.
Powinien kazać mnie zabić, pomyślała. Każdy inny z władców Krain Wewnętrznego Morza kazałby mnie zabić, jeśli byłby to jedyny sposób, aby wyrwać się spod mocy Fei Flisyon. Książęta nie są zwyczajnymi pośród ludzi, zaś podobna słabość może kosztować zbyt wiele.
Przypomnieli się jej zabójcy na schodach książęcej cytadeli.
– Nie. – Z tonu odgadła, że Wężymord się uśmiechnął.
– Słudzy Zird Zekruna nigdy dokładnie nie rozstrzygnęli, czym jest więź pomiędzy nami, zaś spichrzański karnawał wydał im się stosowną okolicznością, by znaleźć odpowiedzi, nawet za cenę twojej śmierci. I choć w Spichrzy zdechło ich wystarczająco wielu, by pomorcki zakon po dwakroć się zawahał, nim znowu uderzy, nie zdołam ochronić cię przed wszystkim. Zird Zekrun rozkoszuje się w podobnych szaradach i może szczuć swoje sługi wyłącznie po to, by patrzeć, jak ze sobą walczymy. Nie spodziewaj się w Uścieży ciepłego przyjęcia.
Mimo wszystko było warto, pomyślała. Z powodu przepowiedni o powrocie żmijów, a także – dla Szalonej Ptaszniczki.
– Dlaczego? – Zdumiała go.
– Bo nie wierzę, żeby Zird Zekrun chciał mi ją pokazać – odparła prosto. – Gdybym jej nie zobaczyła, gdyby Szarka nie opowiedziała mi o Irshii, próbowałabym uciec ze Spichrzy, czy to z przyzwoleniem Koźlarza, czy bez. Ale skoro wpisano mnie we wzór, z którego pochodzi także Szalona Ptaszniczka, i skoro widziałam, jak utkano jej los, postanowiłam, że ta część przepowiedni nie zostanie spełniona. – Zaskoczyło ją, jak twardo brzmiały jej własne słowa. – Nie ucieknę z Uścieży, nie oddam Koźlarzowi tajemnicy ognia alchemików, nie napiszę listów do Zwajców czy skalmierskiego doży. Żaden z was nie użyje mnie w tej wojnie. Nie z mojej woli. Jak długo Zird Zekrun pozwoli mi ją mieć.
Więc jednak zdołali mnie do tego zmusić, pomyślała cierpko. Zmusić, abym zdecydowała, choć zapewne żadne z nich, ani Szarka, ani opatka z Doliny Thornveiin, ani Koźlarz, ani nawet błękitnooka wiedźma, nie przyjmą mojego wyboru z radością. Być może, gdybym nie widziała Szalonej Ptaszniczki, wszystko byłoby łatwiejsze.
– Nie potrafię sięgnąć tak daleko, jak ty – podjęła z trudem. – Nie wiem, jakie siły mówią teraz za nas, ale… ale czasami nie ma to już żadnego znaczenia, ani co zostało narzucone, ani co sami przyjęliśmy – powtórzyła za nim. – Pozostaje jedynie wierzyć, że jakaś cząstka pochodzi od nas i ona także nie zostanie pominięta. A ja nie chcę, by z mojego powodu wyrosła jeszcze większa nienawiść. I jeśli możemy zawrzeć nasz własny rozejm – dokończyła – zróbmy to, nie oglądając się na klątwy Zird Zekruna, głowę mojego ojca i wymordowanych żmij ów.
Usłyszała, jak wstaje. Czekała w ciemności na odpowiedź, niepewna, lecz bez strachu, bo po wszystkim, co powiedziano tej nocy, była po prostu zbyt zmęczona. Ale Wężymord nic nie odpowiedział. Fałda sukni zaszeleściła lekko, kiedy przy niej przykląkł, bardzo blisko. A później złożył jej palce i wsunął między nie własne dłonie w odwiecznym geście hołdu. I znów zaczęła płakać – tylko że teraz był to zupełnie inny płacz. Podniosła się. Nasze własne przymierze przeciwko światu, pomyślała z goryczą. Bogowie, jeśli w ogóle istniejecie, nie pozwólcie, by także ono stało się kłamstwem.
– Zostań – powiedział Wężymord.
Nie czuła nic prócz litości i żalu dojmującego, jak ból. Z powodu Szalonej Ptaszniczki, Thornveiin, a także – z powodu Wężymorda i siebie. I znów przypomniała jej się Szarka i książę Evorinth. O ile więcej w tym strachu, zmęczenia i goryczy, pomyślała, niż tych wszystkich rzeczy, o których śpiewano w pieśniach. A także smutku, ze względu na to, co się zdarzyło i jeszcze zdarzy.
Jednak to ona wysunęła dłonie spomiędzy jego rąk i pochyliła się do pierwszego pocałunku. Nie wiedziała, dlaczego. Może dlatego, że skoro tak czy inaczej rozstrzygnięto o tym dawno temu, chciała przynajmniej wybrać własne miejsce i czas, a może sprawiły to niespokojne jaskółki nad framugą okna. Oszczędźmy sobie tego, pomyślała, zanurzając palce w jego włosy. Wydostańmy się z majaku Szalonej Ptaszniczki i ucieknijmy od tamtej straszliwej nienawiści, choćby na krótką chwilę. A zaraz później był obok niej i nad nią, zaś jaskółki wciąż trzepotały się w gnieździe. Dotykali się w ciemności, z wahaniem i niezgrabnie, jakby wciąż nie byli pewni, czy któreś nie poderwie się i nie wyjdzie z komnaty. Lecz kiedy zdjął z niej suknię, jego ręce kreśliły wzory zupełnie inne od tych, które zapamiętała ze wspomnień Irshii – zupełnie jakby wyczuł jej strach, zresztą najpewniej tak właśnie było.
Obudziła się przed świtem. W otwartym oknie nieruchomo siedziała jaskółka. Ranek był chłodny. Podciągnęła wyżej koc, ostrożnie, żeby nie obudzić śpiącego obok mężczyzny. Zaledwie poruszyła się, jego ramię przyciągnęło ją bliżej, a księżniczka przypominała sobie zimny powiew mocy Zird Zekruna, który przygnał ją do tej komnaty.